32,00 zł
Bez Pajęczycy nie ma sieci. Bez sieci nie ma nas.
Zbuntowana Amelia, zafascynowany pająkami Kyoro, dwoje idealistów z Fabryki Wolności i były przywódca Aglomeracji, obecnie ścigany, oraz jego sześcioletnia córka próbują uratować dziwny świat, w jakim żyją. Pokonując strach, oswajając ból, otwierają wrota do innej świadomości, w której przegrane pokolenie szuka nadziei na nowe życie.
Sześcioro bohaterów, z sześciu różnych perspektyw patrzących na swój spopielały świat, tak naprawdę opowiada nam o naszej rzeczywistości. W świecie, w którym tak trudno o miłość, sześć samotności stając się nawet i kruchą, lecz jednak wspólnotą, razem łatwiej się zbliży do celu.
Dojrzały literacko debiut Olgi Niziołek czyta się niczym postapokaliptyczną powieść akcji. Uwodzi językiem i kreacją świata, buduje napięcie, angażuje emocje.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
„my baby saw the future
she doesn’t wanna live there anymore”
David Byrne
Nie cierpieli. Nie zdążyli. Wszystko rozegrało się momentalnie: ledwo robotnicy opuścili rurę z rozpuszczalnikiem, mętna rzeka, płynąca wybetonowanym korytem, stanęła w płomieniach. Potem mówiło się, że to musiał być sabotaż. Albo że eksperymenty na ściekach tej fabryki mógł zatwierdzić tylko jakiś niekompetentny pojeb. Tak czy inaczej, dwoje ludzi, którzy podpisali te papiery, zaprojektowali tę rurę i zlecili odpowiednie prace, też zginęło, jeszcze zanim nad miastem uniósł się kłąb dymu, a spod powierzchni zaczęły się wydobywać toksyczne siarkowe bąble, które zetknęły się z płomieniami w wybuchu. Eksplozja zabiła pozostałe dwadzieścia jeden osób i okaleczyła stojącą dalej siódemkę.
Można to było oglądać na kamerach monitoringu, nielegalne nagrania natychmiast rozpełzły się po sieci.
Koszty pożaru dzieliły się na materialne i niematerialne.
Materialne, bo para inżynierów osierociła dziecko. Dziecko dostało pieniądze. Dużo więcej, niż potrzebowało, i akurat tyle, żeby zatkać mu usta. Rodziny pozostałych też na tym zarobiły.
Gorsze było to, że popularność nagrań – zamiast wygasnąć po paru tygodniach jak pokazany na nich pożar – przeszła w coś innego. Cichy, tlący się bunt. Napisy namazane sprayem na murze. Artykuły w drugiej Sieci. Grupki dzieciaków używające słów „dyktator”, „system”, „bunt”. Nic, czego nie dałoby się naprawić – ale jednak kosztowne.
Ostatecznie rzekę zabudowali, popłynęła betonowym sarkofagiem.
Trzeba być bardzo szczególnym człowiekiem, żeby dobrowolnie hodować pająki. Większość z nas wyrzuca je przez okno, jak nakazano w dawnych pismach. Udajemy, że rozgrzany beton, na który spadają z ósmego, dziesiątego, dwudziestego trzeciego piętra, jest jak bujne łąki. Albo po prostu o tym nie myślimy. Kiedy pająki wchodzą w naszą przestrzeń, czujemy mieszaninę uniesienia, niepewności i przymusu działania. Być może to właśnie dobrze widziana bogobojność.
Im bliżej ziemi się mieszka, tym gorzej, bo tym cieplej. Ale i tym taniej. Mało kto już żyje w takich miejscach jak nasze drugie piętro. Matka mówi, że skoro tu mieszkała jej matka i jej babka, i jeszcze matka i babka tamtej, to i ja mogę. Mogę, ani słowem się nie sprzeciwiam. Kiedyś w takich miejscach rosła trawa, widziałam na starych zdjęciach. Wtedy nawet palenisko w domu miało sens, bo ludziom zdarzało się marznąć. Teraz trzymamy w nim garnki, ojciec nie potrafi się zebrać, żeby zrobić szafkę. Przed blokiem ustawiamy plastikowe pojemniki na deszczówkę, której nie ma.
Matka mówi, że mogę sobie marzyć o wyższych piętrach, ale żebym zabrała się do roboty. Takie gadanie dla gadania. Doskonale wie, że pracuję, poza tym nie marzę, bo nie ma to najmniejszego sensu. Znikam na całe dnie, wracam po zmroku, kiedy moje siostry już śpią. Kąpię się szybko – woda w sięgającym mi biodra baniaku jest zawsze letnia – i idę spać, a następnego ranka znów znikam. Kiedy kończę wcześniej, idę do centrum handlowego i siadam przy fontannie oddzielonej od ludzi szklaną szybą. Na wszelki wypadek noszę przy sobie sweter, bo tam jest klimatyzacja i czasem marznę.
Rozwożę pizzę na skuterze. To dobra, pewna robota i można poznać miasto. Szef mnie przyjął, bo jestem szybka, nie mam problemu z jazdą pod prąd czy skracaniem sobie drogi przez chodnik. No, a poza tym nie bardzo mam dokąd iść, więc pewnie zostanę na dłużej, nie to co studenci, którzy dorabiają sobie przez parę miesięcy i znikają latem. Nieraz już takich widziałam.
