Kołysanka - Krystyna Januszewska - ebook + książka

Kołysanka ebook

Krystyna Januszewska

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Polesie – połowa szalonych lat dwudziestych dwudziestego wieku. Polska odradza się w zawrotnym tempie. Trzeba zagospodarować rozległe tereny na Kresach, odzyskane po pierwszej wojnie światowej. Grupa polskich osadników przybyłych z Kielecczyzny od sześciu lat w nowym miejscu buduje swój Eden. W stworzonej od podstaw polskiej kolonii Krymno stają kolejne domy, młodzi zakładają rodziny, rodzą się dzieci, ziemia z roku na rok daje lepsze plony. Za nimi trudne, chude lata, w perspektywie dobre, godne życie.

Wokół tygiel narodów, religii, wierzeń, różnorodność tradycji i świadomości. Niełatwo zjednoczyć ludzi pod wspólnym sztandarem. Potrzeba czasu, żeby wszystkich ze sobą pogodzić.

Wreszcie wyłania się światełko w tunelu, jest nadzieja, że to już stabilność, a nie kolejny etap tułaczki. Codzienne życie splata się z historią, dając złudne wrażenie ciągłości i bezpieczeństwa…

Z fabularnym rozmachem opowiedziane dzieje trzech rodzin z trzech różnych grup społecznych. Lata 1926–1953 to czas, w którym los dla wszystkich okazał się jednakowy, raz okrutny, a kiedy indziej łaskawy. Dawał, a potem odbierał – bez względu na status i majątek. Jest więc historia Jana i Wiktorii, osadników z kolonii Krymno, i ich dzieci. Przeżywamy radosne i smutne chwile z rodziną Katarzyny i Michała, przedwojennego oficera z Żółkwi. Poznajemy tragiczne dzieje ziemiańskiego rodu Wolańskich, hrabiny Julii i jej męża Władysława. A wszystko na tle krajobrazów, które dziś wydają się tylko wizjami ze snów, tworami wyobraźni przepełnionej miłością do idyllicznej krainy dzieciństwa. To podróż w czasie, kończąca się dla wszystkich podobnie.

Krystyna Januszewska – z wykształcenia biolog. Żyje intensywnie między światem codziennej rutyny a magią fabuły, którą kocha nad życie. Inspiracji i natchnienia szuka w codzienności. Zajęła się zawodowo pisarstwem po zdobyciu nagrody w pierwszej edycji konkursu „Twojego Stylu” na pamiętniki Polek (1998), debiutując opowiadaniem „Odwiedził mnie mój mąż” opublikowanym w zbiorze „Historie prawdziwe”. Wydała dotychczas kilka powieści: „Przytulać kamienie” – wyróżnioną w konkursie na najlepszą polską powieść, „Niebo ma kolor zielony”, „[email protected]” – nominowaną do Nagrody Mediów Publicznych „Cogito”, „Ostatnia kwadra księżyca”, "Dziedzictwo" oraz dla młodszych Czytelników: „Dolina Motyli” i „Trzy światy czyli Maryśka, Anioł i szalona Muneguita” – wyróżnioną w konkursie „Uwierz w siłę wyobraźni”.

Od 2010 roku jest członkiem Stowarzyszenia Pisarzy Polskich.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 716

Oceny
4,4 (27 ocen)
17
6
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ewaperyt

Nie oderwiesz się od lektury

Przepiękna książka bardzo polecam
00

Popularność




 

Copyright © Krystyna Januszewska, 2018

Projekt okładki

Agata Wawryniuk

Zdjęcia na okładce

© Neangell/Shutterstock.com

Redaktor prowadzący

Anna Derengowska

Redakcja

Ewa Witan

Korekta

Katarzyna Kusojć

Grażyna Nawrocka

ISBN 978-83-8123-781-9

Warszawa 2018

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

 

KOŁYSANKA DLA NAS

Jest zwykle jakieś niebo pogodę wróżące.

Jest najzieleńsze drzewo. Jego szept nad domem

z miłości jak jaskółcze gniazdo ulepionym.

Radosny czas dzieciństwa pod bezpiecznym słońcem.

 

I jest szyderstwo losu. I modlitw daremność.

Tracisz niebo. I drzewo. I dom. I nadzieję.

Historia – ironistka przewrotna szaleje

nigdy nienasycona człowieczym nieszczęściem.

 

Gniew. Lęk. I nic co ludzkie… I spalone mosty.

Umieranie z rozpaczy, tęsknoty i żalu.

Więc nim ludzkość się znowu w obłędzie pogrąży –

 

przez horyzonty śmierci i krwi drogą prostą

wracaj do siebie. Trafisz, szukając wytrwale.

Zdążysz przypomnieć swoje niebo. Może zdążysz.

 

Krystyna Konecka

 

WSTĘP

Przeprowadzka to nic miłego. Każdy, kto chociaż raz w życiu musiał przenosić swój dobytek z jednego miejsca na drugie, wie, o czym mówię. Tych kilka mebli, trochę pościeli, telewizor, jakiś sprzęt elektroniczny, naczynia – wydaje się, że to proste. Wystarczy przecież zamówić transport i raz-dwa wszystko dotrze na miejsce. Potem okazuje się, że meblowóz jest za mały i trzeba zamawiać drugi, a w kartonach niewiele się mieści i trzeba krążyć wiele razy z pełnym bagażnikiem, zanim się dowiezie cały dobytek do miejsca przeznaczenia. Przy długim stażu małżeńskim sprawa jest beznadziejna.

