Dzieci - Jacek Paśnik - ebook + książka

Dzieci ebook

Paśnik Jacek

0,0
34,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Nowy, intrygujący głos literatury polskiej młodego pokolenia!

Błyskotliwa, przenikliwa, pełna słodko-gorzkiej nostalgii. „Dzieci” Jacka Paśnika historia o dorastaniu na sennych przedmieściach u progu XXI wieku, o codzienności pośród wszędobylskiego plastiku i nachalnych reklam, w miejscu, które od każdego wymaga bycia kimś i odrzuca innych, atypowych.

Debiutancka powieść Jacka Paśnika opowiada o tym, co z dzieciństwa zostaje, a co wraz z jego końcem umyka, o pierwszych próbach świadomych relacji z przeszłością i jej wpływie na teraźniejszość. To powrót do najmłodszych lat dzisiejszych dwudziesto kilku-, trzydziestolatków – do czasów rozwijającego się kapitalizmu i powszechniejącego dobrobytu – z komputerami o szarych monitorach, wszechwiedzącym Internetem, supermarketami i wagarami w multipleksach.

Refren najsłynniejszej piosenki o dzieciach brzmi „wszyscy mamy źle w głowach, że żyjemy". Czytając „Dzieci" Jacka Paśnika, można ją sobie nucić, bo przypomina nam swoją przejrzystą, a jednocześnie niepokojącą prozą, że nie ma nic bardziej psychodelicznego niż nasza rzeczywistość.
– Olga Drenda

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 179

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Jacek Paśnik

DZIECI

Redaktorka inicjująca: Elżbieta Kalinowska

Redaktorka prowadząca: Dorota Zwierzchowska

Redakcja: Teresa Leśniak

Korekta: Anna Brynkus-Weber, Katarzyna Bury

Projekt okładki: Ola Niepsuj

Skład i łamanie: Dariusz Ziach

Grupa Wydawnicza Foksal Sp. z o.o.

02-672 Warszawa, ul. Domaniewska 48

tel. (22) 828 98 08

faks (22) 395 75 78

[email protected]

www.gwfoksal.pl

ISBN 978-83-280-9829-9

Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Copyright © by Jacek Paśnik, 2022

Wydanie I

Warszawa MMXXII

Skład wersji elektronicznej: Michał Olewnik / Grupa Wydawnicza Foksal Sp. z o.o.i Michał Latusek / Virtualo Sp. z o.o.

Kamień węgielny

Było to nieopodal miejsca, w którym Wariat złożył ubranie w kostkę.

O tym za chwilkę, rozumiem, przepraszam. Tutaj? W porządku. Nie, nie za twardo, dziękuję. Nie no, spróbuję. Sporo pamiętam. Trochę znam z opowieści, resztę sobie dopowiem. Jeszcze chwilkę? Dobrze. Zaraz, tak? Czy to już?

Kiedyś w telewizji nadawali takie odliczanie: biały zegar na niebieskim tle. Takie rzeczy się pamięta. Jak to albo swąd ze starych autobusów. Dokładnie tak – jak olej z frytkownicy pachniały.

Czy to już? W porządku. Oczywiście, to mówię. Tylko jeszcze sobie o tak, o tutaj, o. W porządku.

Było to nieopodal miejsca, w którym Wariat złożył ubranie w kostkę. Urodziłem się w miejscu, które pod koniec poprzedniej epoki budował mój ojciec.

Roboty budowlane toczyły się przez lata w jednym z największych miast wojewódzkich i zaprzęgano do nich tabuny młodzieży – uczniów, studentów, młodych pracowników.

Z uwagi na względy strategiczne z początku ojciec nie wiedział nawet, co właściwie jest budowane, bo mówiło się wtedy, że wojna wisi na włosku, że na atomową zagładę może skazać świat byle decyzja jakiegoś przypadkowego oficera radzieckiego lub amerykańskiego. Więc nasz mały kraj, pamiętając o swoich wcześniejszych bolesnych doświadczeniach, wszystko robił wtedy w tajemnicy.

Przez długi czas wykonawcy najprostszych prac w ogóle nie wiedzieli, w jakim celu pracują, w tym właśnie mój ojciec, lata przed tym, jak nim został.

Wtedy stanowił on solidny trzon najcięższych robót budowlanych.

Zawsze był ogromnym mężczyzną, jego matka mówiła o nim „kawał chłopa”.

Przez okrągły rok dzielnie machał łopatą, przerzucając tony piachu i żwiru, nosił blaszane wiadra pełne cegieł, wielkimi dłońmi obracał kołem mieszającej cement betoniarki, podtrzymywał przy montażu skrzynkowe okna, pchał i ciągał wózki z wyposażeniem. Na budowie był prawdziwą gwiazdą, znany z noszenia całych złożonych szaf, szuflad, etażerek, biurek, a na ostatnim etapie urządzania obiektu – z dźwigania potężnego sprzętu medycznego.

Wtedy wiadomo było już, że na dalekich obrzeżach miasta wojewódzkiego powstaje szpital, największy w kraju.

Na jego otwarcie, razem z tysiącami innych pracowników, wieziono mojego ojca. Było to w roku poprzedzającym ostatnią dekadę wieku dwudziestego, w całej Europie z wielu powodów obchodzonym bardzo hucznie. W roku tym na przykład kończyło się państwo, w którym ojciec dorastał.

*

Kawał chłopa. Wysokie skórzane buty uciskały jego łydki, on uciskał portfel, w którym miał monety, prezerwatywę, wielomilionowy inflacyjny banknot z nieżyjącym przywódcą i pogniecione zdjęcie z jak najbardziej żywym Papieżem, poświęcone ponoć w samym Watykanie.

Kawał chłopa. Barczysty, nogi krótsze niż tułów, prawie równe nienaturalnie długim stopom.

Kawał chłopa. Dwadzieścia kilka lat, słabo wierzący w idee nieżyjących przywódców. Entuzjasta sobotniego kina radzieckiego w salce katechetycznej, coca-coli i muzyki new romantic. Przyszły farmaceuta, powoli kończący studia, już wtedy wielu mówiło, że z zadatkami na biznesmena, chociaż w tamtym czasie, w prehistorii kapitalizmu w naszym kraju, każdy uważał, że ma zadatki na biznesmena.

Kawał chłopa. Jechał ostatnią z trzech ciężarówek, które wiozły studentów uniwersyteckiego wydziału farmacji na ostatni etap budowy szpitala.

Kawał chłopa. Do portfela przykleił sobie kartkę z zaświadczeniem upoważniającym do wejścia na teren budowy.

Identyczne mieli wszyscy wznoszący Krajowe Centrum Zdrowia Młodzieży, którego nazwy nie pamiętał nikt i o którym, z uwagi na futurystyczny kształt, mówiło się „Szpital Kosmos”.

*

Błotniste klepisko. Później znałem je jako parking, z którego spękanej asfaltowej skorupy rwaliśmy cieknące gęstym sokiem mlecze.

W szeregu, jednym spośród kilkudziesięciu, w brązowożółtym mule zapadały się glany mojego ojca i setki innych butów: podrabiane adidasy ze Wschodu, prawdziwe adidasy z Zachodu, kobiece sandały, para męskich sandałów, para gumiaków zapobiegliwego pracownika krajowego gospodarstwa rolnego oraz para butów ortopedycznych na poskręcanych stopach mężczyzny, który podpierając się dwoma brodzącymi w błocku kulami, na polecenie szefa kompanii podobnie jak mój ojciec wystąpił przed szereg.

Dwaj młodzi mężczyźni wytypowani na polecenie samego ministra budownictwa. Żeby wręczyć kwiaty i kilka dziękczynnych szpargałów samiutkiemu Generałowi, który tamtego dnia miał uroczyście przeciąć przedszpitalną wstęgę.

*

Generał kończył się wtedy jak system, który reprezentował.

„System ten opierał się na władzy utrzymywanej przez Generała, zależnej od układów z sąsiednimi krajami, z którymi nieustannie trzeba było negocjować: z tymi na Wschodzie, z którymi o dialog było trudno, i z tymi na Zachodzie, które nie pamiętały o nas od dawna”, mówił mi później wielokrotnie ojciec.

Generał w roku poprzedzającym ostatnią dekadę wieku dwudziestego powoli zdawał sobie sprawę z tego, co szykowało się w kraju. Niespecjalnie był już wtedy lubiany.

*

Ale nie wtedy jeszcze, wtedy Generał przynajmniej odnosił wrażenie, że się go słuchają, że myślą o nim z poważaniem, chociażby takie chmury, które co do najmniejszej zniknęły z nieba już na jakąś godzinę przed jego przylotem.

Mój ojciec i mężczyzna w butach ortopedycznych, czekając, rozmawiali w namiocie obok ławek przylegających do lądowiska, na którym Generał miał być goszczony.

Mężczyzna słuchał historii ojca o jego pochodzeniu i fascynacji filmami Tarkowskiego, co je wyświetlali w przykościelnej salce na rozwieszonym na lince prześcieradle. Słuchał i zgrabnie odbijał piłeczkę, opowiadając o zjawisku, które badał jako pasjonat geologii.

Kiedy zaprzęgnięto go do tych prac budowlanych, zaczął się wczytywać w rejestry, kroniki i książki historyczne i dostrzegł coś, czego, jak twierdził, nikt wcześniej nie dostrzegł. Mówił, że w miejscu będącym wsią na przedpolach jednego z największych miast wojewódzkich, mocą generalskiego dekretu przeznaczonym na budowę szpitala, przemieszcza się grunt. Ponoć było to związane z ułożeniem warstw gleby, z jakąś niecodzienną konstelacją. Zakopane w ziemi przedmioty miały się przesuwać pod jej powierzchnią nawet o dziesiątki metrów w skali roku.

Mężczyzna w butach ortopedycznych nie potrafił racjonalnie wyjaśnić swojej teorii, ale przedstawił ojcu hipotezę wysnutą na podstawie zdjęcia. Czarno-białe, oprawione w złoconą ramę, miało być dziękczynną pamiątką. Podpisano je słowami: „Generałowi – młodzież Szpitala KCZM”. Przedstawiało wkopaną w ziemię lata wcześniej cegłę z napisem: „KAMIEŃ WĘGIELNY – SZPITAL – EUROPA”. „Europa” była tu hasłem umownym, wyrazem wiary w to, że nasz kraj powoli przeobrazi się w państwo w pełni europejskie. Uwieczniony na pamiątkowym zdjęciu kamień węgielny był więc nie kamieniem wschodnim, nie kamieniem zachodnim, a kamieniem umownie europejskim.

Mężczyzna w butach ortopedycznych twierdził, że ów kamień w najbliższych latach przewędruje pod ziemią całkiem spory dystans.

Ojciec przytaknął wszystkiemu, pokiwał głową i choć myślał, że ma do czynienia z najprawdziwszym świrem, nie chcąc być nieuprzejmy, podpytał jeszcze mężczyznę, czy widział nowy film science fiction z serii tych ze świetlnymi mieczami, które w kinach grano wtedy wszędzie, o jego stosunek do zmiennej pogody, wreszcie o jego rodzinę.

Mężczyzna w butach ortopedycznych wydostał z kieszeni spodni portfel, a z niego zdjęcie partnerki. Stwierdził, że za parę lat, ale już teraz to wie, będą mieli dwójkę dzieci. Bo bardzo by chcieli i Bóg na pewno da. Mówił też o ich planowanym wyjeździe gdzieś daleko i o późniejszym powrocie nie wiadomo kiedy.

Na sygnał gwizdka obaj wstali i opuścili namiot.

Zobaczyli jaskrawe powiewające sztandary i szatkujące powietrze śmigła maszyny osiadającej na trawiastym lądowisku. Wcześniej zostali dokładnie poinstruowani, jak powinni się zachowywać w obecności Generała.

Stali kilkanaście metrów przed helikopterem, kiedy otworzyły się drzwi kabiny. Ktoś zrobił im zdjęcie.