— To działa w dwie strony — tłumaczył szef, kiedy przyjmował mnie do pracy. — My możemy liczyć na ciebie, ty możesz liczyć na nas. Ludzie muszą jeść, a pizza nigdy nie wychodzi z mody.
Mimo że układ wydaje się idealny, jako pierwsza idę do domu, gdy jest mało zamówień. Widać jestem tak godna zaufania, że nawet krótkie godziny mnie nie zniechęcą, czego nie można powiedzieć o studenciakach.
Szef ma na imię Tokio, a przynajmniej chce, żeby tak do niego mówić. Jego pizzeria nazywa się tak jak on sam. Mówi: Tokio to ja. Nie ma żony ani dzieci, a nawet gdyby było inaczej, nie znałby ich za dobrze, bo od rana do wieczora sterczy tutaj. Ma za to okrągłą twarz i okulary w złotej oprawce, a za nimi wiecznie zmrużone, utkwione w telefonie oczy – to on odbiera zamówienia i wysyła mnie w drogę. Często oblizuje wargi, wygląda, jakby wiecznie był spragniony. Może jest.
Płaci słabo, ale mogę pić tyle słodkich napojów, ile zechcę, więc zawsze trzymam pod ręką butelkę. Nawet ciepłe są w porządku, mimo gęstości na chwilę gaszą pragnienie i można nimi zaspokoić głód. Moja matka uważa za cud to, że jeszcze umiem przejść przez drzwi, bo przy takiej diecie dawno powinnam nabrać wagi. Jakoś nie nabieram, tylko brzuch mam wydęty, ale co z tego? Może żarcie z miejskiej fabryki działa inaczej niż to dawne. Nie wiem, jak je produkują – nowoczesne technologie minimalizują zużycie wody – i w sumie to lepiej.
Mark jest mężczyzną spełnionym, wysoko postawionym politykiem. Człowiekiem stąd, z tej ziemi, który doprowadzi do zakończenia kryzysu i powiedzie swą gromadkę ku lepszej przyszłości. Będzie musiał podejmować niepopularne decyzje, trudne decyzje, decyzje dotykające nas wszystkich, ale to wina jego poprzedników, a zarazem ofiara, jaką musimy ponieść. Wspólny wysiłek dla przyszłych pokoleń, naszych dzieci i wnuków, dzieci naszych wnuków. Dzieci to wszystko, co mamy. Miłość to wszystko, co mamy. Nie wolno nam nigdy o tym zapomnieć.
Mark lubi chłodne odcienie niebieskiego i poczucie, że sprowadza świat na właściwe tory. Czasem lubi też mówić o sobie w trzeciej osobie, jak teraz, gdy siedzi na brzegu łóżka śpiącej córeczki. Patrzy wtedy na całą sytuację z zewnątrz, obiektywnie, jakby obserwował nagranie czyjegoś życia. Wie, że zaraz musi wrócić do pracy, ale kradnie dla siebie jeszcze ten jeden moment w ciepłym, przygaszonym świetle lampki nocnej-kotka. Powieki małej lekko drgają, pewnie coś jej się śni. Przyciska do siebie ukochaną maskotkę – grubego, różowego kota. Zosia uwielbia kotki, to bardzo anachroniczne, ale co zrobić. Niech przytula chociaż pluszaka. Mark ma nadzieję, że nie męczą jej żadne koszmary. Zrobił już bardzo wiele, żeby miała spokojne sny, a przecież zrobiłby więcej. Mała mamrocze coś, przekręcając się na plecki. Mark delikatnie ociera jej czoło, głaszcze po włosach i naciska przycisk na głowie świecącego kotka. Zapada ciemność.
Mark idzie korytarzem, a beżowa wykładzina tłumi jego kroki. Zejdzie do kuchni, wyciągnie z lodówki kolejną puszkę napoju energetycznego, zmiesza – może nie zmiesza – jednak zmiesza jej zawartość z wódką z importu i zacznie przeglądać projekty, dzięki którym zapisze się w historii tego kraju.
Gdyby mógł, natychmiast wkroczyłby do głowy swojej córki i wymazał wszystkie te wizje, które tak ją męczą. Stanąłby na straży jej snów, chociaż teraz może jedynie zadbać o piękną przyszłość, w której ona nie zazna lęku. Mała kiedyś z tego wyrośnie i będzie się śmiała ze swoich dziecięcych wymysłów albo je zapomni. Właściwie nawet lepiej, żeby zapomniała.
Gdyby mógł, wywołałby w jej głowie lawinę, która raz na zawsze zasypałaby potwory, ale zamiast tego wraca do przeglądania planów zielonej transformacji. Nie musi się orientować w szczegółach, od tego ma ludzi. Musi nadawać kierunek i wiedzieć, jak wygląda prawda. A wygląda tak, że istnieją pewne zagrożenia, ale on ma kontrolę nad sytuacją. Niebawem dostanie raport z rozwiązaniami, wystarczy, że każe je wdrożyć. Żelazna konsekwencja.
Mark panuje nad suszą.
Wszystko tu działa dzięki sieci, od pizzerii Tokio – „jesteśmy jak rodzina” – po system obserwacji mieszkańców i czujniki prognozujące pogodę. Tam, gdzie trzeba coś zrobić – głównie przemieścić przedmiot z jednego miejsca w drugie, usunąć coś z przestrzeni – wkraczają tacy jak ja. Przedłużenie sieci, jej fizyczne uzupełnienie. Jak rury miejskiej kanalizacji, ściany budynków, asfalt na parkingach.
