40,00 zł
Powieść, w której ścierają się namiętności, przeplatają narodziny i śmierć, łzy radości i smutku, której bohaterowie dokonują trudnych wyborów i ponoszą ich konsekwencje.
Czterdzieści rodzin opuściło domy i udało się w podróż w poszukiwaniu ziemi obiecanej. Ludzie ci zostawili wszystko i odeszli. Mieli dość długich lat niewoli. Ileż jeszcze mogli wycierpieć? Chcieli zaznać spokoju, życia w poczuciu godności i bezpieczeństwa, codzienności, która będzie przewidywalna.
Rodzinna saga oparta na wspomnieniach świadków wydarzeń, monumentalna opowieść o ludziach odważnych i zdesperowanych, o Polakach, dla których praca była jedynym środkiem do realizacji marzeń. O tym, że człowiek prosty i niewykształcony może z poczuciem własnej wartości zabiegać o szczęście.
Krystyna Januszewska – z wykształcenia biolog. Żyje intensywnie między światem codziennej rutyny a magią fabuły, którą kocha nad życie. Inspiracji i natchnienia szuka w codzienności. Zajęła się zawodowo pisarstwem po zdobyciu nagrody w pierwszej edycji konkursu „Twojego Stylu” na pamiętniki Polek (1998), debiutując opowiadaniem „Odwiedził mnie mój mąż” opublikowanym w zbiorze „Historie prawdziwe”. Wydała dotychczas kilka opowiadań i sześć powieści: „Przytulać kamienie” – wyróżnioną w konkursie na najlepszą polską powieść, „Niebo ma kolor zielony”, „[email protected]” – nominowaną do Nagrody Mediów Publicznych „Cogito”, „Ostatnia kwadra księżyca” oraz dla młodszych Czytelników: „Dolina Motyli” i „Trzy światy czyli Maryśka, Anioł i szalona Muneguita” – wyróżnioną w konkursie „Uwierz w siłę wyobraźni”.
Od 2010 roku jest członkiem Stowarzyszenia Pisarzy Polskich.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 637
Copyright © Krystyna Januszewska, 2015
Projekt okładki
Agata Wawryniuk, Robert Sienicki/Firma Belego
Zdjęcia na okładce
© hikuta/iStockphoto.com
© mbbirdy/iStockphoto.com
© mangojuicy/iStockphoto.com
© Photodjo/iStockphoto.com
Redaktor prowadzący
Anna Derengowska
Redakcja
Maria Talar
Korekta
Mirosława Kostrzyńska
Sylwia Kozak-Śmiech
ISBN 978-83-8069-959-5
Warszawa 2015
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
ul. Rzymowskiego 28, 02–697 Warszawa
www.proszynski.pl
Wstęp
Konie stąpały prawie bezszelestnie. W podmokłym gruncie znać było wyraźnie ślady ich kopyt. Puste wozy zbliżały się do zabudowań niczym duchy. Wynurzały się z zarośli w smugach matowego światła. W ciężkim powietrzu trudno było oddychać. Spłoszone ptaki, trzepocząc skrzydłami, strącały krople deszczu na rozgrzane końskie karki.
Lucjan kierował zaprzęg pod dom rodziców, celował tak, żeby ściana stodoły zasłoniła i wóz, i konia. Podwórko, skryte w cieniu budynków i rozłożystych drzew, dawało poczucie bezpieczeństwa. Morus skamlał pod budą, wyczuwając, że coś złego wisi nad światem.
Jan, na polecenie żony, wynosił z domu tobołki z pościelą i układał starannie na wozie. Na nich bochenki chleba zawinięte w płachty płótna, worek z mąką, słoninę wyjętą wczoraj z beczki i całe mięso z wiosennego uboju. Zerkał spod oka na żonę – jak wszystkiego dogląda, choć cierpienie zmieniło jej twarz. Myślała tylko o tym, jak najlepiej wyprawić dzieci. Ze wszystkiego, co osiągnęła w życiu, one były najważniejsze, trzeba je ocalić za wszelką cenę. Rozstając się z nimi, czuła, jakby jej ktoś odrąbał połowę ciała, a może nawet całe. Myślała w kółko, czy o czymś nie zapomniała.
Zjedli wspólny posiłek. Jan trzymał nerwy na wodzy, nie dawał po sobie poznać, jak bardzo jest przybity. Patrzył, jak żona drżącymi rękami znaczy krzyż na chlebie, jak potrąca garnek z mlekiem i jak je rozlewa, podając Antkowi talerz z owsianką. Patrzył na swoje dzieci, na synów, którzy mu byli najdrożsi na świecie, i bał się, że nie wytrzyma, że się rozpłacze.
– Weźmiesz jeszcze paczki z komory, cośmy je wczoraj wiązali sznurkami – powiedział dla niepoznaki do Antka. – Na miejscu daj je Maryśce, ona zrozumie, co z nimi zrobić.
– Na co jej całe bele materiału? – wtrącił się Lucjan. – Kto ma teraz głowę do szycia?
– Na wymianę jej daję – wyjaśniła matka. – Za żywność i za lekarstwa. Trzeba się zabezpieczyć. Kto zadba o was, kiedy mnie zabraknie? – zapytała zdławionym głosem.
– Przecież nie jadą do obcych. – Jan wskazał na chłopców siedzących przy stole.
– Kto wie, dokąd jadą – mamrotała półgłosem.