Ojciec trzymał kwiaty, w jego długich rękach bukiet wyglądał jak garść polnych badylków. Mężczyzna w butach ortopedycznych odrzucił jedną kulę, po czym szybko schował ją pod przygotowaną dla delegacji ławką. Pod pachą dzierżył zdjęcie kamienia węgielnego.

Z otwartych drzwi helikoptera wyskoczyło dwóch dygnitarzy, także generałów, a wkrótce po nich z wnętrza wyłonił się sam Generał. Wysiadł, uścisnął rękę oczekującym go politykom, przedstawicielom episkopatu, prezydentowi miasta, architektowi, kierownikowi budowy, a na końcu mojemu ojcu oraz jego towarzyszowi.

Generał wygłosił trwającą kilka sekund przemowę, przeciął wstęgę i na powrót wsiadł do statku powietrznego. Wsłuchując się w echo jego słów, zgromadzeni przez chwilę w zadumie kiwali głowami. Wciąż budził respekt, choć już wtedy pół kraju chciało go zamordować, przy czym co najmniej połowa tej połowy do końca nie wiedziała za co. Mówiono, że za to, jak objął w kraju władzę, jak pozując na dobrego opiekuna, realizatora budów i inwestycji, uwiódł ludzi, by potem strzelać do nielojalnych górników, hutników, stoczniowców, a nawet do podważających jego władzę tramwajarzy.

Patrząc, jak odlatuje Generał, ojciec uścisnął rękę mężczyzny w butach ortopedycznych. I już nigdy więcej z nim nie rozmawiał.

*

Kawał chłopa. Mój ojciec. W okolicach Szpitala pozostał już na zawsze.

Kilka lat później, w któryś słoneczny weekend ojciec przechadzał się pasażem handlowym w centrum miasta, oddalonym od przedmiejskiego Szpitala Kosmos o tyle, że na co dzień nie opłacało mu się tam jeździć. Depcząc chodnikową kostkę Bauma, podziwiał oprawione w błyszczące szkło sklepowe witryny na parterach odrapanych kamienic. Na ekspozycji salonu fotograficznego oglądał tańczące pluszowe króliki z reklam baterii i klisze układające się w formacje glonów pokrytych światłoczułą emulsją. Patrzył na garsonki leżące dobrze tylko na wyprężonych damskich manekinach. Przyglądał się magnetowidom ułożonym w serwisie jeden na drugim, z terminami napraw porezerwowanymi na pół roku. Liczył kasety z muzyką eurodance, które na łóżkach polowych wyglądały jak wielobarwne kafle. Minął ogródek jedynego w mieście baru McDonald, wypełniony siedzącymi przy srebrnych stolikach ludźmi zajadającymi hamburgery i frytki z rosyjskich ziemniaków. Lawirował pomiędzy ławkami zajętymi przez dzieci liżące lody z kawiarni pamiętającej jeszcze nasze państwo sprzed czasów, gdy otworzyło się na resztę Europy.

Ojciec szedł za rękę z kobietą, która kilka miesięcy później została moją matką.

O mężczyźnie w butach ortopedycznych, który na uroczystości otwarcia Szpitala pokazał mu zdjęcie kamienia węgielnego i z pasją opowiadał o wędrującym gruncie, nie pamiętał.

Żebro

Budowany od lat osiemdziesiątych dwudziestego wieku Szpital Kosmos wynurzył się spomiędzy kępek chwastów, mchów, porostów, samotnych kłosów i zaszczepek owocowych drzew porastających ogromny cmentarz. Spoczywały na nim stare czasy, jeszcze sprzed sporządzenia szeleszczących arkuszy kalki z planami i projektami Kosmosu, wokół którego znaleźć się miały także ogromne przedmieścia.

Po starych czasach w błocie ostały się pokruszone cegły murowanych domostw, drewniane elementy więźb dachowych, mleczne kanki, krowie dzwonki, końskie podkowy, resztki ogródków warzywnych, które wciąż przypominały o sobie, strzelając spod ziemi nacią marchwi, opuszczone sady, rodzące co roku wyjadane przez robale jabłka, śliwki, gruszki; resztki płotów, resztki ścieżek, resztki zapomnianego cmentarza ewangelickiego i resztki zapomnianych spoczywających na nim ewangelików.

Z dawnej wsi pozostał tylko wielki kościół z czerwonej cegły, przed którym jeszcze przed wojną zrobiło sobie zdjęcie kilka dziewczyn w białych falujących na wietrze sukienkach – fotografię pokazywano nam później w szkole.

W trakcie jedynego w poprzedniej epoce gospodarczego boomu, o którym dziś mówi się, że był w istocie boomem wyłącznie propagandowym, w wielkiej tajemnicy na miejscu wsi zaplanowano ogromną inwestycję. Od razu zabrano się do roboty, przy czym później jeszcze wielokrotnie zmieniano jej przeznaczenie.

Najpierw po wsi zaczęły krążyć pogłoski, że w jej obrębie grunt pełza i że zaraz domy zaczną się zapadać, i oby tylko nie zapadł się kościół, bo oznaczałoby to koniec świata.

Później, gdzieś bliżej miasta, na nowo powstałe wielkopłytowe osiedle zaczęto wprowadzać pierwsze rodziny ze wsi, na próbę. Była to próba trudna i wymagająca pracy, plotkowano, że nowi mieszkańcy do dwu- i trzypokojowych lokali wprowadzali się w towarzystwie kur, a w jednej z piwnic stworzono nawet prowizoryczny chlewik.

Wkrótce dla całej wsi wydano rozporządzenie. Zgodnie z nim każdy z jej mieszkańców w zamian za opuszczenie działki miał możliwość wyboru miejsca osiedlenia, przysługiwało mu odszkodowanie w formie mieszkania w bloku albo w państwowym gospodarstwie. Każdy mógł zabrać ze sobą: do dwóch ton bagażu na rodzinę, ubrania, obuwie, artykuły gospodarstwa domowego, inwentarz gospodarczy, zwierzęta hodowlane (nie dotyczyło to wprowadzających się do bloków w obrębie miasta wojewódzkiego!).

Po latach telewizja wyemitowała w godzinach nocnych zrealizowany na przełomie wieków film dokumentalny o akcji przesiedleńczej. Z telewizora migającego lejącymi się chłodnymi kolorami, jakby namalowanymi wodną farbką, starszy mężczyzna opowiadał dziennikarce, że „wobec wysiedlania pod budowę szpitala to nie było sprzeciwu, madame”.

Albo nie wiedział, albo kłamał. Ludzie, którzy nie chcieli opuścić wsi, patrzyli, jak wyprowadzają się z niej inni, jak później żółte buldożery rozjeżdżają domy ich sąsiadów i jak robotnicy z budowy wyciągają ze zrujnowanych domów cegły nadające się do ponownego wykorzystania.

Mieszkańców wywożono ze wsi, w momencie gdy w rzekomo przemieszczającą się ziemię wkopywano fundamenty pokryte czarną mazią, głębiej niż zwykle, na wszelki wypadek.

Z wiejskich pozostałości wywożono ludzi także wtedy, kiedy pojawiły się stropy i odlewane w Związku Radzieckim żelbetowe płyty, a wokół nich zaczynano wkopywać w ziemię rury instalacyjne i ich nadziemne przedłużenia – studzienki kanalizacyjne, transformatory i latarnie. Te ostatnie wybiegały daleko poza teren wznoszonego obiektu, pędząc w stronę centrum miasta wojewódzkiego przez ronda i skrzyżowania, rozbijając się na zielonych tablicach z drogowskazami na stolicę, miasto w górach, miasto nad morzem oraz na miasta przy przejściach granicznych wschodnich i zachodnich, bo miasto wojewódzkie leżało gdzieś pośrodku kraju.

Dawnych lokatorów wiejskich gospodarstw wywożono też, gdy kilka pięter nad ziemią wyłonił się budynek bielutki jak szczyt górskiego masywu, okolony stalowym płotem.

Ostry i brutalny, składał się z dwóch głównych brył przypominających mydelniczki.

Piął się w górę i czołgał po ziemi, a dłubiąc w niej miejscami, dawał schronienie w atomowych bunkrach – na wypadek wojny, która w chwili otwarcia obiektu raczej nie miała się już wydarzyć.

Ciężarówki wywoziły zasiedlających dawną wieś także w dniu, kiedy powstałe na jej terenie pomieszczenia, niezaadaptowane jeszcze na gabinety lekarskie, sale chorych i bloki operacyjne, odwiedziła ekipa filmowa, kręcąca jeden z pierwszych niecenzurowanych obrazów w naszym kraju.

Nawet tej nocy, gdy gumowane podłogi zmierzwiły się pod ciężarem prostopadłościanów sprzętu medycznego, ktoś opuszczał dawną osadę, słuchając terkoczącego silnika i czując podskakiwanie opon na piasku, ustające z chwilą wjazdu na nową drogę, prowadzącą do centrum miasta.

Miejsce, w którym kiedyś była wieś, zapełniło się pluszowymi misiami i kocurkami, telewizorami na monety i telefonami niewymagającymi karty magnetycznej, lekarskimi sandałami i klapkami pacjentów, fartuchami i szlafrokami, życiem i śmiercią.

Ostatni nieugięci mieszkańcy wsi zostali wysiedleni w dniu otwarcia Szpitala, kiedy ciężarówką przywieziono tam mojego ojca i kiedy wylądował helikopter z Generałem.

*

Jakąś dekadę później w KCZM, o którym wszyscy mówili „Szpital Kosmos”, mojej matce złamano żebro.

Wcześniej, mimo słabych skurczów, zakwalifikowała się do porodu siłami natury. Decyzja zapadła po badaniu, podczas którego we włączonym przez całą dobę telewizorze, wciśniętym gdzieś w róg pobliskiej sali chorych, nadawano wieczorne wiadomości.

W chwili gdy prowadząca program informacyjny przytaczała wypowiedź któregoś z polityków, że konstytucja naszego kraju powinna jednoznacznie odciąć się od czasów Generała, że jej projekt zbytnio opiera się na ideologii marksistowskiej, a powinien czerpać z tradycji chrześcijańskiej, mojej matce podano oksytocynę.

Kiedy na zakończenie programu pokazywano reportaż o mężczyźnie mającym największą w kraju kolekcję zegarów z kukułką, lekarz zlecił kardiotokografię i skierował pacjentkę na salę porodową.

Pierwsza faza porodu przebiegała powoli, jej finał zbiegł się z napisami końcowymi kanadyjskiego filmu akcji i z następującym po nich blokiem reklamowym, w którym znalazły się kolejno: przejeżdżający przez wodę samochód terenowy, kobieta smarująca pachę dezodorantem w kulce i ziemniaczane chrupki w kartonowej tubie.

Druga faza nie była łatwa. W ciemnej sali na ekranie szpitalnego telewizora błyskał horror. Za programem telewizyjnym: „Film rozpoczyna się od ujęcia przedstawiającego mężczyznę z jątrzącą się raną nogi, oblepioną larwami much. Mężczyzna z krzykiem zrywa się do ucieczki, biegnie ulicą i wtem zostaje potrącony przez samochód – film fab. prod. jap., 1989”. A ja podczas wychodzenia z łona matki pozwijałem się jakoś.

Choć pewnie mniej w tym prawdy niż więcej, wyszedłszy z niego, byłem prawie taki długi jak teraz. Nie pamiętam siebie małego. Zawsze byłem duży, najwyższy, kawał chłopa, po ojcu.

Moja matka mawia: „Po ojcu taki wielki byłeś, taki długi, wyleźć nie chciałeś, snułeś się, jak włóczkę chcieli cię na taki kijek prosto ze mnie zaplatać. Ale ładny byłeś chłopczyk, zdrowy, na plecach miałeś znamię jak kleks”. Czasem wspomina także zabieg Kristellera, mówi, że lekarz w końcu wypchnął mnie na zewnątrz. No i wtedy złamał jej to żebro.

Stało się to dopiero nad ranem, kiedy w telewizji leciały powtórki teleturniejów, i to tylko na niektórych kanałach, bo reszta pokazywała obraz kontrolny.

*

Sala szpitalna pachniała farbą olejną – żółtą, bo żółta olejna jest wszędzie, jej kolor jest stale związany z zapachem. Oprócz tego, że na ścianach Szpitala, żółta farba olejna występuje także w każdym wyobrażonym przedszkolu, urzędzie czy na świeżo odmalowanej klatce schodowej.

Czuć było też woń aptekarskiej chemii, nie wiem, czy była tam zawsze, czy przyniósł ją razem z zapachem strachu mój ojciec. Pachniało też strachem matki i papieroskiem, który położna wypaliła na minuty przed moim urodzeniem przy popowym kawałku dolatującym z trzeszczącego radia.

Obok mamy stał ojciec w aptekarskim kitlu. Na poród przyszedł kilka pięter w górę, z dyżuru w aptece, bo nie znalazł nikogo na zastępstwo. Bardzo mu zależało na pracy, tym bardziej że wyglądało na to, że przyszpitalny biznes stanie się jego własnością.

*

Pięć lat wcześniej ojciec był ubrany tak samo, kiedy matka po raz pierwszy przyszła do niego do apteki, w której przez moment praktykował, prosto z poczty mieszczącej się w tym samym budynku.

Pod wysokim sufitem kamienicy pamiętającej kupców zachodnich i wschodnich, nie naszych, pośród zimnych, zdobionych sztukaterią ścian ojciec rozmawiał z matką najpierw o jakimś specyfiku i jego cenie zmieniającej się z dnia na dzień z powodu inflacji, później chwilę jeszcze o polityce i o tym, że za rogiem otwarto pierwszą w mieście pizzerię.

*

Spałem pozawijany w koc oddziałowej. Brązowy, z tygrysem, uprzednio odpowiednio wyparzony i odkażony. Dano mi akurat ten, bo nie mieściłem się w pieluchach tetrowych ani w dziecięcych kocykach.

Na korytarzu ojciec i matka – z uwagi na złamane żebro w pozycji półsiedzącej – w towarzystwie położnej, tej palącej, na przemian cieszyli się i zawodzili.

Na małym ekranie wypożyczonego telewizora oglądali jakiś poranny program religijny i wpatrując się w księdza, wykręcającego taneczne bączki w kartonowym studio, chlipali. Myśleli o modlitwach, zaklętych w tym programie w popowe piosenki, i o tym, co powiedział im lekarz: wygląda na to, że żadnego innego dziecka nie będzie, bo wraz z moimi długimi rękami, wijącym się korpusem i niekończącymi się nogami, o stopach jeszcze dłuższych niż u ojca, z matki wydostała się także możliwość rodzenia dzieci.

I choć wydaje mi się, że pogodzili się z tym dość prędko, to przez całe dzieciństwo matka powtarzała mi, gdziekolwiek szedłem czy cokolwiek robiłem, żebym uważał, bo tylko mnie jednego mają; że się nie chcą martwić, bo tylko mnie jednego mają; żebym podejmował rozsądne decyzje, bo tylko mnie jednego mają; żebym nie palił, bo tylko mnie jednego mają; żebym się zastanowił dwa razy, zanim wsiądę do auta z tym kolegą od tej czerwonej hondy, co nią tak pruje, bo tylko mnie jednego mają.

Dzień narodzin był także początkiem mojego zastanawiania się, dlaczego dano mi na imię Teodor. Rozmyślałem o tym przez całe dzieciństwo, bo w dzieciństwie imię znaczyło więcej niż nazwisko, a moje imię jest wyjątkowo niecodzienne.

Z tego imienia niektórzy się śmiali. Nie przeszkadzało mi to, ale nurtowało mnie, czemu tak akurat. A kiedy pytałem o to ojca, za każdym razem odpowiadał, że przecież nie daliby mi z matką modnego wtedy imienia, powiedzmy „Kuba”, bo wtedy pośród wszystkich innych Kubów, a było ich wówczas naprawdę wielu, miałbym takie imię, jakbym nie miał go wcale.

*

Moment, w którym przyszedłem na świat, nie był najlepszy do wychowywania dzieci. Było trudno i biednie, a ojciec dopiero rozpoczynał sprawdzanie swoich zadatków na biznesmena. Przejmował aptekę po starym właścicielu, który prowadził ją w Szpitalu Kosmos od chwili jego otwarcia i któremu już się nie chciało.

Ojciec zaczął u niego pracować po ukończeniu studiów, mając za sobą jedynie krótki staż w jednej z aptek w centrum miasta. Wspominając otwarcie Szpitala, ciężarówkę i helikopter z Generałem, pomyślał też o doklejonym do szpitalnego masywu parterowym budynku.

W jego wnętrzu już wtedy połyskiwały ciężkie meble z ciemnego drewna: potężne szafy, witryny, szuflady, blaty i lady, zawieszone na ścianie w równych odstępach paprotki w metalowych koszyczkach, lustra i trójkątne kinkiety, przywodzące na myśl kawiarnie z filmów o czasach sprzed wojny. Wszystko to – wraz z dozownikiem wody mineralnej, uzupełnianym pięciolitrowym błękitnym baniakiem, i importowanym z zachodu kolorowym stojakiem na wkładki ortopedyczne – stało się codziennością ojca.

Wystawał godzinami za kasą, wychodził na zaplecze, gdzie mieszał substancje, tworzył zawiesiny, kremy i maści, wydzwaniał do dostawców, odszyfrowywał recepty, sprzedawał dzieciom witaminy w pastylkach w kształcie przybyszów z kosmosu, te z dołączanymi do opakowań kieszonkowymi radyjkami, a gdy się nudził, oparty o kasę gapił się na wnikające przez drzwi pasmo światła, które w ciągu dnia zmieniało swoje położenie, ślizgając się po marmurowej posadzce. W aptece zarabiał pieniądze na coś, co od pewnego czasu było obiektem jego zainteresowania.

*

W cieniu Szpitala, dominującego nad okolicą jak samotny szczyt, z błota, obok kępek chwastów, mchów, porostów, samotnych kłosów i zaszczepek drzew owocowych, zaczęły wykwitać najpierw baraki z blachy falistej, drewniane sławojki, betoniarki, a wkrótce małe budki, przeradzające się w coraz większe prostopadłościany i walce, które obrastały okolice Szpitala drobno i gęsto jak rzęsa wodna.

Ojciec chodził tam często. Snuł się z teczką w ręku po dopiero co ułożonych chodnikach, oglądał żółte kosze na śmieci, żółte ogrodzenia z metalowej siatki, żółte słupki parkingowe i tamte żółte drzwi do wymiennikowni jednego z nowo powstałych budynków. Myślał o żółtych kulkach z losowania telewizyjnej loterii, że gdyby w takim losowaniu wygrał, mógłby szybciej opuścić ciasną klitkę, w której w centrum miasta na jakiś czas zatrzymał się z mamą i ze mną.

Wąchał nowo zasadzone tuje, dopiero co wzeszłą trawę i pelargonie, wystawione przez kogoś na jeden z niewykończonych jeszcze balkonów.

Marzył o wygranej w Lotto albo przynajmniej o kredycie, bo na jego oczach wokół Szpitala Kosmos wyrastało ogromne osiedle mieszkaniowe, zupełnie inne niż te, którymi dotychczas zabudowywano nasz kraj.

Lokal w centrum znam tylko ze zdjęć, na których pełzam po gumolicie albo wyleguję się na szczycie zimnego pieca kaflowego.

Moje świadome życie rozpoczęło się, gdy rodzice dostali kredyt hipoteczny i zamieszkaliśmy w jednym z budynków na nowo powstałym osiedlu w pobliżu Szpitala Kosmos.

Było czysto i idyllicznie, i jasno, i z planowaną zielenią, i bez żadnych śladów po dawnej wsi.