Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Montoyowie są przyzwyczajeni do życia bez zadawania zbędnych pytań. Wiedzą, że lepiej nie dociekać, dlaczego spiżarnia jest zawsze pełna albo dlaczego nestorka ich rodu nigdy nie opuszcza swojego domu. Kiedy babka Orquídea Divina zaprasza ich na swój pogrzeb i po odbiór spadku, mają cichą nadzieję, że w końcu poznają tajemnice, których tak uparcie strzegła przez całe swoje życie. Zamiast tego Orquídea zamienia się w drzewo ceiba, pozostawiając swoim bliskim więcej pytań niż odpowiedzi.
Siedem lat później jej dary objawiają się na różne sposoby Marimar, Reyowi i Rhiannon, dając im nieoczekiwane błogosławieństwa i moce. Wkrótce jednak ktoś potajemnie zaczyna badać drzewo genealogiczne rodu Montoya, łamiąc jego gałęzie jedna po drugiej, by zniszczyć linię rodową Orquídei. Jej potomkowie, zdeterminowani, by ocalić to, co pozostało z ich rodziny, i odkryć prawdę kryjącą się za ich dziedzictwem, wyruszają w podróż do Ekwadoru – miejsca, gdzie Orquídea pogrzebała swoje tajemnice i złamane obietnice, i nigdy nie oglądała się za siebie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 434
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
PARA RUTH ALEJANDRINA GUERRERO GORDILLO
Yo quiero luz de luna
para mi noche triste,
para sentir divina
la ilusión que me trajiste,
para sentirte mía,
mía tú como ninguna,
pues desde que te fuiste
no he tenido luz de luna.
– ÁLVARO CARRILLO, Luz de la Luna
0
Zapraszam do mojego domu 14 maja Roku Kolibra. Proszę Cię, przybądź nie prędzej niż o 13:04, ponieważ mam wiele spraw do załatwienia, zanim to nastąpi. Gwiazdy się przesunęły. Ziemia się obróciła. Nadszedł czas. Umieram. Przybądź i odbierz, co Ci się należy.
Twoja na zawsze
Orquídea Divina Montoya.
1
Przez wiele poranków była tam tylko goła ziemia. Któregoś dnia jednak niespodziewanie pojawił się dom, a w nim kobieta, jej mąż i kogut. Montoyowie przybyli do miasta Cztery Rzeki pośrodku nocy bez fanfar, bez powitalnych parad, marnych fasolowych zapiekanek albo podeschniętych szarlotek, jakimi zazwyczaj wita się nowych sąsiadów. Prawdę powiedziawszy, okoliczni mieszkańcy już dawno przestali zwracać uwagę na to, kto pojawia się albo znika z tej okolicy.
Znalezienie Czterech Rzek na mapie było zadaniem z gatunku niemożliwych, ponieważ prowadziły do niego wyłącznie szutrowe drogi, a pamięć o nim przetrwała jedynie w umysłach, tych, którzy tego chcieli. Tak, dawno temu przebiegała tamtędy linia kolejowa, której stalowe żyły, przybite do równie twardego skalistego podłoża, biegły przez pokryte pyłem serce kraju, ale to dawno miniona historia.
Jeśli jakiemuś podróżnikowi zdarzyło się zjechać z autostrady nie tam, gdzie trzeba, Cztery Rzeki oferowały mu stację benzynową i stary gościniec. Jeśli człowiek ten zapytał, jakież to rzeki dały nazwę miasteczku, miejscowi drapali się po głowach, po czym odpowiadali mniej więcej tak: „Kogo to obchodzi, od tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego drugiego i tak wszystkie zdążyły powysychać”.
Prócz stacji benzynowej Garreta i gościńca Sunshine – oferującego bezdenne kubki kawy za dolara i dwadzieścia pięć centów – Cztery Rzeki szczyciły się posiadaniem siedmiuset czterdziestu ośmiu mieszkańców, targowiska, sklepu papierniczego, ósmego co do wielkości krateru meteorytowego na świecie, cmentarzyska dinozaurów (uznanego za fałszerstwo przez rozwścieczonych paleontologów, którzy nie pozostawili w swoim dzienniku suchej nitki na maturzyście z tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego siódmego roku będącym autorem tego dowcipu), jedynej wypożyczalni kaset wideo w promieniu wielu kilometrów, liceum (którego drużyna futbolowa wygrała regionalne mistrzostwa w roku tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym siódmym) i najmniejszego urzędu pocztowego, bez którego miejscowość ta zostałaby z pewnością uznana za wymarłą.
Cztery Rzeki były jednak wyjątkowe z powodów, których mieszkańcy prawie już nie pamiętali. Miasteczko przesycała – w pewnym sensie oczywiście – magia. Są na świecie miejsca, w których jej moc jest tak skoncentrowana, że stają się areną starć dobra i zła. Nazwijcie je ogniwami. Nazwijcie je czakramami. Nazwijcie je Edenem. Wpływ magii słabł jednak przez kolejne stulecia, po tym jak wyschły źródła czterech rzek. Dzisiaj pozostał po niej ledwie wyczuwalny puls tętniący głęboko pod górami i równinami.
To jednak wystarczyło.
Orquídea Montoya wybudowała swój dom w roku tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym w głębi doliny, tam gdzie zbiegały się ongiś koryta czterech rzek.
„Wybudowała” wydaje się sporym niedopowiedzeniem, skoro rzeczony budynek pojawił się tam ot tak, jakby znikąd. Nikt nie patrzył, gdy wylewano fundamenty i przykręcano okiennice, żaden z mieszkańców nie pamiętał także, by jeździły tam traktory, buldożery albo kręcili się budowlańcy. Ale dom stał. Pięć pokoi, wielki salon z kominkiem, dwie i pół łazienki, kuchnia z bardzo popularnym sprzętem AGD i otaczająca wszystko weranda z fotelem na biegunach, z którego Orquídea mogła obserwować zachodzące wokół zmiany. Najzwyczajniej wyglądał tylko strych, na którym Montoyowie trzymali niepotrzebne już im rzeczy – no i oczywiście problemy Orquídei. Miejsce to stało się wkrótce źródłem opowieści z dreszczykiem krążących wśród ludzi, którzy podjeżdżali jedyną szutrową drogą na szczyt pobliskiego wzgórza i tam czekali cierpliwie, by popatrzeć choć przez chwilę na dziwaczną rodzinę z dziwacznego domu.
Gdy mieszkańcy Czterech Rzek się zorientowali, że mają nowych stałych sąsiadów, doszli także do wniosku, że lepiej poświęcać więcej uwagi tym, którzy tu przyjeżdżają albo stąd znikają.
Kim byli ci Montoyowie? Skąd tu przybyli? Dlaczego nie pojawiali się na mszy? I kto, na zieleń tej boskiej ziemi, pomalował ich okiennice na tak ponury kolor?
Ulubioną barwą Orquídei był granat nieba o brzasku, gdy blask wstającego słońca sprawia, że przestaje być czarne, ale zanim rozjaśnią je wszystkie te róże i purpury. Uważała, że kolor ten odzwierciedla idealnie moment, w którym świat wstrzymuje oddech, tak jak ona wstrzymywała go przez długi czas. Właśnie tym odcieniem granatu pociągnęła okiennice i drzwi frontowe. Kilka miesięcy po przybyciu, gdy wyprawiła się po raz pierwszy do miasta, aby nabyć samochód, przekonała się na własne oczy, że miejscowi wolą malować swoje domy na mdłe, jakby rozwodnione pastelowe kolory.
W domu Orquídei nic nie było przypadkowe. Marzyła o własnych czterech ścianach, od kiedy była małą dziewczynką, a gdy już się ich dorobiła, za najważniejsze uznała dobór odpowiednich barw i czarów ochronnych. Dla kogoś takiego jak Orquídea Divina Montoya, która doszła do tego wszystkiego niestrudzonym uporem i kapką szachrajstwa, najważniejsze było nie tyle chronienie dobytku, ile jego utrzymanie. Z tego właśnie powodu w każde okno i drzwi wtopiła złoty liść laurowy. Nie tylko po to, by zatrzymać magię w domu, ale przede wszystkim po to, by nie wpuścić do niego zagrożeń.
Orquídea nosiła ten dom od dawna – w sercu, w kieszeniach, w walizce, a gdy przestał się w nich mieścić, także w myślach. Nosiła go ze sobą wszędzie, poszukując miejsca pulsującego magią, w którym dałoby się go zakotwiczyć.
Orquídea i jej drugi mąż przemierzyli mniej więcej siedem tysięcy osiemset osiemdziesiąt kilometrów. Część tej trasy pokonali powozem, jakiś kawałek przepłynęli statkiem, potem przesiedli się na kolej, a ostatnie trzydzieści kilometrów przeszli piechotą. Przed końcem tej włóczęgi straciła do reszty ochotę na podróże. Kiedyś dorobi się dzieci, potem wnuków i zobaczy resztę świata na barwnych pocztówkach pokrywających całe drzwi lodówki. Jej, jak większości ludzi, wystarczyła ta jedna jedyna pielgrzymka. Nie musiała mierzyć swojej wartości liczbą pieczątek w paszporcie i znajomością języków obcych. To były marzenia godne porzuconej dziewczynki, która widziała smolistą czerń gładkiego morza i stanęła kiedyś w samiusieńkim środku świata. Przeżyła na swój sposób ze sto różnych żywotów, ale tak naprawdę nie poznał jej nikt – ani pięciu mężów, ani liczne potomstwo. Na pewno nie w taki sposób, w jaki da się kogoś poznać: do szpiku kości, do sekretów, które ujawnić mogą jedynie zakrwawione wnętrzności.
Co było o niej wiadomo?
Metr pięćdziesiąt pięć wzrostu. Oliwkowa cera. Czarne włosy. Jeszcze czarniejsze oczy. Los oddzielił Orquídeę Montoyę od świata. Dwa najważniejsze momenty jej życia zostały z góry ustalone przez gwiazdy. Pierwszym był dzień urodzin. Drugim ten, kiedy skradła swoją fortunę.
Przyszła na świat w podrzędnej dzielnicy portowego miasta Guayaquil w Ekwadorze. Ludziom się wydaje, że wiedzą coś o pechu i braku szczęścia. Dla nich jednak pech oznacza co najwyżej potknięcie się o własne sznurowadło albo zgubienie pięciu dolarów w metrze czy też trafienie na byłego, gdy masz na sobie przepocone od trzech dni spodnie od dresu. Dla niej pech był czymś zupełnie innym. Został wpisany w liczne znamiona, które pokrywały jej ramiona i pierś niczym mroczne konstelacje. Był czymś na kształt zemsty dawno zapomnianego bożka. Jej matka Isabela Montoya obwiniała o to najpierw własne grzechy, a potem gwiazdy. To ostatnie twierdzenie okazało się prawdziwe z kilku powodów.
Orquídea urodziła się podczas tak niekorzystnego układu planet, jaki tylko można sobie wyobrazić. Otrzymała w spadku po nim kosmiczny dług, chociaż nie z własnej winy, ale los i tak miał upomnieć się o jego spłatę niczym bezlitosny lichwiarz. Czternastego maja, trzy minuty przed północą, Orquídea zdecydowała, że czas wypchnąć się z łona, po czym utknęła w połowie drogi, jakby zdała sobie sprawę, że świat nie będzie dla niej bezpiecznym miejscem. Wszyscy lekarze i pielęgniarki z nocnej zmiany pospieszyli na pomoc młodej samotnej matce. Dwie minuty po północy 15 maja dziecko zostało w końcu wydobyte, na wpół martwe, z pępowiną owiniętą wokół drobnej szyi. Najstarsza spośród pielęgniarek pomyślała, że dziewczynkę czeka raczej marne życie. Była przecież na poły żywa, na poły martwa. Jakby niedokończona.
Gdy Orquídea opuściła Ekwador na dobre, nauczyła się zostawiać za sobą kawałki siebie. Drobne ułomki, które jej spadkobiercy spróbują któregoś dnia pozbierać i złożyć ponownie w całość.
Potrzebowała dwudziestu lat i dwóch mężów, by dostać się do Stanów Zjednoczonych. Choć urodziła się w najgorszym z pechowych kosmicznych układów, zdołała znaleźć w nich furtkę, ale o tym dowiecie się dopiero za czas jakiś.
Oto opowieść o kobiecie i domu, którego nigdy nie było… aż do dnia, gdy pojawił się na tym świecie, czemu nikt nie może zaprzeczyć.
Pierwszego poranka w Czterech Rzekach Orquídea i jej mąż otworzyli na oścież wszystkie okna i drzwi. Dom został tak zaczarowany, by spełniał wszystkie ich potrzeby i dostarczył im tego, czego mogli potrzebować na sam początek, czyli worków nasion, ryżu, mąki i soli oraz beczkę oliwy z oliwek.
Chcieli obsiać wszystko od razu. Niestety, ziemie wokół ich domu były spękane, zeschnięte na kamień. Niektórzy z miejscowych twierdzili nawet, że szczeliny w gruncie są tak głębokie, iż wrzucony do nich pieniążek spadnie aż na dno piekieł. Bez względu na to, jak często padało w Czterech Rzekach, chmury wydawały się omijać dolinę, w której postanowili zamieszkać Montoyowie. To jednak nie miało znaczenia. Orquídea przywykła już do tego, że musiała robić coś z niczego. Taka była część umowy i jej mocy.
Najpierw pokryła podłogi morską solą. Sypała ją w szpary pomiędzy deskami, wypełniała naturalne zagłębienia w drewnie. Potem utarła tymianku, rozmarynu, głogu i suszonej skórki z cytryny. Wymieszała to wszystko dokładnie i rozsypała przed frontowymi i tylnymi drzwiami. To była magia, której nauczyła się w czasie podróży, dobry sposób na oczyszczenie. Za pomocą oliwy przywróciła podłogom dawny połysk, potem wykorzystała ją do zrobienia sobie i mężowi pierwszego śniadania, czyli usmażenia jajek sadzonych. Posypała je grubymi kryształkami soli, przysmażyła na chrupko krawędzie białek, a żółtka miały tak soczystą barwę, że wyglądały, jak nie przymierzając, bliźniacze słońca. Mogła się w końcu rozkoszować obietnicą tego, co ma nadejść. Kilkadziesiąt lat później, będąc u kresu życia, nadal pamiętała smak tego śniadania, jakby zjadła je dosłownie chwilę wcześniej.
Dom w Czterech Rzekach był świadkiem narodzin każdego z sześciorga dzieci i pięciorga wnuków Orquídei – a także śmierci czterech mężów i jednej córki. To było jej schronienie przed światem, którego częścią nie umiała się stać.
Raz – tylko raz – sąsiedzi przybyli ze śrutówkami i widłami, próbując przegnać tych, którzy zamieszkali w środku doliny. Ich zdaniem dom stworzony przez Orquídeę Divinę Montoyę mógł bowiem powstać wyłącznie dzięki zastosowaniu magii.
W pierwszym miesiącu jej bytności spieczoną ziemię pokryła licha trawa. Najpierw były to pojedyncze wątłe kępki, potem całą ziemię wokół porósł gęsty zielony dywan. Orquídea przemierzyła każdy centymetr należącego do niej terenu, śpiewając i przemawiając, rozsypując nasiona, namawiając je i prowokując do wypuszczenia korzeni. Dzięki temu czarowi otaczające ją wzgórza złagodniały, pokrywając się polnym kwieciem. Powróciły też deszcze. Padało całymi dniami, potem tygodniami, a gdy przestało, tuż za domem zalśniło niewielkie jeziorko. W okolicy pojawiły się też zwierzęta. Żaby skakały pomiędzy omszałymi kamieniami i unoszącymi się na powierzchni wody liśćmi lilii. Z opalizujących jajeczek wylęgły się tysiące ryb. Nawet jelenie schodziły z okolicznych wzgórz, by sprawdzić, cóż to za zamieszanie panuje w dolinie.
Jak nietrudno się domyślić, śrutówki i widły na niewiele się zdały. Ziemia zareagowała, zanim tłum dotarł do połowy zbocza. W powietrzu zaroiło się od komarów, kruki krążyły nad głowami idących, źdźbła trawy pokryły się maleńkimi kolcami, które raniły ich do krwi. Zniechęceni ludzie szybko zawrócili i udali się ze skargą do miejscowego szeryfa. On z pewnością zdoła wygnać wiedźmę z ich sennego miasteczka.
Szeryf David Palladino był pierwszym mieszkańcem Czterech Rzek, który osobiście przedstawił się Orquídei. I choć połączyła ich później zażyła znajomość, dzięki której on pilnował, by żaden ze wścibskich sąsiadów nie zapuszczał się pod jej dom, a ona dostarczała mu codziennie toniku na porost włosów, to jednak podczas pierwszego spotkania Orquídea czuła przez moment obawę, że zostanie zmuszona do odejścia, mimo że zrobiła wszystko jak trzeba.
W tamtym czasie szeryf Palladino miał dopiero dwadzieścia trzy lata i piastował swój urząd od niespełna roku. Pod jego nosem wciąż rósł brzoskwiniowy meszek, który za nic nie chciał urosnąć, a głowę zdobiła szopa włosów, choć w części rekompensując stanowczo za szerokie nozdrza. Jasnoniebieskie oczy nadawały mu wygląd sowy, może nie tyle mądrej, ile wystraszonej, niespecjalnie pasujący do wykonywanego zawodu. Nigdy nikomu nie założył bransoletek, ponieważ w Czterech Rzekach nie dochodziło do przestępstw. Jedyne odnotowane w miejskich annałach morderstwo miało miejsce w roku tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym piątym, kiedy to na skraju pobliskiej szosy znaleziono wypatroszonego kierowcę ciężarówki. Sprawcy nigdy nie schwytano. Nawet licząca pięćdziesiąt pięć lat waśń pomiędzy rodami Roscoe i Davidson zakończyła się pojednaniem, zanim David zdążył objąć urząd. Gdyby jego osiemdziesięciosiedmioletni poprzednik nie zmarł za biurkiem z powodu pęknięcia tętniaka, Palladino byłby do dzisiaj jego zastępcą.
Po okresie wzmożonych nacisków ze strony miejscowej ludności, by dowiedział się czegoś na temat nowo przybyłych (Kim są ci ludzie? Gdzie są ich akty nadania ziemi, dokumenty, paszporty?), Palladino pojechał samotną szutrową drogą prowadzącą do dziwnego domu w dolinie. Po dotarciu na miejsce nie mógł uwierzyć własnym oczom.
Jako dziecko zjeździł tę okolicę na rowerze razem z kolegami, nieraz zdzierając sobie skórę na kamienistym gruncie. Teraz miał przed sobą pachnący świeżością czarnoziem i trawę. Gdy zamykał oczy, odnosił wrażenie, że znajduje się gdzieś daleko od Czterech Rzek, pośród bujnego gaju, ale zaraz wracał do rzeczywistości, czyli przed dom będący własnością Orquídei Diviny Montoyi. Podniósł kapelusz z szerokim rondem, by podrapać się po włosach barwy przejrzałego zboża zwijających się na skroniach w wężowate kosmyki. Pukając do drzwi, zauważył połyskujące w drewnie liście laurowe.
Orquídea uchyliła drzwi, przystanęła na progu. Była młodsza, niż się spodziewał, mogła mieć ze dwadzieścia lat, ale blask jej czarnych jak węgle oczu zdradzał od razu, że przeżyła w tym czasie znacznie więcej, niżby chciała.
– Dzień dobry szanownej pani – powiedział, po czym sklął się w myślach za to przejęzyczenie. – Znaczy panience. Jestem szeryf Palladino. W okolicy zauważono stadko kojotów, które zagryzły już nie tylko parę sztuk bydła, ale też biednego pudla pani Livingston, takiego rasowego, niepowodującego uczulenia. Z tego też powodu postanowiłem zajrzeć do pani i sprawdzić, czy wszystko w porządku.
– Nie widzieliśmy żadnych kojotów – odparła Orquídea czystym angielskim bez naleciałości. – A już myślałam, że przychodzi pan w sprawie tej tłuszczy, która próbowała odwiedzić mnie tydzień temu.
Spłonił się i spuścił głowę ze wstydu, że przyłapała go na kłamstwie. Aczkolwiek historyjka o kojotach nie do końca była zmyślona. Wśród otrzymanych skarg trafiła się też taka, która mówiła, że w nowej rodzinie są meksykańskie wiedźmy, które jak powszechnie wiadomo, żyją z kojotami za pan brat. Kolejny telefon dotyczył tego, że wyschnięta dolina, w którą zapuszczali się dotąd jedynie włóczędzy i wagarująca młodzież, właśnie zaczęła się zmieniać, co nikomu się nie podoba. Cztery Rzeki miały zostać takie, jakie były, i już.
Palladino nie rozumiał, dlaczego ktoś miałby sprzeciwiać się przemianom w coś lepszego, ładniejszego i żywszego. Życie zagnieździło się tam, gdzie wcześniej nie było niczego. To cholerny cud, ale szeryf miał przecież zobowiązania wobec ludzi z miasteczka, których przysięgał strzec. I tu w grę wchodziła kolejna skarga. Nielegalni imigranci, wyszeptała do słuchawki jakaś kobieta, po czym się rozłączyła. Było nie było, rodzina z doliny zjawiła się w środku nocy. Ziemia nie mogła być przecież niczyja. Powinna do kogoś należeć, do osoby prywatnej albo rządu. Jakim cudem nikt się o nią wcześniej nie upomniał?
– Napije się pan kawy? – zapytała Orquídea z takim uśmiechem, że poczuł się lekko oszołomiony.
Zgodził się, ponieważ nauczono go, że nie należy lekceważyć miłych sąsiedzkich gestów. Palladino zdjął kapelusz, przyłożył go do piersi i wszedł do domu.
– Dziękuję, panienko.
– Nazywam się Orquídea Divina Montoya – odparła – ale może pan używać samego imienia.
– Uczyłem się hiszpańskiego w miejscowym koledżu. To znaczy „orchidea”, jeśli się nie mylę?
– Zgadza się, szeryfie.
Usunęła się z drogi. Młoda kobieta połowy jego wzrostu, a mimo to odnosił wrażenie, że sięgająca głową drewnianej powały. Spoglądała na jego stopy, gdy przestępował ostrożnie przez próg. Nie miał wprawdzie pewności, ale mu się wydawało, że chciała sprawdzić nie tyle, czy wejdzie, ile czy zdoła to zrobić. Rozluźniła się, gdy postąpił pierwszy krok, lecz spojrzenie czarnych oczu pozostało czujne.
Garbił się, by nie peszyć jej tak wielką przewagą wzrostu. Zostawił też pistolet w schowku na rękawiczki.
David Palladino przypominał tych mieszkańców Czterech Rzek, którzy nigdy nie wyjeżdżali z miasta. Nie ciągnęło go do innych miejsc, nie chciał opuszczać ojczystych stron. Zanim odkrył powołanie i został policjantem, po prostu zrywał się z łóżka i spędzał jakoś kolejny dzień. Wierzył w dobro tkwiące w ludziach i w to, że zupa gotowana przez jego babcię pomoże wyleczyć prawie każdą ranę. Ale magia? Ten jej rodzaj, o który ludzie posądzali Orquídeę? Musiał wybić to z głowy staruszkom, którzy żyli zbyt długo plotkowaniem o niestworzonych historiach. Magię należy pozostawić lśniącym automatom wystawianym na letnich festynach.
Nie mógł jednak zaprzeczyć, że poczuł coś… nieokreślonego, gdy wstępował w progi domu Orquídei. Ukojenie? Ciepło? Starał się ignorować to uczucie, kiedy gospodyni prowadziła go w głąb holu obwieszonego portretami członków rodziny. Tapety na ścianach wyblakły od muśnięć promieni słońca, podłogi, choć lśniące i pachnące cytryną, były wytarte. Na stoliczku pod ścianą dostrzegł niewielki ołtarzyk. Wytapiało się na nim z tuzin świec, jedne szybciej, inne wolniej, jakby trwał wyścig, która pierwsza się wypali. Przed nimi stały czarki wypełnione owocami, ziarnami kawy i solą. Wiedział, że niektórzy mieszkańcy meksykańskiego pochodzenia mają w domach podobne relikwiarze ozdobione zazwyczaj figurkami Matki Boskiej i kilku innych świętych, których imion nie zdołał spamiętać.
On chadzał na mszę każdej niedzieli, ale już dawno przestał słuchać, co na niej mówią. Jego babcia była katoliczką. Wspomnienia po niej zatarły się z czasem, ale po wejściu do domu Montoyów znów powróciły, i to ze zdwojoną mocą. Przypomniał sobie kobietę, którą ciężar wieku zgiął niemal wpół, wciąż jednak na tyle silną, że każdej niedzieli własnoręcznie wałkowała ciasto na makaron. Nie wspominał jej od niemal piętnastu lat. Tego ulotnego zapachu rozmarynu, który bił od jej białych jak sól włosów, charakterystycznego sposobu, w jaki groziła mu palcem, mówiąc: „Uważaj, Davidzie, uważaj na ten świat”. Plotła głupoty, jak każda staruszka, ale dla niego była przecież kim więcej. To ona doglądała go, gdy matka zachorowała, a ojciec wypruwał sobie żyły, harując w młynie. Modliła się o jego duszę i zdrowie, a on kochał ją bezgranicznie przez tak długi czas. Dlaczego już o niej nie myśli?
– Wszystko w porządku, szeryfie? – zapytała Orquídea, oglądając się przez ramię.
Czekała na jego reakcję, lecz nie wiedział, co powinien powiedzieć.
Zdał sobie nagle sprawę, że stoi wciąż przed ołtarzykiem, a po policzkach ciekną mu łzy. Czuł szybkie pulsowanie krwi w uszach i w nadgarstkach. Zacisnął mocno usta, próbując przybrać najuprzejmiejszą z min.
– Jak najbardziej.
Nie był tego wcale pewien, odegnał jednak od siebie tę myśl.
– Proszę czuć się jak u siebie. Zaraz wracam. – Orquídea zniknęła w kuchni, usłyszał, że odkręciła kran.
Usiadł w przestronnej jadalni, najbardziej pustym pokoju w tym domu. Jego ścian nie zdobiły tapety ani inne dekoracje. Nie stały w nim żadne kwiaty. Na bankietowym stole na dwanaście osób szeryf zobaczył za to stos papierów.
Nie wściubiał nosa w niczyje sprawy. Wierzył w prawa, jakie posiadali mieszkańcy jego miejscowości, lichego zakątka leżącego w samym sercu kraju. Ale te papiery leżały tuż przed nim, w otwartym na oścież drewnianym puzderku. Takim, w jakim jego matka trzymała niegdyś stare fotografie i listy pisane przez ojca podczas wojny. Jeden rzut oka wystarczył, by rozpoznał akty nadania własności i dokumenty bankowe z wypisanym na nich nazwiskiem gospodyni. Orquídea Divina Montoya. Trochę go dziwiło, dlaczego trzyma je tutaj, na widoku. Czyżby taki miała zwyczaj? A może wiedziała, że zamierzał ją odwiedzić? Ale jak to możliwe? Ta teoria nie miała za grosz sensu, lecz przed jego oczami leżał przecież widomy dowód, że coś jest na rzeczy. Widział dokumenty, których nie dało się bez trudu sfałszować. Ulżyło mu. Będzie mógł poinformować zatroskanych mieszkańców Czterech Rzek, że w tym domu i w jego mieszkańcach nie ma niczego niezwykłego może poza tym, że pojawili się tutaj nagle, jakby znikąd. Czy aby na pewno? Ta dolina została opuszczona tak dawno temu. Może nikt z miejscowych nie zwrócił na to uwagi, jak w przypadku budowy autostrady, która także pojawiła się nagle tam, gdzie jej przedtem nie było. Jedno było pewne: nikomu nie działa się tutaj krzywda.
– Jaką pan woli kawę? – zapytała Orquídea, wnosząc do jadalni tacę z dwoma kubkami naparu, mlekiem w szklaneczce i brązowym cukrem w czarce.
Zabębnił długim chudym palcem po blacie.
– Dużo mleka i cukru poproszę.
Uśmiechnęli się do siebie. Połączyła ich nić porozumienia. Żadne nie pragnęło kłopotów, był tego pewien. Rozmawiali więc o pogodzie. O odległych krewnych Orquídei, którzy podarowali jej ten dom. Nie pamiętał jednak, by w okolicy mieszkali jacyś Montoyowie z Ekwadoru. Szczerze powiedziawszy nie był nawet pewien, czy wie, gdzie leży to państwo. Z drugiej strony, nie znał przecież wszystkich ludzi zamieszkujących te strony. Może świat jest większy, niż mu się dotąd wydawało? Musi taki być. Tak właśnie myślał, gdy siedział przy stole, popijając zaparzoną przez nią mocną kawę. Napar tak aromatyczny, że musiał przystopować na moment i westchnąć. Wiedział, że to niemożliwe, ale wiele by dał, by powąchać ziemię, na której ją uprawiano. Gdy przesuwał językiem po podniebieniu, wyczuwał minerały z wody, która pomagała rosnąć drzewkom. Czuł na sobie cień liści bananowców i drzew pomarańczy, który nadawał ziarnom taki aromat. Wiedział, że to niemożliwe, ale to właśnie teraz czuł.
– Jak pani to zrobiła? – zapytał, odstawiając kubek.
Na jednej z róż namalowanych na porcelanie zauważył maleńki ubytek.
– Jak co zrobiłam?
– Taką pyszną kawę.
Zmrużyła oczy, po czym westchnęła. Popołudniowe słońce rozjaśniało jej brązową skórę.
– Może nie będę obiektywna, ale uważam, że najlepsza kawa świata pochodzi z mojej ojczyzny.
– A ja pani zdradzę w sekrecie, że może się pani srodze rozczarować, jeśli wstąpi pani na kawę do naszego gościńca. Tylko proszę nie powtarzać moich słów Claudii. Za to ciasto mają tam pierwsza klasa. Jadła je pani? Czy mąż jest w domu? – Zauważył, że zaczyna paplać jak najęty, sięgnął więc po gorący napar, by zająć usta czymś innym.
– Mąż jest w ogrodzie. – Usiadła przy stole, opierając brodę na nadgarstku. – Wiem, po co pan przyjechał. Wiem, co o mnie mówią.
– Proszę ich nie słuchać. Dla mnie nie wygląda pani na wiedźmę.
– A gdybym wyznała panu, że kiedyś nią byłam? – zapytała Orquídea, mieszając nierozpuszczony jeszcze kryształek cukru. Uśmiech miała szczery, słodki.
Spuścił głowę zawstydzony, wbił wzrok w fusy na dnie własnego kubka. W tej właśnie chwili jego uwagę przykuł śpiew ptaka. Na parapecie za oknem siedziały niebieskie sójki. Nigdy wcześniej nie widział ich w tych stronach. Ciekawe. Kim był, by to osądzać? By ją osądzać? Przysięgał chronić mieszkańców Czterech Rzek, a więc i Orquídeę.
– W takim razie musiałbym powiedzieć, że robi pani magiczną kawę.
Roześmiali się razem, po czym dopili napar w kojącej ciszy, wsłuchując się w trzaski wydawane przez dom i w ptasie trele. Nie po raz ostatni sąsiedzi spróbują podważyć prawa Orquídei do tej ziemi, ale ta kawa i te papiery powinny kupić jej co najmniej parę lat spokoju. Przebyła zbyt długą drogę i zrobiła zbyt wiele, by dotrzeć w to miejsce. To był jej dom. Zrodzony z jej mocy i poświęcenia.
Gdy szeryf Palladino odwiedzi ją za kolejne pięćdziesiąt pięć lat, usiądą przy tym samym stole z tymi samymi porcelanowymi kubkami w ręku, mieszając napar tymi samymi srebrnymi łyżeczkami, by pozbawić go choć odrobiny goryczy. Tym razem jednak Orquídea będzie miała przy sobie przybory piśmiennicze, papier twardy jak skorupka jajka i własnoręcznie robiony atrament. Wszystkim swoim żyjącym krewnym wyśle identycznie brzmiące listy, kończące się słowami: „Umieram. Przybądź i odbierz swoje dziedzictwo”. Ale to pieśń odległej przyszłości.
Odprowadzając młodego mężczyznę do drzwi, Orquídea zapytała:
– Wszystko w porządku, szeryfie Palladino?
– Jak najbardziej – odparł, zakładając kapelusz na głowę.
Patrzyła, jak jego samochód wspina się mozolnie na wzgórze, i nie wróciła do środka, dopóki nie zniknął jej z oczu. Owionęła ją chłodna bryza, silna na tyle, że poruszyła liśćmi laurowymi na drzwiach i okiennicach. Ktoś tam na zewnątrz jej szukał. Czuła go tylko przez moment, ale i tak podwoiła czary ochronne, dodała świec na ołtarzyk, dosypała soli w szczeliny podłogi.
Nadejdzie czas, gdy przeszłość ją doścignie, by spłaciła dług zaciągnięty u wszechświata. Ale zanim do tego dojdzie, czeka ją bardzo długie życie.
2
Zaproszenie przyszło w tym samym momencie, w którym Marimar Montoya sparzyła sobie język, próbując wypić tradycyjną kawę o północy. Poczuła także, że przez jej mieszkanie przetacza się dziwna fala, która sprawia, że światła migoczą, telewizor sam się włącza, a obraz na ekranie komputera zastyga w bezruchu. Skrzywiła się, odstawiając porcelanową filiżankę należącą do starego dwudziestoczteroosobowego serwisu z kredensu jej babki. Wyniosła go w torbie podróżnej tego ranka, gdy opuszczała Cztery Rzeki, zaraz po tym, jak wyleniały kogut Gabo zaczął piać.
– Nie teraz… – wymamrotała, stukając dłonią w półprzezroczystą obudowę iMaca G3. Odkupiła go za pięćdziesiąt dolarów od jakiejś wyciacianej szkoły z Upper East Side, kiedy dyrekcja zdecydowała się na unowocześnienie sprzętu komputerowego z tamtejszych pracowni. Pasował jej ten staroć, ponieważ potrzebowała czegoś, co będzie miało łączność z Internetem i edytor tekstu pozwalający na napisanie powieści. Tym właśnie zamierzała się zajmować, zamiast ślęczeć nad dokumentami koledżu.
Przesunęła koniuszkiem języka po podniebieniu, klikając myszką bez widocznych efektów. Poddała się po chwili i okręciła gniewnie na obrotowym krześle.
Nie zdawała sobie sprawy, że jest już tak późno, a wciąż miała do napisania pięć stron eseju o popapranej rodzinie z Zagłady domu Usherów Edgara Allana Poe, który zadano jej na zajęciach z literatury grozy. Rey znów pracował do późna w biurze. Wynajmowany przez nich apartament mieścił się w samym sercu nowojorskiego Hiszpańskiego Harlemu i choć mieszkała tutaj już ze sześć lat, to nadal nie przyzwyczaiła się do niedoróbek charakteryzujących okoliczne zabudowania, takich jak choćby żarówki, które przepalają się po kilku dniach od wkręcenia, serpentynowe grzejniki, skrzypiące podłogi albo zardzewiale rury, które latem robią się piekielnie gorące i zamarzają zimą. Mimo tych wszystkich niedogodności było to miejsce, które Marimar i jej kuzyn Rey wybrali i uznali za nowy dom.
Cieniutką kopertę zauważyła, gdy sięgała właśnie po telefon, by wysłać mu esemesa. Nie było na niej znaczków, tylko jej nazwisko i adres:
Marimar Montoya
160 East 107th Street, Apt. 3C
Nowy Jork, NY10029
Rozejrzała się po pokoju, sprawdzając, czy nie pojawiło się tam coś jeszcze. Zużyta sofa nakryta wełnianym kocem przedstawiającym lamy na ekwadorskim pogórzu. Obrazy malowane przez Reya w szkole i wydruk Cow’s Skull: Red, White and Blue Georgii O’Keefe, który kupiła na stoisku przed Met podczas pierwszej wycieczki po mieście. Solidny stolik kawowy z mahoniu, który jej ciotka „ocaliła” z chodnika na Piątej Alei, po czym kazała im nieść go przez dwadzieścia kolejnych przecznic i trzy aleje. Stos czasopism, z których przeważającą większość ukradli z biur redakcji pisma literackiego „Hunter’s College”, kilka kuponów z supermarketu, guma do żucia o smaku owocowym, stary bidon z firmy Reya, darmowe kondomy z logo NYC w misce z lekko już nadgniłymi owocami, otwarte pudełko z niedojedzoną pizzą, którą pochłonęła po pracy.
Wszystko wyglądało tak samo jak wtedy, gdy siadała do pisania. Poza otwartym oknem. W tym momencie Marimar zrozumiała, skąd wzięła się tutaj ta koperta.
Wstała i podeszła do okna. Poniżej na ulicy grupka szczeniaków gadała w najlepsze, dzieląc się czipsami i popijając wodę z butelek. Na schodach przeciwpożarowych przysiadł dziwny ptak. Wyglądał jak niebieska zięba, ale był o wiele większy od tych, które widuje się od czasu do czasu w Central Parku. Wychyliła się mocniej, by go pochwycić, lecz odleciał na bezpieczną odległość, trzepocząc głośno skrzydłami. Dziwna barwa wysączyła się z jego piórek w kilka sekund, a sam ptak zmienił się w pękatego, jakże pospolitego tutaj gołębia. Zagruchał cicho, potem odleciał w siną dal.
– Przekaż jej, że mogła skorzystać z telefonu, jak robią zwykli ludzie! – zawołała za nim Marimar.
Dzieciaki z dołu zadarły głowy, a gdy ją rozpoznały, zaczęły chichotać i szeptać do siebie: bruja loca.
Zamknęła okno, zablokowała je zasuwką, po czym wróciła za biurko. Sięgnęła po kopertę, ponieważ komputer nadal nie zamierzał ożyć. Nikt już nie pisuje listów, a w każdym razie nie w taki sposób jak jej babcia. Orquídea rozsiadała się przy stole, rozkładała przybory piśmiennicze, metalową łyżeczkę i wałeczki wosku własnej roboty. Marimar zastanawiała się często, do kogo może pisywać, skoro nie ma żadnych przyjaciół – przynajmniej ona ich nie znała – i przez długi czas mieszkała w tym wielkim domu z całą rodziną. „Pisuję listy do mojej przeszłości”, to jedyne wyjaśnienie, na jakie zdobyła się babcia.
Marimar złamała woskową pieczęć i otworzyła kopertę. Od sześciu lat nie rozmawiała z Orquídeą. Choć babcia posyłała im co roku kartki na Boże Narodzenie – z niewiadomych jej powodów normalną pocztą, ale nieodmiennie pachnące cynamonem i goździkami – to jednak nigdy nie odwzajemniła się jej podobnym gestem. Przybliżyła list do nosa, by poczuć choć przez chwilę ulotne aromaty Czterech Rzek: kawę, świeżą trawę tuż przed tym, nim zrosi ją ulewny deszcz. Było tam coś jeszcze, coś, czego nie czuła przed wyjazdem, lecz nie umiała tego nazwać.
Wyjęła sztywny papier i przeczytała słowa skreślone elegancką kursywą. Przymknęła powieki, czując dziwny ucisk w okolicach pępka. O Orquídei można było wiele powiedzieć: bywała bałamutna, milcząca, zła, tajemnicza, kochająca i umiała kłamać jak z nut, ale z pewnością brakowało jej dramatyzmu.
Czy aby na pewno?
Gdy Marimar miała pięć lat i ganiała po okolicznych wzgórzach za świetlikami, babcia ostrzegła ją, by uważała, ponieważ mogą ją poparzyć. Jakiś rok później, gdy w geście solidarności z Gabem i jego licznymi żonami, odmawiała jedzenia drobiu, babcia przekonywała, że dusze niespożytych do końca kur trafiają do piekła. Twierdziła także, że jeśli wnuczka zanurkuje na dno jeziora, znajdzie tam przejście prowadzące do świata zamieszkanego przez morskie potwory. Albo że mleko się zsiadło, ponieważ doiła krowę, gdy miała okres. Albo że jedzenie robi się gorzkie, kiedy je gotuje ktoś rozwścieczony. Właśnie z powodu jej kłamstewek Marimar była święcie przekonana, że wszystkie babcie łżą jak najęte.
Zaczerpnęła głębiej tchu i raz jeszcze przeczytała list. Nie, nie list, tylko zaproszenie. Nadszedł czas. Umieram. Przybądź i odbierz należne Ci dziedzictwo.
Sięgnęła po komórkę, by napisać do Roya, ale i ona nie działała.
– Pieprzone cholerstwo – wymamrotała.
Migające światła, komputer, teraz telefon. To wszystko sprawka Orquídei. Niektóre wynalazki nie przyjmowały dobrze tego, co robiła jej babcia, a nawet ona sama.
Praca może poczekać. Zdjęła z oparcia dżinsową kurtkę, chwyciła klucze, walkmana i słuchawki. Gdy próbowała zamknąć drzwi, klucz zablokował się w zamku na całe dwie minuty. Kiedy przechodziła przez ulicę, mało brakowało, a uderzyłaby w nią ścinająca zakręt taksówka. Biegnąc dalej po przejściu, Marimar wdepnęła w sięgającą kostki kałużę, której – mogłaby przysiąc – wcześniej tam nie było.
Po dotarciu w bezpieczne miejsce po przeciwnej stronie ulicy zatrzymała się na moment, by włączyć muzykę, po czym nałożyła na uszy piankowe słuchawki. Kroczyła Lexington Avenue, zmierzając do biura rachunkowego Reya w rytm ryczących basów. To tylko trzydzieści przecznic, a po tym wszystkim musiała łyknąć świeżego powietrza. Kiedyś pokonywała taki dystans codziennie w drodze do szkoły. Wspinanie się na wzgórza otaczające dom babci w Czterech Rzekach niewiele się przecież różniło od dzisiejszej przechadzki, tyle że dziś zamiast skał i trawy miała wokół siebie sam beton. Poza tym w obu przypadkach wyrabiała sobie mięśnie łydek i ud.
El Barrio ożywało po zmierzchu jak targowiska goblinów, o których czytała w poematach. Tutejsze ulice zawsze tętniły gwarem, pachniały pieczonym mięsem, surowym ciastem, platanami i wiecznie zalatującym z nowojorskiej kanalizacji odorem zgnilizny. Marimar wstąpiła do koszernych delikatesów wciśniętych pomiędzy dwa budynki, które wyglądały, jakby miały się za moment zawalić. Na zewnątrz czterech staruszków grało w karty i warcaby, siedząc na plastikowych krzesełkach przy chybotliwych stoliczkach. Dwaj chłopcy, zbyt młodzi jeszcze, by się golić, gwizdali za nią, gdy wchodziła do środka. Kupiła dwa bajgle z dodatkowym twarożkiem, ignorując tych samych wyrostków, którzy z wyraźną pogardą oskarżali ją właśnie o wywyższanie. Jeden ze starszych mężczyzn, ten w niebieskiej bluzie z logo Metsów, oderwał na moment wzrok od kart i zerkając w jej kierunku, rzucił:
– Dios te bendiga, mamita.
– Dobrej nocy – odpowiedziała na jego pozdrowienie.
Gdy mijała narożnik, jakiś bezdomny wyjął penisa i próbował ją obsikać.
Marimar nie rozumiała, dlaczego Nowy Jork nie chce jej pokochać. Przeprowadziła się tutaj po tragicznej przedwczesnej śmierci mamy, by ukończyć koledż. Miała trzynaście lat i była na zabój zakochana w Czterech Rzekach. Nadal je zresztą uwielbiała. Te zielone wzgórza i chmary ważek latających za nią krok w krok. Niestety Orquídea nie dała jej wyboru i po śmierci mamy zmusiła do wyjazdu.
Większość dzieciaków chciałaby zamienić Zadupie USA na Wielkie Miasto. Choć prawdę powiedziawszy, Cztery Rzeki nie były aż takim zadupiem, jak może się wydawać. To po prostu miasteczko, w którym większość ludzi wolałaby się nie zestarzeć. Tylko Marimar nie była do końca pewna, czy pasuje do Wielkiego Miasta. Zwłaszcza w tamtym czasie nie umiała zdecydować, kim tak naprawdę jest, rzecz jasna prócz tego, że była sierotą mieszkającą z ciotką Parchą i kuzynem Reymundem w zagraconym apartamencie przy wiecznie zakorkowanej ulicy, jakby to było serce Manhattanu.
Miasto dało jej jednak szereg lekcji życia, na które nie mogłaby liczyć w Czterech Rzekach. Nauczyła się nie reagować na zaczepki od chwili, gdy po raz pierwszy wyszła za drzwi, ponieważ miejscowi chłopcy i mężczyźni nęcili ją nieustannie, jakby była kolejną rybą pływającą w brudnych wodach Hudsonu, który nie wiadomo dlaczego nazywano tutaj rzeką. Dowiedziała się także, że Nowy Jork ewoluował, ponieważ żywił się krwią. Był niesamowicie głośnym miastem za sprawą ludzi, którzy dzień w dzień wywrzaskiwali swoje marzenia w nadziei, że zostaną usłyszani. Marimar chciała dołączyć do tego chóru, ale gdy odważyła się otworzyć usta, dobył się z nich zaledwie szept.
Sześć lat później nadal nie podbiła Nowego Jorku. Tego miasta po prostu nie dało się podbić, choć wielu tego próbowało. Nowy Jork odrzucał ją, jakby miała nie tę grupę krwi, której potrzebował. Została napadnięta dwukrotnie, zanim nauczyła się oddawać i odkryła, że jeśli ktoś tutaj cię nie lubi, to wywrzeszczy ci to prosto w twarz. Mając szesnaście lat, poszła do pierwszej pracy, ale bardzo szybko dotarło do niej, że nie utrzyma jej zbyt długo. Miała w sobie coś, co już po chwili zrażało pracodawców. Zawsze coś szło nie tak. Choćby stawała na rzęsach i robiła znacznie więcej, niż do niej należało, po jakichś trzech miesiącach zaczynały się problemy. Albo okazywała się za mądra, albo za głupia, za ładna, za brzydka, za niska, za cicha, za głośna – miała czegoś za dużo i za mało w tym samym czasie. Zawsze był jakiś powód odmiany. Kierownik księgarni w koledżu powiedział jej, że utrudnia klientom kupowanie książek, ponieważ ludzie przychodzili, by się na nią gapić.
Marimar była oszałamiająco piękna jak jej matka, włosy opadały jej falującymi kaskadami, otaczając niewiarygodnie ciemne oczy. Brwi, które miała kiedyś za krzaczaste, z czasem stały się bardzo modne. Babcia mówiła, że jej nos jest nata, ale nigdy nie wyjaśniła znaczenia tego słowa. Był mały, zaokrąglony na czubku i lekko wklęsły. Nadawał jej zbyt młody wygląd. Przypominał guziczek. Jej skóra miała ciemny orzechowy odcień, a ramiona i piersi zdobiły konstelacje pieprzyków, identyczne jak u mamy i babci.
Czasami Marimar odnosiła wrażenie, że w jej ciele znajduje się dziura, taka amorficzna, coś na kształt przeciwieństwa guza. Podczas pobytu w Czterech Rzekach nie zauważała jej obecności, ale Nowy Jork uwypuklił to wrażenie. Może dlatego, że wszyscy w tym mieście mogli prześwietlać ją wzrokiem i dlatego widzieli, że czegoś w niej brakuje. Może to nie była wina Nowego Jorku. Może to ona była pechowa, przeklęta, jak zwykła mawiać ciotka Parcha. Może Marimar musiała zaakceptować siebie taką, jaka jest – czyli niekompletną.
Jedno dobre, że nie odstawała tutaj od reszty jak w Czterech Rzekach, gdzie chodziła do szkoły z siedemnastoma chłopakami imieniem John i trzydziestoma dwiema Mary coś tam. Choć technicznie rzecz biorąc, i ona zaliczała się do grona tych ostatnich. Ludzie uważali, że ma na imię Mari-Mar. Maria z morza. Matka wyjaśniła jej jednak, że chodzi o mar y mar, czyli morze i morze.
Dlaczego nadała jej takie dziwaczne imię? Dlaczego Marimar nie zapytała jej o to, gdy miała szansę?
Musi się tego dowiedzieć, kiedy zawita ponownie do Czterech Rzek.
Marimar zbliżała się już do biurowca, w którym pracował Rey, ale nadal czuła dziwny ucisk w piersi. Po części dlatego, że otrzymała zaproszenie na pogrzeb osoby, która – z tego, co rozumiała – nadal żyła. Po części dlatego, że przeszła właśnie spory kawałek miasta.
W tym właśnie momencie jej walkman przestał działać. Gdy spojrzała na baterie, zauważyła, że obie wyciekają. Resztę drogi musiała przejść w całkowitej ciszy. Skręciła w Sześćdziesiątą Piątą Ulicę mocno zdyszana, z loczkami przylepionymi potem do skroni. Metropolia połyskiwała przed nią wielobarwnymi światłami i cieniami, przez co poczuła raz jeszcze narastającą tęsknotę. Choć było to wyjątkowo trudne, zakochała się w tym mieście i desperacko pragnęła, by Nowy Jork odwzajemnił uczucie. Albo żeby chociaż odrobinę odpuścił. Jeśli pojedzie do Czterech Rzek, może bezpowrotnie utracić szansę na to, że tak się stanie.
Nacisnęła dzwonek biura, w którym pracował kuzyn, zapewniając siebie w myślach, że tak, Nowy Jork poczeka na jej powrót.
Czyżby nie wiedziała? Nowy Jork nie czeka na nikogo.
Reymundo Montoya Restrepo miał być sam w biurze aż do rana, ale pracę przerwał mu znajomy natarczywy pisk kółek pchanego wózka pocztowego. Spojrzał zdziwiony na czerwone cyfry stojącego na biurku zegara, które mówiły, że ledwie minęła północ, po czym przeniósł wzrok na Paula Stażystę sunącego w jego kierunku.
– Jeszcze tu jesteś? – zapytał głosem chrapliwym od dłuższego nieużywania.
– Pan Leonard powiedział, że mam być pod ręką, na wypadek gdyby ktoś mnie potrzebował – odparł Paul.
Tak naprawdę facet miał inne imię, lecz tak właśnie nazywano każdego stażystę, który pojawił się w tej firmie w ciągu ostatnich pięciu lat. Właściwy Paul był stażystą przez niemal trzy lata, utrzymał się na tej pozycji najdłużej ze wszystkich w historii biura głównie dlatego, że podobała mu się ta praca, aczkolwiek mogło chodzić także o to, że bał się pana Leonarda do tego stopnia, że nie powiedział mu o upłynięciu sześciomiesięcznego terminu, po którym powinien był odejść. Pewnego dnia Paul, blady jak kreda szatyn, trafił do szpitala z powodu nadmiaru stresu oraz wypalenia zawodowego i już nigdy nie wrócił. Następnego dnia sekretarka pana Leonarda wynajęła kolejnego stażystę. Ten wkroczył do gabinetu szefa zdeterminowany, by wyrobić sobie nazwisko, wyróżnić się, zaimponować człowiekowi, który wlepiał oczy w komputer i dokumenty tak długo, że z roku na rok stawały się mniejsze.
– Cześć, Paul – powitał go pan Leonard tak twardym brooklyńskim akcentem, że można by go ciąć nożycami do metalu. – Zanieś to do Jasmine i nie zapomnij, że piję kawę pół na pół z mlekiem z sześcioma kostkami cukru. Wczoraj chyba o tym zapomniałeś, ponieważ smakowała, jakbyś wsypał do niej zawartość popielniczki.
– Oczywiście, panie Leonard – odpowiedział młodzieniec i tak zrodzili się nieskończeni Paulowie Stażyści.
Rey także był kiedyś Paulem, ale tylko przez wymagane sześć miesięcy. Potem poprosił Jasmine, sekretarkę szefa, by umówiła go na spotkanie o 13:00. Nikt nie wpadł na to wcześniej, więc pan Leonard oderwał wzrok od papierów.
– Czym mogę służyć? – zapytał.
– Jestem Rey Montoya. Właśnie zakończyłem staż i chciałbym prosić o przyjęcie na pełen etat.
Szef przyglądał mu się tymi ślepkami jak koraliki poruszającymi się wokół, jakby był krabem. Jego szerokie usta zrobiły się jeszcze szersze, odsłaniając zęby pożółkłe od nadmiaru czerwonego wina i papierosów.
– Montoya, tak? Och, zabiłeś mojego ojca, szykuj się na śmierć.
Rey zdążył przywyknąć do dowcipu, który prześladował go chyba od urodzenia. Używał tego członu nazwiska zamiast Restrepo, ponieważ był łatwiejszy do wymówienia przez osoby nawykłe do używania języka angielskiego. Zadziwiające, jak różnie traktowali go ludzie zależnie od tego, jakie nazwisko im podawał.
Roześmiał się oczywiście, gdy to usłyszał, przełknął też dumę, sięgając po pióro leżące na biurku pana Leonarda, by powymachiwać nim jak wyimaginowanym hiszpańskim rapierem.
– Właśnie, a tutaj ma pan moje CV. Ostatnie sześć miesięcy powinno wiele powiedzieć o moich umiejętnościach.
– Pracowałeś z Paulem? Nie widziałem cię tutaj.
– Podzieliliśmy teren, proszę pana.
– Ukończyłeś Adelphi w dwa lata? Imponujące. – Nacisnął klawisz na telefonie. – Hej, Jasmine, przyjmij pana Montoyę. Skarbówka lada moment dobierze się nam do dupy, więc możemy potrzebować kogoś do pomocy. Aha, Paul znowu spóźnia się z moją kawą.
Nowy Paul rozpoczął staż jeszcze tego samego dnia, a Montoyi przydzielono niewielkie biurko w najdalszym kącie biura.
Teraz Rey odchylił się na krześle i spojrzał w oczy Paulowi.
– Jak się nazywasz, chłopcze?
– Krishan Patel – odparł tamten.
– Naprawdę chcesz to robić?
– Ja chcę jedynie kredytu studenckiego. – Stażysta, trąc dłonią po policzku, rozdrapał jedną z licznych krost.
– W takim razie idź do domu. A jutro, jak wrócisz, zastanów się, co zrobić, żeby ludzie poznali twoje prawdziwe imię.
Krishan potaknął, choć widać było, że nie do końca słuchał tego, co do niego mówiono. Świadczył o tym choćby fakt, że sięgnął po stos dokumentów i rzucił je na blat biurka obok Reya. Chłopak już się zbierał do odejścia, ale zatrzymał się jeszcze i odwrócił.
– Mało brakowało, a bym zapomniał – powiedział.
Podał Montoyi zabezpieczoną woskową pieczęcią kopertę, która wyglądała, jakby przysłano ją z dziewiętnastego wieku, po czym zniknął z pola widzenia.
Rey odłożył ją na bok, ponieważ miał teraz czas wyłącznie na korespondencję, która przychodziła w manilowych kopertach z obsługiwanych przez niego firm. Wrócił też do roboty, czyli wystukiwania kolejnych liczb na kalkulatorze, a robił to w takim tempie, jakby brał udział w najnudniejszej wersji gry w whack-a-mole.
Montoya nienawidził liczenia, ale był w nim dobry. A przynajmniej rozumiał, co robi. Zawsze. Nie wiedział, po kim odziedziczył ten talent, czasami żałował też, że nie ma fotograficznej pamięci Marimar, talentu muzycznego bliźniaków albo chociaż umiejętności wciągania frajerów w przeróżne piramidy finansowe jak Tatinelly. Jego matka porzuciła szkołę, by wyjechać z żołnierzem, którego motocykl złapał gumę na drodze przed jej domem. Ojciec, rzeczony żołnierz, był zwykłym trepem, który zginął na polu walki, zanim Rey skończył osiem lat. Z tego, co Montoya zapamiętał, był dobrym człowiekiem.
Gdy wspomnienia po nim zaczynały blaknąć, wystarczyło pogrzebać w pudle z klamotami, którego Reymundo nie ważył się wyrzucić. Była w nim złożona flaga, która wisiała kiedyś pod dziwnym kątem w ich salonie. I trzy pudełka winylów zawierających kompletny przekrój historii rocka, od Raya Charlesa po Metallicę. Matka zachowała również kolekcję hawajskich koszul, w których ojciec uwielbiał grillować, gdy był w domu, i co chyba gorsze, srebrną biżuterię z płomieniami i czaszkami z czasów, gdy był nastoletnim metalem z Queens. Wszystko to razem wzięte stanowiło coś na kształt ołtarzyka toksycznej męskości, choć przecież ojciec był pierwszym człowiekiem, który zdał sobie sprawę, że jego syn jest gejem. On też pierwszy zapewnił go, że nie ma w tym niczego złego. Reymundo trzymał się tej wersji kurczowo przez okres dojrzewania i później też, gdy próbował wejść w dorosłość.
Montoya uważał, że pokona każdą przeszkodę na swojej drodze, o ile będzie pamiętał, że był kochany przez oboje rodziców, którzy wypalili się tak ostro i szybko, jakby byli zapałkami.
Jordan Restrepo spędzał każdą wolną chwilę ze swoją Parchą i jej synem, o ile nie był akurat na misji. Pewnego razu Rey i jego tata grali w parku w baseball, choć chłopak szczerze nienawidził tej gry. Ojciec wykorzystywał ją jednak jako wymówkę, by porozmawiać szczerze z synem. W trakcie rzucania piłki Reymundo opowiadał mu ze szczegółami, jak wygląda życie w drugiej klasie. O tym, że inni chłopcy są od niego wyżsi i lepiej zbudowani. Nie wiedział, jak to jest być kimś takim jak oni, ponieważ był delikatny i mięciutki jak kropelka dulce de leche. Taka, jaką jego mama wygrzebywała łyżką z połówek orzecha kokosowego w sklepie spożywczym. Klasa miała przygotować przedstawienie, Reymundo starał się więc o rolę tego, który zaśpiewa i zatańczy z chłopakiem imieniem Timothy, tym o piwnych oczach, z którym chciał wziąć ślub. Nie wiedział jeszcze, co znaczy słowo „poślubić”, ale często słyszał, jak matka wykrzykuje je podczas rozmów telefonicznych z siostrą. „Jeśli tak bardzo kochasz tego skurczybyka, to go poślub!” „Jeśli tak ci się podoba ubóstwo, to je poślub!” I tak dalej. Wiedział jedynie, że małżeństwo wynika z miłości, a on kochał Timothy’ego.
– Spokojnie, kolego – odpowiedział Jordan. Patrzył na niego bardzo długo, ale Reymundo nie miał bladego pojęcia, o czym mógł w tym momencie myśleć. To wspomnienie było jednak najwyraźniejsze ze wszystkich z tamtego okresu. Nigdy nie zapomniał łez kręcących się w oczach taty. Nie dlatego, że był zły, tylko z powodu przepełniającego go niepokoju. – Z tym ślubem to musisz poczekać, aż osiągniesz mój wiek, rozumiesz?
– No – wymamrotał Rey w sposób typowy dla znudzonego dziecka.
Wracał do tej chwili myślami za każdym razem, gdy poczuł się nieswojo. Do momentu, w którym mógł być sobą, kiedy przebywał sam na sam z ojcem, nienawidził baseballa, rozmawiał o chłopaku, którego nie będzie mógł pocałować przez kolejne dziesięć lat. Czasami, gdy miał naprawdę podły nastrój, wyobrażał sobie ojca, bohatera wojennego – w znoszonych butach, z przerwą między zębami i bladą skórą poznaczoną bliznami – po czym powtarzał sobie: jeśli on mógł płakać, mogę i ja.
Rey nie poślubił Timothy’ego, ale obściskiwali się w korytarzach szkoły, gdy mieli po szesnaście lat, a potem – po raz ostatni – w pokoju jego ukochanego. Zanim nakrył ich ojciec Tima, który tak skomentował ten fakt: „Co by na to powiedział twój tata, gdyby żył?”.
Reymundo tylko się uśmiechnął, ponieważ w głębi serca wiedział, jak brzmiałyby słowa ojca: „Pieprzony z pana homofob, panie Green”.
Od tamtej pory nie widział się już z Timothym, ale nikt też z nim nie zadzierał. Rey wiedział już, kim jest. Gubił się często, to fakt, lecz miał przecież wspomnienia, drogocenne klejnoty, które zawsze prowadziły go tam gdzie trzeba.
W tym właśnie momencie, przekopując się przez stosy faktur i ledwie czytelnych paragonów, poczuł narastający niepokój. Skóra go uwierała, ubranie zrobiło się nagle za ciasne. Coś było nie tak, bardzo nie tak. Obawa zakorzeniła się w nim tak głęboko, że nie zdołałby się jej pozbyć, choćby bardzo tego chciał. Rozejrzał się po kancelarii, ale jedynym jasnym punktem była lampka stojąca na jego biurku. Miał wrażenie, że ktoś napompował tlenu do pomieszczenia, w którym przebywał. Zastanawiał się przez moment, czy nie zawołać stażysty, ale jego wzrok spoczął właśnie na odłożonym przed momentem liście. Z koperty zaczął się wydobywać dym.
Rey zaklął na cały głos, próbując sięgnąć po list, strącił na podłogę cały stos dokumentów. Przerzucał płonącą kopertę z ręki do ręki jak gorącego ziemniaka, gdy woskowa pieczęć topiła się na jego oczach.
Zdeptał list, który jednak płonął nadal, dopóki koperta nie wypaliła się do reszty, pozostawiając zawartość nietkniętą z niezrozumiałych powodów – jeśli oczywiście nie liczyć czarnych śladów pozostawionych przez palce Reya.
Przeczytał skreślone równo słowa i zaklął ponownie.
– Kurwa mać.
Minęła już północ, ale kiedy usłyszał dzwonek, wiedział, kto przyszedł. Zebrał rzeczy i napisał pospiesznego esemesa do swojego chłopaka, wyjaśniając, że wypadła mu nagle rodzinna sprawa i musi wyjechać na kilka dni. Z samego rana zadzwoni także do Jasmine. Tyle dobrego, że Krishan nadal był w pracy i będzie mógł posprzątać ten bałagan.
Gdy Rey zbiegł na parter, zastał tam Marimar. Stała oparta plecami o ścianę, trzymając w ręku papierową torebkę.
– Mało brakowało, a spaliłaby mi biuro – poskarżył się na babcię.
Wzruszyła ramionami, wgryzając się w bajgla.
– Do naszego mieszkania włamał się gołąb.
– On też się zapalił?
– Nie.
– Większość babć wysyła wnukom pięciodolarówki w kartkach z życzeniami albo puszki pełne toffi.
Dotarli na róg, tam przywołał taksówkę i podał adres, gdy wsiedli.
– Wiesz, czyja babcia tak robi? – zapytała z niedowierzaniem.
– Nie wiem, ale jestem pewien, że takie istnieją.
– Tak, cuda się zdarzają, wiem.
Wrócili do mieszkania, by spakować parę rzeczy. Przed drugą nad ranem siedzieli już w starej półciężarówce Reya, tej, którą zachował po ojcu i która stała zazwyczaj na parkingu w pobliżu East River. Pstrokata czaszka zwisała z lusterka wstecznego razem z drewnianym różańcem, pamiątką po babce, tyle że ze strony ojca.
– Wydawało mi się, że stare wiedźmy nie mogą umrzeć – rzucił w pewnym momencie.
Marimar obgryzała skórkę przy paznokciu kciuka. Orquídea dałaby jej po łapach, gdyby to widziała. Silnik ożył, włączyli się płynnie do ruchu.
– Jest tylko jeden sposób, by się o tym przekonać.
Dalsza część rozdziału dostępna w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
Rozdział dostępny w pełnej wersji
TYTUŁ ORYGINAŁU:
The Inheritance of Orquídea Divina
Redaktorka prowadząca: Marta Budnik
Wydawczyni: Agnieszka Fiedorowicz
Redakcja: Bożena Sęk
Korekta: Beata Wójcik
Projekt okładki: © Erick Dávila
Opracowanie graficzne okładki: Łukasz Werpachowski
Projekt wyklejki: Marta Lisowska
Oryginalny schemat drzewa genealogicznego: © Jason Snyder
Copyright © 2021 by Zoraida Córdova. All rights reserved.
Copyright © 2022 for the Polish edition by Wydawnictwo Kobiece sp. z o.o.
Copyright © for the Polish translation by Robert J. Szmidt, 2022
Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.
Wydanie elektroniczne
Białystok 2022
ISBN 978-83-8321-103-9
Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Angelika Kuler-Duchnik