Dziedzic ognia - Anna Havoc - ebook + audiobook

Dziedzic ognia ebook i audiobook

Anna Havoc

3,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Smok wawelski to nie tylko potwór ze średniowiecznej legendy. Choć trudno w to uwierzyć, świat smoków wcale nie odszedł do przeszłości, ale ciągle istnieje w rzeczywistości równoległej. Przekonuje się o tym Michał Keler, który ambitnie ściga przestępców w grodzie Kraka. Ambitny policjant zaczyna odczuwać dolegliwości, które trudno usprawiedliwić zmęczeniem. Gdy zaczyna zionąć ogniem, a jego ciało pokrywa się zrogowaciałymi plamami, zjawia się u niego tajemniczy Albert Nester.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 329

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 43 min

Lektor: Adrian Rozenek
Oceny
3,6 (7 ocen)
3
1
1
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Rabarbara1

Nie polecam

Ciężki język. Historia ciekawa. Suma sumarum nie polecam.
00

Popularność




Anna Havoc

Dziedzic ognia

Saga

Dziedzic ognia

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

Copyright © 2022, 2022 Anna Havoc i SAGA Egmont

Wszystkie prawa zastrzeżone

ISBN: 9788728245996

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Rozdział 1.

Osada jeszcze nie spała. Właściwie to nie spali jej mieszkańcy, bo trudno tak personifikować kupę drewna, kamieni i słomy, ułożone ludzkimi rękami w, bądź co bądź, całkiem zgrabne domostwa. O tej porze każdy szanujący się człowiek tych wczesnośredniowiecznych czasów powinien już smacznie drzemać u boku swojej żony. Jednak nie tej nocy.

Mimo że świece rozświetlały chaty, rozlewając przez okna swój blask na połacie trawy i udeptane ścieżki, to cisza była taka, jakby nie tylko wszyscy spali, ale wręcz pomarli. Tę ciszę, która już nie dzwoniła, lecz huczała w uszach, przerywało tylko cykanie świerszczy, a miejscami pohukiwanie co odważniejszej sowy. Ptactwo, swoim instynktownym zmysłem, przeczuwało, że święci się coś niedobrego. Gdyby ród owadzi antycypował podobnie jak ich pierzaści współlokatorzy lasu, pewnie zamknąłby się na wieki, chowając swoje odwłoki w pierwszej napotkanej szczelinie.

Grupa wojów sunęła powoli leśną ścieżką. Pochodnie i tarcze w dłoniach, toporki i miecze za pasem, lęk w oczach. Z mrokiem otoczenia zlewały się nie tylko ich lniane, szare odzienia i zmatowiałe zbroje, ale też szare ze strachu twarze. Patrząc z daleka, można by mieć wrażenie, że to same pochodnie suną w powietrzu, nieśmiało przecinając płomieniami noc. Tyle że pochodnie nie chrzęszczą obuwiem o ubitą ziemię, a woje chrzęścili.

Milczeli. Z napięciem wsłuchiwali się w szelesty lasu. Zatrwożone spojrzenia biegły w każdą stronę, z której dobiegał co głośniejszy dźwięk. Aż dziwne, że zeza tam wszyscy nie dostali.

Ten i ów czasem dyskretnie zerknął za siebie, w stronę osady, która przycupnęła niedaleko Wzgórza Wawelskiego i z tygodnia na tydzień, niespiesznie acz skutecznie, rozrastała się chata po chacie. Wzdychał tylko taki obserwator z mieszaniną czułości i poczucia obowiązku, po czym wracał do monitorowania okolicznych chaszczy, pni i koron drzew.

W środku tej zajęczo przerażonej gromady dwóch starszych wojów prowadziło piękną, piętnastoletnią dziewczynę. Jej długa, biała suknia poddawała się z wdziękiem lekkim podmuchom wiatru. Szerokie rękawy tańczyły wokół szczupłych rąk i delikatnych dłoni. Kolorowe kwiaty wpięte w jasne, rozpuszczone włosy kontrastowały z twarzą, ze strachu niemalże tak samo białą jak suknia. Jedynym ciemniejszym elementem całości był brązowy, lniany pas owinięty wokół talii.

Dziewczyna patrzyła przed siebie szeroko otwartymi, niebieskimi oczami. Szła jak w transie. Nie rozglądała się. Gdy z otoczenia dobiegał co głośniejszy dźwięk, jej ciało przeszywał dreszcz, a kolana uginały się. Prowadzący ją woje musieli silniej przytrzymywać jej ramiona, żeby nie upadła. Jednak niebieskie oczy cały czas były wpatrzone w jeden, odległy punkt przestrzeni.

Na szarym końcu tej szarej grupy wlókł się szesnastoletni młodzieniec. Przygarbiona, chuda sylwetka odziana w prosty, lniany strój sprawiała wrażenie widma, ciągnącego się za wojami. Błyskał pełnymi złości, piwnymi oczami spod czupryny przypominającej strzechę pierwszej lepszej chaty z osady. Lekko zaczerwienione, zdradzały, że chłopak niedawno płakał. Teraz próżno byłoby szukać w nich łez. Szalała tam już tylko nienawiść. Młodzieniec uporczywie wpatrywał się w plecy wojów, a gdy jego wzrok padał na białą suknię dziewczyny, tak mocno zaciskał palce na toporku zatkniętym za pas, że aż kostki mu bielały.

Siarczyste kichnięcie wbiło się w nocną ciszę niczym ostry nóż w zarzynanego prosiaka. Tyle że cisza nie zakwiczała. Las pozostał niewzruszony, w przeciwieństwie do wojów. Jeden z prowadzących dziewczynę mało zawału nie dostał. Drugi wstrzymał oddech na tak długo, że omal się nie udusił. Między pozostałymi przebiegły westchnienia, krótkie okrzyki, wezwania przeróżnych bóstw, nie tylko słowiańskich. Niejeden zaśmiał się nerwowo.

Nawet kroczący na czele potężnie zbudowany przywódca, wszelkimi siłami próbujący do tej pory zachować przynajmniej pozory odwagi, skulił się nerwowo. I całą jego dumną postawę szlag trafił. Niejedno już w życiu widział, z niejednym walczył – w końcu miał już aż czterdzieści pięć lat. Co z tego. Ta misja potrafiłaby nawet kamień wprowadzić w załamanie nerwowe.

Wszystkie głowy wojów zwróciły się w stronę sprawcy tego popłochu wśród dzielnych wszakże mężów. Winowajca jedną ręką wycierał właśnie nos, a drugą niezdarnie poprawiał szłom, który, przy nagłym i zupełnie dla tegoż hełmu nieoczekiwanym ruchu głowy, spadł wojowi na oczy. Trudno było wykonywać obie te manipulacje naraz, trzymając w jednej ręce pochodnię, a w drugiej tarczę. Woje stojący najbliżej odskakiwali więc w popłochu, za wszelką cenę chcąc uniknąć rąbnięcia tarczą, a tym bardziej podpalenia przez szalejący płomień pochodni, który nieoczekiwanie zmieniał pozycję w zależności od tego, czy sprawca zamieszania chciał wycierać nos, czy poprawiać szłom.

Nieszczęsny woj w końcu uporał się i z nosem, i z hełmem. Potoczył zdziwionym wzrokiem po swoich towarzyszach, którzy ze zgrozą wpatrywali się w niego. Dowódca odchrząknął znacząco, a przez jego poznaczoną bliznami twarz przebiegł grymas niezadowolenia. Sprawca popłochu wzruszył ramionami na tyle, na ile pozwalał mu jego pancerz, i uśmiechnął się rozbrajająco. Gdyby mógł, wyjaśniłby towarzyszom, że ma alergię. Jednak ani on, ani reszta nie znali jeszcze tego pojęcia.

Przywódca wzniósł oczy ku niebu i wyszemrał jakąś krótką modlitwę do Peruna. Machnął pochodnią. Zachrzęściło, zatupotało. Grupa na powrót uformowała szyk i ruszyła dalej.

Las przerzedzał się, ustępując miejsca sporej polanie, oświetlonej mdławymi, niebieskawymi promieniami księżyca.

– Tam! Całożerca! – Idący w grupie najmłodszy woj wyciągnął w górę rękę.

Gromada zatrzymała się jak na rozkaz. Głowy powędrowały do góry, a oczy otworzyły się szeroko, spoglądając z trwogą w kierunku wskazywanym przez młodzieńca. Woj-alergik cichutko pociągnął nosem i przełknął nerwowo ślinę. Dziewczyna lekko szarpnęła się, jakby wykrzyczane słowa przebiły ją na wylot. Przymknęła powieki, lecz zaraz otworzyła oczy jeszcze szerzej, tym razem dla odmiany uporczywie wpatrując się w ziemię.

Na tle księżyca mignął bezszelestnie potężny kształt smoka. Bestia zniżała swój lot, zataczając koła. W końcu wszystkie jej cztery łapy, zakończone ostrymi szponami, jedna po drugiej dotknęły podłoża i smok wawelski wylądował z wdziękiem na polanie. Złożył błoniaste skrzydła na grzbiecie pokrytego łuskami tułowia. Zwrócił paskudny łeb w stronę przybyszów, patrząc na nich lodowato czerwonymi ślepiami, co już było nie lada wyczynem. Wszakże ciężko patrzeć na kogoś lodowato oczami koloru rozżarzonych węgli. Cielsko smoka, przypominające skrzyżowanie jaszczurki z wężem, zajęło prawie połowę polany. Szaro-brązowe ubarwienie wyglądało tak, jakby stwór przed chwilą wylazł z wielkiej, błotnistej kałuży. Z łba ku tyłowi sterczały dwa krótkie, czarne rogi. Przez grzbiet przebiegał szereg ostrych kolców koloru brudnej kości słoniowej. Długi ogon, zakończony pazurem o takiej samej brudnej barwie, smok owinął dookoła siebie, zagracając nim kolejny kawał polany.

Woje zamarli w bezruchu, wpatrując się w potwora. Dziewczyna z cichym jękiem wciągnęła haust powietrza, a jej twarz stała się jeszcze bielsza niż poprzednio. Z przerażeniem patrzyła na bestię szeroko otwartymi oczami. Wlokący się za grupą czupryniasty młodzieniec zacisnął z wściekłością pięści, aż kości zatrzeszczały. Wbił nienawistny wzrok w smoka, a zęby zwarł tak mocno, że omal nie złamał jednego, trochę już nadwyrężonego próchnicą.

Przywódca wystąpił kilka kroków przed zastygłą gromadę, mogącą w tym momencie robić za eksponaty w muzeum figur woskowych. Ukłonił się, nie spuszczając oczu z bestii. Jego prosty, ciemny płaszcz, narzucony na plecy, zaszorował o trawę.

– Czcigodny Całożerco, Panie Wzgórza i okolic, najpotężniejszy z potężnych... – huknął basem dowódca, z trudem powstrzymując drżenie głosu.

– Gdzie niewiasta? – warknął smok, rozwierając pysk pełen brudnych kłów powyginanych w różne strony.

Przywódca zamilkł. Wyprostował się, odrzucając do tyłu połę płaszcza, jakby tym gestem chciał zaznaczyć te szczątki dumy, które w nim jeszcze pozostały. Uniósł dłoń i machnął nią krótko, acz stanowczo. Dwaj starsi woje błyskawicznie złapali dziewczynę za ręce. W pośpiechu zaprowadzili ją przed oblicze potwora.

Smok pochylił łeb, zrównując swój pysk z twarzą dziewczyny. Jego ślepia zalśniły krwawą czerwienią w blasku pochodni kurczowo trzymanych przez wojów. Uważnie przyglądał się niewieście, hucząc oddechem z taką siłą, że pęd powietrza wyrzucanego przez nozdrza rozwiewał jej włosy. Niebieskie oczy dziewczyny wypełniły się łzami. Akcja serca przyspieszyła jak szalona. Oddech zresztą też.

– Dziewica? – zasyczał smok, nawet nie racząc skierować łba w stronę wojów. Odór zgnilizny, spalenizny i nie wiadomo jeszcze czego, który razem z tym pytaniem wydobył się z pyska bestii, zamroczył dziewczynę. Mrużąc oczy, odchyliła głowę, żeby złapać choć odrobinę świeżego powietrza.

– Nie śmielibyśmy innej, o wielmożny. – Przywódca pokornie skłonił głowę.

Smok mruknął. Trudno było ocenić, czy złowrogo, czy z zadowoleniem, więc woje na wszelki wypadek zdecydowali się nie zmieniać swoich woskowych postaw.

Szyk grupy został jednak zmącony. Czupryniasty młodzieniec, rozpychając się łokciami, wypadł na polanę i pognał w stronę potwora, wymachując toporkiem. Woje nawet nie zdążyli się oburzyć na tak niekulturalne zachowanie młokosa. Czasu starczyło tylko na przerażenie się jego poczynaniami.

– Nie skrzywdzisz tej niewiasty, bestio! – ryknął młodzieniec.

Szybki zamach żylastym ramieniem i toporek już szybował w stronę smoka, szaleńczo przy tym wirując. Ostrze stuknęło o przednią łapę potwora. Odbiło się od pancernych łusek. Toporek głucho łupnął o ziemię i zniknął w trawie, nie wyrządzając atakowanemu najmniejszej krzywdy. Nawet nie wyszczerbił choćby koniuszka jednej łuski.

Smok błyskawicznie zwrócił łeb w stronę młodzieńca. Zmrużone z wściekłości ślepia padły na chuderlawą, trzęsącą się ze złości sylwetkę, wyzywające spojrzenie i zaciśnięte pięści. Potwór sapnął gniewnie, wyrzucając nozdrzami obłok ciemnoszarego dymu. Nagle rozwarł paszczę i zionął ogniem. Chłopak nie zdążył uskoczyć. Nie miał tarczy, więc tylko odruchowo, rozpaczliwie zasłonił się rękami. Płomień dopadł go w ułamku sekundy i w mgnieniu oka spalił jego ciało na popiół.

Woje cofnęli się o krok, wydając z siebie zduszone okrzyki. Ponownie znieruchomieli, ze zgrozą wpatrując się w rozwiewany już przez wiatr pył. Dziewczyna rozpaczliwie krzyknęła i upadła na kolana. Rozpłakała się.

Smok wyprostował się, nic sobie nie robiąc z tej reakcji. Leniwym ruchem wyciągnął łapsko i objął niewiastę w pół. Majestatycznie wystartował do lotu, unosząc ją ze sobą. Zatoczył kilka kręgów, niby od niechcenia, ale jednak pragnąc się popisać swoją potęgą, po czym odleciał w stronę Wzgórza Wawelskiego, niknąc w ciemnościach.

***

Dotarłszy na Wzgórze Wawelskie, smok z gracją wylądował przy wejściu do swojej jamy. Trzymając w jednej łapie przerażoną dziewczynę, wlazł do środka i poczłapał tunelem. Człapał niezdarnie, próbując utrzymać równowagę cielska na trzech kończynach.

Skały groty oblepiała wilgoć. Tu i ówdzie rozlegał się plusk kapiących kropel wody, swoją delikatnością kontrastując z dudniącymi krokami bestii. Na ścianach wisiały płonące pochodnie. Jedna z nich przygasała. Smok zatrzymał się. Zagulgotał coś zrzędliwie i plunął niewielkim płomieniem. Ogień ponuro zatrzaskał na łuczywie, na nowo je rozpalając. Potwór mruknął z zadowoleniem. Ruszył dalej.

Dotarł do komory, w której miał legowisko. Postawił dziewczynę przy ścianie.

– Nie bój się, nie będzie bolało – zadudnił. – No, może trochę – dodał, szczerząc zębiska w szyderczej karykaturze uśmiechu.

Dziewczyna wtuliła się w ścianę skalną, bliska omdlenia, zbyt przerażona, żeby płakać. Niebieskie, szeroko otwarte oczy obserwowały każdy ruch bestii.

Przez okolicę przetoczył się złowrogi śmiech smoka. Tuż po nim nocną ciszę przeciął krótki krzyk dziewczyny.

Wracający leśną ścieżką woje przystanęli. Nasłuchiwali trwożnie. Woj-alergik poruszył niespokojnie nosem. Przezornie przytknął go do rękawa koszuli, uważając, żeby znów nie miotać pochodnią. Stłumione kichnięcie było prawie niesłyszalne.

W lesie ponownie zapanowała nocna cisza. Gromada, ze spuszczonymi głowami i smutnymi minami, powlokła się do osady.

Rozdział 2.

Prawie czternaście wieków później średniowieczna osada była już tylko legendą. W jej miejsce rozrosło się potężne miasto – Kraków.

Na tle skąpanych letnim słońcem budynków wyrastał majestatyczny Zamek Królewski na Wawelu. Elementy renesansowe, barokowe i klasycystyczne egzystowały tu w zgodzie i harmonii. Trzy skrzydła wraz z czwartą ścianą parawanową zamykały czworobokiem dziedziniec szczycący się pięknymi, arkadowymi krużgankami. Piaskowe elewacje kontrastowały z czerwonymi dachówkami. Zamek nie bytował na wzgórzu sam. Towarzyszyła mu bazylika archikatedralna zbudowana z cegły i białego kamienia, otoczona przez trzy wieże. Seledynowe zwieńczenia dwóch z nich górowały nie tylko nad bryłą rezydencji władców, ale też nad pozostałymi zabudowaniami i basztami, otaczającymi wianuszkiem rozległy dziedziniec zewnętrzny. Znajdujący się najbliżej zamku budynek Kuchni Królewskich piaskowymi ścianami i czerwoną dachówką harmonizował z bryłą siedziby królów. Niedaleko katedry przycupnęła Wikarówka, z piaskowymi elewacjami i seledynowym dachem. Pozostałe budynki przyodziały się w biały kamień, cegłę i czerwone zadaszenia. Całość otaczał solidny, kamienno-ceglany mur obronny, biegnący dookoła wzgórza.

U podnóża tego kompleksu, przy wyjściu z jaskini zwanej Smoczą Jamą, stał niewzruszenie pomnik smoka wawelskiego. Nie oddawał co prawda wiernie wyglądu gada, wzorując się na jego opisach skrzywionych ludzką percepcją, przekłamanymi wyobrażeniami, niedokładnymi przekazami czy choćby zwykłymi plotkami. Usilnie próbował jednak oddać grozę, jaką swego czasu budził smok. Rzeźba z brązu opierała się tylnymi łapami i ogonem o głaz. Jaszczuropodobne cielsko tkwiło wyprostowane, z uniesionymi trzema parami przednich kończyn. Rozwarta paszcza skierowała się ku niebu w niemym ryku. Kanciaste rysy figury przywodziły na myśl podobnie kanciasty charakter smoka. Całość powinna budzić trwogę i respekt. Tak się jednak nie działo.

Pomnik oblegała kolejna grupka dzieci. Co zwinniejsze wdrapywały się na głaz i z czułością przytulały się do podobizny bestii. Inne tuliły się do samego podestu. Niezależnie jednak, któremu gdzie udało się wepchnąć, wszystkie ustawiały się do zdjęcia z tak dumnymi minami, jakby rzeźba posiadała rangę co najmniej celebryty. Stojący dookoła rodzice pobłażliwymi uśmiechami reagowali na wyczyny swoich pociech. W ruch szły smartfony i aparaty fotograficzne, uwieczniając spotkanie z podobizną legendarnego smoka.

W pobliżu zatrzymała się grupka turystów. Otoczyła półkolem swoją przewodniczkę – kobietę młodą, o dziewczęcych, wdzięcznych rysach i drobnej sylwetce. Turyści mało jednak zważali na wyjątkową urodę oprowadzającej ich delikatnej, acz energicznej osóbki. Wszystkie oczy były wlepione w górującą nad nią rzeźbę smoka.

– Znajdujemy się obok jaskini zwanej Smoczą Jamą – melodyjnym głosem zaczęła przewodniczka. – Według legendy, około siódmego wieku to właśnie tutaj mieszkał smok wawelski, nazywany wówczas całożercą. Żył za czasów króla Kraka, legendarnego władcy Polski i założyciela Krakowa. Na pamiątkę legendy postawiono tę oto rzeźbę.

Z rozwartej paszczy pomnika buchnął ogień. Z otwartych ust turystów buchnęły ochy i achy. Ręce ze smartfonami i aparatami fotograficznymi powędrowały w górę, usilnie starając się złapać ten moment. Z ust dzieci buchnęły radosne piski, krzyki i śmiechy, a z ust rodziców – pomruki uznania. Nic tylko nie buchnęło z ust przewodniczki, jedynie kąciki powędrowały w górę, tworząc delikatny uśmiech.

***

Komisariat zdominowała atmosfera rozleniwienia. Pierwsze promienie letniego słońca, ślizgające się po biurkach, kusiły obietnicą urlopów i marzeniami o tym, że może kryminaliści też zrobią sobie wakacje.

W pomieszczeniu służbowym siedziało kilku policjantów. Jedni niespiesznie przeglądali dokumentację, inni gapili się mętnie w monitory i niemrawo stukali w klawiatury. Tylko jeden, przystojny, trzydziestoletni, pilnie pracował, świdrując niebieskimi oczami to dokumenty, to ekran komputera tak intensywnie, że gdyby te przedmioty były żywe, na pewno czułyby się bardzo skrępowane.

Drzwi otworzyły się gwałtownie i rąbnęły z hukiem o ścianę, wywołując lekkie poruszenie wśród funkcjonariuszy. Do pokoju wmaszerował komendant. Wyglądał na czterdzieści pięć lat. I tyle właśnie miał. Mina groźniejsza niż chmura burzowa przyćmiła słoneczną atmosferę.

Na widok szefa stróże prawa rzucili się do energicznego wypełniania swoich obowiązków. Komendant jawnie ich olał. Zatrzymał się przy wejściu, jakby godność nie pozwalała mu zrobić ani kroku więcej w stronę adresata swojej wizyty. Przeciągnął ręką po zaczesanych do tyłu, trochę już przerzedzonych włosach. Fryzura lśniła od żelu. Szef skrzywił się, patrząc na resztki tego kosmetyku, które zostały mu na dłoni. Dyskretnie wytarł je o spodnie. Znów przybrał burzowy wyraz twarzy.

– Keler! Jarczak! – zahuczał.

Zza biurka zerwał się niebieskooki policjant-pracuś. Michał Keler, od niedawna cieszący się stopniem starszego sierżanta. Jego szczupła, wysoka, nieprzesadnie umięśniona sylwetka wyprostowała się jak struna. Sekundę po nim, z ukrywanym ociąganiem, z krzesła podniósł się sierżant Jarczak, niewysoki i chudy dwudziestoośmiolatek, daremnie próbujący ukryć znudzenie widoczne na kilometr w jego piwnych oczach. Z konsternacją poczochrał się po krótko ostrzyżonych ciemnoblond włosach.

– Tak jest, panie komendancie! – Na ten służbowy ton Michała kilku gliniarzy wzniosło oczy ku niebu i zerknęło po sobie z ironicznymi uśmieszkami.

– Co wy tu jeszcze robicie, do cholery?! – zagrzmiał szef.

Dwaj siedzący dalej policjanci podnieśli zdezorientowany wzrok znad wypełnianych formularzy. Gdy zdali sobie sprawę, że to komunikat nie do nich, odetchnęli cicho i z ulgą wrócili do swoich zajęć.

– Zgłoszenie przyszło dziesięć cholernych minut temu! – ryczał komendant.

– Pasiasty? – niepewnie zapytał Michał.

– No a kto?! – fuknął szef. – Widziano go, jak wchodził do tej nowej knajpy na Floriańskiej. Zbierajcie dupska, bo mnie zaraz szlag trafi!

Michał pognał do drzwi, aż jego czarne włosy zafalowały, poruszone pędem powietrza. Na szczęście nienaganna fryzura nie ucierpiała na tym. Minął komendanta i wypadł na korytarz. Jarczak cicho westchnął i potruchtał za nim.

Szefa nagle olśniło i wyleciał za swoimi podwładnymi.

– Obserwować, nic nie robić, czekać na kryminalnych! – wrzasnął za nimi.

Michał, pędząc korytarzem, tylko uniósł rękę, potwierdzając, że polecenie dotarło. Komendant ciężko westchnął. Poprawił spodnie, które przy nagłym ruchu zsunęły mu się pod brzuch. Na tle ogólnie postawnej sylwetki ta część jego ciała dobitnie świadczyła o tym, że całkiem nieźle mu się powodzi, odkąd awansował na młodszego inspektora policji.

***

Radiowóz wyjechał od strony Bazyliki Mariackiej i skręcił w ulicę Floriańską. Zaparkował na chodniku. Siedzący za kierownicą Michał wlepił zmrużone oczy w drzwi wejściowe pubu, nad którymi dumnie usadowił się szyld z nazwą lokalu: „Adwokat”. Wpatrywał się zawzięcie, gdy tuż przed jego twarzą wyrósł jak spod ziemi ekran smartfona.

– Patrz! Rekord! – rzucił beztrosko Jarczak.

Michał potrzebował ułamka sekundy na akomodację oczu do nagle zmienionej odległości od znajdującego się przed nimi przedmiotu. Wyświetlony na ekranie tytuł – „Smok Wawelski” – jednoznacznie określał tematykę gry. Informacja o liczbie zjedzonych owiec dawała pewne pojęcie o tym, że to prosta zręcznościówka.

Michał spojrzał z politowaniem na kolegę. Cicho westchnął i pokręcił głową z niedowierzaniem. Jarczak cofnął rękę ze smartfonem, rozbrajającym uśmiechem reagując na to milczące oburzenie. Poskrobał się po gładko ogolonym policzku. Stuknął w przycisk „Nowa gra” i już po chwili zawzięcie sterował sylwetką lecącego smoka, próbując złapać jak największą liczbę pojawiających się na łące owiec.

– Fajna gra, mówię ci – ciągnął, nie zważając na minę Michała. – Powinieneś kiedyś spróbować, wtedy docenisz mistrza. – Wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu.

Keler wzniósł oczy ku górze i ciężko westchnął.

– Jarczak, zostaw te gierki, to nie biwak – rzucił lekko zrezygnowanym tonem.

– Przecież nic się nie dzieje. – Odpowiedzi towarzyszyło szybkie zerknięcie przez przednią szybę i wzruszenie ramionami.

W tym momencie z pubu wyszedł około czterdziestoletni, wysportowany mężczyzna. Pasiasty. Człowiek oferujący pełny pakiet zbrodni. Pewny siebie, okazujący swoją wyższość nonszalanckim uśmieszkiem. Wszystko, co miał na sobie, było drogie: koszulka polo, jeansy, skórzany pasek ze złotą sprzączką, skórzane buty, zegarek. Nawet jego uśmiech wyglądał jak milion dolarów, mimo że za śnieżnobiałe nakładki robione w USA zapłacił jednak trochę mniej.

Oczy Michała otworzyły się tak szeroko, jakby zobaczył wygrany kupon na loterii.

– To on. Biegiem!

– Mamy czekać na kryminalnych! Szef kazał! – jęknął z pretensją w głosie Jarczak.

– Zanim tu dotrą, jego już nie będzie! – rzucił Michał, wyskakując z samochodu.

Jarczak wydał z siebie pomruk niezadowolenia. Wygramolił się z auta, nadal wpatrzony w ekran smartfona. Jeszcze tylko kilka kliknięć... uśmiechnął się dumnie i schował telefon do kieszeni.

Pasiasty zauważył maszerujących w jego stronę policjantów. Skrzywił się z niesmakiem. Rzucił się do ucieczki, rozpychając łokciami przechodniów, którzy akurat mu się pod te łokcie nawinęli.

– Stój! Policja! – wrzasnął Michał.

Zbir nie raczył zareagować. Zareagowało natomiast kilkoro przechodniów, odwracając głowy w stronę zamieszania i komentując je stłumionymi okrzykami. Keler rzucił się w pościg niczym spieszący się do pracy osobnik, któremu właśnie ucieka autobus.

– O masz... – szepnął pod nosem Jarczak. Mrucząc jakieś niewyraźne złorzeczenia, popędził za kolegą.

Młody, wysportowany mężczyzna zastąpił drogę Pasiastemu. Złapał go za ramiona, chcąc go zatrzymać. Nagły, silny cios w krtań pozbawił niedoszłego bohatera złudzeń o heroicznych czynach. Śmiałek wybałuszył tylko oczy, krztusząc się i łapiąc za szyję.

Pasiasty odepchnął mężczyznę i zerknął za siebie. Policjanci doganiali go. Zgrabnym ruchem wydobył zza paska spodni Glocka. Strzelił w ich stronę. Skulili się odruchowo. Krzyki ludzi zwróciły uwagę Michała. Dostrzegł siedzącą na chodniku dziewczynę. Płakała, trzymając się za zranione ramię. Dwoje młodych ludzi pochylało się nad nią, próbując zatamować krwotok. Ktoś już dzwonił po pogotowie. Twarz Michała wykrzywił grymas złości. Spojrzał za uciekającym bandziorem, groźnie mrużąc oczy. Wyszarpnął z kabury Walthera i pognał za zbirem.

Pasiasty zwinnie mknął między przechodniami, którzy z krzykami oburzenia i grozy odskakiwali na boki. Spluwę cały czas trzymał w dłoni. Drugą ręką wygrzebał smartfon z kieszeni spodni. Kilka szybkich kliknięć. Przyłożył telefon do ucha. Skręcił, wpadając na ulicę Świętego Marka i mijając budkę z obwarzankami, stojącą na rogu.

Sprzedawca obwarzanków, widząc broń, błyskawicznie zanurkował za stosy pieczywa ułożone w szklanych pojemnikach. Obwarzanki nie były co prawda na tyle twarde, żeby uchronić go od zabłąkanej kuli. Cóż wszakże innego mógł zrobić, gnany instynktem samozachowawczym? Pierwotny odruch został jednak przyćmiony przez ciekawość. Handlarz wynurzył więc głowę, obserwując sytuację z przerażeniem, ale i zainteresowaniem.

Michał pędził za gangsterem, kurczowo ściskając pistolet. Minął budkę z obwarzankami, odprowadzany wzrokiem sprzedawcy, w którym strach mieszał się z zaintrygowaniem.

– Na Basztową, kurwa! Już! – ryknął do smartfona Pasiasty, galopując na złamanie karku.

Przebiegający obok budki z obwarzankami Jarczak zerknął tęsknie na pieczywo, westchnął rzewnie i potruchtał dalej. W innych okolicznościach pewnie skomentowałby odpowiednio swój stan psychiczny na widok ulubionej przekąski, na którą w tej sytuacji nie może sobie pozwolić. Jego płuca były jednak całkowicie pochłonięte ciężką pracą filtrowania powietrza, co objawiało się dyszeniem, uniemożliwiającym jakąkolwiek słowną komunikację.

Pasiasty skręcił w ulicę Szpitalną. Śmignął przez jezdnię tuż przed nadjeżdżającym autem, jak jeleń wieczorową porą na drodze wiodącej przez las. Tyle że zwierzyny leśnej policja nie goni. Opony zapiszczały, a usta kierowcy wydały na świat niewyszukaną, acz treściwą wiązankę epitetów pod adresem „tego bezmózgiego idioty”.

Pasiasty, na szczęście dla posiadacza pojazdu, nie usłyszał ani słowa z tego najeżonego przekleństwami komunikatu. Zresztą w obecnej sytuacji nie w głowie mu było przejmować się opiniami przypadkowo spotkanych osób. Zerknął przez ramię i ze zgrozą stwierdził, że gliniarz go dogania. Wepchnął smartfon do kieszeni, wbiegając pod rusztowanie ustawione przy budynku przeznaczonym do renowacji. Wykonując półobrót, którego nie powstydziłby się zawodowy tancerz, wyrzucił przed siebie rękę ze spluwą i wycelował w natarczywego funkcjonariusza. W tym momencie z policyjnego Walthera padł strzał. Kula ze świstem przeszyła powietrze. Trafiła w dłoń zbira. Glock runął na chodnik. Pasiasty syknął z bólu, skulił się i złapał za zranioną rękę. Łypnął z nienawiścią na gliniarza. Michał zwolnił i idąc w jego stronę, cały czas trzymał go na muszce.

Ten właśnie moment wybrał sobie robotnik, żeby wyjść z drzwi remontowanego budynku. Cicho pogwizdując, nieświadomy akcji, która rozgrywała się na zewnątrz, wlazł prosto na linię strzału. Michał błyskawicznie uniósł broń, sycząc przy tym pod nosem ciche, ale dobitne słowa. Pasiasty po mistrzowsku skorzystał z sytuacji i rzucił się do ucieczki. Robotnik przetoczył wzrok z uciekającego osobnika na kałużę krwi, po czym coraz szerzej otwarte oczy wlepił w pędzącego już za bandziorem policjanta dzierżącego pistolet. Po tych ewidentnych znakach dotarło do niego, co się dzieje. Do szeroko otwartych oczu dołączyły szeroko otwarte usta. Z tą niesłabnącą miną przerażenia pracownik budowy prędko wycofał się i zniknął w drzwiach budynku. Podobno nie wyszedł stamtąd aż do wieczora. Albo to tylko złośliwe plotki kolegów przedstawiły taką wersję.

Pasiasty gnał jak gazela po sawannie. Bez pardonu przepychał się między ludźmi. Tego rąbnął barkiem, tamtemu przywalił łokciem, jeszcze inny zerwał pięścią. Tym sposobem całkiem nieźle torował sobie drogę, ku oburzeniu tak poszkodowanych, jak i obserwatorów zajścia. Skutkiem ubocznym jego poczynań było to, że przecierał szlak także ścigającemu go Michałowi.

Obaj przelecieli jak burza przez Szpitalną i wpadli na Planty. Na alejce nie było żywej duszy. Michał w biegu wycelował w nogi bandziora. Strzelił. Pasiasty o włos uniknął trafienia, sekundę wcześniej gwałtownie skręcając w boczną alejkę. Przeskoczył przez ławkę, jakby to był bieg przez płotki, wylądował na trawniku i już lawirował między drzewami.

Kolejna kula z Walthera trafiła w pień. Kawałki kory rozbryznęły się na wszystkie strony. Michał przeskoczył przez ogrodzenie trawnika i pognał za bandziorem.

Pasiasty dotarł do ulicy Basztowej. Wtargnął na jezdnię. Auta hamowały przed nim z piskiem opon i złorzeczeniami kierowców. Dopadł do otwartych drzwi czarnego BMW, które przed sekundą zatrzymało się na chodniku. Wskoczył do środka. Samochód błyskawicznie ruszył, wyjąc silnikiem.

Michał wyhamował na chodniku. Wycelował w BMW. Auto było już za daleko. Skręciło w boczną uliczkę i zniknęło z pola tak widzenia, jak i strzału.

– Kurwa! Jasny szlag by to! – Michał opuścił Walthera z takim zamachem, jakby chciał nim rzucić o chodnik.

Do ulicy dotruchtał zdyszany Jarczak. Widząc, że już po akcji, zwolnił i spokojniejszym krokiem doczłapał do Kelera. Pochylił się, opierając dłonie na kolanach. Sapał, z trudem łapiąc oddech. Spojrzał na kolegę, który sprawiał takie wrażenie, jakby zaraz miał wybuchnąć od nadmiaru złości.

– Luzuj, stary. Co mogłeś zrobić – wydyszał.

Michał totalnie zignorował te słowa. Nadal wpatrywał się z wściekłością i bezsilnością w róg ulicy, za którym zniknęło BMW. Zagryzł gniewnie zęby, przez co jego nienagannie ogolona szczęka nabrała ostrych rysów. Te tymczasowe kanty w połączeniu z nader pochmurnym spojrzeniem nadały mroczny wyraz jego zwykle łagodnej twarzy.

***

Wątpliwi bohaterowie pościgu za Pasiastym wsunęli się do pomieszczenia służbowego. Michał spuścił głowę, starając się unikać wzroku kolegów. Nie przyniosło to oczekiwanego rezultatu. Gdy tylko przekroczył próg pokoju, wlokąc się za Jarczakiem, jeden ze stróżów prawa powitał ich obu szyderczym uśmieszkiem. Przy swoim niskim wzroście i wielkim, okrągłym brzuchu wyglądał trochę tak, jak położona na krześle piłka plażowa.

– Co, Keler, nie taka tu nuda, jak mówią w tej twojej Warszawce, co? – zaskrzeczał grubiutki gliniarz.

Siedzący w pokoju policjanci zachichotali pod nosem.

– Daj spokój – burknął Michał, kierując się do swojego biurka.

Grubiutki gliniarz dźwignął się z krzesła. Przeciskał się bokiem między biurkiem a ścianą, podążając za trzymaną w wyciągniętej ręce teczką z dokumentami.

– Było więcej piechotką, a nie się wozić tym waszym cudnym metrem wte i wewte, to może byś kolesia złapał – ironizował dalej, dusząc się przy tym ze śmiechu.

– Jeszcze słowo... – warknął Michał.

– To co, wyjdziesz na dwór? – Szydzący gliniarz z wyraźną satysfakcją podkreślił końcówkę zdania.

Pomieszczeniem zatrząsł wybuch śmiechu rozbawionych funkcjonariuszy.

Michał błyskawicznie, niczym wąż atakujący ofiarę, złapał leżący na jednym z biurek metalowy nóż do papieru. Z niezwykłą wprawnością rzucił nim w stronę kpiącego kolegi. Ostrze uderzyło w teczkę z dokumentami, wytrącając ją z pulchnych palców. Grubiutki gliniarz lekko pobladł.

– Odbiło ci?! – zapiszczał wyższym niż zwykle głosem.

Michał bez słowa doczłapał do swojego biurka. Osunął się na krzesło. Ukrył twarz w dłoniach.

Jarczak uniósł kącik ust w półuśmiechu. Opadł na swoje krzesło i z jadowitą satysfakcją łypał na szydercę, dokonującego akrobacji mających na celu wydobycie teczki spod biurka.

Grubiutki gliniarz z trudem się zgiął. Łupnął na kolana i wlazł pod blat. Sapiąc i dysząc, sięgnął po leżącą na podłodze teczkę.

Do pokoju wmaszerował komendant. Zerknął na gramolącego się spod biurka podwładnego, którego czerwona, spocona twarz przypominała dojrzałego pomidora, okraszonego kroplami deszczu. Uniósł oczy w górę, mrucząc coś pod nosem. Podszedł do Michała. Rzucił na blat stos dokumentów. Spojrzał na podwładnego z wyraźną dezaprobatą.

– Na jutro rano.

Nie czekając na odpowiedź, odwrócił się na pięcie i dumnym krokiem podążył do wyjścia.

Michał ciężko westchnął. Obrzucił zrezygnowanym wzrokiem stertę papierów. Z niechęcią zabrał się za ich wypełnianie.

Rozdział 3.

Na pozór delikatne drzwi rozsunęły się z cichym westchnieniem, acz zwinnie. Wykonane z bliżej nieokreślonej, znanej tylko kilku wtajemniczonym, białej substancji, poprzetykanej tu i ówdzie czarnymi kropkami i maźgami, z daleka mogły przypominać marmur. Bliższe oględziny dodawały do tego wrażenie ni to szkła, ni to plastiku.

Do korytarza wmaszerowała grupa osób. Ich sylwetki, odziane w czarne, lekkie, przylegające do ciała kombinezony, wyraźnie odcinały się od białych ścian. Ściany owe nic sobie nie robiły z tego, że i tak były najjaśniejszą częścią korytarza – potęgowały swój blask, radośnie odbijając ledowe światło z punktowych lamp, ciągnących się po jasnoszarym suficie niczym światła samochodów po zakorkowanej ulicy.

Czarne buty do pół łydki, stanowiące wyposażenie każdego z maszerujących, gromko stukały o posadzkę, która na pierwszy rzut oka była podobna do parkietu z desek o różnych odcieniach brązu. Na drugi rzut oka każdy mógł jednak zauważyć brak jakichkolwiek szczelin czy choćby najcieńszych przerw między rzekomymi deskami. Jednolitość podłoża i jego wyjątkowa równość obalały wszelkie hipotezy, jakoby podłoga miała być z drewna.

Marsz czarnych, tupiących sylwetek obserwowały dyskretnie zimne, bezduszne, ale skuteczne obiektywy kamer, poukrywanych tu i ówdzie w ścianach i suficie. Dobrze zakamuflowane, bacznie śledziły każdy ruch każdego obiektu, który wkroczył na teren korytarza.

Czarny ubiór wędrujących postaci, zwany elastinofirem, urozmaicało kilka kolorowych wstawek. Ten miał żółte, tamten – czerwone, jeszcze inny – fioletowe. Upodabniały strój trochę do munduru, trochę do zbroi superbohatera. Skutecznie odwracały uwagę od tego, jak bardzo kombinezon był obcisły.

U nielicznych osób dało się zauważyć lekkie ślady zniszczeń tak na ubiorze, jak i na ciele. Jakieś drobne rozdarcie, jakieś małe skaleczenie. Tak, jakby tych kilkoro nie wytrzymało walki z grawitacją i po drodze wpadło w żywopłot.

Na czele dumnie kroczył Emil Trojanowicz, przystojny trzydziestopięciolatek. Elastinofir wyraźnie podkreślał jego wyrzeźbioną częstymi treningami sylwetkę. Wodnistoniebieskie oczy Emila strzelały pewnością siebie i zawziętością. Krótko ścięte blond włosy nadzwyczaj dobrze komponowały się ze złotymi wstawkami elastinofiru. Na piersi widniała ranga dowódcy oddziału w kształcie żółto-zielonego płomienia uginającego się pod niewidzialnym podmuchem wiatru, jednak cały czas dzielnie walczącego o swój byt.

Grupa osób podążających za Emilem jak na komendę zatrzymała się przy czarnej, prostokątnej obwódce na ścianie korytarza. Obrót w bok, krok w przód i fotokomórka posłusznie rozsunęła przed nimi drzwi, o których obecności w tym miejscu świadczyła jedynie wspomniana czarna linia.

Emil, nie zmieniając ani na chwilę tempa, pomaszerował prosto. Dotarł do kolejnych niby marmurowych drzwi. Jego stalowy wzrok zatrzymał się na chwilę na logo, usadowionym nad nimi. Prosty napis „Ignis” otoczony z jednej strony płomieniami walił po oczach dostojeństwem i elegancją.

Wiązka lasera przeskanowała sylwetkę Trojanowicza. Drzwi posłusznie rozsunęły się. Emil wkroczył do centrum dowodzenia. Przestronne pomieszczenie nie mogło pochwalić się ani jednym oknem, nawet najmniejszym, choćby drobnym lufcikiem. Mimo tej ułomności, było zalane jasnym światłem. To ledowe lampy mozolnie pracowały na ten sukces. Obsiadły górne części ścian i sufit niczym reprezentacyjny batalion świetlików, w którym najważniejsze jest zachowanie karności, elegancji i równych odstępów.

To świetliste wojsko czuwało nad stanowiskami podzielonymi na różnej wielkości sektory. Ułożone półkoliście, usadowiły się naprzeciwko technologicznej maszynerii, na którą składało się kilka wiszących na ścianie superpłaskich ekranów i dwa projektory holograficzne. Wyświetlacze hologramów wyglądały niewinnie – jak okrągłe, jednonożne, białe stoliki do kawy. Z tym wyjątkiem, że ich blaty były usiane drobnymi, szklanymi i lustrzanymi płytkami, ustawionymi na sztorc w okręgi i półkola.

Każde stanowisko posiadało dotykowy pulpit i dwa niewielkie, płaskie monitory. Ich obudowa, tak cienka i delikatna, jakby nie chciała w ogóle istnieć, zlewała się z blatem konsoli.

Nad sektorami górował punkt dowodzenia, umieszczony na niewielkim podwyższeniu z tyłu pomieszczenia. Od innych stanowisk różnił się trzema większymi monitorami oraz dużym, czarnym fotelem gamingowym. Z tego miejsca można było czuwać nad wszystkim, tak jak matka, która ma oko na biegnące przed nią dzieci.

Oszczędny, prosty styl i biało-szaro-czarna kolorystyka nadawały całości centrum dowodzenia surowej powagi.

Część pracowników przemykała cicho po pomieszczeniu, niosąc tablety, przezroczyste, niewielkie, okrągłe płytki z malusieńką dziurką w środku i półprzezroczyste folie. Pozostali tkwili na swoich stanowiskach, pilnie wpatrując się w monitory i sprawnymi ruchami operując na dotykowych pulpitach. Dress code tu nie obowiązywał, więc wizerunki stonowane przeplatały się z tymi bardziej odważnymi, a nawet tu i ówdzie krzykliwymi, co łagodziło nieco surową powagę otoczenia.

Nad młodym pracownikiem o odważnie zielonych włosach i licznych tatuażach pochylał się Albert Nester, omawiając z nim wskaźniki wyświetlone na monitorze. Nie wyglądał na sześćdziesiąt lat, a tyle właśnie miał. Jego realny wiek skutecznie tuszowała szczupła, wysportowana sylwetka i bujne, elegancko przystrzyżone czarne włosy, przyprószone siwizną. Ubierał się na czarno, a jego nieodłącznym elementem garderoby był dopasowany, lekki płaszcz do pół uda, zawsze zapięty na wszystkie możliwe guziki. A że możliwe guziki istniały jedynie tam, gdzie można je znaleźć w standardowej marynarce, poły płaszcza plątały się koło nóg na tyle swobodnie, na ile pozwalała porządnie i stanowczo zapięta góra.

Wydawało się, że Albert jest całkowicie pochłonięty dyskusją z pracownikiem. Jednak bez trudu dostrzegł wchodzącego do centrum dowodzenia Emila. Wyprostował się z niewymuszoną elegancją. Kąciki jego ust tylko nieznacznie uniosły się w prawie niezauważalnym uśmiechu, ale w dużych, brązowych oczach błysnęła zdecydowana, pewna siebie sympatia.

– Dobra robota, Emilu – oznajmił spokojnym, głębokim głosem.

Trojanowicz odpowiedział żołnierskim skinięciem głową.

***

W Veneterium do linii horyzontu powoli zbliżała się oświetlająca ten świat biało-żółta gwiazda – Alba Flavus – otoczona przez trzy krwistoczerwone kule: Alekto, Tyzyfone i Megajrę. W trakcie dnia przyćmiewane przez jasne światło gwiazdy, wieczorem dawały popis swoich iluminacyjnych możliwości. Strzelały czerwonymi promieniami, które wcinały się w dominujący biało-żółty blask i punktowo podświetlały fragmenty krajobrazu.

Wspomniany krajobraz wyglądał baśniowo, a miejscami wręcz cukierkowo. Wokoło rozciągały się lasy, w których prym wiodły strzeliste drzewa o pniach białych jak futro niedźwiedzia polarnego i podobnie puchatych, szumiące zielonymi, żółtymi, błękitnymi lub różowymi liśćmi. Zajmowały część równin, wspinały się na wzniesienia i pagórki. Docierały na niższe partie górskich pasm, aby dalej ustąpić miejsca różnokształtnym krzewom, a te z kolei przegrywały bitwę o wysokość z jasnoszarymi i białymi skałami.

Między lasami ciągnęły się łąki z różnokolorowymi kwiatami, wybijającymi się na tle zielonej trawy. Łąkowa roślinność przybierała tak przedziwne formy, że nie powstydziłby się ich nawet najbardziej ekstrawagancki projektant mody, gdyby użył ich w swojej odzieżowej twórczości.

Na wzniesieniach przez podłoże przebijały tu większe, tam mniejsze bloki jasnoszarych i białych skał, jakby znudziły się tkwieniem pod ziemią i zerkając, co interesującego znajduje się na powierzchni, znieruchomiały z wrażenia. Te ciekawskie głazy stały się drogą dla strumieni, które spływały po nich beztrosko, to rozgałęziając się na mniejsze strużki, to łącząc w większe wstęgi, to spadając przepięknymi wodospadami i płynąc dalej w doliny, gdzie rozlewały się w rzeki. Tylko w nielicznych strumieniach woda była błękitna. W większości przelewała się słonecznie żółta lub pomarańczowa ciecz, przypominająca oranżadę bez bąbelków. Każdy kolor strug zazdrośnie strzegł swojego koryta, nigdy nie łącząc się z tymi o innej barwie.

Cukierkowość tego bajkowego krajobrazu mąciły widoczne gdzieniegdzie zniszczenia. Tu wypalona pokaźna część lasu, tam roślinność tak spostponowana, jakby przewaliło się przez nią stado rozszalałych dinozaurów. Błędem byłoby jednak sądzić, że te destrukcyjne elementy pozostaną w wystroju Veneterium na dłużej. Na zgliszczach lasów już pięły się w górę młode drzewka, rosnąc szybciej niż odsetki kredytu od szemranego pożyczkodawcy. Sponiewierane trawy, krzewy i kwiaty gniły na wyścigi, żeby ustąpić miejsca swoim nowym, pięknym i nieskazitelnym następcom.

Zza kępki traw wychylił się niepewnie szczeniak. Głowa i tułów hieny, łapy i ogon jaszczurki – taka wizualna kompozycja nie zachęcała, żeby go pogłaskać. Podreptał do strumienia z żółtą cieczą. Nachylił pyszczek. Ledwo liznął, zakrztusił się. Nie mógł złapać oddechu. Rzucił się do ucieczki. Jego łapy dosięgnął paraliż. Szczeniak runął w trawę, dusząc się. Kilka chwil i było po nim. Korzenie pobliskich drzew wychynęły z gleby, oplotły ciało zwierza i w oka mgnieniu wciągnęły je pod ziemię. Wyrastająca natychmiast trawa szybko zatuszowała całe zdarzenie. W ten brutalny sposób szczeniak dowiedział się, że żółte strumienie to silna trucizna. Gdyby skosztował pomarańczowej cieczy, też nie skończyłby dobrze. Mocno żrąca substancja w oka mgnieniu nie tylko poparzyłaby, ale wręcz spaliła mu pyszczek.

Czający się kawałek dalej starszy osobnik tego samego gatunku zerknął w stronę niedoinformowanego nieszczęśnika wzrokiem, który w przypadku istot o bardziej rozwiniętej inteligencji mógłby uchodzić za wyrażający politowanie. Dopadł do strumienia z nadającą się do picia błękitną wodą. Zachłannie chłeptał, strzygąc uszami i rzucając trwożliwe spojrzenia na wszystkie strony.

Po gałęziach drzewa, lawirując między zielonymi liśćmi, sunęło niepewnymi ruchami wężowate zwierzę. Właściwie tylko jego tułów i łeb przypominały węża. Do niewężowych cech należały liczne, małe odnóża i zielono-żółte pióra pokrywające całe ciało. Ten dziwoląg badał przestrzeń, wysuwając co chwilę rurkowaty, seledynowy język. Zatrzymał się. Zwinął tył ciała w spiralę. Gwałtownie odepchnął się tym spiralnym ogonem od gałęzi, wyrzucając się w powietrze. Celował w sąsiednie drzewo.

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.

Przepraszamy, ten rozdział nie jest dostępny w bezpłatnym fragmencie.