Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Piotr Ibrahim Kalwas mieszka na malej maltańskiej wyspie Gozo od ponad trzech lat. To obrzeża Unii Europejskiej, między Sycylią a Afryką, specyficzna mieszanka kulturowa łącząca w sobie wpływy włoskie, brytyjskie, arabskie, hiszpańskie i francuskie.
Autor opisuje wyspę chodząc po niej wzdłuż i wszerz, docierając do najmniejszych wiosek, do nietypowych miejsc nieopisywanych w tradycyjnych przewodnikach turystycznych. Ta książka, nietypowy „subiektywny przewodnik” jest efektem codziennych wypraw pisarza w poszukiwaniu esencji Gozo, jego nowej ojczyzny. Każdy spacer to eskapada do innej części wyspy, do kolejnego miasteczka, wsi, plaży, winnicy czy na targane wiatrem klify. Książka od pierwszych stron uderza poetyckim, onirycznym klimatem, senną atmosferą gorącej śródziemnomorskiej wyspy, gdzie czas płynnie innym tempem niż na Północy. Wolniejszym i spokojniejszym.
„Gozo. Radosna siostra Malty” to również praktyczny przewodnik turystyczny. Autor opisuje konkretnych, prawdziwych mieszkańców i miejsca, często te z dala od turystycznych szlaków, miejsca gdzie dostaniemy najlepsze lokalne wina, nalewki, sery i inne płody gozytańskiej ziemi. Poleca mało znane, pomijane w wielu tradycyjnych przewodnikach, poukrywane w zaułkach gozytańskich wiosek, wiejskie knajpy, gdzie za nieduże pieniądze dostaniemy znakomite tradycyjne jedzenie, a także oprowadza nas po starych, okopconych i zagraconych piekarniach z fantastycznym pieczywem i ftirami – lokalną odmianą pizzy. Zabiera nas na koncert għany – gozytańskiej muzyki ludowej i na lokalne fiesty. Oprócz tego, każde „wyjście” kończy się zaproszeniem autora do jego kuchni, gdzie przyrządza gozytańskie, a także swoje autorskie dania.
Przez całą książkę Kalwas w przystępny sposób opowiada nam historię Malty, od jej początków aż do dnia dzisiejszego. Jest sporo o kulturze, sztuce i polityce tego malutkiego wyspiarskiego państwa, tak ciągle mało znanego w Polsce. Znajdziemy tu także dużo praktycznych informacji dotyczących noclegów czy komunikacji. Książkę dopełniają zdjęcia zrobione przez syna autora, Hasana.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 330
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Fejn tħobb il-qalb jimxu r-riġlejn.
Niech nogi poprowadzą cię tam,gdzie jest miłość serca.
Marsalforn – najpopularniejszy kurort na wyspie Gozo.
Koty i morze to nieodłączne elementy Gozo.
Kilka informacji dotyczących lingwa maltija,czyli języka maltańskiego
Chciałbym, żebyście, czytając tę książkę, prawidłowo wymawiali maltańskie słowa. To piękny, ale trudny język, będący mieszanką arabskiego (przede wszystkim dialektu tunezyjskiego), włoskiego, lu Sicilianu (dialektu sycylijskiego), z licznymi zapożyczeniami z języka angielskiego. Jest to jedyny język semicki zapisywany alfabetem łacińskim, ale jego alfabet ma kilkanaście liter i dźwięków, które nie występują w innych językach europejskich. O historii maltańskiego będzie sporo w tej książce, teraz tylko opiszę krótko, jak wymawiać te „dziwne” litery.
ċ
wymawiamy jak dźwięk pomiędzy „ć” a „cz”, na przykład ċuwingam (guma do żucia) – [ciułingam].
ġ
wymawiamy jak dźwięk pomiędzy „dź” a „dż”, na przykład ġunju (czerwiec) – [dziunju].
dwuznak għ
jest niemy, ale czasami, na początku wyrazu, lekko gardłowy jak w arabskim, tylko wymawiany dużo lżej, na przykład nazwę miejscowości Għajnsielem wymawiamy [ajnsielem].
h
jest nieme, jak we francuskim i włoskim, na przykład huma (oni) wymawiamy jak [uma].
ħ
wymawiamy jak polskie „h”, na przykład ħanżir (świnia) – [hanzir].
ie
wymawiamy czasem oddzielnie, a czasem jak samo „i”. Wielu Maltańczyków podchodzi do wymowy tych połączonych liter dość swobodnie, na przykład jedni wymawiają Sliem Għalik (pokój z tobą) – [sliem alik], a inni – [slim alik].
j
wymawia się jak polskie „j”, nie jak angielskie „dżej”. To najczęstszy błąd popełniany przez mieszkających na Malcie i Gozo Brytyjczyków. Jum (dzień) to [jum], nie [dżam].
q
jest nieme, podobnie jak „għ”. Qalb (serce) wymawiamy [alb].
w
wymawiamy z angielska jak „ł”, na przykład warda (róża) – [łarda].
x
wymawiamy jak „sz”, na przykład xemx (słońce) – [szemsz].
ż
nie wymawiamy jak polskie „ż”. To z kolei najczęstszy błąd popełniany przez polskich turystów. Wymawiamy je jak polskie „z”, na przykład żejt (olej) to po prostu [zejt].
z
zazwyczaj wymawiamy jak polskie „z”, na przykład zalza (sos), jednak bywają wyjątki, kiedy wymawia się je jak „c”, na przykład zija (ciocia) – [cija] czy pulizija (policja) – [pulicija].
Zapraszam was teraz na wyprawę po wyspie Għawdex, jak w języku maltańskim nazywa się Gozo.
Gawdi l-vaganza tiegħek f’ Għawdex! Poczujcie się dobrze na wakacjach na Gozo!
Mieszkam na Gozo,czyli jak to się stało
Wiele gozytańskich domów zbudowanych jest z żółtego piaskowca.
Dobrze pamiętam mój pierwszy dzień na Gozo. Tego dnia, 28 sierpnia 2016 roku, przyleciałem z egipskiej Aleksandrii via Stambuł z Hasanem, naszym trzynastoletnim synem, i dwoma kotami w klatkach. Podróż była długa i męcząca, nie wiadomo, czy bardziej dla nas, czy dla kotów. Moja żona Agata od trzech dni była już na miejscu, z naszymi kolejnymi dwoma kotami. Zapadał wieczór, usiadłem na balkonie naszego nowego mieszkania z kawą i kanapką i zacząłem wpatrywać się w ulicę. Poczułem się porażony. Porażony ciszą.
W Aleksandrii (wtedy pięciomilionowej metropolii, teraz mieszka tam już prawie siedem milionów osób) mieszkaliśmy osiem lat w szesnastopiętrowym bloku, w ogromnym mieszkaniu z widokiem na morze, otoczeni gąszczem podobnych bloków i kamienic, dzień i noc w nieustannym hałasie. Wielkie miasta arabskie to ciągły zgiełk, gwar i przestrzeń naładowana pulsującą energią ludzi, zwierząt, maszyn i tysięcy minaretów. Fascynująca czasoprzestrzeń, ale bywa męcząca. I nagle, w ciągu kilku godzin, przeniosłem się do miasteczka, w którym mieszka kilkaset osób. Siedziałem na balkonie, na drugim piętrze małego ośmiomieszkaniowego domu, i upajałem się ciszą. Była przejmująca, obezwładniająca, dziwnie niepokojąca, wręcz nie do zniesienia dla kogoś, kto żył tyle lat wśród dźwięków. Słychać było tylko monotonne, transowe, hipnotyczne cykanie cykad. W domu naprzeciwko na balkonie siedziała starsza kobieta, czesząc pieska, a w oknie obok żylasty mężczyzna palił papierosa, zapatrzony w przestrzeń nieobecnym wzrokiem. Jeszcze inny starszy facet siedział na stołku przed domem i przysypiał oparty o mur. Obok niego na chodniku stał kieliszek z resztką czerwonego wina. Na murku przed naszym domem siedział szary kot i wpatrywał się we mnie intensywnie. Za murkiem kłębiły się suche krzewy, przeplatane zielonymi, mięsistymi opuncjami, z których co rusz wyskakiwały małe jaszczurki. W przestrzeni dominował żółty kolor. Niskie domy, przypominające te w małych sycylijskich miasteczkach i marokańskich medynach, zbudowane były w kształcie żółtych, prostokątnych bloków. Tynki innych domów pokryte były różnymi odcieniami żółtej, żółtawej, żółtopodobnej farby, w wielu miejscach zzieleniałej i brunatnej od wilgoci. Żółte były obumarłe krzewy, krzaki i trawa, spod których wyzierała szarożółta spalona słońcem ziemia. Wiedziałem, że będzie to dla mnie codzienny widok przez wiele lat. Było południe, powietrze falowało od niesamowitego upału, gorący wiatr przywiał daleki dźwięk dzwonów, który jednak w niczym nie zakłócał harmonii ciszy, wprost przeciwnie, był jej oczywistą częścią. The Sound of Silence... Rzuciłem kawałek sera szaremu kotu, ten leniwie podniósł się z murku, obwąchał go, ale nie zjadł, po czym znowu zaczął się we mnie wpatrywać. Czułem, że się zaprzyjaźnimy.
Potem się okazało, że to nie kot, tylko kotka. Hasan nadał jej imię Kasia, na cześć swojej cioci, mojej siostry. Od tamtej pory, nieprzerwanie, dzień w dzień, a częściej noc w noc, Kasia przychodzi na ten murek i czeka na jedzenie od nas. Z czasem dołączyło do niej jeszcze kilka innych kotów. Schodzimy i dajemy im jeść. Ta kotka nadaje rytm naszemu życiu w Marsalforn, bo tak nazywa się miasteczko, nasz nowy dom. Nasz dom na Gozo.
Marsalforn leży na północnym wybrzeżu Gozo.
Dom jako symboliczne określenie miejsca, bo to właściwie jest mieszkanie. Kupiliśmy je po tym, jak ponad rok przeglądaliśmy strony internetowe z nieruchomościami na Malcie i Gozo. Na początku planowaliśmy przeprowadzkę z Egiptu na Maltę, nie na Gozo. Dopiero potem zdecydowaliśmy się na drugą, mniejszą wyspę archipelagu maltańskiego. Na obu wyspach mieszka prawie pół miliona ludzi, z czego mniej więcej 450 tysięcy na Malcie, a tylko 35 tysięcy na małej Gozo. Duża wyspa kusiła wielkoświatowością, my chcieliśmy jednak prowincji, łaknęliśmy ciszy i spokoju po egipskiej rozwibrowanej, pulsującej przestrzeni. A musieliśmy wyjechać... Musieliśmy opuścić Egipt z powodów bezpieczeństwa, po tym jak napisałem książkę Egipt: Haram Halal, w której dosyć ostro piętnowałem egipskie i muzułmańskie przywary. Pisałem też regularnie teksty dla „Gazety Wyborczej”, relacje z dwóch rewolucji nad Nilem, artykuły, a przede wszystkim wywiady z Egipcjanami na bardzo niemile widziane w tym kraju tematy religijne, polityczne i obyczajowe. W pewnym momencie, kiedy w trybie natychmiastowym wydalono z Egiptu kilkoro moich znajomych zachodnich dziennikarzy, postanowiliśmy zmienić miejsce na bezpieczniejsze.
Dlaczego Malta? Bo Morze Śródziemne, bo Unia Europejska, bo podobny klimat jak w Aleksandrii, bo język angielski, a Hasan chodził w Egipcie do brytyjskiej szkoły, bo maltański to w połowie arabski, bo podobne jedzenie, bo relatywnie tanie życie i relatywnie niedrogie nieruchomości.
Gdy wreszcie znaleźliśmy mieszkanie za rozsądną cenę, skontaktowaliśmy się z agentką i Agata pojechała na Gozo sfinalizować transakcję. Potem nastąpiło pakowanie rzeczy i wysyłka statkiem na Maltę. Głównym bagażem były książki. Ponad dwa tysiące książek z naszej biblioteki, które osiem lat temu pokonały drogę morską z Polski do Egiptu, a teraz z Egiptu na Maltę. I wreszcie dwa samoloty Turkish Airlines Aleksandria–Malta via Stambuł. Dwa, bo do jednego nie można zabrać czterech kotów.
Kupiliśmy mieszkanie od emerytowanej Angielki, która wracała do swojej zimnej i deszczowej ojczyzny. Z całym wyposażeniem i meblami. Anglicy namiętnie kupują na wyspach mieszkania i albo przenoszą się tu na stałe, albo po prostu przylatują na weekendy. Z Luqi, maltańskiego lotniska, do i z Wielkiej Brytanii jest kilka lotów dziennie. Na Malcie i Gozo mieszka na stałe mniej więcej 40 tysięcy cudzoziemców, głównie Brytyjczyków. Wyspy mają brytyjski rys – język angielski obok maltańskiego jest językiem oficjalnym, a w supermarketach można znaleźć pełny wybór brytyjskich produktów. Maltańska angielskość i angielska maltańskość będą się wielokrotnie przewijały w tej książce, teraz powiem wam tylko, że połączenie kultury śródziemnomorskiej z brytyjską jest świetną mieszanką.
Nasze miasteczko, Marsalforn, leży nad morzem na północnym wybrzeżu Gozo. Administracyjne jest to część Żebbuġu – innej miejscowości, która znajduje się jakieś dwa kilometry obok, na płaskowyżu. Oba miasteczka liczą łącznie nieco ponad 3000 mieszkańców, z czego jakieś 400–500 żyje w Marsalforn. 500 osób to wieś w pojęciu polskim, natomiast na Gozo to już małe miasto. Miasteczka maltańskie i gozytańskie to zbiór domów, które rzadko mają więcej niż dwa–trzy piętra, najczęściej są to domy jednorodzinne; jest też bardzo dużo domów parterowych. Są tu miasteczka, gdzie większość nieruchomości po prostu stoi pusta. Tak jak w Marsalforn. Mottem tej miejscowości jest abounding in serenity, czyli „miejsce pełne spokoju”. To stare motto, mniej więcej sprzed wieku, dziś już mało aktualne, gdyż od lat w sezonie, czyli od maja do października włącznie, kłębi się tutaj tłum turystów. Marsalforn to najpopularniejszy kurort na wyspie, w którym większość mieszkań, należących do Maltańczyków z Malty, Gozytańczyków[1] z Victorii i innych miast oraz do cudzoziemców, głównie Brytyjczyków, zaludnia się w wakacje i weekendy. Miasto jest wtedy zalane ludźmi, bywa, że mieszka tutaj ze 2000–3000 osób, ale w zimie liczba mieszkańców spada do kilkuset, a czasem nawet jest ich mniej, i wtedy motto miasteczka ma rację bytu. W zimie jest tutaj strasznie zimno, czyli źle, ale za to pusto, czyli świetnie. Coś za coś.
Panorama Marsalforn od strony lądu.
W związku z tym, że w Marsalforn jest tyle pustych mieszkań, żyje tu najwięcej sezonowych pracowników cudzoziemskich, których sprowadza rząd Malty. To przede wszystkim diaspory afrykańskie, głównie z Somalii, Erytrei i zachodniej Afryki, a także bardzo duże na obu wyspach diaspory serbska i macedońska. Pracownicy z krajów unijnych to raczej rzadkość na Gozo. Na Malcie jest ich zdecydowanie więcej, ale też niezbyt wielu. Przede wszystkim pochodzą z Rumunii i Bułgarii. Polacy pracują sezonowo, w lecie, w gastronomii i hotelach. Powód jest prosty: w porównaniu z innymi krajami Unii na Malcie są niskie zarobki. Średnia maltańska to jakieś 1100 euro na rękę, ale tak naprawdę mało kto tutaj tyle zarabia, pracując w tak zwanym zwykłym zawodzie. A pracy jest mnóstwo, bezrobocie jest minimalne. Na Gozo często widać na drzwiach sklepów kartki z napisem „staff wanted”. Dla pracowników z krajów bałkańskich, czy nawet z Bułgarii i Rumunii, to jednak dobre zarobki, stąd tak duża ich liczba. Grupowo więc wynajmują mieszkania w Marsalforn, gdzie ceny są najniższe na Gozo. Co ciekawe, na wyspach jest też bardzo dużo pracowników z Włoch, a dokładnie z Sycylii, mimo że we Włoszech teoretycznie pensje są sporo wyższe. Ale – jak mi mówi Gesualda, Sycylijka pracująca w sklepie naprzeciwko naszego domu – na Sycylii jest tak wysokie bezrobocie i tak postępujące zubożenie, że Sycylijczycy gromadnie przenoszą się na Maltę i Gozo w poszukiwaniu nawet gorzej opłacanej pracy, ale stałej i pewnej, z ubezpieczeniem (maltańska służba zdrowia uchodzi za jedną z najlepszych w Unii). Na uliczkach Marsalforn, oprócz maltańskiego i angielskiego, słychać wszędzie włoski, w weekendy wszystkie loty do Palermo i Katanii (mniej niż pół godziny podróży) są zarezerwowane, a prom między Maltą a Sycylią (półtorej godziny) jest wypełniony po brzegi.
Gozo to zielona oaza spokoju.
Poza tym w naszym miasteczku są najlepsze na wyspie knajpy (jest ich kilkanaście), kilka pubów z maltańskim i angielskim piwem, obleganych przede wszystkim przez miejscowych Brytyjczyków, nocny klub (właściwie klubik), wielki czterogwiazdkowy hotel, kilka przytulnych pensjonatów, trzy małe supermarkety, dwie nieciekawe plaże, skała, z której można skakać do morza, oraz kilka baz nurkowych, w tym polska.
Marsalforn to jeden z dwóch gozytańskich kurortów. Drugim jest Xlendi [Szlendi], leżący na przeciwległym, południowym brzegu wyspy, z przepiękną zatoką otoczoną kawiarniami i knajpami. Chodzę tam często, bo uwielbiam tę zatokę. Można nad nią poczuć atmosferę i splendor południa, jakoś bardziej niż w moim miasteczku. Siedzę całymi godzinami na skałach albo przy kawie w kafejce i obserwuję wodę, jachty i rybaków wyładowujących z luzzi (kolorowych maltańskich łodzi o fenickim rodowodzie) skrzynki z rybami i ośmiornicami. Na Gozo zwykle wychodzę i idę przed siebie, czasem nawet bez konkretnego planu czy celu. Zabieram notes, aparat fotograficzny, telefon, czasem dyktafon do nagrywania własnych przemyśleń albo rozmów z ludźmi.
Ta książka składa się z kilku wyjść. Moich wyjść z domu i chodzenia po Gozo. Robię to prawie codziennie, jeśli aura pozwoli (a tu jest zazwyczaj łaskawa) – chodzę i patrzę. Zapisuję. Nagrywam. Fotografuję. Bywają dni, że pokonuję 20 kilometrów, czasem nawet więcej. To narkotyk, jestem uzależniony od chodzenia, nie mogę bez tego żyć, gdziekolwiek jestem, chodzę. Ludzie pukają się w czoło, jedź autobusem, mówią, albo taksówką, to na drugim końcu miasta, ale ja idę na piechotę, perspektywa przejścia całego miasta doprowadza mnie wręcz do ekstazy. Tak, to nałóg, życzę go wam bardzo serdecznie, to jeden z tych dobrych nałogów, jak na przykład czytanie, od którego, notabene, też jestem uzależniony. Poza tym podejrzewam, że coraz bardziej uzależniam się także od Gozo, mam więc cichą nadzieję, że ta mieszanka chodzenia, czytania i fascynacji miejscem wyjdzie na korzyść książce.
Wyspa ma 15 kilometrów długości w najdłuższym miejscu i 7 szerokości. Z matki Malty co godzinę (w lecie częściej) kursuje całodobowo prom, a podróż trwa niespełna pół godziny. Od lat mówi się o budowie tunelu, co zapewne kiedyś musi nastąpić, gdyż kilka tysięcy Gozytańczyków co rano podróżuje na Maltę do szkoły i pracy, a pod wieczór wraca na Gozo. To jest uciążliwe. Jednak nie wszyscy mieszkańcy wyspy są zadowoleni z planowanego tunelu, prawdę mówiąc, głosy są podzielone po równo – połowa jest za, połowa przeciw. Przeciwko są zwolennicy ciszy i spokoju – obawiają się, że tunel spowoduje lawinę turystów – oraz, co zrozumiałe, właściciele i udziałowcy linii promowej, a to bardzo wpływowe lobby na Gozo. Za są wszyscy ci, którzy o piątej rano stoją w długich kolejkach, czekając na prom na Maltę, a po południu tkwią w korkach na maltańskim terminalu, wracając do domów. Ja jestem zwolennikiem ciszy i spokoju panujących na naszej małej wyspie, ale jednocześnie chcę budowy tunelu, aby ludziom żyło się lepiej i nie musieli emigrować z Gozo na Maltę. Tak, wielu Gozytańczyków co roku opuszcza wysepkę, sprzedaje mieszkania i przenosi się na Maltę w celu ułatwienia sobie życia. Te mieszkania zazwyczaj kupują cudzoziemcy, na przykład my, a także Maltańczycy, którzy mniejszą wyspę traktują trochę tak jak Polacy działkę w lesie. Gozo jest oazą spokoju w porównaniu z wibrującą i zatłoczoną Maltą, ma dużo lepsze powietrze, a poza tym jest zielone. To wręcz spichlerz archipelagu. Zielone oczywiście w zimie, bo od maja do listopada, czyli w okresie letnim, kiedy temperatury sięgają 40 stopni, obie wyspy są spalone słońcem i suche jak wiór. Wiecznie zielone są tylko nieśmiertelne opuncje i palmy daktylowe.
W zimie zielone łąki są pokryte kolorowymi kwiatami.
Wyspa Malta jest bardzo gęsto zabudowana, jeszcze 20 lat temu żyło tam nieco ponad 300 tysięcy ludzi, a za kilka lat liczba mieszkańców sięgnie pół miliona. Grunty są tam bardzo drogie, więc szkoda uprawiać na nich marchewkę, dlatego buduje się kolejne apartamentowce. Na Gozo jest zdecydowanie więcej gruntów rolnych, przeznaczonych tylko pod uprawy. W zimie zielone łąki są pokryte bajecznie kolorowymi kwiatami, kwitną krzewy, drzewa uginają się od cytryn i pomarańczy, a pola są pełne warzyw, wśród których króluje dynia. Zimą ciągle jemy dynię. Jest cudowna w smaku, słodka! Tutejsze warzywa mają w sobie więcej cukru niż te na północy Europy, to od słońca...
W tej książce będzie dużo, bardzo dużo o maltańskim i gozytańskim jedzeniu. Lubimy z żoną gotować, oboje pracowaliśmy przez lata w gastronomii. Mamy ogromną kolekcję literatury kucharskiej, cały czas eksperymentujemy, poza tym jak można pozostać obojętnym wobec jedzenia, żyjąc na środku Morza Śródziemnego? Oboje jesteśmy wegetarianami, więc w naszej kuchni nie ma dań z mięsem, nawet rybim. Jednym z najczęstszych miejsc odwiedzanych przeze mnie podczas wędrówek po wyspie jest mała hurtownia warzyw i owoców, gdzie znajduje się też sklep detaliczny i można kupić płody natury po dwu–trzykrotnie niższej cenie niż w sklepach. To było jedno z moich pierwszych odkryć na Gozo. Zaraz tam pójdziemy. Ale, tak naprawdę, ten sklep to tylko pretekst.
Pretekst do pierwszego wyjścia. Zaprowadzę was do stolicy Gozo – Victorii.
Przypisy