Lucjan, który miał konwojować wóz, od kilku dni planował ten wyjazd z ojcem. Rozmawiali wcześniej wiele razy, że oni też powinni stąd odejść. Jan nie dał się jednak synowi przekonać, a matka powtarzała jak w transie, że samego go nie zostawi. Ale chłopcy, jak jeden, Antek, Janek i Henio, powiedzieli, że pójdą z bratem. Jakiś instynkt samozachowawczy obudził się w nich, że tak bez wahania podjęli decyzję. A rodzice się na to zgodzili. Porażała ich świadomość nieuchronności i tego, że los kieruje człowiekiem i nie ma nad nim litości.
– Umówmy się – powiedział Lucjan, wstając od stołu – że kto z nas przeżyje, to napisze list do Gruszczyna, do wujka Ludwika albo do Józefa. Niech każdy zapamięta to miejsce, niech napisze, gdy ocaleje, albo najlepiej przyjedzie.
Na te słowa matka uciekła od stołu, żeby się skryć w komorze. Po co straszyć dzieci, pokazywać, jak bardzo cierpi, jak się boi. Ojciec zbladł jeszcze bardziej.
Kiedy zarządzono odjazd, słońce już było wysoko, a z zachodu nadciągały chmury. Dzieci zerkały ze strachem na ciemną smugę na niebie. Rodzice trzymali się kurczowo wozu. Lucjan chciał zaciąć konia, było już późno, za chwilę wozy wyjadą ze wsi. Zapłakany Henio tulił się ciągle do matki i płakał, kryjąc się w fałdach chustki. Janek próbował zachować spokój. Serce biło mu w piersi tak mocno, że chyba wszyscy słyszeli. Bał się odjeżdżać z domu, ale równie mocno bał się w nim zostać. Miał jedenaście lat, mówili, że jest dorosły, że ma mieć oko na brata, że to jego zadanie, bo Lutek i Antek będą powozić. Spoglądał z żalem na dom, na kochanego Morusa. Czy go kiedyś zobaczy? Myśl o psie dopełniła rozpaczy, wielkie łzy stoczyły się bezdźwięcznie po smagłych policzkach i cichy jęk wypełnił chłopięce gardło.
Henio wył, gdy go w końcu oderwali od matki. Czas naglił. Nie dało się dłużej zwlekać. Lutek uściskał rodziców, Antek, jak to on, rzucił żart na pożegnanie. Już się jednak nie uśmiechał, próbował gwizdać, jak zawsze, kiedy czuł strach, ale gwizdanie ugrzęzło w głośnym lamencie, który towarzyszył wyjeżdżającemu ze wsi konwojowi. Jan z żoną stali w milczeniu, patrząc na ostatni wóz, który w niepewne zabierał im dzieci.
Wozy ruszyły drogą w kierunku Załazia. Dalej przez Dąbrówkę ku Wielkiej Głuszy, gdzie mieli znaleźć bezpieczne schronienie. Zanim wstanie kolejny świt, muszą dotrzeć do celu.
CZĘŚĆ PIERWSZA
Kiedy czas stał się inny niż projekcja marzeń…
Pisklęta coraz dalej… Bardziej obce miasta…
Kiedy autorytety jak lodowce gasną –
wracaj do domu. Z garbem. Z bliznami na twarzy.
Kiedy sypie się pewność jak rażona gromem…
Gdy historia w szaleństwie i zgiełku ulicznym
jak wicher miota drzewem genealogicznym
krusząc konary. To nic. Ty – wracaj do domu.
To nic, że domu nie ma. Że babcina rzeka
między dwoma krajami w kolczastych zasiekach.
Ale jest – praprzyczyny pramiejsce rodowe.
Może zdołasz prawnukom świat ów nazwać słowem.
Odnaleźć proste drogi w meandrach pamięci…
Otulić się jej ciepłem… Zasnąć w jej objęciach…
Krystyna Konecka Kołysanka dla siebie
W podróży
Czerwiec, rok 2006
Przypadek to słowo pozbawione sensu; nie ma niczego, co nie miałoby swoich przyczyn.
Voltaire
Nigdy nie lubiłam korzystać z cudzych sentencji. Podpierać się czymś, co ktoś już wcześniej wymyślił, to jakby ukraść cudzy patent na mądrość. Ale nie jestem intelektualistką i moje cytaty są zbyt banalne, żeby ich użyć w sprawach istotnych.
Tego dnia pomyślałam jednak, że skoro życie, w którym nie zawsze czujemy się sobą, wynika z jakiejś przyczyny, to trzeba żyć, choćby się to wydawało pozbawione racji. A poza tym aforyzmy sprzed stu, pięciuset, a nawet sprzed tysięcy lat pasują jak ulał do teraźniejszości, i to jest cudowne.
Tamten czerwcowy dzień, w którym trafiłam na sentencję Voltaire’a, był o świcie zwyczajny, w południe trudny i przez przypadek, z każdą godziną zaczynał nabierać sensu.
Zbyt późno włączyłam nawigację. Głos Hołowczyca ostrzegał nachalnie, żeby zawrócić. Pomyślałam, że bez sensu przebijać się teraz na drugi koniec miasta. Czerwiec w Częstochowie to okres pielgrzymek, i miasto resztkami sił łapało już oddech. Z wszystkich stron nadciągały mniejsze lub większe grupki pątników. Ludzie szli chodnikami, ulicami, wzdłuż krawężników. Musiałam poddać się temu rytmowi, czekając, aż znajdzie się jakaś luka, przez którą wymknę się z pułapki. Nie było szans. Sznur samochodów przesuwał się konsekwentnie na północ. Droga numer 46, w którą powinnam skręcić, pozostała za mną. W Kielcach miałam być o osiemnastej. Hotel sprawdziłam w internecie, był zaledwie kilka przecznic od biblioteki. Wyglądał porządnie, z pewnością uda się tam coś przekąsić. To dziwne, jaki przyziemny jest człowiek. Jedzie z misją słowa, a myśli o jedzeniu. Czy taki Konfucjusz, kiedy redagował Księgę przemian, troszczył się o sprawy codzienne? A Platon, czy tworząc naukę o duszy i niewidzialnym świecie idei, pogryzał na boku ogórka? Aż trudno się z tym pogodzić, a jednak proza wszędzie się wciśnie, a cytowany Voltaire był przecież królem życia w każdej jego odsłonie.
Stałam przez chwilę na światłach, kontrolując położenie według planu na monitorze. Nadłożenie drogi i przestój w korkach zsumują się w małą stratę w stosunku do pierwotnego planu. To nic. Podobne komplikacje trzeba zawczasu wkalkulować. Tego mnie nauczyło życie. Zresztą zmiany w podróży miały zawsze znamiona przygody. Kiedyś, w trakcie górskiej wędrówki, trafiliśmy z mężem do Jagniątkowa, niewielkiej miejscowości zaszytej wśród karkonoskich lasów. Niespodziewanie w szeregu zwykłych wiejskich domów, stojących na dnie doliny, wśród snopków siana, beczących owieczek, spośród kwitnących przy płotach słoneczników wyłonił się olbrzymi dom, a właściwie romantyczny zameczek z cylindryczną wieżą. Budowla na granitowej skale z widokiem na Karkonosze, monumentalna i tajemnicza, zrobiła na mnie niezwykłe wrażenie. Wokół zadbana zieleń i cisza, rozległy park, miejsce wtopione w pejzaż, nieprawdopodobnie inne od otoczenia. Mieszkał tu przed laty i tworzył Gerhart Hauptmann, laureat Nagrody Nobla w 1912 roku. Teraz było tu muzeum pisarza – cudowne wnętrza, zdjęcia, meble, książki i poruszająca biografia człowieka na tle czasów, w których żył, absurdów ludzkiego losu i okropieństw historii. Zahipnotyzowana miejscem i całym zdarzeniem krążyłam pomiędzy pokojami, pewna, że za chwilę spotkam w nich właściciela.
Tamta wyprawa i piękny słoneczny dzień w sercu Karkonoszy rozbudziły we mnie pasję zaglądania w mało uczęszczane zakątki, na podwórka polskiej historii.
Tymczasem musiałam zmienić pas ruchu. Mijały mnie ciężarówki z lawetami, jechały jedna za drugą załadowane autami, jak piętrowe garaże.
„Przez dwa kilometry trzymaj się prawego pasa” – powtarzał w kółko nawigator. Łatwo powiedzieć, gdy się siedzi wygodnie w elektronicznym pudełku i tylko wydaje rozkazy. Zielona tablica z napisem „Włoszczowa 786” potwierdziła obraz, który pojawił się wcześniej na ekranie. Włączyłam kierunkowskaz, uważnie obserwując w lusterku reakcję kierowców. Usłyszałam zgrzyt hamulców i jedna z machin zwolniła, wpuszczając mnie przed siebie.
Zjazd z trasy Częstochowa–Radomsko był wybawieniem. Dwa inne auta skręcające za mną czmychnęły obok, wzbijając tumany kurzu.
Zwolniłam, wjechałam pomiędzy domy. Miejscowości, których granicą była linia asfaltu i las za domem, ciągnęły się jedna za drugą. Droga obsadzona szpalerem drzew wiła się lekko wśród pagórków. Minęłam po prawej sad. Niskie drzewka, niektóre z nich ukrzyżowane na drucianych stelażach. W środku przesuwał się pokraczny pojazd. Z wysokiej dyszy buchał mleczny pył i opadał na zielone korony.
Przed oczami miałam zieleń w wielu odcieniach. Pofałdowany teren ciekawie odbijał światło. Ciemne pola w dolinach i plamy słońca na szczytach wzniesień. W rowach krzewy dzikich róż obsypane bladymi kwiatami, krwiste maki, które już zawsze będą mi się kojarzyć z Monte Cassino.
Minęłam Koniecpol, Czarncę, miejscowości przechodziły szybko jedna w drugą. Ulicą Czarneckiego przejechałam przez Włoszczową i na prawo, Partyzantów, dalej na Kielce. Gdzieś w pobliżu Krasocina miał być zjazd na Małogoszcz. Kusiło mnie, żeby zboczyć. Nazwę miejscowości natychmiast skojarzyłam z przeczytanym niedawno artykułem. Trafiłam na niego w materiałach o Asnyku. Otóż w styczniu 1863 roku odwiedzili go polscy patrioci, uciekinierzy polityczni, którzy na wieść o powstaniu styczniowym opuścili bezpieczny azyl w Turynie i za pożyczone pieniądze jechali przez Włochy, Szwajcarię, Niemcy do kraju, który był wówczas w potrzebie. Potem w batalionach kosynierów walczyli z Moskalami o Polskę. Trafili do Małogoszcza. Tam jedni zginęli, inni, ranni, przeżyli. Czytałam czyjeś wspomnienia, tekst w oryginalnym brzmieniu, żywy, bardzo realistyczny. W niewielu książkach śmierć była tak prosta i oczywista jak w tym sprawozdaniu. Byłoby dobrze spojrzeć z wysokości cmentarza na miasto i na miejsce, w którym umierali powstańcy. Tego dnia to nie było możliwe. Powstańczy zryw stał się zaledwie wspomnieniem, a tutaj, obok, toczyło się życie w czasie teraźniejszym i musiałam się z nim zmierzyć.
„Zwolnij, możliwy radar” – Hołowczyc przypomniał mi, gdzie jestem. Ocknęłam się z zamyślenia i powoli wracałam z przeszłości. Małogoszcz, powstanie styczniowe, niby tylko miejsce na mapie, rozdział w podręczniku, a jednak historia prawie ciepła i wciąż pulsująca.
Czułam coraz większe znużenie. Cieszył mnie ten hotel w perspektywie. Jeszcze godzina i będę na miejscu, prysznic, potem krótka drzemka.
Tuż przed Sułkowem poczułam dziwne drgania, a potem szarpnięcie. Jakbym przestała panować nad samochodem. Zwolniłam, obleciał mnie strach. To nie było dobre miejsce na awarię. Podrzędna droga, niewielki ruch, pola jak sięgnąć okiem, nie uświadczysz żywego ducha. Przy kolejnym szarpnięciu puściłam kierownicę. To jednak nie był przypadek. Zwolniłam i zjechałam z asfaltu. Droga była wąska, do tego rozjechane pobocze, widocznie trwały tu prace remontowe. Koła chwyciły żwir i wjechały miękko na trawę. Po lewej miałam kępę sosen z gęstym poszyciem, przez długie pnie przebijał zarys budynku. Po prawej rozciągały się pola obsiane zbożem. Wśród zielonych jeszcze kłosów migotały kolorowe cętki maków i chabrów. Ładne miejsce na krótki przystanek w podróży, ale nic więcej.
Matko! – jęknęłam, opadając na fotel. – Oby to nic poważnego – pomyślałam w popłochu.
Widok przednich kół rozwiał wszelkie nadzieje. Czyżby ktoś wysypał gwoździe na asfalcie? Zaczęłam wpadać w panikę. Słyszałam o złodziejach samochodów na stłuczkę, na babcię, która zasłabła, na blokady w ustronnych miejscach. Może i mnie spotkało coś podobnego. Nie wiedziałam, jak się zachować – zabarykadować wewnątrz auta i dzwonić na policję czy od razu wołać pomocy? Chwila skupienia dla nabrania dystansu sprawiła, że zaczęłam na chłodno oceniać sytuację.
Precyzyjny scenariusz dnia ulegał samoistnej zmianie. Stanęłam bezradnie i nic sensownego nie chciało mi przyjść do głowy. Zamiast tysięcy pomysłów, jak zazwyczaj, pustka, a raczej tysiące obaw. Cóż w takich przypadkach znaczą mądre sentencje? Wielkie słowa tracą znaczenie w obliczu zwykłych kłopotów. Dziurawe opony, ileż w tym treści i znaczeń, jakie konsekwencje. Poczułam się jednocześnie tragicznie i groteskowo. Czy można sobie wymarzyć taki przebieg wydarzeń? Stałam na wąskim poboczu bezradna jak dziecko. Śliczny dzień, na niebie kryształ błękitu, wokół soczysta zieleń i brzęczenie owadów, jakby ktoś potrącał cienką strunę harfy. Prawie upał, na tyle, że cienka bluzka zdążyła się już przykleić do pleców. Ale może to tylko z emocji. W uszach poza drżącym dźwiękiem natury słyszałam swój własny nerwowy oddech i cichutkie przekleństwa. Stara zasada liczenia do dziesięciu nie skutkowała.
Drogą raz po raz przejeżdżał samochód. Kierowcy ostrożnie omijali dziury na chropawej powierzchni. Byli niemal na wyciągnięcie ręki. A ja stałam zawstydzona własną bezradnością. Nie miałam opracowanej strategii, pierwszy raz w życiu znalazłam się w takiej opresji. Zamiast działać, przypominałam sobie tytuły oglądanych horrorów. Mimo że stan drogi sugerował przyczynę zdarzenia, podeszłam do tego melodramatycznie. Rozsądek walczył bezsilnie z miłością do fabuły. D. Lynch albo S. King?
Zaczęłam kojarzyć fakty, analizując podróż od momentu wyjazdu z Krakowa. Tankowałam po drodze w Mysłowicach, a właściwie już sporo za miastem. Kończyła się benzyna i instynktownie zjechałam na stację. Pełen bak daje mi poczucie bezpieczeństwa. Kiedyś, zimą, stanęłam w korku na resztkach paliwa i prawie zamarzłam, bojąc się uszczknąć kropelkę. Od tego czasu dolewam, gdy tylko mogę. Tak na wszelki wypadek. Człowiek z wiekiem obrasta w dziwactwa.
Na stacji brakowało obsługi. Byłam jedynym klientem. Przestrzeń między dachem a tłustym asfaltem wypełniała duchota z rozgrzanych pól i mdlący zapach paliwa. Rozglądałam się trochę niepewnie, zaskoczona ciszą. Nawet powietrze zaległo w bezruchu. Po chwili zza rogu budynku, z czegoś, co przypominało park, a może raczej zarośla, wyłoniła się grupka wyrostków z pryszczatym przywódcą, który mówił głośno do kumpli, nadmiernie gestykulując. Przyglądałam się im ciekawie, dopisując każdemu fikcyjny życiorys i niechlubną przyszłość. To też zawodowe skrzywienie. Mimo to, widok ludzi podziałał kojąco. Pewność, że nie jestem sama, dodała mi otuchy.
Na stacji trwał remont, stąd pustka i biel za szybą. Był jednak kącik z kawą i podgrzewacz hot dogów. Za paliwo zapłaciłam sympatycznej brunetce, prosząc jeszcze o butelkę wody i nowy numer „Zwierciadła”. To trwało zaledwie chwilkę. A jednak – przypomniałam sobie wzrok tych chłopców. Paliły się w ich oczach ogniki sprytu i bezwzględności, kpiny i pogardy. Z rękami w obwisłych kieszeniach dziwnie podskakiwali, odbijając się stopami od spękanego asfaltu jak kauczukowe piłeczki. Ich zimny wzrok odprowadził mnie do zjazdu na trasę.
Zapach kawy, silny aromat świeżo palonych ziaren wymieszany ze słodyczą lukrowanych pączków, których nie lubię, sprawił, że poczułam silny głód. Sama woda to niewiele. Żałowałam tych gorących hot dogów podpiekających się na ruszcie, serwowanych na stacji. Słyszałam jednak wielokrotnie od znajomych, że najlepiej spróbować dań regionalnych w mniejszych miejscowościach, gdzie nie wdarła się komercja i ciągle istniała stara, polska kuchnia, gdzie na hot dogi nie było jeszcze miejsca.
Zjechałam do baru „Pod Jemiołą”. Odruchowo spojrzałam w górę. Rzeczywiście, na stojącej obok topoli zobaczyłam liczne narośle. Podeszłam bliżej i niemal w tej samej chwili straciłam apetyt. Plakaty oblepiające szybę przy drzwiach, informujące o lokalnych imprezach, o wizycie mammobusu, spotkaniu z sołtysem i terminach kursów na prawo jazdy zwisały żałośnie. Widok podchmielonych mężczyzn, którzy wypadli przez drzwi niemal wprost na mnie, przesądził o końcowej decyzji. Ach, ta stara, polska kuchnia i polskie zwyczaje… po prostu zwykła przydrożna jadłodajnia, nic więcej. Zrezygnowałam z obiadu. Zmienię go na kolację w Kielcach. Umówiłam się ze znajomą, takie babskie spotkanie przed wtorkowym wieczorem autorskim w bibliotece.
W pełni objawiła się stara prawda, że nie chwali się dnia przed zachodem słońca. Ale trzeba mieć zawsze nadzieję. Wspomnienie oczu chłopców ze stacji benzynowej paradoksalnie mnie uspokoiło. Zło z oddali straciło swą moc, zostawiając tylko cierpki posmak goryczy. Postanowiłam, mimo wszystko, szukać pomocy u innych. Wiara w człowieka zwyciężyła, kiedy stałam na poboczu drogi przed Sułkowem, czekając na zbawienie.
Pojawiło się w postaci dwóch rowerzystów. Jechali niespiesznie i nie bacząc na samochody, zataczali raz po raz spore półkola. Pewnie omijali dziury, a na dodatek wyglądali na zmęczonych – po polsku, ale jakoś niewinnie. Nie czułam zagrożenia, mimo że nie sprawiali wrażenia, jakby się palili z pomocą.
Panowie po pięćdziesiątce, w roboczych drelichach, jeden pobrudzony smarem, pewnie wracał z warsztatu, drugi wapnem, a może cementem, chyba prosto z budowy. Obydwaj niechętnie zdjęli nogi z pedałów, jeden nawet nie zsiadł z siodełka. Mruczał pod nosem i kręcił nerwowo uchwyt kierownicy, jakby chciał odpalić motocykl. Drugi bez słowa, z twarzą zbolałą do granic, położył rower na trawie i uklęknął przy samochodzie.
– Nie obejdzie się bez wulkanizacji – stwierdził. – Tube Type – powiedział ze znawstwem. – Typowe, z dętką – dodał i pokazał palcem napis odciśnięty w gumie. – To lepiej, da się zakleić i po kłopocie. – Poklepał brudną oponę jak konia przed biegiem. – Nowiutka. – Jeszcze raz klepnął i szybko podniósł się z klęczek. – Dwa, może trzy kilometry – pokazał palcem kierunek – jest zakład wulkanizacyjny. – Trafi pani, a jak nie, to wystarczy zapytać, każdy pomoże – pocieszał bez przekonania. Chyba się spieszył, zacierał nerwowo ręce, spoglądając na kumpla. Tamten z miną cierpiętnika patrzył tępo przed siebie. Wyglądał na spragnionego. Noga wsparta czubkami palców o asfalt podrygiwała nerwowo, a mętny wzrok i jasna obwódka wokół źrenic sugerowała regularne spożywanie płynów wysokoprocentowych. Marnie to wyglądało. Dwa, może trzy kilometry, niby niewiele, a jednak… To nie był nordic walking z koleżanką, to było samo życie.
– Trzy kilometry – westchnęłam. Na nogach miałam buty na obcasach. Ładne, zgrabne, do pokazania owszem, znośne do samochodu, ale nie do chodzenia. – Nie dojdę w tych butach – przyznałam szczerze.
Naiwna byłam, licząc na współczucie. Kobieta przy mężczyźnie odruchowo szuka oparcia, nawet wtedy, gdy jest przekonana, że jakoś sobie poradzi. Tym razem kobiecy odruch napotkał ścianę niechęci. Wiedziałam, że nie obudzę w ich sercach troski, jechali w przeciwnym kierunku i mieli przemożne pragnienie. Jednak próbowałam.
– Nie mógłby mnie któryś z panów podwieźć, zapłacę za drogę – zaryzykowałam na wszelki wypadek. Nie chciałam sobie wyrzucać zmarnowanej szansy. – Skoro to tylko dwa kilometry? – Spojrzałam błagalnie, podając tę krótszą wersję. Chyba ich zamurowało. Ten bardziej rozmowny otrzepał kolana i zarechotał lubieżnie.
– Mam panią wziąć na ramę? – Oblizał wargi. – Czemu nie. – Podciągnął spodnie i rzucił mi szybkie spojrzenie. Widocznie nie byłam w jego typie, bo się rozmyślił. – Niestety, nie mamy z kolegą czasu. Przejdzie się pani, to miły spacerek, jest ciepło, można się nawet opalić – dodał na koniec, zmieniając ton na uprzejmy. – Ludzie z Sułkowa do kościoła stąd chodzą piechotą – zachęcał, wsiadając szybko na rower. Pani jeszcze młoda – dodał odwrócony już do mnie plecami. – Nie takie szły tędy boso – zachichotał złośliwie na koniec.
Pożegnałam wzrokiem niedoszłe zbawienie ciągnące do wodopoju. Może i dobrze, z takimi to nic nie wiadomo. Nie czułabym się bezpiecznie ani na ramie, ani na bagażniku. W odruchu rozpaczy próbowałam zatrzymać jakiś samochód. Wszyscy się jednak spieszyli. Widok samotnej kobiety na poboczu drogi i samochodu na flakach mógł wróżyć tylko kłopoty.
***
Dwa kilometry oraz piękne widoki na góry Lipskie i Gruszczyńskie – sprawdziłam w nawigacji, próbując zorientować się w terenie – to nie było wielkie wyzwanie. Robiłam już dłuższe trasy.
Słońce prażyło, miły wietrzyk psuł mi fryzurę, a ja szłam i szłam przed siebie. W dłoni ciążył mi laptop, którego nie odważyłam się zostawić w aucie, a na ramieniu wypchana torebka.
Przeszłam przez małą wieś prawie wyludnioną, omijając sterty piasku. Tutaj też będą coś remontować, pewnie poszerzać drogę – domyśliłam się, widząc w rowie kilka krawężników. Mijałam podwórka, boisko do gry w nogę, chałupy, jakie dzisiaj rzadko się widuje – drewniane, w trudnym do określenia kolorze, żółtobrązowym?, pamiętające czasy naszych dziadków, a nawet wcześniejsze. Białe okiennice, czyste firanki w oknach mówiły, że ktoś w nich jeszcze mieszka. Obok starych domów wyrosły nowe, a po nich kolejne, nowsze od nowych. Wszystko tak szybko się zmienia, jedno się nie zużyje, a powstaje następne, jak za tym wszystkim nadążyć?
Reklamę ujrzałam w ostatniej chwili, z daleka nie zwróciłam na nią uwagi. Człowiek obojętnieje na barwne obrazki. „Serwis samochodowy, kompleksowa naprawa samochodów”. Obok nazwisko właściciela i zdjęcie dużego auta. Lepiej już być nie mogło. Wystarczyło przejść na drugą stronę ulicy, tak blisko ratunek!
Minęłam rząd samochodów ustawionych pod płotem zakładu, jeden stał na cegłach – widać nie tylko mnie zdarzały się podobne uszkodzenia. Poczułam braterstwo z właścicielem zepsutego pojazdu. Przeszłam wzdłuż domu mieszkalnego, z fontanną przed głównym wejściem, i dalej prosto pod drzwi warsztatu. Na drzwiach karteczka – „Przerwa urlopowa do 20 czerwca”.
Widać szczęście nie było mi tego dnia pisane. Uczucie euforii wyparowało bez śladu. Byłam zdruzgotana pechowym splotem wydarzeń. Zaczęłam podejrzewać udział w tym sił nieczystych i opieszałość mojego anioła stróża.
Opuściłam wieś, i znowu po prawej pola, po lewej lasek, aż do znudzenia. Od drzew powiało chłodem, z pól napływał intensywny ziołowy zapach, cudowny, miodowy, czysty. Poczułam się jak w raju, gdzie dołem słodycz kwiatów, delikatność rosy, a górą powiew znad sosen i chłód leśnych strumieni. Uśmiechnęłam się do ckliwych porównań, wywołanych przez urok chwili. Szłam raźno, mimo obcasów, ale z wyczuciem. Skóry na nogach miało mi przecież wystarczyć na dziś i na jutro. Kto wie, jak się wszystko potoczy.
Po lewej mijałam cmentarz. Lśniły w słońcu ciemne i jasne nagrobki. Sztuczne kwiaty w wazonach były wyblakłe i bez trudu kojarzyły się z umieraniem. Mogiły tonęły w niekoszonej trawie, wystawiając do słońca gołe krzyże. Ostatnie ludzkie przytułki, komnaty spokoju. Cicha przystań dla tych, którzy nie muszą się martwić laptopem ani oponami. Im upływ czasu nie sprawia przykrości, oni już wszędzie zdążyli. Śmieją się z moich problemów, patrząc beztrosko w niebo z niezbyt głębokich warstw ziemi. Wieczny sen, wielkie kołysanie w bezkresnym niebycie leczy z wszelkich bolączek.
Asfaltowa droga wijąca się między polami doprowadziła mnie do pierwszych budynków. Nogi strajkowały, a pantofle zaczęły uwierać. Szłam więc boso po ciepłym asfalcie, drobiny piasku uwierały w stopy.
Wyrastała przede mną wioska, czysta i zadbana. Na prawo staw i duży budynek z podjazdem, a zaraz potem strumień płynący przepustem pod drogą. Niezbyt głęboki, ale wartki, toczył pewnie wodę z miejscowego źródła. Wzdłuż brzegu w wilgotnej trawie buszowały koty, nawet nie zastrzygły uszami na kici, kici. Rozglądałam się za jakimś człowiekiem.
Na skrzyżowaniu droga się rozwidlała – w lewo na Chotów, w prawo do Kielc. Skręciłam w prawo, chociaż do Kielc piechotą raczej bym już nie doszła.
Kilkaset kroków i znów skrzyżowanie. Trasa na Kielce odbijała w lewo, na wprost biegła droga do Gruszczyna i Małogoszcza. Tuż obok budynek banku, sklep GS-u i bar „Rogatka”.
Na parkingu przed bankiem stało zaledwie kilka samochodów. Cóż, to tylko mała miejscowość, nie ma co liczyć na tłumy.
„Bank Spółdzielczy we Włoszczowie Oddział w Krasocinie” – przeczytałam na elewacji budynku. O, proszę, przynajmniej miałam możliwość lokalizacji. A więc Krasocin. Nie znałam tej miejscowości, chociaż nazwa nie była mi obca. Pomyliłam pewnie z Krasiczynem, z tym koło Przemyśla – pomyślałam, odrzucając możliwość skojarzenia z czymś innym. Teraz martwił mnie wyludniony parking i martwa cisza dookoła. O tej porze wiejski bank mógł być już nieczynny.
W końcu jednak dojrzałam ratunek, uchyliły się szklane drzwi, z których wyszedł potencjalny wybawca. Zniknął na chwilkę za zielonym murem i za moment stanął na schodach. Mężczyzna w średnim wieku.
– Przepraszam – zawołałam. Nie usłyszał jednak. Za nim wyszła kobieta z małym dzieckiem na ręku. Płacz dziecka zagłuszył moje wołanie. Mężczyzna w tym czasie opuścił głowę i sprawdzał coś w komórce. Chyba się spieszył. Telefon po chwili trafił do prawej kieszeni, a mężczyzna ruszył raźno w kierunku samochodu. Nie miałam wiele czasu.
– Szukam warsztatu samochodowego. – Bez chwili namysłu zagrodziłam mu drogę. – Mam problem z samochodem – wyjaśniłam. Potem szybko podałam szczegóły.
I znowu to głupie uczucie, że mężczyzna to symbol siły i bezpieczeństwa. Wystarczy, że stoi obok, a już widać światełko w tunelu. Po coś ten Bóg stworzył nas innymi, żebyśmy mogli szukać w sobie wsparcia – skwitowałam w myśli, żeby usprawiedliwić chwilę słabości, anachroniczny pogląd, że kobieta bez chłopa jest jak dom bez dachu. Pojawiła się także myśl ulotna, a raczej znak zapytania, czy ta sentencja jest moja, czy może kradziona. Pytany wyglądał na zaskoczonego, ale jego szaroniebieskie oczy wydawały się na szczęście spokojne.
– Przykro mi – odpowiedział dość chłodno, wyjmując z kieszeni kluczyki. Przez chwilę ważył je w ręce, jakby się zastanawiał. Podrzucił do góry raz, a potem drugi, przełożył z prawej do lewej i dopiero wtedy spojrzał mi w oczy. Ten ułamek sekundy i ten uśmiech przesądziły o wszystkim. Pomyślałam – jest nieźle, wygląda na dobrą duszę, nie odmówi kobiecie w potrzebie.
– W Krasocinie nie ma wulkanizatora, tego jestem pewny – dodał grzecznie, a mnie zmroziło. – Najbliższy jest w Mieczynie, ale tam pani na boso nie dojdzie. – Spuścił wzrok na moje brudne stopy, a potem na pantofle, torbę i laptop.
– O matko! – jęknęłam. – Czyli nic z tego. – Jęk był taki sugestywny, że każdy by się zlitował. Gdyby nie wstyd przed ludźmi, którzy się właśnie pojawili przed bankiem, może bym i uklękła. Choć na co dzień bywam powściągliwa i słabości skrywam w sobie, tym razem nie miałam wyboru. Naprawdę potrzebowałam pomocy i usilnie pragnęłam wierzyć, że mam przed sobą człowieka z anielską duszą.
– Idę piechotą od strony Sułkowa – dodałam strapiona – i nie mam pojęcia, do kogo się udać. Nie znam okolic i nikogo w tej miejscowości. – Nie dałam za wygraną.
– A pani z daleka? – spytał.
– Jestem w podróży służbowej. Na osiemnastą miałam być w Kielcach – prawie krzyknęłam, bo coś mi mówiło, że nie wszystko jeszcze stracone.
– Minęła czternasta. – Spojrzał na zegarek. – Pomógłbym pani, ale czekają na mnie – dodał i wyjął z kieszeni telefon komórkowy. Ktoś dzwonił na moje nieszczęście. Nie odebrał rozmowy, tylko wyłączył aparat. A więc jednak anioł mi się trafił.
– A czy ja tu znajdę taksówkę? – zapytałam szybko, bo tylko to mi przyszło do głowy.
– Skąd, tu każdy ma swój samochód. Musi pani złapać okazję. Bank zamykają za dwadzieścia minut, więc lepiej szukać pod sklepem. – Wskazał uprzejmie kierunek.
Wszystko rozstrzygną sekundy. Lewy, a potem prawy płat czołowy zwielokrotnił obroty – „uruchamiam język serca, zapomniany język ludzkości” – czytałam w książce Marshalla o tym, jak trzeba rozmawiać z ludźmi, żeby osiągnąć swój cel.
– Nie znam okolicy. – Spojrzałam na niego błagalnie. – Zupełnie nie wiem, co dalej robić. Będę niezwykle wdzięczna, jeśli mi pan pomoże. Dobry uczynek sprawia, że wydzielają się endorfiny, podobno, a dobry nastrój przyda się każdemu – dodałam na wszelki wypadek. – Komuś stąd będzie dużo łatwiej niż obcemu, a szczególnie samotnej kobiecie. – Na koniec zamrugałam rzęsami.
Mężczyzna spojrzał i znieruchomiał. Byłam ciekawa, o czym teraz myśli. Nie mógł już chyba odmówić. Onieśmieliła go klarowna prośba i przeraziła moja naiwność czy po prostu nie miał sumienia odwrócić się tyłem i odejść? Próbował się jeszcze bronić i otworzył usta, lecz w tej samej chwili usłyszeliśmy wołanie.
– Panie Kuśmierczyk. – W drzwiach banku stała kobieta z kopertą w ręku. – Panie Piotrze – zawołała głośniej. – Zapomniał pan dokumentów. – Wspięła się na palce, machając zawzięcie.
– Pan się nazywa Kuśmierczyk? – Język miłości to jedno, drugie łut szczęścia, trzecie przeznaczenie. – Piotr Kuśmierczyk? – dopytałam na wszelki wypadek.
Mężczyzna był zaskoczony.
– A czy my się znamy? – zapytał ostrożnie.
– Raczej nie – pospieszyłam z odpowiedzią. – Kuśmierczyk to moje panieńskie nazwisko, a Piotr to imię mojego pradziadka, mieszkał w Krasocinie, chyba się tu urodził. – Otworzyła się szuflada wspomnień z napisem „rodzina” i już wiedziałam, dlaczego nazwa miejscowości wydawała mi się taka znajoma.
***
Mój dzień poukładał się znowu, lecz nieco inaczej. Umówione spotkanie udało się jakoś przesunąć. Wizyta w bibliotece i tak miała się odbyć nazajutrz, więc nie było pośpiechu. Voltaire miał świętą rację. „Nie ma niczego, co nie miałoby swoich przyczyn”, tę tezę potwierdziłam osobiście. Lekcja do przemyślenia czy czysta praktyka? Dalej kolejny dowód – Piotr Kuśmierczyk też przestał się spieszyć. Swoje sprawy odłożył na później i pomógł odholować samochód, a potem, tak całkiem zwyczajnie zaprosił mnie do domu!
Cóż, czasem myślisz, że nic cię już nie zaskoczy, że tylko codzienna praca i obowiązki. Tymczasem los lubi się z ludźmi podroczyć, pokazać, że prócz rutyny ważne są niespodzianki.
Rano, gdy kończyłam w krakowskim hotelu śniadanie, wyznaczony cel podróży wydawał się oczywisty. Wystarczył przypadek, żeby wszystko postawić na głowie, a później jak w wahadle Newtona pierwsza kulka wprawiła w ruch ostatnią, zasada akcja równa się reakcji działała bez zarzutu.
Wtedy wydarzenia następowały w naturalnym ciągu, dziś splatają się jedno z drugim, współczesność z historią, a niezwykłe spotkanie w drodze z Krakowa do Kielc na wiele lat odmieniło moje życie.
Był ciepły czerwcowy wieczór. Siedzieliśmy na dworze, sącząc niespiesznie wino. Żona Piotra uraczyła nas dobrą kolacją. Rozmowa w sposób oczywisty dotyczyła rodziny. Więzy z Krasocinem, zerwane już dawno temu, jak korzenie zaczęły odrastać. Ród mojego ojca wciąż był tutaj obecny. Historia popłynęła jak rzeka, własnym korytem. Nagle za mgłą wyobraźni zobaczyłam dziadka, jeszcze bardzo młodego, wracającego do domu ulicą, przy której stał dom jego rodziców. Ciekawe, jak wtedy wyglądała wieś, jak i czym żyli tamci ludzie. Dreszcz emocji, jakaś cząstka jego genów we mnie odtworzyła niemal realistyczny widok i weszłam do środka bez żadnych oporów.
– Mój dziadek, Jan Kuśmierczyk – płynęłam wraz z nurtem rzeki – mieszkał w Krasocinie przy ulicy Floriańskiej numer siedem.
Zaczęłam opowiadać. Niektóre fakty przetrwały w pamięci dziecka jako anegdoty, inne ku przestrodze, lecz były i takie, które wryły się głęboko, gdy rodzice rozprawiali o nich przy długim wiejskim stole w domu moich dziadków. Rozmowy o ludziach i czasach, w których to, że jest się Polakiem, nie miało żadnego znaczenia dla świata. Wiek dziewiętnasty obył się bez nas bez większego żalu…
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI
PEŁNY SPIS TREŚCI
Wstęp
CZĘŚĆ PIERWSZA
W podróży
Trudne wybory
Ślepy los?
Rozmowy przed domem
Lustro
Telefon od Jakuba
Rozterki matki
Pierwsze szkolenie
Wspomnienia
Niebieska wstążka
Czarne chmury
Kolejny krok
Jan i Weronika
W jednym domu
Rozmowy przy kawie
Nowina
Wiosna w pełni
Podział
Nowy dom
Powrót do domu
Do Prus
Wiktor K.
Niepokój
Wiosna
Wojna
Nowy sprzęt
Kontrybucje
I znowu historia
Wczesne ptaki
Samotność Jana
CZĘŚĆ DRUGA
Wiktoria
Ślub
Długa droga
Bracia
Mobilizacja
Lucjan
W domu
Marzenia Jana
Kolonia
Agnieszka
Sąsiedzkie stosunki
Rodziny w drodze
U Mazurów
Telefon z Halifaksu
Z wizytą w rodzinnych stronach
List
Według prawa
Spotkanie z Agnieszką
Dom
Z wodami Prypeci
U siebie
Zakończenie
Epilog