No właśnie, moi rodzice się przeprowadzają. Chcą mieszkać na parterze, mają dość codziennej wspinaczki na drugie piętro, a czteropiętrowy blok z wczesnych lat sześćdziesiątych oczywiście jest bez windy. Czas na zmianę. Najpierw pakujemy drobiazgi, trzeba opróżnić szafy, przejrzeć dokumenty, wyrzucić wszystko, co już dawno powinno trafić na śmietnik. Tyle się nazbierało bezużytecznych przedmiotów, których wartość to tylko wspomnienie czegoś lub kogoś. Segregacja okazuje się bolesna, ale trzeba ją przeprowadzić, pozbyć się części przeszłości, która w zasadzie nie jest już nikomu potrzebna. Trzeba iść do przodu, brać resztki tego, co daje los, zamiast wracać i wracać, i oglądać się za siebie bez sensu. Tam już nie ma nic do odkrycia.

Dla mnie to oczywiste, ale rodzicom trudno się rozstawać z zawartością każdego pudełka. Otwieramy je, przekładamy z miejsca na miejsce, zostawiając decyzję na jutro. Regał ojca to muzeum – stare gazety, a w nich przełomowe dla kraju momenty, szkolne zeszyty – moje, siostry i studenckie notatki ojca. Zbiory etykiet zapałczanych, pudełka z medalami, stare zegarki na rękę, budziki, okulary, niektóre śmieszne, nawet pokraczne, zgodne z ówczesnymi kanonami mody. Są też maszynki do golenia, takie na żyletki, stare jak świat, w oryginalnym pudełku z granatowej skórki. Nie da się wyliczyć wszystkiego, co zawiera regał mojego taty.

– Nie wiem, po co on to wszystko zbierał – denerwuje się mama, widząc, że na środku dywanu rośnie stos przedmiotów, które dla niej są bez znaczenia.

Tymczasem wyjmuje z szafy moją maturalną sukienkę i modne sto lat temu złote buty na obcasie, do których nosiło się wtedy kolorowe skarpetki. Widzę, że to, co wydawało się takie proste, potrwa, jak dobrze pójdzie, cały tydzień, a każdy kolejny dzień będzie się kończył grubo po północy.

Ugrzęzłam w przeszłości po uszy. Trzeciego dnia dojechała do nas siostra. Pomyślałam, że to mocno przyspieszy sprawę. Ma w sobie ikrę i potrafi ustawić rodziców do pionu. Przyjechała i ustaliła plan. Ja z mamą opróżniam szafy, ojciec regały, szafę z narzędziami oraz piwnicę, ona dokonuje ostrej segregacji i nie pozwala zaglądać do opisanych pudełek. Podziwiam ją za chłodne podejście, tym bardziej że znam jej sentyment do staroci i zdolność do nadawania im kolejnych i kolejnych żywotów. Uspokajam się, widząc karton z napisem „Do przemyślenia”.

Wesoło nam, jemy byle co, kilka razy dziennie pijemy kawę, zagryzając herbatnikami, które też mają już swoją historię.

Ostatnie kartony zdejmujemy z pawlacza. Nie pamiętam, kiedy były otwierane. W mniejszych kolejne skarby, przymierzamy dziewczęce sandałki i czółenka mamy, których bardzo jej zazdrościłam. Mama miała wtedy czterdzieści lat, tak wynika z daty na kartonie, ja osiemnaście. Byłam na nią zła, bo na co takiej starej kobiecie najmodniejsze na świecie buty?

W ostatnim kartonie prawdziwa historia. Granatowa sukienka w białe kółeczka, z kołnierzykiem obszytym lamówką, szary żakiet z wytartymi do podszewki łokciami, biała szatka, coś na kształt niemowlęcej koszulki, i dwie pary malutkich bucików.

– To moja sukienka do ślubu – wyjaśnia mama i widzę, że w oczach ma łzy.

Nic dziwnego, płaczę razem z nią, dołącza siostra. Domyślamy się, że biała koszulka i buciki to strój do chrztu jej córek, czyli nasz. A więc płaczemy jeszcze bardziej.

– W tym żakiecie przeszłam wiele kilometrów – dodaje, gdy przestajemy płakać. Odruchowo sprawdzam kieszenie, to tam zazwyczaj kryją się największe skarby. Pod palcami czuję coś twardego, wyjmuję.

– A to? – pytam.

Trzymam w ręku starą fotografię, jest zmięta i zmętniała, trudno rozpoznać twarze. Jednak mama się uśmiecha, promienieje. Do pokoju zagląda ojciec, też patrzy, on także zna to zdjęcie. Zastygli na chwilę, widać po nich, że pośród innych pamiątek ta ma wartość największą i dotyczy ich wspólnej przeszłości.

Przeszłość zawsze człowieka dogoni. Czasem ma dobrą, pogodną twarz, wygładza i poprawia krzywizny dróg. Innym razem jest upiorna, aż do granic wytrzymałości, i nie ma na nią antidotum. Patrzymy z siostrą na rodziców, gdy krzyżują spojrzenia.

– To jest, córeczko, bardzo stara historia – odpowiada mama.

***

Rodzice przyzwyczajają się do nowego mieszkania. Urządzają je powoli, pokoje są trochę większe, zatem stare meble znikają na tle białej ściany, robią się niewidzialne. Za to kuchnię mają mniejszą, więc pralka stoi w łazience. W sumie tam jest jej właściwe miejsce. Na półkach starego regału, z którym nie chcieli się rozstać, ustawiają zdjęcia w srebrnych ramkach. Również to, które znalazłam w kieszeni szarego żakietu. Już wiemy, czego dotyczy. Gdyby nie przeprowadzka, pewnie nigdy nie poznalibyśmy jego historii ani losów widocznych na nim osób. Traf sprawił, że dawno temu skrzyżowały się ich ścieżki tak samo, jak krzyżuje się wiele dróg na świecie.

Oboje – i mama, i ojciec – urodzili się na Kresach. Były późne lata dwudzieste dwudziestego wieku. Ojciec przyszedł na świat w polskiej kolonii Krymno na Polesiu, w rodzinie Jana i Wiktorii Kuśmierczyków, którzy przybyli tam z Kielecczyzny krótko po tym, jak po latach niewoli Polska powróciła wreszcie na mapy Europy. Opuścili rodzinne strony, żeby na innej, lepszej i dostatniej ziemi stworzyć nowy dom. Wyruszyli na Wschód z sąsiadami. Czterdzieści rodzin zostawiło ojcowiznę, która dla polskiego chłopa była od wieków świętością. Chcieli być postępowi i przełamać stereotyp zacofanego, naiwnego człowieka ze wsi. Z wiedzą i doświadczeniem, którego nie musieli się wstydzić, zaczęli wytyczać drogi, dzielić ziemię i od podstaw kłaść podwaliny pod nowe osiedle. Po czasach ucisku, po stu dwudziestu trzech latach represji, po wywózkach na Sybir, bankructwach zamożnego polskiego ziemiaństwa wschodnie tereny Polski wymagały odrodzenia. Potrzebni byli lekarze, nauczyciele, urzędnicy. Ziemia czekała na dobrych gospodarzy. Rząd oferował korzystne warunki dla chętnych do zasiedlenia zapuszczonych gospodarstw i zarośniętych lasami pól, banki dawały korzystne kredyty.

Wiktoria była drugą żoną Jana. Pierwszą, Weronkę, zabrała choroba. Zostały po niej dwie córki, Ewa i Marysia. Pierwsza żona Jana była jak motyl, druga przypominała pracowitą pszczołę. Wspierała męża i jego plany, mimo obaw o los dziewczynek oraz wspólnych dzieci, które przychodziły na świat niemal każdego roku. Pierwszy był Edek, lecz zachorował i zmarł. Później urodził się Lucjan, chłopiec o pięknej i wrażliwej duszy. Po nim pojawiła się na świecie Genia, a po Geni Antoś.

Polesie było egzotyczne i zaskakujące. Tak bardzo różniło się od stron, w których się wychowali. Inni ludzie, niski poziom kultury rolnej, tłumiona polskość, dziwne obyczaje. Nie wszyscy spełnili swoje marzenia. Kuśmierczykowie znaleźli się w grupie najwytrwalszych. To była rodzina mojego taty.

Mama, rdzenna Kresowianka, urodziła się w Żółkwi, małym miasteczku leżącym niedaleko Lwowa. Miało wspaniałą historię. Mimo że niewielkie, szczyciło się iście królewskimi zabytkami, które ukochali i rozbudowali dostojni właściciele. Rodzice mojej mamy należeli do klasy średniej, mieszkali na Kresach z dziada pradziada. Przywykli do różnorodności w mieście, w którym Polacy nie byli najliczniejszym narodem. Oswoili się z faktem, że wokół żyją ludzie przeróżnych kultur i religii. W miasteczku miniaturce, stanowiącym odzwierciedlenie atmosfery całego regionu, żyło się godnie, w poczuciu mocno zakorzenionej polskości.

Chłopi, mieszczanie, polskie ziemiańskie rodziny, mimo wielu lat represji, zdołali ocalić miłość do Polski i pamięć o niej. Ci, którzy przybyli na Wschód po pierwszej wojnie światowej, przynieśli ze sobą nieco inne zwyczaje, język, który miał swoją polską twardość, a także doświadczenia wyniesione z zaborów, w których zamieszkiwali. Miejscowi nauczyli ich kresowych odmienności, tradycji, języka i zasad społecznych, obowiązujących w barwnym, wschodnioeuropejskim regionie. I mogło być tak pięknie. Młodzi ludzie żyli z nadzieją na lepsze jutro, mieszały się ze sobą kultury i obyczaje. Rozkwitała nadzieja, że wolna Polska będzie rosła w siłę. I rosła. Lata dwudzieste i trzydzieste dwudziestego wieku stały się dla kraju okresem prawdziwego rozkwitu, nie tylko gospodarczego. Grało się jazz, komponowano dobrą muzykę, kręcono modne filmy. Twórcy byli wtedy płodni jak nigdy wcześniej. Ta energia nie ominęła miast ani wsi.

I właśnie wtedy przyszedł rok, w którym zrobiono zdjęcie znalezione w kieszeni szarego żakietu mojej mamy.

 

*

 

KRYMNO 1926

Minęło sześć lat, odkąd sprzedali ojcowiznę i odeszli. Zostawili ojczystą ziemię, licząc, że tam, gdzie jadą, znajdą lepsze życie.

Polesie, dzika i tajemnicza kraina lasów i bagien, błotnistych rzek i mokradeł, dokuczliwych komarów i dzikiej zwierzyny. Wiosną opleciona labiryntem rzek, zimą w okowach lodu. A oni mimo wszystko postanowili zapuścić tu korzenie. Nie było czasu na łzy, w niczym by nie pomogły, niczego nie ułatwiły.

Poszły za nimi kobiety z dziećmi, pojechał cały dobytek. Użalać się, skarżyć na ciężką pracę – to jakby się przyznać do błędu, że ta decyzja była pomyłką, pomysł na lepsze życie mrzonką, a szczęście, którego szukali, totalną ułudą.

***

Jan jechał wierzchem z Zabratowa do domu. Spieszył się, dopiero co skończyli dzielić pole odzyskane cudem od byłego dzierżawcy. Ziemię kupili dawno, ale jej wydrzeć dotąd nie mogli. Procesowali się kilka lat, na szczęście z sukcesem. Pole zapuszczone, do jesieni będzie co robić, żeby wiosną dało się chociaż trochę zaorać. Już szósty rok walczyli z ugorami. Od kiedy tu przybyli, wiele się zmieniło na lepsze. Jan pamięć miał dobrą, każdy kawałek gruntu, który obrabiał gołymi rękami, był jak wyrzut sumienia. Często zadawał sobie pytanie, czy heroiczny akt wyjścia z ziemi ojców był właściwym krokiem. Myślał o tym bez przerwy, gdy w mrozie i deszczu stawiali domy, świętowali Wielkanoc na polu, byle razem, wśród swoich. A wszystko wokół obce, nieznane, całkiem inni ludzie, musieli się dostosować, wtopić, a nawet polubić. Czy było warto? Po sześciu latach nie potrafił sobie odpowiedzieć, czy teraz czuli się w końcu u siebie. Wspominał, jak mieszkali w chacie Mazurów, jak się gnieździli w ciasnocie. Tutaj pracowali na swoim, handlowali, robili interesy także z miejscowymi, żyli w dostatku, nikt nie chodził głodny. Może czas najwyższy przestać kalkulować i ciągle zerkać za siebie. Czas płynie, trzeba myśleć do przodu, a przed nimi nowe zadania. Nic nie stoi w miejscu. Na przykład dzisiaj Trojanowicz z czystej konieczności sprzedawał kawałek działki na Zabratowie Ukraińcowi z Krymna. Córkę chciał wydać za mąż, a że mąż z zaszczytami, więc potrzebny był posag. Trojanowicz ubił więc interes z ukraińskim chłopem. Cóż robić, skoro potrzebne pieniądze. Przez sześć lat można było się oswoić z faktem, że nie wszędzie tam, gdzie jest Polska, żyją sami Polacy.

Janowi żyło się dostatnio. Dokupił ziemi, wystarczyło pracy dla dwóch osób. Jak synowie podrosną, to pójdą na swoje. Ziemi jest do syta. Nie był samotnym rozbitkiem z dalekiej Kielecczyzny, choć teraz żył nad wodą, która wiosną wymywała na podwórku rowy, za to latem żywiła i dawała ochłodę.

W tych stronach przyroda była od zawsze żywicielką. Miejscowi dawali przybyszom przykład, jak z tego korzystać. Jedni uczyli się od drugich. Poleszuki byli jednak mniej ufni, nie darzyli Polaków miłością. Od dawna czuli się częścią Polesia i Lach był dla nich konkurencją. Woleli żyć po swojemu. Nie chcieli zmieniać zwyczajów, nie wszyscy gonili za nowinkami. Uznawali głównie to, co sprawdzili sami i czego nauczyli się od przodków. Nie bali się życia w lesie, pośród błota, w komitywie z owadami i przyrodą, której trzeba było stawić czoło. Mieszkali nad przeręblami, koczowali po lasach, zimą podpalali łąki i szuwary, odsłaniali teren, żeby wilk niepostrzeżenie nie podszedł pod chaty. Żywili się tym, co dał im las i wszechobecna woda.

Przykład Polaków, którzy wokół domów stawiali płoty i zamykali zwierzęta w oborach, wydawał im się dziwny. Byli ludźmi wolnymi, nie uznawali niewoli pod żadną postacią. Naiwny lud, trzymany przez urzędników rosyjskich w ciemnocie, nastawiany wrogo do sąsiadów Polaków poprzez propagandę systemu carskiego, a później karmiony bolszewicką ułudą, pochował się głęboko w lasach, jak najdalej od każdej władzy. Tych, którzy przetrwali na własnym skrawku ziemi, bliżej wiosek czy miast, skłóciły judzące, budzące nienawiść podszepty. Liczono, że taka wojna sąsiedzka zohydzi Polakom chęć osiedlania się tutaj.

Gdy w latach dwudziestych na Polesie zaczęły na nowo przybywać polskie rodziny, wezbrała niechęć do kolejnych najeźdźców. Jednak ówczesny rząd polski obrał inną strategię. Polesie było zbyt cenne, żeby pokonywać je siłą. Postanowiono odbudować wszystko od podstaw, najpierw równymi prawami dla każdego, później przez ochronę zdrowia, wojsko, szkoły, a przede wszystkim drogi. Poleszucy byli niepiśmienni, niektórzy wpółdzicy, pierwotni, niezwykle bierni. Trudno było do nich dotrzeć, do zaszytych w lasach wiosek i chutorów. Pozostawiono więc dawną ludność Polesia nieskrępowaną, pozwalano jej żyć na swych ziemiach i nie narzucano żadnych ograniczeń. Jednocześnie ostrożnie i bez nacisków wprowadzano porządek prawny. Przełomem okazało się wojsko. Powoływana do służby młodzież jakby przejrzała na oczy. Okazało się, że po drugiej stronie jest inny, całkiem przyjazny świat, są szkoły, lekarze, towary, o których nie mieli pojęcia.

Początkowo do Krymna przybyło czterdzieści rodzin. Zjechali spod łagodnych wzgórz świętokrzyskich, z Krasocina, Włoszczowy, z Kielc i Częstochowy. Odważyli się wyrwać korzenie, żeby je od nowa zapuścić w tej polskiej, dziwnie obcej ziemi. Podzielili się nią sprawiedliwie, wykarczowali, w ciągu roku postawili domy i chcieli być wreszcie szczęśliwi. Przybywało dzieci, młodzi schodzili się w pary, domostwa się rozrastały. Pierwszy rok, a potem jeszcze drugi żyli w niepewności, z dnia na dzień, żeby zamieszkać na swoim, dopieścić ziemię, zasiać i zebrać, a co dalej, to się okaże. A gdy już było wiadomo, że wszystko się dobrze układa, to jak wybuch wiosny w maju zaczęły się gody. Nic nie stało w miejscu, może jedynie zwolniło na chwilę. Jan widział, jak teraz życie się wyrównuje i dopełnia.

W kilku sprawach ponieśli klęskę, nie zbudowali kościoła. Zabrakło fundatora i przychylnej władzy. Ta, która w wielu sprawach decydowała za nich, tkwiła w rękach ukraińskich urzędników. Brakowało też szkoły, nie mieli cmentarza. Na to lokalne władze nie wydały zgody. Nic to, kościoły były w pobliżu, a szkoła na rynku w Krymnie. Dzieci i tak ciągle było mało. Te, co się tu urodziły, dopiero stawały na nogi.

Za to zrobili porządną drogę z kolonii Krymno do wsi Krymno. Dotychczasową od kilku lat wiosną podmywała rzeka, nie pomagały wzmocnienia wałów. I zaraz życie stało się łatwiejsze, wszędzie było blisko, i do sklepu Zelka, do sołtysa i do szkoły, a dalej drogi szły w różnych kierunkach. Wszędzie zrobiło się bliżej.

Jan i Wiktoria mieli już szóstkę dzieci: czwórkę swoich – Lucjana, Genowefę, Antoniego i Józefa, i dwie najstarsze dziewczynki, Ewę i Marysię, córki pierwszej żony Jana, Weronki. Weronka zmarła przedwcześnie, jeszcze zanim małżonkowie zdążyli się sobą nacieszyć. Ciężko było Janowi z dwójką małych dzieci. Ożenił się z Wiktorią, kuzynką, którą mu żona wybrała przed śmiercią. Wybrała najlepszą z najlepszych, jakie znała, musiała być pewna, że kiedy umrze, jej córkom nie stanie się krzywda.

Wiktoria wiedziała, jak zająć się dziećmi, wcześniej wychowała już młodsze rodzeństwo. Nieco później, gdy zaczęły się rodzić dzieci jej i Jana, zdarzały się jednak różne zatargi. Pojawił się dziwny dystans, dziewczynki czuły, że macocha traktuje je nieco inaczej. Podsycały to czasem dzieci sąsiadów, wynosząc na zewnątrz to, co usłyszały w domu. Wiktoria była pracowita i sprawiedliwa, bardzo troskliwa, choć nie wylewna. Nie miała w zwyczaju głaskać i przytulać pasierbic, jak to robiła ich matka, kiedy jeszcze żyła. W domu Wiktorii i Jana zasady słuchania rodziców obowiązywały każdego, bez względu na więzy krwi. Młodsi szanowali starszych i nie było od tego wyjątków.

Wiktoria przywiozła ze sobą do Krymna siostrzenicę Jana, Walerkę. Drugiej takiej szukać ze świecą. Pracowita i bezgranicznie oddana. Można jej było powierzyć dom i dzieci bez obaw. Walerka Omasta nie miała swojej rodziny, matki nie pamiętała, a ojciec odszedł z domu, gdy była jeszcze mała. Wychowywała ją siostra mamy, a po jej śmierci trafiła do domu wujka Jana. Przyzwyczaiła się, jego dzieci pokochała jak swoje. To ona przytulała i głaskała Ewę i Manię.

Walerce nikt nie przypadł do serca. Kochała tylko Maćka z Jakubowa, sierotę, jak ona. Ale straciła chłopaka. Zginął w tysiąc dziewięćset szesnastym, na wojnie, we Włoszech, został w górach, pod śniegiem. Jego serce zmieniło się w lód, a jej ciągle krwawiło. Nie chciała iść za innego. Teraz oddała całe to serce dzieciom Wiktorii i Jana. Wychowała starsze dziewczynki jak własne córki. Uwielbiała małego Lutka, pomagała trochę przy Geni. Z Antkiem była zaledwie rok, kiedy zdecydowała się odejść. Stwierdziła, że to najlepszy czas, żeby pójść na swoje, przecież jest dorosła. Ale nie miała odwagi wyjechać daleko. Bała się, że tęsknota za dziećmi okaże się zbyt dotkliwa.

W domu robiło się ciasno. Wprawdzie Jan obiecał dobudować izbę, żeby i Walerka miała kąt dla siebie, jednak ona chciała znaleźć własną drogę, spróbować żyć po swojemu, bo dotychczas żyła dla innych. Potrzebowała odmiany. Nie żeby ich opuścić, nie całkiem. Po prostu musiała o własnych siłach stanąć na nogi.

U Jana niczego jej nie brakowało. Traktowali ją na równi z innymi członkami rodziny, wujek nawet wyprawę obiecał wyszykować w razie wyjścia za mąż. Mimo to zawsze żyła na uboczu. Nie miała koleżanek, rzadko bywała na wiejskich zabawach, nie lubiła wesel, nawet gdy zapraszali, wolała zostać w domu, przy najmłodszych dzieciach. Niech tam inni się bawią, ona lubiła spokój. Teraz, gdy dziewczynki wyrosły, pewnie wkrótce wydadzą je za mąż i przestanie im już być potrzebna.

Ewa miała szesnaście lat. Wyrosła na ładną dziewczynę, przypominającą do złudzenia matkę. Jan patrzył na córkę i często odczuwał tęsknotę. Weronka tak młodo umarła, kochał ten delikatny kwiat, który dla niego nigdy nie przekwitł. Mimo upływu czasu wspomnienia ciągle wzbudzały nostalgię. Ewa miała, jak matka, lekki chód i słodkie, jasne oczy. Cudo prawdziwe. Już się za nią uganiali chłopcy. Ale ona, tak jak Walerka, nic sobie z nich nie robiła. Cicha, spokojna, zawsze była gotowa do pracy.

Marysię Pan ulepił z całkiem innej gliny. Ganiała jak wiatr po polach, hodowała kociaki, znosiła do domu węże i ropuchy. Kochało ją wszelkie stworzenie. Szarooka, zwinna i zachłanna życia, czuła się w Krymnie, jakby się tu urodziła. Uwodziły ją wielkie przestrzenie, wiosenne błota, letni deszcz, zimą zakładała łyżwy i tyle ją było widać. Nikt nie wiedział, gdzie jest i kiedy wróci do domu. Co jej kazali, robiła, byle potem czmychnąć i wrócić dopiero o zmroku.

 

ŻÓŁKIEW 1926

Dochodziła szesnasta. Chmurzyło się, nawet kopuła kolegiaty Świętego Wawrzyńca nie odbijała światła, zgasła niemal bez śladu w mglistym powietrzu listopadowego popołudnia. Z oddali wyłaniały się tylko zielonkawe dachy cerkwi Bazylianów. Kasia doszła do rynku. Od niego odchodziło osiem ulic, w ośmiu różnych kierunkach, zamykających w kleszczach zamek królewski z bramą Zwierzyniecką i podcieniami dwupiętrowych kamieniczek.

W poniedziałki i czwartki zanosiła ojcu obiad. Lubiła chodzić po mieście. Często brała ze sobą jedną lub dwie koleżanki. W grupie zawsze było raźniej, a przede wszystkim weselej.

Jan Kochan pracował w hucie Żółkiew. Kiedy zaczynał drugą zmianę, wracał do domu dopiero wieczorem. Był jednym z dwustu zatrudnionych, nie licząc obsady składu fabrycznego, który powstał we Lwowie, w roku tysiąc dziewięćset szóstym, w dawnym gmachu hrabiego Skarbka, na skrzyżowaniu ulicy Skarbkowskiej i Teatralnej.

W cieplejsze dni rynek rozbrzmiewał wielojęzycznym gwarem. Język hebrajski mieszał się z polskim i ukraińskim. Ktoś krzyczał po niemiecku, ormiańsku, często po rosyjsku. Handlarze i kupujący posługiwali się czymś w rodzaju języka uniwersalnego.

Kasia lubiła ten zgiełk. Już jako dziecko bywała z matką na tutejszym targu i wsłuchiwała się w niezrozumiały gwar. Podziwiała kolory i zapachy, no bo czegóż tam nie było. Szczególnie lubiła zaglądać w kosze przekupek. W każdym była jakaś niespodzianka. A to żywe kury, a to szczeniaki na sprzedaż albo kotki. Zdarzył się kiedyś mały niedźwiadek. Bardzo chciała go kupić, płakała, gdy matka siłą odciągnęła ją od obiektu westchnień. Kupowała córce myszki z galaretki, kurki z białego cukru albo kotki z masy mlecznej, by móc potem spokojnie pójść po świeże pieczywo, wiejski ser lub tłustego kogutka na rosół.

Latem stragany tonęły w kwiatach, zimą uginały się pod pętami suszonej kiełbasy, szynek i królików. Handlarze węglem odmierzali kosze cennych bryłek, inni sprzedawali baranie kożuchy, owczą wełnę i gęsie pierze. Kasia lubiła chodzić z matką na Piekarską po ciepłe bułki z cynamonem, a gdy szły, zajadając pachnące ciasto, słuchały śpiewu i żarliwych modlitw dochodzących z pobliskiej synagogi. Zaglądały na Bazyliańską do sklepu spożywczego „Sojusz”, a później w Bożniczą, żeby wędrować pośród tekstyliów, sklepów z butami, torbami, kapeluszami i wszelakimi ozdobami, do których uśmiechały się oczy dziewczynki. Na końcu Bożniczej sprzedawano warzywa i owoce na barwnych straganach, ale także meble, kosze, żyrandole, czego tylko dusza zapragnęła.

Od śmierci syna i starszej córki Marii straciła wigor i wszelki zapał, prawie nie wychodziła z domu. Kiedy dopadło ją nieszczęście, zaczęła się wysługiwać Kasią. Ze wszystkim zdała się wówczas na córkę, a sama poświęcała się głównie modlitwie. Straciła też kontakt z rodzeństwem. Poniosło ich gdzieś, w głąb Rosji, gdzie niby życie miało być lżejsze. Jedni pojechali szukać tego życia, inni przehulali dorobek, sprzedali domy i ślad po nich zaginął. Dwaj bracia narazili się władzy i zostali zesłani na Sybir. Było ich razem dwunastu, a w Żółkwi została tylko ona, Barbara.

Od kilku miesięcy Jan Kochan dorabiał we wtorki w koszarach. Z zawodu był cieślą i czasem trafiała się dobra okazja. Pracował na rogu Langiewicza i Świętej Trójcy. Szedł tam prosto z huty i trzeba mu było donieść ciepły posiłek. Zatem we wtorek córka Kasia biegła do niego z obiadem.

W czasie tych wizyt poznała miłego oficera. Choć nie był jedynym, który strzelał za nią oczami, on pierwszy miał odwagę zagadać, a że bywała w koszarach kilka razy w miesiącu, coraz częściej się spotykali.

Dziewczyna chętnie biegała do ojca. Nasłuchała się od ludzi o przepychu, który panował w części budynków koszarowych. Niektóre z biur mieściły się w pomieszczeniach pałacowych. Trwał remont sali balowej z lustrami sięgającymi podłogi. Wielkie tafle szkła, zamknięte w drewnianych ramach, wędrowały na plecach żołnierzy najpierw korytarzem, a później do sali, gdzie wstawiano je w specjalne rusztowania i przytwierdzano klinami do ściany, jedno obok drugiego. Sala balowa, w której trwał remont, miała wysoki sufit, a pod nim wisiały kandelabry. Zapalone rzucały niezwykłe światło na ściany, a lustra potęgowały ich blask po stokroć. Katarzyna lubiła tańczyć, lecz dotychczas bywała tylko na domowych wieczorkach, i zastanawiała się, czy kiedyś dane jej będzie zatańczyć w takiej sali.

 

Któregoś dnia ojciec pokazał jej wojskową kaplicę i gabinet dowódcy pułku, pułkownika Pytlewskiego. Kasia bała się myszkować po cudzych pokojach. Młodej kobiecie nie wypadało przebywać wśród wojskowych, początkowo więc wchodziła tylko kilka kroków za bramę i tam przekazywała ojcu posiłek. Jednak z czasem, gdy strażnicy lepiej ją poznali, wychodziła ojcu naprzeciw. Właśnie wtedy dostrzegł dziewczynę rotmistrz Michał i już nie spuszczał jej z oka. Pilnował wtorków jak świętości, zagadywał, raz nawet wręczył Kasi czekoladki. Przyjęła je nieco speszona, a że była głodna, chętnie zjadła łakocie, szczerze mu dziękując. Patrzył z przyjemnością, jak z apetytem wypija likier z czekoladek.

– Nie będziesz już musiała biegać do mnie z obiadem – oznajmił Kochan córce, gdy kolejny raz pojawiła się u niego w pracy. – Zapowiada się ostra zima, już dzisiaj drogi były oblodzone.

– Doszłam bez problemu, chodniki wysypali piaskiem – z uśmiechem uspokoiła ojca. Żal jej się zrobiło tych wtorkowych wycieczek. Często były jedyną rozrywką w jej spokojnym, dziewczęcym życiu i okazją do wyjścia z domu.

– Od nowego roku będę tu pracował na stałe – przekazał jej dobrą nowinę – to sobie trochę odpoczniesz.

– Mnie nie ciężko – zapewniała ojca.

W kilka minut pochłonął posiłek i popił herbatą z kantyny.

– Biegnij do domu – ponaglił córkę. – Zaczyna sypać śnieg.

Przy bramie, w długim, wojskowym szynelu czekał już na nią Michał. Wyglądał na zziębniętego, mimo to na widok Kasi wyprężył się i zasalutował.

– Idę do koszar, na Glińską – wyjaśnił. – Może panią odprowadzę – zaproponował. – Jest ślisko, mógłbym służyć ramieniem. W takich lekkich trzewikach – spojrzał na jej buty – można się łatwo przewrócić.

Szósty Pułk Strzelców Konnych imienia Hetmana Wielkiego Koronnego Stanisława Żółkiewskiego zajmował częściowo budynki przy ulicy Langiewicza, gdzie mieściła się między innymi ujeżdżalnia koni oraz spory obiekt przy ulicy Glińskiej. Z Glińskiej na Białą było już bardzo blisko. Katarzyna pomyślała, że będzie mu nawet po drodze. Mimo to poczuła się lekko urażona śmiałą propozycją. Nie chciała tego jednak okazać.

– Co do wspólnej przechadzki, to owszem, za ramię dziękuję. Buty mam wystarczająco ciepłe i bezpieczne – odrzekła trochę buńczucznie. – Ale robi się ciemno, więc chętnie skorzystam z opieki. – Włożyła rękawiczki i podniosła wysoko kołnierz, osłaniając szyję przed ostrymi drobinami śniegu.

Rzeczywiście było ślisko. Piasek na chodnikach zniknął pod warstwą świeżego puchu i poczuła się niepewnie. W końcu Michał chwycił ją za łokieć. Nie chciał być zbyt nachalny, lecz nie mógł pozwolić, żeby panna przy nim się przewróciła.

Kasia przyjęła pomoc z absolutnym spokojem. Nie była z tych, co podnoszą o byle co raban. No i cóż, skoro ślisko i niebezpiecznie, to trzeba skorzystać z uprzejmej pomocy. Szli w milczeniu, tylko on od czasu do czasu wtrącał grzecznościowe słówko, uprzedzając o krawężniku, a ona za każdym razem uprzejmie dziękowała. Ulice opustoszały, ludzie uciekli do domów przed śnieżną zamiecią. Wiatr z każdą chwilą narastał, więc oboje kulili się odruchowo do siebie.

Michał nie skręcił do koszar na Glińską. Czuł się w obowiązku bezpiecznie odprowadzić dziewczynę pod furtkę. Próbował coś powiedzieć, ale wiatr szarpał i porywał słowa, schronili się więc do altanki.

– Dziękuję za towarzystwo – wydusił trochę speszony, a gdy zobaczył, jak blisko niej stoi, stracił cały rezon.

– Ja dziękuję za pomoc, okazała się jednak potrzebna. Moje buty rzeczywiście zawiodły.

– Więc jesteśmy uratowani – zażartował.

– W każdym razie obyło się bez koziołków i koszyk dotarł w całości – odwzajemniła się żartem i od razu chwyciła za klamkę.

– Mam nadzieję, że się niebawem spotkamy – powiedział spiesznie, widząc, że dziewczyna mu się wymyka. – Bardzo na to liczę. Może innym razem pogoda będzie łaskawsza.

Katarzyna wstrzymała oddech. Czy powinna uprzedzić, że więcej się nie zobaczą?

– To było nasze ostatnie spotkanie – zdecydowała się wyznać. – Już nie będę chodziła do ojca z obiadem.

– Wiem, słyszałem, rozmawialiśmy wczoraj – zaskoczył dziewczynę. – Ale mnie przenoszą na Glińską.

– O!

– Na szczęście to niezbyt daleko – roześmiał się szczerze. – Z Glińskiej będę miał bliżej na Białą.

– No tak, rzeczywiście, to o wiele krótsza trasa. Tylko pewnie nie będzie okazji. Ale Żółkiew nie jest znów taka wielka, więc może kiedyś wpadniemy na siebie.

– Mam taką nadzieję – wyznał z radością Michał i mówiąc to, wyjął z kieszeni coś białego. – Mam dla pani list – powiedział już bardzo poważnie. Stali blisko siebie, a mimo to na wietrze koperta próbowała odzyskać wolność. Okleiły ją płatki śniegu, zwilgotniała. Jeszcze chwila i pojawią się na niej zacieki z atramentu.

– List, dla mnie? – zapytała zdziwiona, patrząc na trzepoczący się między nimi kawałek papieru.

– Dla pani, ode mnie – dodał dla wyjaśnienia. – Mam nadzieję, że da się jeszcze odczytać i że nie jest zbyt śmiały. Proszę się na mnie nie gniewać. Osobiście nie miałbym odwagi, więc wolałem napisać.

– O, dziękuję, na pewno przeczytam. – Schowała list do koszyka i przykryła serwetką z obawy, że papier jeszcze bardziej zmoknie. Była nieco speszona. Nigdy wcześniej nie dostała listu od mężczyzny. – Jeszcze raz dziękuję za towarzystwo – dodała na koniec. Gdyby nie wiatr, mogliby chwilę postać przed domem. Może zdradziłby, co zawiera biała koperta. Tymczasem stali wśród tumanów wirującego śniegu, z trudem wyłuskując wypowiadane słowa.

– Nie ma za co – odparł. – Tylko proszę pamiętać o liście. Gdyby zginął, byłbym niepocieszony – dodał, salutując. Zamieć przybierała na sile i Kasia widziała już tylko zarysy jego postaci, obraz był taki nierealny, zamazany. Poły płaszcza żołnierza unosiły się i opadały, a śnieg sypał i sypał.

– Dobrze, przeczytam – obiecała, szarpiąc się z wiatrem, który próbował wyrwać jej z ręki klamkę. – Do widzenia! – zawołała w białą otchłań i zniknęła za drzwiami.

Do listu wróciła dopiero po kolacji. Wcześniej schowała go między kartkami książki, którą właśnie czytała. Byłaby o nim zapomniała, bo jeszcze odwiedzili ich sąsiedzi i późno kładła się spać.

Ku jej zaskoczeniu w liście były oświadczyny. Najpierw bardzo ją rozśmieszyły i nie wzięła ich poważnie. Później chciała się nawet obrazić. Jak coś takiego zrozumieć? Dziwne to jakieś, przecież prawie się nie znali. Obracała w rękach kartkę, na której było zaledwie kilka krótkich zdań, i nie miała pojęcia, jak zareagować.

Nie pokazała listu rodzicom, tylko następnego dnia przyjaciółce. Czytały kilka razy, śmiejąc się do rozpuku. Uznały, że to żart, choć chyba trochę niegrzeczny. Oświadczyny w kopercie, na kawałku kartki, dosłownie w trzech zdaniach – że bardzo mu się spodobała, że jest dobrze wychowana i uśmiechnięta, a do tego taka troskliwa, a on właśnie takiej kobiety szuka i pyta ją, czy zgodzi się wyjść za niego za mąż.

Dotychczas jeszcze nikt nie prosił jej o rękę, więc nie miała doświadczenia, poza tym inaczej sobie wyobrażała miłosne wyznanie. Skryty liścik podany w drzwiach, w trakcie śnieżnej zamieci, to raczej żart, stwierdziły.

– A może jest nieśmiały? – zastanawiała się Kasia. – Albo, co byłoby najgorsze, po prostu brak mu wychowania? A wystarczyło grzecznie zapytać. Przecież nie odmówiłabym i zaprosiła go na herbatę do domu. Moglibyśmy poznać się bliżej – zaczynała snuć plany.

– Gdybyś nawet dała mu szansę, nie wiesz przecież, gdzie go szukać. – Słowa przyjaciółki podziałały jak zimny prysznic.

Rzeczywiście, to wszystko nie miało sensu. Gdzie jej tam wychodzić za mąż za całkiem obcego człowieka! Kilka grzecznościowych zwrotów, parę uśmiechów – to wszystko, co się zdarzyło między nimi. A do tego on jest wojskowym, a ona nie jest majętna ani wykształcona. Nie nadaje się na żonę dla zawodowego żołnierza.

Rodzice Katarzyny byli właścicielami niedużego domu z ogrodem, kawałka ziemi – około sześćdziesięciu arów, to wszystko. Do tego córka nie miała posagu, a kandydatka na żonę dla oficera musiała posiadać zabezpieczenie majątkowe lub dobre wykształcenie. Bez tego dziewczyna nie mogła poślubić wojskowego. Takie obowiązywały zasady i nie można ich było ominąć. Po cóż więc zawracać sobie głowę i niepotrzebnie marzyć. Pewnie sobie z niej zakpił i więcej się nie zobaczą.

Jednak tak łatwo nie dało się zapomnieć. Pamiętna zamieć, wiatr, bliskość i mundur, czar chwili i urok miejsca. Jakież to było romantyczne!

Pierwsze dwa dni uśmiechała się do swoich myśli, zadowolona, bo miło być adorowaną, nawet jeśli i tak nic z tego w końcu nie wyjdzie. Następne dwa lekko żałowała. Pomyślała, że może jednak warto się zastanowić. Miał ładne oczy i coś ciepłego w spojrzeniu. Mamie to by się chyba podobał. Z ojcem już się znali, byłoby więc łatwiej, wojsko – wspólny temat. W ciągu kolejnych dni zaczęła wystawać przy oknie. Listopad był zimny i deszczowy. Nie dało się wyjść na spacer. Chodziła więc coraz smutniejsza, z godziny na godzinę bardziej zamyślona. W końcu pokazała list matce. Pomyślała, że rodzice najlepiej doradzą.

Barbara poszła z listem do męża, a później zaczęła się naradzać z kuzynką, żeby ta rozpytała w mieście o chłopaka. A może okaże się całkiem dobrym kandydatem dla ich jedynej córki? Mieć oficera za zięcia – to gra warta świeczki.

A on przyszedł bez zaproszenia, zaskoczył ich przy herbacie. W sobotę wieczorem usłyszeli głośne pukanie, a potem stuk obcasów na progu i zmieszany głos Barbary. Na całe szczęście rodzice znali już jego zamiary i wolę córki. Zasalutował i już w drzwiach zapytał, czy będzie mile widziany, czy może oczekiwać od panny Kasi odpowiedzi na oświadczyny.

Barbara wpuściła go tylko do sieni i nie wiedziała, co odpowiedzieć. Dopiero Kochan wyjrzał z pokoju i rozpoznał gościa. On jeden nie stracił głowy.

– Niech pan wejdzie, panie Michale. Właśnie pijemy herbatę.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI