Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Skondensowane okrucieństwo, seks i sztuczne raje; zwyrodniali sąsiedzi, mściwe nauczycielki, wszechobecna potrzeba wymierzania sprawiedliwości jako odpowiedź na nikczemność ludzi. Zaskakująca, hipnotyzująca proza.
Kalwasik miał na koncie kilka ofiar. Pierwszą zabił jako dziewięciolatek. Potem, już jako nastolatek, przy pomocy szkolnego cyrkla zemścił się za upokorzenia na matematyczce z V Liceum Ogólnokształcącego im. Księcia Józefa Poniatowskiego (niech na wieki przeklęte będzie to imię). Trzecia ofiara to Tarzan spotkany podczas wielkiej narkotycznej fety w domu komunistycznego ekscentrycznego notabla. Czwarta padła stara M., która truła osiedlowe zwierzęta, w tym ukochaną suczkę Piotra – Sanę. Plan Piąty Kary miał na celu gwałt na Belli – spotkanym po latach niespełnionym malarzu artyście, który narratorowi odbił dziewczynę. Kolejne części książki splatają się w gęstą od krwi, duszną i ociekającą okrucieństwem opowieść o potrzebie zemsty i jej trudnych do zinterpretowania źródłach.
Proza Kalwasa balansuje na granicy naturalizmu, psychodelii, krwawego horroru i dziennika młodzieńczej przemiany. Porażająco realistyczne, obfitujące w szczegółowe opisy zbrodni – niejednemu prokuratorowi zjeżyłyby włosy na głowie. Co miało szansę zaistnieć, a co wydarzyło się naprawdę – rozstrzygnie czytelnik. Ostrzegamy: nie odłożycie „Dziecka Księżyca”, dopóki nie zrealizujecie wraz z autorem pełnego Planu Kary. Bez litości. Do końca.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 329
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Całą mocą swojej pamięci przywołuję w tej książce sytuacje i sceny, które działy się w tych wszystkich historiach sprzed lat, oraz rozmowy, które się wtedy odbyły. Niektóre są takie, jakie były naprawdę – czy prawie takie, bardzo podobne, ale inne; szczególnie dialogi są spisane po raz pierwszy, są próbami rekonstrukcji. Czas już wiele zatarł i wymazał z mej pamięci, zwłaszcza z tych starszych historii, wyłaniających się z głębokich czeluści mego dzieciństwa.
Długo zastanawiałem się nad tym, czy w ogóle o tym napisać...
Wiele lat. Właściwie to chyba od tego pierwszego razu mojego, kiedy tam, na koloniach w 1973, tego chorego mężczyznę... A potem za każdym razem, kiedy znowu to robiłem, ta przemożna chęć opisania tego, podzielenia się z innymi, narastała. I dopiero niedawno spłynęła na mnie jasność: zrozumiałem, że najważniejszym motorem i inspiracją dla całego mojego pisarstwa jest właśnie to.
Nikt o tym nie wie, nikt. Nigdy nikomu przez tyle lat słowa nie szepnąłem, moja słodka tajemnica to była, najsłodsza. No i nagle taki coming out... Oczywiście od razu pomyślałem o prokuratorze. Ale pomyślałem sobie także, że przecież żaden normalny prokurator nie da wiary, że ktoś mógłby być tak głupi, żeby o takich rzeczach pisać i tak się samodenuncjować. Każdy doświadczony prokurator zaśmieje się tylko, jeśli przeczyta tę książkę.
Prawda?
Prawda... To słowo jest tutaj bardzo istotne. To clue całej lektury. Będziecie nieustannie wątpić we wszystko, co jest tu napisane, i o to mi właśnie chodzi. Aż boję się pomyśleć, że moglibyście w to nie wątpić.
Ach, on chce być słynny, chce na siłę wywołać skandal, zniesmaczenie i zaciekawienie swoją osobą, wypisując takie zmyślone dyrdymały, i liczy na to, że to podbije sprzedaż jego książki.
Jeśli tak myślicie, to jestem spokojny, „ponieważ Ja mówię prawdę, dlatego Mi nie wierzycie. Kto z was udowodni Mi grzech?” (J 8:45–46).
PIERWSZY
Wszyscy jesteśmy mordercami i prostytutkami – bez względu na to, do jakiej kultury, społeczeństwa, klasy czy narodu przynależymy, bez względu na to, za jak normalnych, moralnych lub dojrzałych się uważamy. Jesteśmy istotami otumanionymi i oszalałymi, obcymi wobec własnych prawdziwych „ja”, siebie nawzajem, świata duchowego i materialnego – jesteśmy szaleni nawet z idealnego punktu widzenia, który możemy jedynie przelotnie uchwycić, ale którego nie potrafimy zaadoptować na stałe. Przychodzimy na świat, w którym wyobcowanie już na nas czeka. Potencjalnie jesteśmy istotami ludzkimi, ale przebywamy w stanie wyobcowania i nie jest on tylko systemem naturalnym. Do wyobcowania jako naszego obecnego przeznaczenia dochodzi się jedynie drogą skandalicznej przemocy, jaką jedne istoty ludzkie stosują wobec drugich.
Ronald David Laing, Polityka doświadczenia. Rajski ptak
przeł. Agnieszka Grzybek
Mój pierwszy raz... Naprawdę łza mi się w oku kręci, i to wcale nie jakiś wygłup – lubię wspominać ten pierwszy raz, robię to dosyć często. Lubię, ale to nie znaczy, że się tym cieszę czy że wspominam z lubością moje pierwsze morderstwo. Nie, nie, nic z tych rzeczy, ale też nie zamartwiam się tym, nie rozpaczam, żadnego bicia się w piersi. Milczenie, cisza, zapatrzenie w przestrzeń – coś takiego, mniej więcej.
To było na koloniach letnich w 1973 roku, we wsi P. niedaleko Lipiec Reymontowskich, tych z Chłopów. W P. znajduje się kościół, przed którym Jan Rybkowski kręcił niektóre sceny do Chłopów – no i w samych Lipcach oczywiście, tam gdzie Reymont umieścił akcję swojej wspaniałej powieści. Sam film nie jest istotny w całej tej historii, to przypadek, że to wszystko rozegrało się akurat tam – istotny natomiast jest kościół, a przede wszystkim ksiądz. Będzie on jednym z głównych bohaterów tej opowieści.
Na kolonie jeździłem co roku. Od urodzenia. Bo moja mama była pediatrą i jeździła na kolonie jako lekarz. I zabierała mnie, rzecz jasna. Wakacje za darmo i sporo zabawy, oddech od kolegów szkolnych i podwórkowych. No i ta ekscytacja: jakie dziewczyny poznam na koloniach... Zawsze się tam zakochiwałem.
Tych najwcześniejszych kolonii, kiedy byłem w wieku przedszkolnym, w ogóle nie pamiętam, dopiero te z okresu podstawówki. Te w P. to były wakacje między trzecią a czwartą klasą. Miałem dziesięć lat. Szkoła tysiąclatka, klasyczne jednopiętrowe pudło, a właściwie trzy posklejane ze sobą pudełka-skrzydła – główny budynek, sala gimnastyczna i skrzydło korytarza. Boisko-klepisko, trochę krzaków, kilka drzew, rozpadająca się stodoła za boiskiem. Stołówka i białe toalety zalatujące chlorem przemieszanym z odorem kału i moczu. Pierwsze dwa, może trzy dni, nie pamiętam dokładnie, spędziłem z mamą w jej pokoju; to była biblioteka szkolna, tam urządzono jej sypialnię. Na moich wczesnych koloniach zawsze tak było – dwa–trzy dni z mamą, a potem do chłopaków. Ja się bałem grupy, nie chciałem iść „na salę”, ale jak już poszedłem, to potem zazwyczaj było okej, integrowałem się szybko i czasem nawet zostawałem kolonijnym wirażką albo przynajmniej zastępcą wirażki. Ale to w późniejszych latach – na koloniach w P. miałem tylko dziesięć lat, za mały więc jeszcze byłem na wirażkę, ale za to miałem tuż obok mamę, a to dawało mi przewagę nad innymi kolonistami – mogłem w miarę swobodnie poruszać się poza terenem szkolnym, poza który żadne dziecko nie mogło wyjść bez zgody wychowawcy – „naszego pana”, jak mówiliśmy na niego. Nasz pan przymykał oko na moje eskapady do wsi i okolic, wychodząc z założenia, że „syn lekarki” jest na trochę innych prawach.
Nie pamiętam jego imienia. To nieco dziwne; sam się sobie dziwię, dlaczego nie zapamiętałem imienia tego faceta, ja mam pamięć jak słoń, szczególnie do detali, drobiazgów, pozornie nieistotnych rzeczy sprzed lat. Nie pamiętam faktów czy ludzi sprzed kilku dni czy tygodni, ale pamiętam wydarzenia sprzed lat trzydziestu czy czterdziestu. Z kolonii w P. pamiętam mnóstwo faktów, ale nie imię naszego pana.
Blondyn około trzydziestki, z wielką grzywą i wystającą szczęką, trochę podobny do Jacka Gmocha, w dalszej części tej opowieści będę go więc nazywał panem Jackiem. Rosły, umięśniony – sportowy typ, co to rano przed śniadaniem biegał dookoła szkoły i robił pompki na boisku-klepisku. Niewykluczone, że na co dzień był wuefmenem. Przystojny. Jedyny dorosły mężczyzna na tych koloniach, jeśli nie liczyć miejscowego szpetnego, głuchego, zawsze pijanego i zawsze śmierdzącego gnojem palacza szkolnego.
A więc pan Jacek... Już w autobusie z Warszawy przewracały za nim oczami trzy panie wychowawczynie, piękne, młodsze od niego dziewczyny. Ale nic z tego, o nie...
Pamiętam – to słowo będzie się powtarzało w tym i innych opowiadaniach bardzo często, wybaczcie mi to, proszę – że pierwszego dnia, na korytarzu szkolnym, kiedy wychowawczynie i on rozdzielały nas na grupy, pan Jacek krzyczał mocnym, trochę takim zasadniczym głosem: ja biorę starszych chłopaków, starszych chłopaków biorę! I śmiał się gromko, ściskając nas mocno za ramiona, pstrykając w nasze odstające uszy, robiąc „syfony” naszym kulfoniastym nosom i „parolki” naszym pokrytym krostami czołom. Obchodził nas, jak pasterz stado, i walił protekcjonalnie po plecach, krzyżu i pośladkach. Takie trenersko-twardzielskie zagrywki, wiecie. Ale to kamuflaż był, ściema taka – chodziło o dotyk. Tak, wszyscy myśleli, że to męskie poszturchiwanie to dlatego, że chciał z nas, cherlawców, zrobić w trzy tygodnie sportowców – ale nie, on nie chciał z nas zrobić sportowców, chociaż ganiał nas po boisku i lasach, on chciał nas całować na dobranoc.
Nie wiedzieliśmy wtedy tego, nie czuliśmy dość długo – myślę, że ta niewiedza, że pan Jacek jest gejem, trwała między nami przez cały czas kolonii. Może starsze chłopaki coś podejrzewały, czuły, ale nie pamiętam, żeby ktoś o tym mówił. Wtedy, czterdzieści lat temu, dzieciaki i nastolatki nie miały bladego pojęcia o takich rzeczach.
Nasz wychowawca zaprzyjaźnił się od pierwszego dnia z miejscowym księdzem i zachodził do niego bardzo często; kościół był o rzut beretem. I ksiądz do nas, do szkoły też ciągle wpadał.
Ksiądz miał na imię Alek. To prawdziwe imię, to pamiętam. Gdzieś tak około trzydziestki, jak pan Jacek, tak mi się zdaje. Wiecie, dziesięcioletni chłopak ma inną percepcję wieku u ludzi. Ksiądz Alek mógł mieć i więcej, i mniej, ale kiedy skupiam się w sobie, zamykam oczy, to widzę dosyć wyraźnie jego twarz i jest to twarz trzydziestolatka. Kulturalny bardzo i z wyglądu, i w sposobie bycia. Przeciętny wiejski proboszcz tak nie wygląda – zawsze schludna, wyprasowana sutanna, nieskazitelnie biała koloratka, elegancki czarny birecik z pomponem, spod którego spływały na ramiona pukle jasnych loków, okrągłe okulary w cieniutkiej drucianej oprawie. Przystojny jak diabeł – jak o mężczyznach wyrażała się moja świętej pamięci ciocia. Przypominał trochę młodego Stanisława Mikulskiego. Bardzo męski w obejściu. Trudno to sprecyzować, ale taki właśnie był, jakby przystojny aktor w stylu „twardziela”. Inteligentny, elokwentny, z poczuciem humoru, miał na zakrystii pokaźną bibliotekę i sporo płyt z Zachodu. Rockowych. Do dziś się zastanawiam, co taki ksiądz robił na takim wiejskim zadupiu.
No tak, ale było jedno „ale” – proboszcz Alek, oprócz biblioteki i płytoteki, miał na zakrystii wyładowaną od podłogi po sufit szafę z alkoholami. Bardzo lubił zaglądać do kieliszka. De facto był strasznym alkoholikiem i być może to było przyczyną, że został tylko wiejskim proboszczem, a nie prałatem w kurii czy nawet biskupem w Ostrołęce. O powyższym opowiedział mi Witek, syn sołtysa, ale o tym za chwilę.
Cóż ja mogę wam opowiedzieć o kolonijnej codzienności? To nie było nic szczególnego, trochę nudnawa proza peerelowskich kolonii. Śmierdząca chłopięcym potem klasa-sypialnia, szpitalne łóżka z tekturowymi walizkami pod nimi, stołówka z prostym jedzeniem (jabłko na papierowej serwetce na deser – to tkwi w mojej głowie jak jakiś pradawny totem), piaszczyste boisko z krzywymi, zardzewiałymi bramkami bez siatek (zawsze bez siatek, wszystkie moje bramki z dzieciństwa nie miały siatek), kucharki obierające ziemniaki przed szkolną kotłownią, klatka z papużkami w gabinecie dyrektorki, no i wycieczki z panem Jackiem. Do wsi i po okolicznych lasach.
A, i prysznice! Bardzo ważna sprawa. Wyrośnięte chłopaki z mojej grupy zdrapały farbę z szyb okienek łazienki i przez małe dziurki podglądaliśmy dziewczyny ze starszej grupy, jak się kąpały. Tam była Ula, taka jedna szatynka, w której się zakochałem. Chuda, drobna dziesięcio-, może jedenastolatka, wszystkie chłopaki się w niej podkochiwały. Jak przez mgłę pamiętam jej nagie ciało pod prysznicem. Miałem wrażenie, że ona mnie widzi, że namydlając piersi i krocze, co pewien czas zamiera i wpatruje się w to piwniczne okienko z wyskrobaną dziurką. Ten obraz od ponad czterdziestu lat mam przed oczami – chudziutką, nagą, wyłaniającą się z kłębów pary, błyszczącą od mydła, wpatrującą się we mnie w milczeniu dziewczynkę. Jej wielkie niespokojne oczy. Oczy ciekawe tego, co jest za szybą. Tego czegoś, tego kogoś, mnie. Och, Ula... Jedna z najważniejszych dziewczyn w moim życiu, niespełniona miłość.
I kogut tam był w tej szkole przez jakiś czas. Kucharki go trzymały, chodził wkoło dumny i piał, miał miskę z resztkami i miskę z wodą, dbały o niego. Ja też go bardzo polubiłem, przynosiłem mu resztki jedzenia. Któregoś dnia znalazłem go bez głowy, w kałuży krwi, już na wpół oskubanego. Leżał na murku, krew spływała powoli strużką i płynęła wzdłuż murku. Jego pióra i łapy pokryte były zielono-brązowawą, śmierdzącą pacią. Nieruchome oczy wpatrywały się we mnie intensywnie w ciszy lipcowego, pulsującego potwornym upałem poranka. Duże muchy wszędzie, takie końskie, obrzydliwe, rój, wielki rój, brzęczenie. Okropne, męczące brzęczenie.
Tak, te wycieczki... Leśne wyprawy, ale także te krótsze, do wsi. To były właściwie tylko wyprawy do GS-u po oranżadę i słodycze. Z panem Jackiem, rzecz jasna. Ten sklepik to była po prostu chałupa, normalny dom, w którego korytarzu i jednym pokoju gospodarze zrobili sklep. Kwaśny odór zjełczałego czegoś, dużo wódki, spirytusu, tanich win i różnych puszek. Ogromny brązowy bochen chleba na ladzie, obok nóż. Baba stara za ladą – capiła lekuchno kwasem, niedomytym ciałem, starością zaniedbaną. Aha, i cukierki w słojach tam były, i guma do żucia. To był wczesny Gierek, więc guma bywała nawet na wsi. Bolek i Lolek oczywiście, nie donaldy. Pan Jacek lubił kupować nam cukierki na wagę. Pamiętał zawsze, co kto lubi. Karmelek dla Mareczka, krówka dla Jureczka, Bolek i Lolek dla Czarusia, kasztanek dla Piotrusia. Ale najbardziej lubił kupować nam lody na patyku. Jakieś miejscowe, z Ostrołęki albo Skierniewic. Baba wyjmowała je z niemiłosiernie brudnej i zardzewiałej lodówki. Pan Jacek rozrywał papierki i wsuwał nam zimne walce do ust, każdemu po kolei. Karmię moje niegrzeczne ptaszki, tak mówił. Te lody niedobre były, mlekiem w proszku jechały strasznie i jakąś uperfumowaną chemią. Ale kasztanki były zawsze super. Od tego czasu strasznie je lubię. Kakaowy smak kasztanka kojarzy mi się zawsze z tamtymi koloniami w P. Jedząc go, automatycznie myślę o Uli, panu Jacku, księdzu Alku, no i o tym chorym mężczyźnie, którego potem... Pan Jacek kupował też czasami małą pękatą butelkę piwa i wypijał ją przed sklepikiem. Wiadomo, upał. W niektóre dni kupował butelkę wódki i chował szybko do sportowej torby. Dyskretnie, ale ja to widziałem. Stałem na zewnątrz i wrzeszczałem z chłopakami, mocowałem się z nimi, ale kątem oka cały czas obserwowałem pana Jacka za sklepowym oknem. Wiedziałem, że pójdzie z tą butelką do księdza.
Tam go spotkałem po raz pierwszy. Tego, którego potem... Nie, nie jestem pewien, czy po raz pierwszy, może już go widziałem gdzieś na wsi – jak wam mówiłem, chadzałem po wsi samopas, mama mi pozwalała. Ale może wtedy nie zwróciłem na niego uwagi. Zapamiętałem go przede wszystkim sprzed tego zatęchłego sklepiku.
On był stary. Mnie, dziesięciolatkowi, wydawał się starcem. Miał sześćdziesiąt siedem lat. Tak, dokładnie tyle, dowiedziałem się o tym kilkanaście lat później. Zarośnięty, ubrany w jakieś szmaty, na głowie zawsze miał wymiętą, czarną od brudu czapkę. Nie nosił butów, pamiętam jego pokryte skorupą brudu zrogowaciałe stopy ze skrofulicznymi palcami zakończonymi obrzydliwymi długimi paznokciami. Przekrwione od denaturatu i wina z buraków oczy, gile po pas, kilka zębów. Śmierdział. Dziad. Wiejski głupek.
Pamiętam, jak pod tym sklepikiem-chałupą jakiś miejscowy chłopaczek podskoczył do niego i coś wrzasnął, strącając mu czapkę. Rechotał. I jego koledzy, stojący obok sklepiku z butelkami w dłoniach, też rechotali.
– Jąsek, pokaż chuja! – krzyczeli. – Pokaż chuja, to ci piwo damy!
Obdartus ściągnął porwane portki i pokazał. Stał nieruchomo i szczerzył resztki pieńków w rozchylonych w szerokim uśmiechu ustach. Ogromnych rozmiarów, gruby jak pasztetowa kiszka członek dyndał mu między nogami. Nie mogłem oderwać od niego oczu, pierwszy raz widziałem coś takiego. Pamiętam, że pan Jacek też rozdziawił usta, znieruchomiał z butelką piwa, wpatrzony w to kołyszące się w słońcu ogromne prącie. Wsiury i chłopaki z mojej grupy ryczeli ze śmiechu. Ja też do nich dołączyłem. Tylko pan Jacek się nie śmiał, podskoczył do dziada, gacie mu podciągnął i coś do wiejskich szczyli warknął. A potem piwo Jąskowi kupił i objął go, szepcąc mu do ucha jakieś słowa.
Jąsek. Tak miał na imię. Jąsek Motyl. Powiedział mi to Witek kilka dni później. Witek, syn sołtysa. Chyba rok starszy był ode mnie, blondynek jasny, wesoły, chociaż oka nie miał, nie pamiętam już, co się stało i jak, koń chyba go kopnął. Sołtys przychodził często do szkoły, bo wdowiec był, a w kuchni pracowała taka jedna dziewczyna, co ją sołtys lubił bardzo. No i Witek z nim zawsze był. Zaprzyjaźniliśmy się. O Jąsku mi dużo mówił. Jąsek był z P., ale sam, zupełnie sam. Rodzinę mu całą w czasie wojny wymordowali. Do stodoły zagnali i kamieniami zatłukli, a potem stodołę podpalili. Tylko on przeżył i jego starszy brat. Nie wiadomo, kto to zrobił, nie znaleźli sprawców. Ale brata zaraz po wojnie bandyci, co na milicjantów polowali, w lesie zabili. Bo brat do milicji poszedł, żeby z bandytami leśnymi walczyć. I wtedy Jąsek rozum stracił.
Latami po okolicznych wsiach się pętał. Ludzie się litowali, jeść mu dawali i kąt w stodole w zimie. W lecie w lesie mieszkał. W poniemieckim bunkrze, zaraz za wsią. Nikt go nie przygarnął, bo rodziny Motyli nikt tu nie lubił i ludzie po cichu cieszyli się, że ich zaciukali. Witek nie wiedział, dlaczego nie lubili. Nie lubili i już. Może dlatego, że do kościoła nie chodzili. Wreszcie Jąska do wariatkowa w Łodzi wzięli, lata tam siedział, potem go wypuścili. I znowu się po wsiach szlajał, śpiewając. Bo Jąsek śpiewać lubił, ciągle śpiewał. Albo płakał. Jak nie płakał, to śpiewał, i odwrotnie. Albo śmiał się ciągle i gadał do siebie. Często krzyczał nocami, jak chodził po wsiach. Wszystkie psy wtedy milkły; tak, psy go słuchały, szanowały go – mówił Witek. Aż wreszcie go ksiądz przygarnął. Najpierw jeden starszy w Łyszkowicach na parafię wziął, Jąsek u niego wiele lat mieszkał, sprzątał, ksiądz kury miał, to kurami się zajmował. Potem, jak ten ksiądz umarł, to w Świętych Nowakach mieszkał, małej wsi niedaleko, u księdza innego, co kościół w Lipcach obsługiwał. A jak tamten do Afryki wyjechał, to ksiądz Alek go przyjął do siebie. Na zakrystii mu kąt wydzielił. Jeść i pić dawał. Jąsek mu pomagał przy robocie wokół kościoła, różami się opiekował, bo ksiądz hodował róże, mówił, że je strasznie kocha. Parę groszy Jąskowi za to dawał, na wino i dynksa dziadu miał. A i swojej butelki ksiądz Alek nie żałował Jąskowi, poił go podobno często, a dziad wypić lubił. I jeszcze podobno... Witek śmiał się perliście, mrugając do mnie porozumiewawczo jedynym okiem, ludzie gadają, ale co tam ludzie, zawsze gadają niestworzone rzeczy. Nie wiedziałem, o czym Witek mówił.
Witek rzucał kamieniami w Jąska. Jak inni chłopcy we wsi. Ale on zawsze tylko małymi, żeby dziadowi krzywdy nie zrobić, bo to dobry chłopak był. A inni chłopcy w Jąska kamulcami wielkimi rzucali i kijami go gonili. Ale też nie zawsze, czasem, jak byli pijani i humor mieli, to mu denaturat albo nawet piwo stawiali. Ale nie za nic. Zawsze za coś. Na przykład siusiaka kazali pokazywać za piwo, a za dwa piwa kazali mu się brandzlować. Bawić się siusiakiem, o, tak – Witek śmiał się i tłumaczył mi, o co chodzi. Gówno krowie Jąsek jadł, ale za jaką cenę, nie pamiętam już, chociaż Witek na pewno mi mówił. Końskie jadł za alpagę, to zapamiętałem. No, a czasem to świniaka mu przyprowadzali i tego, no... Witek wybuchał śmiechem, miał taki śmieszny perlisty śmiech, strasznie głośny. Za świniaka to Jąsek dwa wina dostawał i dziesiątaka sportów. Syn sołtysa tłumaczył mi, o co chodziło z tym świniakiem, nie wierzyłem mu, to było zbyt brzydkie.
Do tego Witek papierosy czasem popalał, jak chuligani na moim podwórku w Warszawie. Złoty dwadzieścia kosztowało dziesięć sportów, pamiętam, bo u baby śmierdzącej kupiliśmy raz. Na spółkę. Później paliliśmy nad rzeką, strasznie się krztusząc i kaszląc. Chyba jednego niecałego tylko wypaliłem. Potem przyszedł Jąsek i Witek resztę sportów mu oddał. Ale nie za nic. Siusiakiem mu najpierw kazał się bawić, a potem grudami błota w niego rzucał. I ja też rzucałem. Razem w Jąska rzucaliśmy. Zarykiwaliśmy się ze śmiechu, kiedy Jąsek tak w kółko śmiesznie biegał, uchylając się od błota. W łeb celuj! – wrzeszczał Witek. – W łeb! Kilka razy między oczy mu wcelowałem. Raz trafiłem w usta, ale pluł wtedy! Pluł błotem. I też się śmiał. I nie uciekał, tylko tak w kółko biegał jak klaun w cyrku, w którym byłem kiedyś z wujkiem, bo wiedział, że sporty dostanie. I daliśmy mu te papierosy, bo byliśmy z Witkiem uczciwe chłopaki, a on poszedł, śpiewając, bo on lubił śpiewać bardzo. Potem siedzieliśmy i patrzyliśmy na rzekę.
On śpiewał w jakimś dziwacznym języku, to nie było po polsku. Witek też nie wiedział po jakiemu. Po wariacku śpiewa – mówił. Ale to nie był język wariata, wsłuchiwałem się w słowa Jąskowych rzewnych pieśni za każdym razem, kiedy mijałem go na drogach i łąkach otaczających P. Ja od małego interesowałem się światem, już wtedy miałem za sobą sporo przeczytanych książek podróżniczych z serii „Poznaj Świat” czy „Kontynenty”. To był jakiś prawdziwy język, gardłowy, orientalny, jakby arabski. Mieliśmy małżeństwo lekarzy z Libii w bloku, słyszałem czasem, jak się kłócili albo jak ona krzyczała do niego z balkonu. To był podobny język.
Pan Jacek zwrócił uwagę na Jąska, kiedy ten ściągnął spodnie przed sklepikiem. A ja zwróciłem uwagę na to, że pan Jacek zwrócił uwagę na Jąska. Na kilka sekund zamarł, wpatrzony w to coś, co wisiało między nogami dziada, a potem podskoczył i jednym szybkim ruchem podciągnął mu galoty. To było tak, jakby zakrywał go swoim ciałem. Tak to odebrałem. Poczułem, że coś się zaczyna tu rozgrywać. Kiedy następnego dnia pan Jacek zostawił nas na boisku grających w piłkę i powiedział, że skoczy do sklepiku, postanowiłem go śledzić. Dałem się sfaulować, a potem, udając kuśtykanie, powlokłem się do szkoły. Zaraz za rogiem musiałem się cofnąć i ukryć za ścianą, bo mało brakowało, a wpadłbym na wychodzącego ze szkoły wychowawcę. Miał na nosie ciemne okulary przeciwsłoneczne, w dłoni niósł sportową torbę adidasa. Ruszyłem za nim, kryjąc się za przydrożnymi drzewami.
Już po kilkudziesięciu metrach zorientowałem się, że pan Jacek wcale nie idzie do GS-u. Zaraz za szkołą skręcił w lewo, w ścieżkę prowadzącą do kościoła. Najpierw zapukał do drzwi zakrystii, ale nikt mu nie otworzył, obszedł więc budynek zakrystii i wszedł do kościoła. Bezszelestnie wślizgnąłem się za nim. Poczułem słodki zapach kadzidła i usłyszałem głos księdza Alka.
– A, jesteś wreszcie. Ale upał, kurwa, nie?
– Ta, gorąco jak w dupie u Murzyna – zaśmiał się pan Jacek.
Obaj zarechotali. Przylgnąłem do kościelnej posadzki, była lodowata; to było bardzo przyjemne uczucie, kojący chłód przeniknął całe moje ciało. Stali przy ołtarzu, na którym był wielki obraz Matki Boskiej. Zacząłem pełznąć jak wąż w stronę konfesjonału. Kiedy odwrócili na chwilę głowy, próbowałem otworzyć drzwiczki, ale były zablokowane. Podczołgałem się więc między ławkami w stronę ołtarza – chciałem słyszeć, o czym mówią.
Wtedy, na moje nieszczęście, do kościoła weszła stara kobieta, postukując laską i mrucząc coś pod nosem. Usiadła dwa metry ode mnie.
– Pochwalony, matko Helbingowa! – zahuczał gromko proboszcz Alek.
– Na wieki wieków – wymamrotała kobiecina. Poczułem nawóz z pola. Wyjęła spod chusty różaniec i zaczęła się modlić. – Witaj, Królowo, Matko Miłosierdzia, życie słodyczy i nadziejo nasza, witaj...
Przyciszyli głosy. Docierały do mnie tylko poszczególne słowa, urywki zdań, przerywane wybuchami zduszonego śmiechu.
– Ślepa i głucha jak pień... daj spokój... chciałbyś... ty chyba zwariowałeś... a, chuja tam, nie bój bidy, umyję go przecież...
– Do Ciebie wołamy, wygnańcy, synowie Ewy; do Ciebie wzdychamy, jęcząc i płacząc na tym łez padole... – mamrotała baba.
– Zawsze u mnie jest... w sobotę, tak, w tę... wieczorne nabożeństwo, ale chuj... tak, kamera... bez twarzy, w masce, no co ty... pierdolić to...
– Orędowniczko nasza, miłosierne oczy na nas zwróć, a Jezusa, błogosławiony owoc żywota Twojego, po tym wygnaniu nam okaż...
– Marki, dolary, czasem korony szwedzkie... z tacy żyję, myślisz, kurwa? W sobotę po północy u mnie... pierdolić to...
Cały czas się śmiali i szeptali. Nagle umilkli jak nożem uciął. Ślepa baba kołysała się miarowo niczym wahadło zegara. Rozsiewała wkoło zapach gnoju, zapach wakacji, zapach kolonii w P. Wychyliłem się ostrożnie zza ławki i ujrzałem, że się całują. Wczepieni w siebie, objęci. Pierwszy raz coś takiego widziałem. Pomyślałem o Uli. Odsunęli się trochę od siebie. Ksiądz Alek zaśmiał się, wysunął język i delikatnie dotknął nim czubka nosa pana Jacka. Coś powiedział, ale nie zrozumiałem co. Beknął przeciągle, otworzył tabernakulum, wyjął butelkę, dwa złote kielichy i napełnił je winem.
– O łaskawa, o litościwa, o słodka Panno Maryjo... – szeptała stara Helbingowa.