Poznałam miasto, więc wiem, że beton nie kończy się nigdy. Zieleń jest w dzielnicach najbogatszych – w donicach, za ogrodzeniem – i w tych najgorszych, gdzie ulice zdążyły już popękać. W szczelinach betonu widać tam pożółkłe źdźbła. Ponoć dawniej takie rzeczy się zgłaszało, a odpowiednie służby naprawiały dziury. To było w czasach, kiedy ulice polewano wodą. Ale teraz, jak już tam trafiam, nie przyglądam się trawkom zbyt uważnie, bo w takich miejscach lepiej nie interesować się niczym poza własnymi sprawami. Jadę tamtędy, kiedy korki nie zostawiają mi wyboru – ale to znaczy, że musi być naprawdę słabo, bo złe miejsce jest dość daleko na obrzeżach. Mówimy na nie „rezerwat”. Każdy wie, gdzie są jego granice, choć nikt ich nigdy nie wyznaczył. Dalej już tylko wysypiska i pustynia.
Mamy jeszcze sztuczną zieleń, plastikowy, miejscami wypłowiały mech, którym swego czasu oklejano wszystkie wiaty. Dla ozdoby. Mikrorurki, z których jest zbudowany, miały też zatrzymywać wilgoć i chłodzić najbliższe otoczenie, ale jakoś nie zauważyłam różnicy. Nie żebym jeździła autobusami. Nikt nie jeździ autobusami, a jeśli już ktoś to robi, bez wątpienia jest nikim. Skuter stoi najniżej w hierarchii akceptowalnych środków lokomocji, co w praktyce oznacza, że wszędzie są ich setki, tysiące, że z perspektywy drona miasto jest morzem skuterów. Ja swój dostałam po starszej siostrze, kiedy wyszła za mąż i przestała go potrzebować. Pomalowałam otarcia błyszczącym lakierem do paznokci z drobinkami brokatu, prawie ich nie widać.
Kiedy mamy dużo zamówień, Tokio każe mi pomagać kucharzowi. Nie lubię tego, bo w kuchni panuje upał, od cebuli łzawią mi oczy, a gość jest nielegalnym imigrantem i nie da się z nim pogadać, uśmiecha się tylko i kiwa głową. Nie mam pojęcia, z jakiego piekła musiał przyjechać, skoro tak mu się tu podoba, i nie chcę go mieć. Chwała Bogini, że udało mi się wytłumaczyć Tokio jedno: klienci nie chcą patrzeć na spoconą, śmierdzącą kurierkę. Pizzę jada się raczej na średnich i wyższych piętrach, tam, gdzie liczy się estetyka. Cały ten biznes kręci się tylko dlatego, że Tokio załatwił sobie przydział świeżej wody, nie tej odzyskiwanej z miejskiej kanalizacji, która podlega wielokrotnej filtracji i orzeźwia niczym górskie źródło, a tak naprawdę wiecznie zachowuje delikatnie żółtawy odcień i dziwny posmak. Nie powinien z niej korzystać, bo to woda dla bogatych, ale widać ma znajomości.
No, i teraz kroję cebulę tylko wtedy, kiedy inaczej naprawdę się nie da. Chwilowo jest bardzo spokojnie, więc siedzę przy stoliku – nasze stoliki wiecznie wydają się lepkie, choć regularnie je przecieramy – popijam colę i myślę o wieczorze. Nie mam jak na razie planów.
Z kuchni wyjeżdżają cztery pudełka. Jeszcze nie przesiąkły od spodu tłuszczem.
— Trzy Pepperoni, jeden Sen Marynarza. Tylko dwa adresy. — Tokio wysyła mi zrzut z mapy.
Zeskakuję z krzesła i wkładam kask. Nie żebym przejmowała się przepisami, nikt tu nigdy nie dostał mandatu za takie rzeczy, ale nie lubię jeździć w słońcu z odkrytą głową. Kolor płowieje, a akurat robiłam sobie pasemka. Z rozjaśnianiem i farbowaniem jest trochę zabawy, zwłaszcza kiedy robi się to samej. Szkoda byłoby, gdyby moja jaskrawa zieleń zaczęła nagle wyglądać jak wysuszone, spłowiałe wodorosty w morzu czerni. A poza tym różowy kask pasuje do skutera.
Sen Marynarza to najgorszy wybór pod słońcem, ale koleś, który zamawia grube ciasto ze średnio świeżymi plasterkami ośmiorniczki polanymi ketchupem, nie zasługuje na litość. Mieszka niby nie najgorzej, wejścia pilnują ochroniarze – mnie nie zatrzymują; pudełka z pizzą są uniwersalną przepustką, ponieważ wiadomo, że ktoś na mnie czeka, nie przychodzę żebrać ani sprzedawać. Choć mieszkanie jest na dziewiątym piętrze, na klatce schodowej panuje półmrok, powietrze wydaje się zatęchłe, a klient prawie wyrywa mi jedzenie z rąk. Ma tłuste, wilgotne dłonie, widzę odciski palców na pudełku. Życzę smacznego i ruszam dalej. Dupek nie dał mi żadnego napiwku. Płacą przez aplikację, wszystko idzie prosto do Tokio, ale większość ludzi z górnych pięter ma dla mnie jakieś drobne. Najwyraźniej nie wielbiciel marynarzy.
Trzy Pepperoni. Z dodatkowym salami. To też nie brzmi za dobrze, jeśli mam być szczera, ale okolica jest przyjemna, na podjeździe stoi nawet kilka donic z podwiędłymi palmami.
Dzwonię, ale nikt nie otwiera. Drugi raz, trzeci. Tokio pewnie już patrzy na zegarek. Zza drzwi dobiega niewyraźny głos. Nie rozróżniam słów, ale ton jest zniecierpliwiony, domyślam się, że powinnam po prostu wejść. Rzeczywiście, klamka ustępuje. Robię dwa kroki i znajduję się w przedziwnym miejscu.
Ogromne pomieszczenie jest chłodne. Oho, kogoś tu stać na klimę. Niewiele widzę, bo zasłony są zaciągnięte, wpada tylko światło z korytarza.
— Halo? Pizza! — Wyciągam przed siebie pudełka, jakbym chciała potwierdzić, że mam prawo tu być. Czuję, jak spod kasku cieknie mi strużka potu. W takich luksusowych warunkach zaraz wyschnie.
Nagle zalewa mnie zimne ledowe światło. Mrugam i powoli dociera do mnie to, co widzę. Terraria. Cała ściana terrariów. Czarne kształty roją się, ruszają, siedzą. Odwracam wzrok.
Trzeba być bardzo szczególnym człowiekiem, żeby dobrowolnie hodować pająki.
Chudy chłopak przygląda mi się z drugiego kąta pomieszczenia. Dalej trzyma rękę na przycisku włącznika.
— Przyniosłam pizzę. Trzy Pepperoni z podwójnym salami.
— Dzięki, możesz położyć tutaj.
Pokazuje blat z ciemnego kamienia. Podchodzę, starając się nie rozglądać na boki. Chłopak ma włosy równie ciemne jak ja, ale jest dużo bledszy i rozczochrany. Z jakiegoś powodu czuję do niego sympatię. Może dlatego że trzyma dystans i wydaje się czujny, jakby musiał się mnie strzec. Jeśli on ma się na baczności przede mną, nie muszę się go bać. Choć na napiwek pewnie też nie mam co liczyć.
— Smacznego. Myślałam, że zastanę tu całą imprezę, ale widocznie apetyt ci dopisuje — szczebioczę głosem zarezerwowanym dla klientów.
— To mi wystarczy na tydzień. Zamknęli mi najbliższą restaurację i sprawdzam, kto w okolicy ma coś jadalnego.
— Na tydzień?! Dostarczamy codziennie, nie wolisz świeżej? — Chyba na za dużo sobie pozwalam. Tak się z klientami nie rozmawia. Ale już za późno.
— Może. Rzeczywiście dużo tego. — Wzrusza ramionami, otwiera usta, jakby coś chciał powiedzieć, jednak tego nie robi.
— To… jeszcze raz smacznego.
Czas na mnie. Obracam się i już jestem w drzwiach, kiedy dochodzą do mnie ostatnie słowa.
— Jakbyś chciała wpaść na kawałek, to śmiało.
— Dzięki, ale pracuję do późna.
— Nie będę spał. Zapraszam. Jakby co.
Zbiegam po schodach, zakładając kask i maseczkę, która choć trochę uchroni mnie przed kurzem. Do zobaczenia nigdy, dziwny człowieku. Wyobrażam sobie, jak karmi swoje pająki, jak wrzuca plasterki salami do kolejnych terrariów.
A potem wracam do pizzerii, w której panuje zupełna cisza.
— Dziś już nie ma co robić, ruch mały, poradzimy sobie bez ciebie. Widzimy się jutro — rzuca Tokio.
Ostentacyjnie wyciągam z lodówki różową grejpfrutową kostkę i wychodzę. Jest środek dnia, od dawna nie miałam wolnego tak wcześnie, i zastanawiam się, co robić. Mogłabym iść do galerii, ale samej to żadna zabawa, a o tej porze wszyscy znajomi są jeszcze zajęci. Nie mam najmniejszej ochoty na powrót do domu ani na jazdę rozpalonymi ulicami, to byłoby znośne dopiero późnym wieczorem.
Koleś wydaje się zdziwiony, gdy staję w drzwiach jego mieszkania.
— Nie miałaś pracować do późna?
— Słaby dzień. Mało zamówień, szef dał mi wolne. To co, oferta aktualna?
Cofa się o krok i wpuszcza mnie do środka.
— Kyoro.
— Tak masz na imię?
— Tego imienia używam. Podgrzać ci?
Jedno otwarte pudełko leży dalej na blacie, dwa gdzieś zniknęły.
Z ulgą zauważam, że salami jest tam, gdzie rozrzucił je kucharz, więc nie będę dzieliła pizzy z pająkami, a cała ta historia o creepie roku, dziwnym zamówieniu i odjechanych akcjach działa się tylko w mojej głowie. Dobrze. Zastanawiam się, co jeszcze dzieje się tylko w mojej głowie, bo wiem na pewno, że upał i duchota istnieją obiektywnie i narastają. Matka mówi, że nie, że tak było zawsze, ale akurat w to jej nie uwierzę.
Mark sączy zielony, zdrowy sok. Kofeinę już łyknął.
— Zjedz śniadanko, będziesz miała siłę się bawić — mówi bez przekonania.
Zosia jak co dzień ma podkrążone oczy. Położyła głowę na rękach, apatycznie patrzy na miseczkę z płatkami. Pewnie pójdzie do przedszkola na czczo, jak wczoraj i przedwczoraj.
Mark uczesał ją już i ubrał w ulubioną różową spódniczkę i bluzeczkę z tęczowym jednorożcem, wizję szczęśliwego, beztroskiego dzieciństwa z bajki. Za jakieś piętnaście minut naprawdę muszą wyjść, bo Mark spóźnień nie uznaje. Ma standardy. Poranek jest wyłącznie dla Zosi – to nie podlega dyskusji, bo Mark doskonale wie, że są rzeczy ważne i ważniejsze, a jeśli potrafi zadbać o małą, potrafi zrobić wszystko – za to potem żyje już tylko dla swoich wyborców. Zawsze czujny, zawsze wpatrzony w przyszłość. Daje przykład podwładnym, bo kto, jak nie on? A oni patrzą w niego jak w obrazek, zwłaszcza wianuszek stażystów okupujących biuro i uczących się, jak to wszystko powinno wyglądać.
— Nie chcę.
Mark zaciska zęby, uspokaja się, to tylko dziecko. To nie tak, że specjalnie robi mu na złość, nie. Mała po prostu tęskni za mamusią, która wypięła się na nich oboje, kiedy najbardziej jej potrzebowali, i w samym środku politycznego kotła uciekła za granicę z kochankiem. Kto wie, czy nie zrobiła tego specjalnie, czy nie czekała na ten moment. Zosia nie ma pojęcia o tej zdradzie, a nawet gdyby miała, nic by jej to nie obeszło. Świat jej ojca jest światem stabilnym i zrównoważonym. Walki o władzę? Frakcje? Nie ma żadnych walk o władzę, nie u Marka, bo on trzyma standardy – romanse, kierowanie się najniższymi popędami u niego nie przejdą. W świecie Zosi za to liczy się zabawka i bajka na dobranoc, a z jakiegoś powodu zabawki i bajki od Marka, choć przyjmowane, wcale nie cieszą jej tak bardzo. Zosia ma po tamtej kolor włosów i oczu, no i upór, z jakim właśnie powtarza:
— Nie chcę. To jest wstrętne.
Szkoda, że nie walnie jeszcze pięścią w stół i nie rzuci jakimś bluzgiem, skoro tak samo jak Iwona nie daje sobie przemówić do rozumu.
Mark mimowolnie przypomina sobie tamtą scenę, potargane włosy byłej już teraz żony i to, jak brzydko trzęsła jej się broda. Płakała, kiedy przypominał jej, że przysięgali, że porzuca nie tylko jego, ale i własne dziecko, a do tego cały naród. Siedzieli przy tym samym stole, na którym płatki rozmakają teraz smętnie w miseczce. Mark mówił wtedy długo, przywoływał podstawowe wartości, na które oboje przysięgali. Rodzina. Honor. Wierność. Wydawało się, że go słucha. A potem wstała i sięgnęła po torebkę.
— W takim razie pożegnaj się ze swoją córką, bo prędko jej nie zobaczysz — rzucił tylko. I tak za dużo. A ona wtedy… gdyby powiedziała takie rzeczy w miejscu publicznym, momentalnie zatrzymaliby ją za sianie zgorszenia.
Na samo wspomnienie tamtych obelg, jadu i fałszu Marka ogarnia wściekłość. Jak zwykle się hamuje. Wraca do rzeczywistości. Odgrywa kolejne scenki tego samego teatrzyku: wzdycha, ściąga córkę z krzesła i niesie do samochodu. Zaraz pojadą do Gmachu – piknie unoszony szlaban, wejdą bocznym wejściem, odstawi Zosię do sekretarki, a ta zabierze małą do przedszkola dla dzieci wysoko postawionych polityków.
Tak powinno być. Ale Zosia ma dzisiaj inny plan i wybucha płaczem, gdy Mark bierze ją na ręce. Zanosi się łkaniem, nie może wykrztusić słowa, a kiedy wreszcie trochę się uspokaja, i tak nie da się jej zrozumieć. Coś o ukochanym kotku i pająku i chyba przewinęło się jakieś „mamusia”. Zapomni, mała jest.
Mark, jako człowiek głęboko wierzący i niewstydzący się tego, przy wyjściu z domu skłania głowę przed prywatną figurką Bogini umieszczonej we wnęce. Nie przeszkadza mu – nie ma prawa mu przeszkadzać – wicie się Zosi, którą trzyma na rękach. Dzieci potrzebują jasnych zasad, zasady je uszczęśliwiają. A zasada poranna brzmi: wychodzimy, i to już.
Rozważał wynajęcie opiekunki na kilka najbliższych tygodni, byleby przetrwać ten najgorszy młyn, ale to przeczyłoby jego zasadom. Skoro nawet Iwona potrafiła o nią dbać, on też sobie poradzi. No, i nie chciałby, żeby kręciła mu się po domu jakaś obca baba, choćby i sprawdzona. Za łatwo byłoby taką przekupić, a plotki i śmieszność, przede wszystkim śmieszność, doprowadziły niejednego do upadku. Iwona mu pokazała, że nikomu nie można ufać.
Tak więc Mark co jakiś czas opuszcza swoje biuro, zbiega po schodach i sprawdza co u małej. A ona uczy się czytać, leżakuje (wtedy przedszkolanki gestami pokazują, żeby nie wchodzić; nawet go to bawi, ale oczywiście posłusznie się oddala), układa klocki w kąciku. Nie ma chyba żadnych koleżanek, nigdy nie widział, żeby szeptała sobie coś na ucho z jakąś dziewczynką.
Nic nie szkodzi, jako jego córka jest stworzona do wyższych celów.
— Już dobrze, już dobrze, Zosiu — powtarza w kółko. — Włączymy piosenkę o owieczce?
Zosia momentalnie się uspokaja. Całą drogę śpiewają razem z nagraniem, oddzieleni od kierowcy dźwiękoszczelną szybą. Beee, beee, beee. Mark nie potrafi wyjść z zadziwienia, jak dobrze działa ta sztuczka. Niemal za każdym razem.
Zosia jest w przedszkolu. Ma kotka i ma misia. Pani przedszkolanka jest miła, daje dzieciom zupkę, a jak ktoś grzecznie zje, to po ciasteczku. Zosia wkłada do buzi kawałki pierniczka, głaszcze kotka, patrzy przez okno. I wtedy robi się ciemno. Robi się strasznie. Pani przedszkolanka nagle jest mamusią. Do przedszkola wchodzi pająk wielki jak dom. Jak całe przedszkole. Dzieci uciekają. Tylko Zosia nie może. Patrzy, jak pająk unosi mamusię. Otwiera paszczę. Zosia krzyczy. Woła tatę. Ale tata jest daleko, w pracy. Nie pomoże mamusi i Zosi. Pająk zjada mamusię. Idzie do Zosi. Ma czarne, małe oczy. Zosia krzyczy, krzyczy i krzyczy, pająk jest bliżej, bliżej i bliżej, ale zanim zdąży do niej dotrzeć, ktoś wyrywa ją ze snu i jest to pani Dorotka, przedszkolanka, cała i zdrowa, tylko bardzo niezadowolona.
— Powiem ojcu — syczy. — Coś jest z tobą bardzo nie tak.
Zosia nie słucha. Ściska kotka i patrzy w okno.
Wizerunki Bogini stoją na każdych rozstajach, metalowe, murowane, drewniane. Ponoć poszły na nie ostatnie drzewa. Za każdym razem jest inna, choć taka sama, rozpoznawalna. Przy moim bloku stoi kapliczka, zacieniona i zamknięta na kłódkę, można zajrzeć do środka, ale nie można skorzystać z ukojenia. Oczy Bogini błyszczą w półmroku jak drogie kamienie. Nie są nimi, bo już dawno by zniknęły. Ludzie tu są praktyczni, wierzą – wierzymy – że z okazji trzeba korzystać.
Bardziej podoba mi się Bogini, którą widać z okna wieżowca Kyoro – metalowa, wysmukła, nieotoczona murami. Lubię patrzeć, jak sięga ku niebu. Z wysokości szóstego piętra wydaje się mała, ale jest większa niż on i ja razem wzięci. I nie chowa się przed promieniami. Chciałabym być tak potężna jak Bogini. Jest starsza niż sieć, bo sieć pochodzi od niej, a bez sieci nie ma nas, nie ma miasta.
Odsuwam lekko zasłonę, siadam na podłodze z pizzą i przyglądam Jej się. Kyoro wyciągnął się tuż obok mnie. Nie odzywa się, nie zagaduje. Od czasu do czasu przesuwa palcem po ekranie telefonu, a chwilę później chowa go do kieszeni. Jest tak spokojny, jakby wcale nie istniał, bardzo mi się to podoba. Kątem oka widzę pająki w terrariach, ale udaję sama przed sobą, że ich nie ma, skupiam się na Bogini. Zagaduję Kyoro, pokazuję przejeżdżających w dole ludzi. Śmiejemy się z pijaka na sztywnych nogach, chyba zabłądził. Idzie przed siebie, trzymając się muru, aż trafia ręką na Boginię, rozgrzaną i bezlitosną. Musiało zaboleć, bo cofa dłoń i się chwieje. Chichoczę, po chwili zawahania Kyoro do mnie dołącza.
Siedzimy tak, aż nastaje ciemność, a potem siedzimy dalej. Robię się senna, dopiero teraz zauważam, jak bardzo jestem zmęczona. Najchętniej zasnęłabym na tej podłodze, ale wiem, że to zły pomysł. Matka by się wściekła. Gdy parę lat temu bez uprzedzenia nocowałam u koleżanki, odgrażała się, że następnym razem wyrzuci mnie z domu. Teraz potrzebuje moich pieniędzy, więc nic mi nie zrobi, ale okazji do awantury nie przepuści. A do tego siostry się zamartwią. Już i tak wysłały mi jakieś filmiki, na których zamiast oczu mają hipnotyzujące spirale. Pewnie tańczą do jakichś najnowszych hitów, nie chcę tego sprawdzać przy Kyoro. Niechętnie dźwigam się z ziemi.
— Wpadnij jeszcze kiedyś — rzuca Kyoro, kiedy zapinam kask. — Nie musisz się zapowiadać, rzadko wychodzę.
Mark nie jest dumny ze swojej słabostki, ale zdaje sobie sprawę z tego, że każdy jakąś ma. Nie robi przecież nikomu krzywdy. Wolałby jednak, żeby się nie rozniosło, że najlepiej myśli mu się wieczorami, gdy półleży w wannie pełnej ciepłej wody. Lubi wziąć przedtem krótki zimny prysznic, żeby spłukać z siebie brud dnia i tak zwyczajnie, po ludzku zmarznąć. Łatwiej wtedy zebrać myśli.
Mark rusza palcami stóp, wystającymi z gęstej piany o zapachu sosnowym, i pociąga łyk drinka, który przyjemnie pali w gardle. Jego myśli ruszają starym, wyślizganym torem. Nie krzywdzi nikogo tym, że dba o czystość. Mark przywiązuje ogromną wagę do czystości – w przemowach podkreśla zazwyczaj tę duchową, moralną, ale higiena ciała jest przecież równie ważna. Choć nie powiedziałby tego na głos – zwykli ludzie budzą w nim wstręt. Dobrze wie, że stosowne żele usuwają brud i nieprzyjemny zapach równie skutecznie jak woda, a może nawet lepiej, ale nie może się oprzeć wrażeniu, że jego współpracownicy niższych szczebli wydzielają nieco nieprzyjemną woń. Mark wzdryga się na myśl o lekko przetłuszczonych włosach, płatkach łupieżu opadających bezszelestnie na jego dokumenty, o plamach starego moczu na bieliźnie i żółtawych zaciekach pod pachami. Robi mu się niedobrze, więc bierze kolejny łyk, a wszyscy podwładni zlewają się w jego myślach w szarą obrzydliwą masę, oddzieloną od niego nieprzekraczalną barierą.
A potem z masy wyodrębnia się on. Robert. Jedyny z tamtych, którego Mark się nie brzydzi. Jedyny, o którym chce myśleć, wyobraża sobie, jak zaprosiłby go do domu na wino, włączyłby starą muzykę, tamten na pewno lubi takie rzeczy, robiłoby się coraz później, skończyłaby się pierwsza i kolejna butelka, rozmowa zeszłaby na coraz intymniejsze tematy.
Mark lekko marszczy nos i wyrzuca z głowy natrętną myśl o drażliwych wątkach, które zapewne by się pojawiły w tej rozmowie – o jego zaocznym, higienicznym rozwodzie i naglących obowiązkach wobec ojczyzny. Nie teraz, szepnąłby i pocałowałby Roberta w szyję, a wtedy tamten odchyliłby posłusznie głowę. Oddałby mu się cały.
Mark odstawia drinka na brzeg wanny, zanurza się głębiej w pianę i z całych sił fantazjuje o stażyście od zielonej transformacji. Pamięta, żeby nie jęczeć, gdy będzie dochodził, nigdy nie wiadomo, kiedy mała śpi, a kiedy nie, bo na czas kąpieli Mark wyłącza podgląd sypialni. Albo ojciec, albo mężczyzna. Oczywiście rodzicielstwo nie oznacza utraty męskości, ale w tych chwilach dla siebie Mark absolutnie nie chce słyszeć plaskania bosych stópek po posadzce.
Na widok zapalonego światła ściska mnie w żołądku. Parkuję i po cichu uchylam drzwi. Matka nie śpi. Czeka na mnie, choć wracam dziś później niż zwykle. Gdzieś w tle rozbrzmiewa chrapanie ojca. Choć siostry oddychają bezgłośnie, wiem, że są w domu. Staram się przemknąć niezauważona, ale takiej możliwości nie ma, już od progu wita mnie wściekłe syczenie:
— Gdzieś ty łaziła?
— W pracy byłam.
— Do której?! Przyznaj się, poszłaś do kasyna.
Czuję od niej wódkę ryżową, żadna nowość, żaden problem. I za chwilę:
— Wiesz, jak się o ciebie martwiłam? To wszystko dla twojego dobra. Gdybyś tylko…
Zmęczenie rodzi obojętność. Mijam matkę bez słowa, wślizguję się do łazienki i zanurzam dłonie w wiadrze z letnią wodą. Pójdę spać, wstanę, wyjdę do pracy. Ona w tym czasie: pójdzie spać, wstanie, obudzi ojca, bo inaczej znów całą noc by nie spał. Emocje wygasną, na znak pokoju podsunie mi pod nos talerz z odsmażanymi plackami, na znak pojednania zjem je mimo mdłości. Ale to będzie jutro, na razie idę się położyć.
Poznała ojca w kasynie, kiedy była bardzo młoda. Za młoda, żeby znaleźć się tam legalnie, ale miała mocno pomalowane policzki, czarne kreski zamiast brwi i bardzo krótką spódniczkę, więc jakoś poszło, takie to było kasyno. Ojciec przyszedł z kumplami, dzieciakami jak on. Zagrali raz, drugi, i spłukani, zaczęli chodzić po kasynie w poszukiwaniu innych przygód. Ich też nie powinno tam być.
Żaden bogaty i przystojny książę z trzema asami w dłoni jakoś nie chciał matki zauważyć, nie mówiąc już o postawieniu jej drinka, więc zaczęła rozmawiać z ojcem, który przynajmniej służył skręconym papierosem.
Kilka miesięcy później była już w ciąży z moją najstarszą siostrą, która od dawna z nami nie mieszka i właściwie jakby jej w ogóle już nie było. Potem na świecie pojawiłam się ja, a na końcu, jednocześnie, kolejna dwójka. To wtedy ojciec zmienił pracę. Żeby jakoś nas utrzymać, poszedł do fabryki, i zdarzyło się to, co się zdarzyło. Myślę, że rodzice poprzestaną na naszej czwórce.
Kiedy następnym razem idę do Kyoro, jest już ciemno. Zabrałam z pracy nieodebraną pizzę. Szynka i ananas, to może skończyć się różnie, ale otwiera drzwi, zdziwiony, że mnie widzi. Spogląda na pudełko.
— Hej. Ale niczego nie zamawiałem?
— Nie. Ale przyniosłam.
Wyciągam do niego rękę z pizzą. Próbuje wziąć pudełko lewą ręką, prawą dalej opiera na drzwiach, ale jego ramię opada, jakby nad nim nie panował. Spoglądam pytająco, nie dostaję wyjaśnienia.
Tym razem siadamy na czarnej skórzanej kanapie, bliżej terrariów. Trzymam się od nich tak daleko, jak tylko zdołam. Po zmroku Kyoro zapala światło i rozsuwa zasłony; Bogini lśni w świetle latarni. Widzę kotłujące się w pobliżu ćmy, widzę nawet pająka, który rozpiął sieć na jednej z nich. Wszystko jest wyraźne, aż za bardzo, dziś w powietrzu nie ma pyłu. Kyoro wyciąga z lodówki dwie kostki napoju. Przyjmuję jedną, przykładam sobie do szyi, a kiedy metal się ogrzeje, otwieram. Po całym dniu pracy jestem zmęczona, wyschnięta, ale pogodna.
Tym razem to on pierwszy przerywa milczenie.
— Chcesz obejrzeć je z bliska?
Wiem, o czym mówi, i zdecydowanie nie muszę.
— Może za chwilę. Po co ci one?
Przegryza kostkę na pół, przygląda się jej, jakby miał nadzieję, że znajdzie w środku skarb. Albo nie chce odpowiadać.
— Miłe są. Opowiedz mi coś o sobie.
Kręci mi się w głowie, chyba byłam bardziej zmęczona, niż mi się wydawało.
— Mam różowy skuter po siostrze i pracuję w pizzerii.
— Lubisz to?
— Co?
— No… pizzerię. Na przykład.
— Nie bardzo. — Może nie powinnam mówić takich rzeczy, może warto iść w zaparte, ale jakoś mi się nie chce. Kyoro nie wygląda na takiego, któremu by to przeszkadzało.
— To po co tam jesteś?
— Bo… pieniądze?
— Ach. No tak. — Wpycha do ust ostatni kawałek, je pospiesznie, brzydko. — Chodź, pokażę ci, jakie są piękne.
Stajemy przed terrarium, ja dalej, Kyoro bliżej. Co innego patrzeć na wizerunki Bogini nieruchomej, a co innego, gdy wydaje się, że mogłyby na mnie skoczyć w każdej chwili. Powtarzam sobie, że szkło jest solidne.
— Wiesz, że niektóre mieszkają razem? Rodziny, podział ról, dobrze zaznaczone terytorium, którego raczej nie opuszczamy, mokry sen naszego rządu — prycha. Nie wiem, o czym mówi, nie interesuję się takimi sprawami.
Pokazuje palcem róg terrarium. Przechodzimy do kolejnego, zasnutego do nieprzezroczystości, z czarnymi kształtami zawieszonymi gęsto w przestrzeni. Pozostają bez ruchu, ale to w każdej chwili może się zmienić.
— Niektóre gatunki potrafią współpracować. Snują razem sieci. Nawet kilkaset metrów, jeżeli mają odpowiednio dużo wody i pokarmu. Inne, mam ich tu kilka, skaczą swoim ofiarom na plecy. Najpierw je okrążają, nigdy nie atakują od przodu. Muszę je oddzielać, bo by się pożarły.
Kyoro jeszcze nigdy nie mówił tak wiele. W końcu pytam:
— Skąd je bierzesz?
— Z Drugiej Sieci, no skąd? Wiesz, co to takiego?
Oczywiście, że wiem. Stamtąd pochodzą wszystkie rzeczy, które są oficjalnie uznane za luksusy. Albo po prostu nielegalne. Albo trudne do znalezienia. Nie wiem, do której kategorii należą jego pająki, ale to akurat najmniej mnie obchodzi.
— Po co ci one? — powtarzam.
— Pomagają mi się modlić, a ja pomagam im żyć. No i są milsze od ludzi.
— Jak to pomagają ci się modlić?
Kyoro uśmiecha się, jakby to był żart. Tyle że pytałam poważnie. Wpatruję się w jego pająki z postanowieniem, że kiedyś to wszystko zrozumiem. Szukam w nich twarzy Bogini.
Kyoro nie jest ładny. Wygląda, jakby bał się ludzi, wiecznie rozczochrany, z lekko krzywymi zębami i uniesionymi brwiami. Jest dokładnie taki, jaki ma być. Blady, bo nie znosi słońca, wychodzi z domu tylko w nocy. Jego mieszkanie jest tak przestronne, że mógłby biegać po nim w kółko, gdyby miał taką potrzebę. Na moje oko brakuje tu jeszcze co najmniej czterech, pięciu współlokatorów, ale mieszka sam.
— Gdzie są twoi rodzice? Albo, no wiesz…
— Czemu mieszkam sam? Otóż, moja droga, wcale nie sam. Gdybyś nie zauważyła, towarzyszą mi setki, tysiące stworzeń. Boskich. Doskonalszych niż ty i ja. A co do moich rodziców — robi przerwę w monologu, wygłaszanym znudzonym tonem, jakby to był nie wiadomo który raz — to nie żyją. Mieli niezłe ubezpieczenie, coś musiało starego tknąć, do dzisiaj jestem mu wdzięczny.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki