Dziedzictwo Rosette - Puza Adam - ebook
NOWOŚĆ

Dziedzictwo Rosette ebook

Puza Adam

4,3

65 osób interesuje się tą książką

Opis

Ten świat złamie twoje ciało… albo duszę

Rowen nie ma pojęcia, gdzie się znajduje. Od wielu dni błąka się po ciemnym korytarzu, który nazywa Labiryntem. Nie potrafi sobie przypomnieć, jak do niego trafił ani kim był wcześniej. Przy sobie ma jedynie stary miecz.

Gdy niemal traci nadzieję na znalezienie wyjścia, nieoczekiwanie dostrzega światło w tunelu. Ścieżka nie prowadzi go jednak ku wolności, lecz na pobojowisko zasłane trupami – a stamtąd… prosto do niewoli. Od tej chwili życie Rowena staje się pasmem nieustających walk. Mężczyzna nie cofnie się przed niczym, by przeżyć i odkryć swoją tożsamość.

Krocząc tak krwawą drogą, nietrudno jednak zbłądzić… zwłaszcza w świecie, gdzie nie liczy się dobro ani zło – tylko przetrwanie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 530

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (3 oceny)
1
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Adam Puza

Dziedzictwo Rosette

Książkę tę dedykuję mojej ukochanej Patrycji – abyśmy zawsze wierzyli w dobre zakończenia.

Prolog

Ciemny korytarz rozświetlały zawieszone w regularnych odstępach pochodnie. Ich blade światło odsłaniało kamienne, nierówne, porośnięte mchem ściany oraz gładką, jednolitą posadzkę z marmuru. Korytarz był prosty i pozbawiony rozwidleń. Niezależnie od tego, czy patrzyło się przed czy za siebie, nie dało się dostrzec, gdzie mógł prowadzić. Jedynym, co wyróżniało się na tle pustego kazamatu, był widok siedzącego na ziemi mężczyzny. Oparty o ścianę, zdawał się zażywać snu. Już z oddali dało się poznać, że miał dość umięśnioną, choć względnie szczupłą sylwetkę. Ubrany był w skórzaną, pospinaną zdartymi pasami kurtę z wyszytym na piersi, nieco niewyraźnym symbolem lecącego ptaka. U jego boku zwisała pochwa, a w niej stary miecz o zabrudzonej rękojeści. Zamieszczony w głowicy, niewielkich rozmiarów kamień szlachetny błyskał delikatnie, odbijając od siebie światła pochodni.

Trudno było powiedzieć, jak długo odpoczywał. Mogły to być godziny, a może cały dzień. Czas zdawał się płynąć w tym miejscu zupełnie inaczej niż na powierzchni. W którymś momencie mężczyzna otworzył w końcu zmęczone oczy. Powolnym, niezgrabnym ruchem podniósł się na równe nogi, rozejrzał i sprawdził, czy ma przy sobie swoje rzeczy. Zatrzymał rękę na klindze, pogładził ją przez chwilę ściemniałymi od ziemi palcami, po czym zaczął przyglądać się ścianie za sobą. Wpatrywał się w nią tak długo, aż znalazł małą, niewyraźną, wyrytą w skale strzałkę. Skierował wzrok we wskazywaną przez nią stronę i ruszył wolnym, acz pewnym krokiem.

Nie dało się stwierdzić, od jak dawna błąkał się tym pustym korytarzem. Niewiele pamiętał z czasów, zanim tu trafił. Był świadom wyłącznie kilku rzeczy. Wiedział, że nazywa się Rowen. Miał też pewność, że oręż u jego boku jest dla niego niezwykle ważny, choć nie umiał powiedzieć, z jakiego powodu. Podejrzewał tylko, że ma to coś wspólnego z kryształem na jego czubku. Potrafił walczyć, ale nie pamiętał, kto go tego nauczył. Przede wszystkim jednak czuł, że ma powód, by iść przed siebie. Czy sam wszedł do tunelu, szukając tego, co jest po drugiej stronie, czy może to po prostu jego instynkt podpowiadał mu, że musi się stąd wydostać – tego nie wiedział.

Ilekroć potrzebował odpoczynku, używał miecza, by wyryć w ścianie znak wskazujący, w którą stronę powinien kierować się po przebudzeniu. Nie był w stanie zliczyć, ile takich symboli pozostawił już za sobą. Na domiar złego jego strach pogłębiał brak uczucia głodu. Było to niezwykle niepokojące, ponieważ nie jadł niczego od dnia, gdy pierwszy raz się tu obudził. Nie potrafił stwierdzić, czy jest to zjawisko naturalne, czy też sprawka kogoś, kto zamknął go w tym przeklętym miejscu. Jedyne, co mu pozostawało, to iść przed siebie i mieć nadzieję, że cokolwiek czeka na końcu tunelu, nie będzie gorsze niż doprowadzająca go do szaleństwa tułaczka.

W czasie tej bezowocnej wędrówki dręczyła go również nuda, która przeradzała się niekiedy w panikę. Całkowita cisza, brak wspomnień czy jakichkolwiek innych tematów do rozmyślań dawały mu się we znaki. Dawno już dał sobie spokój z domyślaniem się, jak znalazł się w tej sytuacji, ale czasem, kiedy nie dawał sobie rady z otaczającą go ciszą, wspominał swoje pierwsze dni w „Labiryncie”, jak zwykł określać miejsce, w którym się znajdował.

Jego pierwsze wspomnienie wydawało się zamazane. Pamiętał, że leżał zdezorientowany pod ścianą, kręciło mu się w głowie, a ciało miał pokryte sińcami. U swego boku znalazł miecz. Instynktownie wiedział, jak się nim posługiwać, ale nie potrafił stwierdzić, skąd go ma. To wszystko. Nie miał przy sobie nic więcej, za wyjątkiem ubrań, które nosił do tej pory.

Poza tym mógł powiedzieć, że jest dość inteligentny, lecz nie posiadał żadnego wykształcenia. Pomimo że kamień w rękojeści jego broni sugerował coś innego, miał również przeczucie, że wiódł dotychczas raczej trudne i ubogie życie. To były jednak wyłącznie jego domysły, bazowane na tym, co czuł, bo choć nie znał swojej przeszłości, cokolwiek to spowodowało, nie odebrało mu emocji, które z nią wiązał.

Było to zjawisko, które trudno było mu nazwać lub wytłumaczyć. Najlepszy przykład stanowiła prawdopodobnie postać jego matki. Wiedział, że tak jak każdy inny człowiek musiał mieć rodzicielkę. Nie pamiętał jej twarzy, nie miał żadnych wspomnień ze spędzonych z nią chwil, ale odczuwał w związku z nią pewne emocje, takie jak przywiązanie, radość czy miłość. Towarzyszył mu huragan także innych doznań, ale większości z nich nie potrafił powiązać z niczym konkretnym.

Początkowo budowało to jeszcze większe zamieszanie w jego i tak już pełnej pytań głowie. Z czasem nauczył się je w sobie tłumić. Obecnie nie dręczyły go już przez cały czas. Nie wiedział, co wywoływało to upiorne zjawisko ani czy mogło ono stanowić konsekwencję utraty pamięci.

Przez jakiś czas próbował pilnować, jak długo błąka się w tunelu, ale nie szło mu to za dobrze. Był pewien, że na zewnątrz musiał minąć już co najmniej miesiąc, lecz w rzeczywistości równie dobrze mogły minąć i dwa.

Dołująca, na swój sposób mityczna atmosfera panująca w tunelu budziła w nim grozę. Z wolna popadał w szaleństwo i depresję. Brak kontaktów z innymi ludźmi, dojmujące strach i niepewność przyprawiały go niekiedy o dreszcze. Kilkukrotnie przyłapał się na tym, że jego ręce trzęsły się, a nogi odmawiały marszu. Niekiedy zdarzało mu się też, że opuszczał głowę, patrząc w ziemię przed sobą, jakby unikał spojrzeń innych, nieobecnych tu przecież ludzi. Czasem miał wrażenie, że za ścianami Labiryntu słyszy ciche, mrożące krew w żyłach szepty, ale zawsze, gdy w końcu odważał się przyłożyć ucho bliżej nich, głosy natychmiast milkły. Nie wiedział, jak długo jeszcze będzie w stanie iść naprzód, nim nareszcie się podda i postanowi odebrać sobie życie.

Nagle, w jednej chwili zamarł i został kompletnie wyrwany z rozmyślań. Po raz pierwszy, od kiedy przebudził się w Labiryncie, usłyszał dźwięk. Nie szept podobny do wcześniejszych. Tym razem było to coś innego. Po tunelu głucho niósł się odgłos czyichś jęków. Nie brzmiał przyjemnie dla jego ucha. W szczególności, że odzwyczaił się od dźwięków czegokolwiek innego niż jego własne tupanie po marmurowej posadzce. Odwrócił się prędko w stronę, z której przyszedł. Nie widział tam niczego innego niż zazwyczaj, lecz jęki wyraźnie się nasilały. Przez moment zastanawiał się, czy powinien podejść w ich stronę, ale odgłosy wydawały się wyjątkowo nienaturalne i przeszywały go strachem. Coś wewnątrz mówiło mu, że czymkolwiek to jest, powinien natychmiast uciekać, dlatego po chwili zaczął biec, by znaleźć się jak najdalej od źródła dźwięku.

Choć nie odczuwał zmęczenia, dyszał ciężko i szybko. Jego oddech przyspieszał coraz bardziej, a z czoła spływały strugi potu. Cokolwiek nadchodziło zza jego pleców, wywoływało w nim ogromny lęk. Odgłosy jęków nie traciły na intensywności ani na chwilę. Wręcz przeciwnie, teraz był już niemal pewien, że w jego stronę zbliża się więcej niż jedna postać. Na domiar złego zza ścian po jego bokach dało się słyszeć skrobanie. Nie miał pojęcia, co to mogło oznaczać, ale nie zamierzał też się zatrzymywać, aby to sprawdzać.

Biegł coraz szybciej i szybciej, aż w końcu poślizgnął się i z hukiem upadł na posadzkę. Spanikowany, natychmiast spojrzał w stronę, z której dochodziły dziwne odgłosy. Leżąc, zauważył, że ściany tunelu zaczęły lekko drżeć, a pochodnie po kolei gasły, ukrywając to, co się zbliżało. Czym prędzej zaczął podnosić się z ziemi. W ostatniej chwili kątem oka zdążył zobaczyć, jak fragment jednej ze ścian zostaje wepchnięty do środka tunelu, a po drugiej stronie, oświetlona światłem, wystaje twarz kobiety. Była przeraźliwie blada, a z czoła spływała jej gęsta, ciemna krew. Zaczął krzyczeć najgłośniej, jak tylko potrafił, ale i tak jego głos niknął wśród pojękiwań, które teraz wypełniały cały tunel, włącznie z drogą przed nim.

Nie myśląc ani chwili dłużej, rzucił się ku dalszej ucieczce. Wokół niego pochodnie gasły i spadały na posadzkę, a ze ścian coraz szybciej wydostawały się ludzkie sylwetki. Tym razem widział już nie tylko twarze, lecz przede wszystkim sięgające przez ściany i próbujące go chwytać ręce. Z sufitu zaczęły płynąć wodospady krwi, a on odchodził od zmysłów, biegnąc i co chwilę wyrywając swój płaszcz z uścisku otaczających go mar, kiedy nagle zabrakło mu gruntu pod nogami. Czuł, jak spada, i zdał sobie sprawę, że w ciemności na jego drodze musiała czaić się przepaść. Wciąż lecąc bezwładnie w dół, spojrzał w stronę Labiryntu nad sobą. Ujrzał blade, gasnące światło pochodni, a odgłosy jęków nareszcie poczęły się oddalać.

Rozdział I

Kiedy się obudził, bolało go całe ciało. Nie miał pojęcia, jakim cudem w ogóle przeżył upadek, który zdawał mu się ciągnąć w nieskończoność. Poniekąd cieszyło go, że czuł ból. W tej chwili był to dla niego już ostatni dowód, że nadal żył. Na tę myśl na jego twarz wstąpił lekki uśmiech, który jednak momentalnie zniknął na wspomnienie tego, co widział w tunelu. Jego ręce wciąż silnie się trzęsły. Nie pamiętał zbyt wiele na temat świata poza Labiryntem, ale miał pewność, że stworzenia takie jak te, które go ścigały, nie są jego częścią. Nie byli to ludzie, w każdym razie na pewno nie zwyczajni. Nie wyglądali również na zwierzęta. Czym więc były te istoty? To kolejne z wielu pytań, na które nie potrafił odpowiedzieć.

Po kilku chwilach takich rozmyślań otworzył oczy i zobaczył, że znajduje się pod gołym, zachmurzonym niebem. Jak to możliwe, że po upadku w przepaść tunelu wylądował na zewnątrz? Jakkolwiek brzmiała odpowiedź, ważniejsze teraz było zorientować się, czy to miejsce jest bezpieczniejsze niż to, z którego właśnie uciekł. Oparł się rękoma o ziemię, wstał i rozejrzał wokół. Widok, który ujrzał, wzbudził niestety kolejne wątpliwości. Dookoła leżały setki, może nawet tysiące martwych ciał. Większość z nich w skórzanych kurtach przypominających tę, którą miał na sobie, choć po krótkich oględzinach dostrzegł, że nie miały na sobie takiego wyszytego symbolu, jak on miał. Część zakuta była również w blaszane, niegdyś zapewne piękne zbroje, które teraz zalewały plamy krwi. Przy nich leżały porozrzucane broń i groty strzał. Ziemia jak okiem sięgnąć wydawała się wypalona, jakby całe to miejsce zostało porzucone przez bogów wieki temu.

Zdawał sobie sprawę, że znajduje się na polu jakiejś niedawnej, wielkiej bitwy. Niepewnie podszedł do jednego z ciał, pełen wątpliwości, czy zwłoki nagle nie ożyją, zmuszając go do ponownej ucieczki. Gdy tak się nie stało, poczuł ogromną ulgę. Dotknął denata wierzchnią częścią dłoni. Trup nie był jeszcze zbyt zimny, co świadczyło, że do zajścia doszło nie aż tak dawno temu. To natomiast sugerowało mu, że wciąż ma szansę natknąć się w okolicy na żywych ludzi, którzy mogliby mu powiedzieć, gdzie się znajduje. Nie miał żadnej gwarancji, że ktokolwiek tu będzie do niego przyjaźnie nastawiony, ale teraz nie miał zamiaru się tym przejmować. To był pierwszy raz, odkąd sięgał pamięcią, kiedy udało mu się ujrzeć świat poza Labiryntem. Świat, z którego niewątpliwie pochodził.

Nagle naszła go myśl. Co, jeśli wszystko to mu się wydawało? Co, jeśli były to po prostu chore wytwory jego umysłu po tym, jak stracił przytomność w czasie rozgrywającej się tu niedawno bitwy? Czy było to mniej prawdopodobne niż miesięczna tułaczka wzdłuż niekończącego się podziemnego tunelu, pełnego żywych trupów?

Szybko doszedł do wniosku, że nie warto teraz tego roztrząsać, i nie zwlekając ani chwili, skierował się w losowym kierunku, licząc na to, że łut szczęścia doprowadzi go we właściwe miejsce. Raz jeszcze zaczął swój marsz. Nie znał innego życia niż ciągłe parcie naprzód, ale tym razem miał cel. Był pewien, że jeśli będzie szedł dostatecznie długo, natknie się w końcu na innego, żywego człowieka.

Rozglądając się po pobojowisku, starał się wyłapać jakiekolwiek znajome szczegóły i potencjalnie ważne informacje. W pierwszej kolejności w oczy rzuciły mu się sztandary. Miejscami powbijane były w ziemię, a czasem leżały u boku nieuzbrojonych żołnierzy. Znajdowały się tu wyłącznie trzy flagi.

Pierwsza z nich wyglądała groźnie i wywoływała pewien niepokój w jego sercu. Przedstawiała ona ogromnego, czarnego kruka. Za ptaszyskiem widniały dwa skrzyżowane miecze o złotych rękojeściach na czerwonym tle. Nie umknęło jego uwadze, że sztandary o tym wzorze były bardzo nieliczne, sądził więc, że zapewne należały do zwycięskiej strony.

Drugi wzór jawił się pięknymi barwami, ale z jakiegoś powodu budził w nim negatywne skojarzenia. Był to piękny dąb, wyszyty na jasnym, niebieskim tle z pojedynczymi złotymi liśćmi.

Trzeci z nich zdobył jego największe zainteresowanie. Wyróżniał się wyszytym na białym tle lecącym ptakiem. Symbol wydawał się niemal identyczny z tym na jego piersi. Ten widok sprawił, że jego serce zabiło mocniej. Po długiej tułaczce nareszcie czuł, że krok po kroku zbliżał się do odkrycia swojej tożsamości.

Wielu żołnierzy miało również wymalowane na swym rynsztunku inne godła. Gdzieniegdzie leżały liczne, pomniejsze sztandary o przeróżnych wzorach, od złotych kielichów, przez różne gatunki ptaków, aż po nic niemówiące mu symbole, które miały jednak w sobie coś sugerującego przynależność religijną.

Przedzieranie się przez stosy pokaleczonych zwłok powoli budziło na nowo jego niepokój. Nie mógł się pozbyć obaw, że któreś z ciał w końcu przemówi lub nagle ożyje i chwyci go za nogę. Kroczył szybko, lecz bardzo niepewnie, uważając, by w miarę możliwości nie dotykać żadnego z ciał. Przeszło mu przez myśl, że właśnie tak może wyglądać piekło. Samotność, makabryczny widok i ciągły lęk. Tak, zapewne to właśnie czekało go po drugiej stronie.

Po około pół godzinie dotarł do wzgórza, na którym widoczne były pozostałości obozowiska. Wokół widział dogaszone ogniska, pojedyncze, porzucone, zniszczone namioty oraz trudne do zidentyfikowania kawałki metali i papieru. Niestety, brak żywego ducha. To tutaj, jak zgadywał, znajdowało się centrum dowodzenia którejś ze stron, lecz nie zamierzał pozostawać tu zbyt długo i się rozglądać. Każda chwila spędzona w tym miejscu nie tylko potencjalnie oddalała go od znalezienia jakichkolwiek ludzi, ale również zwiększała ryzyko, że zostanie wzięty przez kogoś za szabrownika.

W ciągu kolejnych kilkunastu minut, przez które z wolna oddalał się od pobojowiska, dotarł do brzegu lasu. Cieszył się, że pozostawił już za sobą widok pola bitwy. Teraz rozpościerała się przed nim zieleń trawy i drzew, choć spora część gleby została tu wyraźnie wydeptana przez żołnierzy. Początkowo miał nadzieję obejść gaj przed sobą, ale choć znajdował się teraz na niewielkim wzgórzu, na horyzoncie nie widział końca szeregów drzew. Na dodatek zaczynało powoli padać, a ciemne chmury nad jego głową sugerowały, że nadchodzi długa i silna burza. Zastanawiał się przez chwilę, czy wchodzenie do puszczy aby na pewno jest bezpieczniejsze, niż przebywanie na pustych polanach, przez które maszerował do tej pory. Ostatecznie, w obawie przed stratą czasu, zdecydował się wkroczyć do lasu.

Nie miał pojęcia, czy ludzie, których spotka, będą do niego przyjaźnie nastawieni. Pobojowisko, które zostawił za sobą, budowało w nim silne poczucie, że jeśli w okolicy są jacykolwiek ludzie, mogą go zaatakować bez ostrzeżenia. Jedyną opcją, jaką widział, było pozostawienie wszystkiego ślepemu szczęściu. Rozglądał się jeszcze przez chwilę dookoła, po czym wbiegł w gąszcz przed sobą.

Niedługo później brodził już butami w błocie, a jego umoczone deszczem ubrania wisiały na nim w nieprzyjemny sposób. Przez liczebność gałęzi nad swoją głową ledwie mógł dostrzec skrawek nieba. Nie potrafił ocenić, jak długo może potrwać szalejąca burza. Wędrował tak przez dwie lub może trzy godziny, ale jedynym, co widział wokół, były szeregi identycznych drzew i porastający je mech. Spadające na las ciężkie krople deszczu powodowały spory hałas. Choć zbiegł z Labiryntu, jego tułaczka zdawała się nie mieć końca, zmienił się wyłącznie krajobraz.

W końcu poczuł silne zmęczenie wynikające z długiego marszu. Postanowił oprzeć się o jakiś upadły pień i zażyć odrobiny snu. Swoim zwyczajem wyżłobił w nim strzałkę. Miała wskazywać, w którą stronę powinien się udać, gdy ruszy w dalszą drogę. Następnie przycupnął i rozejrzał się wokół.

Zastanawiało go, czy powinien rozpoznawać ten las i czy zdarzyło mu się odwiedzić go kiedykolwiek przed postawieniem stopy w Labiryncie. Nie było tu niczego nadzwyczajnego, co mogłoby rzucić mu się w oczy. Ręką starł wodę z czoła i oparł się o ziemię. Wymacał przy tym delikatny kwiat, którego wcześniej nie zauważył. Był niezwykle piękny, a z jego łodygi wyrastał pojedynczy, żylasty liść, zaś jego turkusowe płatki świeciły bladym blaskiem. Rowen był przekonany, że takie kwiaty nie stanowiły codzienności w jego świecie, ale podobnie jak kryształ w głowicy jego miecza budził w nim znajome emocje. Miał pewność, że przed utratą wspomnień wiedział, czym jest ta roślina. Może podarował taki niegdyś wybrance swego serca? A może jego matka nosiła taki wpleciony we włosy? Choć bardzo chciał, nie umiał sobie tego przypomnieć.

Zanim zdążył ustalić cokolwiek więcej, z rozmyślań wyrwały go tłumione burzą odgłosy pluskających w błocie kopyt. Podejrzewał, że prości ludzie nie poruszaliby się konno i nadchodzący jeźdźcy mogli okazać się groźni. Szybkim ruchem oderwał łodygę kwiatu i wepchnął go do wewnętrznej kieszeni swojej kurty, po czym oparł jedną rękę o pień, a drugą położył na rękojeści swej broni. Rozglądał się przez chwilę i nasłuchiwał. Obcy wyraźnie zbliżali się w jego stronę. Słyszał przynajmniej trzech. Jego serce biło coraz szybciej. Jeżeli doszłoby do walki, byłby kompletnie bez szans.

Rozważał możliwość ucieczki, dopóki jeszcze go nie zauważyli, ale czy trzech jeźdźców podróżowałoby samotnie tymi lasami w czasie burzy? Szanse były niewielkie. O wiele bardziej prawdopodobne wydawało mu się, że nadchodził patrol z okolicznego obozowiska lub zwyczajni bandyci. Spotkanie z ani jednymi, ani drugimi nie wydawało mu się kuszącą opcją. W końcu zdecydował, że rozsądniej będzie uciec, lecz nagle zdał sobie sprawę, że jeźdźcy musieli się rozdzielić. Stukot kopyt dobiegał teraz z różnych kierunków. Hałaśliwy chlupot deszczu uniemożliwiał mu określenie, gdzie dokładnie znajdowało się zagrożenie.

Kiedy poczuł, że są już niepokojąco blisko jego kryjówki, i zaczął powoli słyszeć głosy jeźdźców, uznał, że nadeszła najwyższa pora, by brać nogi za pas, niezależnie od ryzyka. Nie zdążył się jednak nawet odwrócić. Zamiast tego poczuł silny cios w potylicę i stracił przytomność.

Gdy znowu otworzył oczy, był już obwiązany liną. Nie wiedział, ile upłynęło czasu, ale na jego twarz wciąż kapał silny deszcz, ledwie wyczuwalny przez przeszywający jego czaszkę pulsujący ból. Nie mógł ruszyć ani rękami, ani nogami. Nie wyczuwał też przy boku swego ostrza. Czuł, że jest ciągnięty po ziemi, najwyraźniej przywiązany do jednego z koni. Wokół siebie słyszał szydercze śmiechy i rozmowy, ale ból nie pozwalał mu skupić się na ich treści. Zdołał usłyszeć tylko jedną, krótką wypowiedź:

– Widzieliście ten miecz? Ten kamień wygląda w cholerę drogo. Może to syn jakiegoś szlachcica?

Zamglonym wzrokiem spojrzał na lejący wokół deszcz, po czym raz jeszcze stracił przytomność.

Gdy przebudził się po raz kolejny, siedział zamknięty w ciasnej, przerdzewiałej klatce. Teraz bolała go już nie tylko głowa, ale całe ciało. Nie musiał się długo rozglądać, by zrozumieć, że znajduje się w jakimś obozowisku. Natychmiast zaczął obmacywać ubrania, sprawdzając, czy ma przy sobie swoje rzeczy. Kurtę miał wciąż na ciele, lecz zabrano mu jego ukochany oręż. Pozostawiono tylko kwiat, który zerwał wcześniej, ale ten, z jakiegoś powodu, pozbawiony był swego dotychczasowego blasku. Zdawał się również bardziej wyblakły, jak gdyby powoli tracił swą barwę. Może tylko wydawało mi się, że świecił – pomyślał Rowen.

Choć wciąż padał ulewny deszcz, a porywisty wiatr sprawiał, że drżał z zimna, w obozowisku dostrzegał wielu ludzi w strojach podobnych do jego. Większość była uzbrojona, a ich twarze zdradzały, że od tygodni podróżowali – zmęczeni, nieogoleni, brudni i poddenerwowani. Nie sprawiali wrażenia regularnej armii, ale nawet z poziomu swojej klatki widział, że obóz wydawał się zbyt duży na zwykłych rabusiów. Wokół dostrzegł porozbijane w pośpiechu, zniszczone namioty. Na niektórych z nich rzucały się w oczy mające zasłonić dziury niezdarnie poprzyszywane kawałki materiału. Przy wygaszonym już ognisku tkwiły wbite długie kije, zapewne będące pozostałością po niedawnym posiłku. Żaden ze szwendających się po obozie ludzi nie sprawiał wrażenia zbyt zainteresowanego nowym więźniem. Większość szukała schronienia od deszczu i sposobów, by się ogrzać.

Nieco bliżej znajdowało się kilka klatek takich samych jak jego. Większość z nich była pusta, ale w jednej znajdował się rosły mężczyzna. Siedział skulony, oparty o kraty, zdawał się spać. Ktoś zdarł z niego ubrania, pozostawiając jedynie fragment materiału przesłaniający biodra. Na ciele widniały liczne rany i blizny. Trudno było powiedzieć, czy mężczyznę torturowano, czy też rany i blizny były śladami stoczonych przez niego walk. Na wpół siwa, a na wpół szatynowa broda i zmurszałe rysy twarzy zdradzały późny wiek. Mimo to, choć ranny i zamknięty w mokrej klatce mężczyzna wyglądał żałośnie, Rowen widział w nim wojownika. Wielkie mięśnie wzbudzały szacunek i wiele mówiły o trudach jego życia. Poza tym część blizn nie wyglądała na świeże, a raczej jak stare rany wojenne. Jeżeli próbowali coś z niego wydobyć i w takim stanie nadal trzymali go przy życiu, prawdopodobnie wciąż nie udało im się go złamać.

– Hej! – krzyknął w jego stronę, na tyle głośno, by przebić się przez hałaśliwy deszcz, ale też na tyle cicho, by nie zainteresować ludzi, którzy ich więzili.

Ranny mężczyzna nie odpowiedział. Rowen zawołał jeszcze dwukrotnie, lecz nadal bez rezultatów.

Nagle zdał sobie sprawę, że to właściwie pierwszy raz, gdy usłyszał dźwięk własnego głosu. Nie miał w zwyczaju mówić do siebie, a od wizyty w Labiryncie nie natrafił na żadnych potencjalnych rozmówców, za wyjątkiem żywych trupów ścigających go jeszcze niedawno tunelem. Trudno jest samemu stwierdzić, jak dokładnie brzmi nasz własny głos, jednak miał wrażenie, że jego brzmi lekko, przyjemnie dla ucha, ale zarazem dojrzale i poważnie. Kolejnym, co przyszło mu do głowy, była rozmowa ciągnących go żołnierzy. W tamtym momencie nie był dość świadomy, by to zauważyć, ale mimochodem zrozumiał, że mówili w tym samym języku co on. Nie było to łatwe do wyjaśnienia, ale przecież nie wiedział nawet, jak nazywał się język, którym się posługiwał. Nie wiedział, skąd pochodzi, jak zapisać poszczególne słowa. Wypowiadał je bez namysłu, tak jak każdy inny człowiek, ale uświadomiło mu to, że choć nigdy wcześniej się nad tym nie zastanawiał, była to kolejna umiejętność, której nie pozbawiła go amnezja. Pozostawało pytanie, czy współwięzień posługiwał się tą samą mową.

W końcu wystawił rękę między prętami klatki i zaczął macać po ziemi w poszukiwaniu czegoś, czym mógłby zbudzić więźnia. Parę sekund później miał już w ręce niewielkich rozmiarów kamyk. Wycelował i trafił nim prosto w jego skroń.

Mężczyzna cicho jęknął, ale nie zwróciło to niczyjej uwagi. Rowen raz jeszcze krzyknął w jego stronę:

– Hej! Ty tam! Gdzie my jesteśmy?

Ranny człowiek rozglądał się przez chwilę, skołowany nieprzyjemną pobudką. Kiedy już go dostrzegł, uśmiechnął się z lekka.

– Więc nie będę tu już siedział sam – stwierdził zaspanym głosem, przeciągając się leniwie. – Od dawna nie miałem do kogo otworzyć gęby.

– Długo tu jesteś? Co to za miejsce? – dociekał Rowen.

– Nie dość, że nieuprzejmy, to jeszcze ślepy. A na co ci to wygląda?

– Mnóstwo żołnierzy, wojskowy obóz, ale brak oznaczeń, brak pancerzy… Najemnicy?

– No i widzisz? Potrafisz myśleć za siebie, więc mogłeś mnie nie budzić. Masz w ogóle jakieś imię, Harelczyku?

– Nazywam się Rowen. Jak mnie nazwałeś? Harel…

– Jeśli im też zamierzasz wmawiać, że nie jesteś Harelczykiem, to radzę odpruć wcześniej z kurty wasz herb – zaśmiał się współwięzień, po czym zaczął głośno kasłać.

Włóczęga spojrzał na symbol widniejący na jego odzieniu z pewnym zainteresowaniem. Jeśli mężczyzna rzeczywiście go rozpoznał, to mógł też wiedzieć znacznie więcej.

– A ty, masz jakieś imię? – zaczął niepewnie. Wciąż czuł się dziwnie, słysząc własny głos, choć był też niesamowicie podekscytowany, mogąc nareszcie porozmawiać z inną osobą.

– Wołają mnie Gor – odparł mężczyzna.

– W takim razie, Gorze… Co możesz powiedzieć mi o tym symbolu? – spytał, wskazując na wyszyty na piersi wizerunek ptaka.

– Walnęli cię za mocno w głowę, zanim cię tu przywlekli?

– Sam nie wiem – tłumaczył się gorączkowo. – Po prostu… niewiele pamiętam sprzed pojmania – skłamał. Choć nie do końca mijało się to z prawdą, opowiadanie komukolwiek o tunelu i demonach, jakie tam spotkał, wydawało mu się bezsensowne. Gor już i tak patrzył na niego jak na wariata. – I mam tutaj na myśli trochę więcej niż ostatnich kilka dni.

Mężczyzna przyglądał mu się przez chwilę podejrzliwie, nim zdecydował się przerwać ciszę.

– Gdyby nie twój akcent, pomyślałbym, że wsadzili cię tu jako szpiega, ale walczyłem u boku waszych. Nie ma wśród was takich, co to brataliby się z wrogiem. – Gor zrobił krótką przerwę, badając wzrokiem swego rozmówcę. – No dobra, niech ci będzie. Nie wiem, czy wierzę w tę twoją historię z brakiem wspomnień, ale… co dokładnie chcesz wiedzieć?

– Tyle, ile ty wiesz. Chyba że gdzieś ci się spieszy – zakpił, starając się zdobyć zaufanie rozmówcy.

– Niech ci będzie. Od dłuższego czasu nie miałem do kogo otworzyć gęby. Jaskółka na twojej piersi to symbol Harelu. Znajdujemy się w tej chwili na jego północnych ziemiach, najwyżej kilkadziesiąt mil od granicy z cesarstwem Venorów.

– Venorów? – dopytywał. Z nieskrywaną ciekawością przysłuchiwał się temu, co mówił Gor. Każda informacja mogła okazać się cenna.

– Zgadza się. Wszystkie te dupki wokół nas walczą pod ich banderą. Oczywiście nie za darmo. Venor jest znacznie mniejszy niż Harel, lecz posiada głęboki i pełen skarbiec, dlatego wyręczają się takimi kundlami jak te tutaj. – Gor splunął, spoglądając w stronę jednego z najemników. – Naprawdę to wszystko nic ci nie mówi, młody?

– Mam wrażenie, jakbym słyszał kiedyś te nazwy… Harel, Venor… ale nie, nadal nic nie pamiętam. Jeśli dobrze rozumiem, te dwa państwa toczą ze sobą wojnę?

– I to niezbyt równą. Harel jest silny, ale Venorzy to pieprzeni tchórze, dlatego nie zaatakowali sami. Pomaga im Quer, choć ta nazwa pewnie też ci niewiele mówi. To państwo na wschód stąd. Ich herb to dąb, symbol ich trwałości, wiekowości i niezachwiania, w dupę psia ich mać. – Gor znów splunął. – Przed wojną mieli z wami sojusz, ale jak widać, mało ich to teraz obchodzi.

Rowen zastanawiał się przez chwilę. Było tyle rzeczy, o które chciał zapytać współwięźnia, że trudno było mu wybrać.

– Zanim złapali mnie ci najemnicy, leżałem na jakimś pobojowisku. Widziałem tam sztandary, o których wspominałeś. Jaskółki, dębu i czarnego kruka z dwoma mieczami.

– Trzecie godło, o którym wspomniałeś, jak się zapewne domyślasz, należy do Venoru.

– Niestety to pierwsze, co pamiętam – skłamał. – Nie mam pojęcia, skąd się tam wziąłem.

– To raczej oczywiste, że musiałeś brać udział w bitwie. – Gor spojrzał na niego z mieszaniną zdziwienia i powątpiewania, wyraźnie wciąż nie będąc pewien, czy dać wiarę w historię nowo poznanego towarzysza. – Wyglądasz na silnego, więc mogłeś odbyć jakiś trening, ale skoro posiadasz tę naszywkę, to zgaduję, że nie nosiłeś w bitwie żadnej zbroi. Prawdopodobnie byłeś zwykłym żołdakiem albo najemnikiem. Bez obrazy – dodał z uśmiechem. – Prawdziwa armia Harelu słynie z ich rynsztunku, mówi się, że kowale z tych ziem nie mają sobie równych. Niektórzy wierzą nawet, że tutejsi rzemieślnicy zaklinają wasze ostrza jakąś magią, ale ja wstrzymałbym się od rzucania takich oskarżeń. W każdym razie Harelczycy to dumny naród, powiedziałbym, że aż zbyt dumny. Nie słyszałem, by wykupili usługi choćby jednego najemnika, mimo że niewątpliwie by się wam przydali. Musiałeś więc walczyć w tej bitwie z własnych pobudek.

– A jakie były twoje powody, Gorze? Jak rozumiem, nie jesteś stąd.

– Nie chcę ci tu robić lekcji geografii, ale pochodzę z Yord. To zimna i surowa kraina na dalekiej północy. Jesteśmy wędrującym i silnym ludem, niezależnym od wszelkich wodzów i władców. U nas liczy się tylko przetrwanie. Jesteśmy jednak ciekawscy i wielu z nas zostawia Yord, by podróżować po świecie. Opuściłem ojczyznę lata temu. Utrzymywałem się z opowiadania historii po karczmach, dlatego taki ze mnie gaduła. – Gor uśmiechnął się szeroko. – Zwiedziłem w ten sposób kawał świata. Zawsze stroniłem od konfliktów takich jak ten.

– Więc co cię skłoniło do zmiany?

– Mój przyjaciel, Berley. Wyśmienity wojownik i jeszcze lepszy kompan. Poznałem go w czasie moich podróży. Wypijał chyba beczkę wina dziennie – zaśmiał się. – Ale przede wszystkim był cholernym patriotą. Kiedy wybuchła wojna, powiedział, że musi wziąć w niej udział i walczyć za swój ukochany Harel. Stary dureń. Natomiast ludzie z Yord mogą mieć opinię dzikusów i odludków, ale jesteśmy lojalni, więc poszedłem razem z nim.

– Gdzie jest teraz? – zapytał, choć bardziej ciekawiły go historie na temat Harelu, zależało mu na zdobyciu zaufania Gora. Poza tym zaczynał lubić nowego współwięźnia.

– Niestety zginął w bitwie o jakiś pieprzony, bezużyteczny most, którego nazwy już nawet nie pamiętam. To zdarzyło się kilka tygodni temu. Zadusiłem gołymi rękoma gościa, który wbił mu ostrze między żebra. Potem posłałem na tamten świat jeszcze kilku, aż w końcu mnie schwytali.

– Nie lepiej byłoby zabić na miejscu maniaka duszącego żołnierzy gołymi rękami? – spytał.

– Tutejszy lider, Rosenwald, postanowił zachować mnie przy życiu jako maskotkę swojej Czerwonej Falangi… Demon z Queru, jak go niektórzy nazywają, czerpie ogromną radość ze zmuszania swych jeńców do walki.

– Czyli ten cały Rosenwald walczy za Quer? I czy to oznacza, że będziemy musieli ze sobą walczyć, Gorze?

– On walczy tylko dla pieniędzy i przyjemności. Zapamiętaj moje słowa, Rowenie, gdy spojrzysz w oczy tego bydlaka, przez resztę życia będziesz pragnął tylko jego śmierci. Budzi nienawiść, ale też strach i lęk w każdym, od swoich ludzi po pracodawców i wrogów, lecz jego kompania to jedni z najzajadlejszych najemników na świecie. Walczą tak dla pieniędzy, jak i ze strachu. O tym, co robi zbiegom i dezerterom, krążą legendy. Jeśli choć połowa z nich jest prawdziwa, polecam już teraz spróbować odgryźć sobie język.

– Nie odpowiedziałeś mi. Czy każą nam ze sobą walczyć?

– Nie wiem, chłopcze, ale jeśli tak, postaram się zadać ci jak najszybszą śmierć – odparł Gor dość posępnym i poważnym tonem.

Te słowa uświadomiły Rowenowi, że zaprzyjaźnianie się z rozmówcą może nie mieć większego sensu. Mimo to nie potrafił ukryć ekscytacji z tej rozmowy. Po krótkiej ciszy znów zaczął zalewać go pytaniami, a na opowieściach Gora upłynęły kolejne godziny. Starał się spamiętać jak najwięcej historii i faktów. Każda informacja była dla niego na wagę złota. Dowiedział się multum rzeczy o ludach północy, handlarzach niewolników ze wschodu, dzikich plemionach południa, dumnych rodach Harelu, Queru i Venoru. Nasłuchał się także o rodzinach królewskich, historiach wielkich wojowników, legendach tych ziem czy w końcu o licznych przygodach i podróżach samego Gora i jego przyjaciela Berleya. Współwięzień odmawiał jednak dalszego mówienia o Rosenwaldzie. Twierdził, że Rowen zrozumie to dobrze, gdy stanie z nim twarzą w twarz.

Gor ostatecznie opowiedział mu również nieco o geografii ich świata. Znajdowali się obecnie na ogromnej połaci terenu nazywanej „znanym światem” lub „głównym kontynentem”. Na północy oraz zachodzie rozpościerał się ocean i nikt nie wiedział, co kryje się poza jego granicami – ani czy w ogóle takowe istnieją. Jedynymi oddzielonymi od nich państwami były wyspiarskie mocarstwo Trenos oraz leżący daleko na północy Yord. Na wschód od Harelu leżały potężne Venor oraz Quer, natomiast za nimi rozpościerała się potężna pustynia. Na południu leżało mnóstwo pomniejszych księstw, tak licznych i nieznaczących w dzisiejszym świecie, że Gor nie był w stanie spamiętać ich nazw. Gigant rozwiał także jego wątpliwości odnośnie do języka, jakim posługiwali się najemnicy, tłumacząc, że większość znanego świata posługuje się językiem katońskim – dialektem tak starym, że nie sposób już powiedzieć, z jakiej krainy się wywodził.

W połowie rozmowy Rowen począł dokładniej przyglądać się prętom swej klatki, uświadamiając sobie, że zaangażowawszy się w rozmowę z Gorem, zdążył już zapomnieć o swoim położeniu i nawet nie rozważył perspektywy ucieczki.

– Właściwie – zagaił – to dlaczego wciąż tu siedzisz? Wokół niemal nie ma straży, większość kręci się poza zasięgiem naszego głosu. Nie ma tu palisady, pręty są tak przerdzewiałe, że na pewno mógłbyś wyłamać choć jeden z nich. Sam byłbym w stanie przecisnąć się między nimi nawet bez tego, gdybym był odrobinę chudszy.

– Wybij sobie z głowy tę naiwność, chłopcze, bo zaprowadzi cię szybko do grobu – odparł Gor. – Czerwona Falanga to nie zwykła banda zbirów. Przy samych klatkach nie ma strażników, bo po prostu nie są oni potrzebni. Dają mi tylko tyle pokarmu, ile muszą, żebym nie zdechł, ale nie jestem już w pełni sił. Wokół obozu kursują regularne patrole. – Na tę wzmiankę Rowen przypomniał sobie jeźdźców, którzy go pochwycili. – Wyrwanie tych prętów kosztowałoby mnie nie tylko siły, ale też spowodowałoby tonę hałasu. W całym tym błocie moje wielkie cielsko zostawiłoby tyle śladów, że nie potrzebowaliby nawet zabierać w pościg tropiciela. A to, co robią ze zbiegami… Nawet nie będę ci tego opowiadał.

Ostatecznie Rowen zdał sobie sprawę, że jego pytanie rzeczywiście było głupie. Przez okoliczne namioty niewiele widział, ale obóz mógł ciągnąć się na ogromnej przestrzeni i pomieścić ogrom żołnierzy. Ich szanse na ucieczkę również nie napawały optymizmem – zwłaszcza że nie miał pojęcia o otaczającym ich terenie. Nie potrafił także zacierać za sobą śladów, pozbawiono go broni, a całe jego ciało wciąż drżało i pękało z bólu. Miał jeszcze jedno, bardzo istotne dla siebie pytanie, które bał się zadać, dlatego zaczął niezgrabnie i nieśmiało:

– Powiedz mi jeszcze coś… Wspomniałeś wcześniej o zaklętej, harelskiej broni. Nim mnie pochwycono, widziałem coś bardzo dziwnego… Nie wiem, jak w ogóle o to zapytać… – Sklecając kolejne zdania, drapał się z zakłopotaniem po szyi. – Czy istnieje… Czy wierzysz w to, że harelska broń jest tak wyjątkowa? Czy widziałeś kiedyś coś, co nie miało prawa istnieć?

Gor spojrzał na niego z wyraźnym zakłopotaniem.

– Musisz zadawać prostsze pytania, młodziku – odrzekł. – Dla jednego niemożliwe będzie uwiedzenie pięknej niewiasty, dla innego wypicie duszkiem kufla mocnego miodu, a dla innego dopiero przeskoczenie oceanu. Co do waszych mieczy, myślę, że gdyby były magiczne, nie siedzielibyśmy w tej chwili w niewoli.

– Widziałem coś – stwierdził Rowen z niechęcią. – Coś, co wydawało mi się nierealne. Chciałbym wierzyć, że to z wycieńczenia, głodu lub że to tylko zły sen, kiedy straciłem przytomność… Ale jestem pewien, że to widziałem. Nie chcę, żebyś wziął mnie za niespełna rozumu, dlatego powiedz mi po prostu, czy w czasie swych podróży natknąłeś się na coś, co nazwałbyś magią?

Rozmówca zastanowił się przez chwilę.

– Teraz rozumiem. Nic dziwnego, że nie chcesz o tym mówić. – Gor zaplótł ręce na klatce piersiowej z poważną miną. – Nie, nigdy nie natknąłem się na coś takiego i niech przodkowie bronią mnie przed tym, by to się zmieniło. Niezależnie od regionu, w moich, waszych i wszelkich innych krainach wierzy się w wiele rzeczy. Nie mnie oceniać, które z nich są prawdziwe, chłopcze, ale jedno jest wszędzie niezmienne. Magią – podkreślił to słowo z wyraźnym niesmakiem – parają się tylko głupcy, szaleńcy i szarlatani. Jest to całkowicie wbrew prawu, a wyznawcy takich praktyk pozbawiani są języków, rąk, a dla bezpieczeństwa często i nóg, następnie ścina się im głowy, dla pewności, aby w żaden sposób nie powrócili do żywych. Każdy z nich dąży do władzy i krzywdy innych. Ci, którzy twierdzą, że widzieli ludzi rzucających prawdziwe zaklęcia, opisywali rzeczy, od których można by postradać zmysły. Trudno powiedzieć, czy znalazł się taki, któremu faktycznie udałoby się choćby zgasić płomień świecy tymi ich czarami, ale z pewnością są tacy, którzy próbują. Niektórzy mówią, że daleko na wschodzie, za krajami pustyni, są całe plemiona magów, ale według mnie, gdyby choć połowa z tych historii była prawdziwa, to świat dawno by spłonął. Osobiście wolę wierzyć, że wszyscy ci ludzie to po prostu szaleńcy, którzy marnują życie w księgach spisanych przez ludzi równie głupich i naiwnych co oni. Patrząc jednak na ciebie i na twoje drżące ręce – spojrzał na niego z pewnym współczuciem – nie chcę wiedzieć, co mogłeś widzieć.

Rowen nic na to nie odpowiedział. Po krótkiej ciszy podziękował za zasłyszane opowieści i oparł się o pręty swej celi, pogrążony w rozmyślaniach. W jego głowie kiełkowała teraz straszna myśl, że towarzyszące mu amnezja, brak głodu i niekończąca się tułaczka mogły być nieśmiesznym żartem jakiegoś czarnoksiężnika. Taka teoria przeszła mu przez głowę jeszcze w Labiryncie, lecz do czasu spotkania monstrów, które go stamtąd przepędziły, z całym przekonaniem wypierał myśl o wyjaśnieniach nadprzyrodzonych. Gdy wędrował w pojedynkę, dla zachowania resztek zdrowych zmysłów potrzebował wierzyć, że wszystko to, co przeżywał, dało się jakoś logicznie wyjaśnić.

Kiedy deszcz przestał padać, a teren obozowiska był już niemal cały pokryty błotem i kałużami brudnej wody, przy klatce nowego więźnia zjawiło się kilku żołnierzy.

– To ten? – zawołał jeden z nich.

– A jak myślisz, kretynie? – zapytał drugi.

– Cholera wie, nie widziałem jego twarzy przez ten deszcz.

– Jest ich tylko dwóch, a Gora chyba poznałeś. Przestań gadać, bo słabo ci to wychodzi. Po prostu wyciągnijcie go z tej klatki. Rosenwald zadecyduje o jego losie.

Po tych słowach dwóch z nich otworzyło kluczem zardzewiałą kłódkę, wyciągnęło z klatki przemoczonego więźnia i rzuciło go twarzą w błoto. Mężczyzna zaczął kasłać, po czym poczuł ucisk na swoich barkach. Chwilę później ciągnięto go już przez obóz. Nie widział praktycznie niczego. Nie miał możliwości przetrzeć swojej twarzy, a wokół zaczynało się już ściemniać. Dostrzegał tylko rozpalone gdzieniegdzie pochodnie, zatknięte na długich, wbitych głęboko w ziemię metalowych palach. Wokół siebie słyszał stukanie kuflami, śmiechy, brzęk żelaza i różne, nieprzychylne okrzyki. Nie wszystkie z nich były przyjemne dla ucha i wyraźnie rzucano je w różnych językach, z których nie wszystkie brzmiały znajomo. Żołdacy prowadzili go tak przez kilka dobrych minut, ciągnąc go za ramiona, tak że szurał kolanami boleśnie po zmiękczonej, lecz kamienistej glebie. Czuł się chyba jeszcze gorzej niż w czasie swej wcześniejszej samotnej tułaczki, niczym zwierzę wyciągane na ubój ku uciesze bezdusznej gawiedzi, czerpiącej bezwstydną radość z jego cierpienia.

W pewnym momencie zatrzymali się, a ucisk nareszcie zniknął z jego rąk.

– Szefie, to ten więzień, o którym wspominaliśmy wcześniej z Erickiem.

– A więc to jest śmiałek węszący wokół mojego obozu? – Dał się słyszeć obcy głos. Był silny i dumny. Czuło się od niego dozę szydery, ale w sercu Rowena budził przede wszystkim pewną grozę.

Korzystając z wolnej chwili, starł z oczu warstwę błota, odzyskując pozostałą mu resztkę honoru, a wraz z nią swój wzrok. Będąc w końcu w stanie dojrzeć stojącego przed nim osobnika, zobaczył niezwykle przystojnego mężczyznę. Miał młodzieńczą, niemal zniewieściałą urodę i piękne, bujne, odrobinę mokre blond włosy. Jego zielone, roześmiane w tej chwili oczy przeszywały go na wskroś. Był dobrze zbudowany, ubrany w czarną kurtę i długie, workowate, beżowe spodnie. Kątem oka Rowen zauważył bliznę ciągnącą się co najmniej od klatki piersiowej po szyję. Zwyczajny z pozoru mężczyzna, miał w sobie pewną aurę, która kazała trzymać się od niego na dystans.

– Widzicie jego spojrzenie, panowie? – krzyknął, szczerząc zęby do zebranego wokół tłumu żołnierzy. – Podoba mi się. Potrafi ukryć, że sra pod siebie ze strachu. Do tego wygląda na całkiem silnego.

– Nie miał przy sobie prawie nic – wtrącił jeden z żołnierzy – ale u pasa nosił ten miecz. – W tym momencie mężczyzna wyciągnął oręż Rowena. – Może to syn jakiegoś szlachcica. Mógłby być coś wart.

– Po ostatniej bitwie wojna zbliża się ku końcowi – stwierdził Rosenwald. – Pieniądze na pewno się przydadzą, ale jestem przede wszystkim ciekaw, jak ten wojownik poradzi sobie w starciu z naszym „mistrzem areny”. – Ostatnie słowa zaakcentował z wyraźnym przekąsem. – Zamknijcie go. Jutro stoczą walkę. Potem zadecyduję, co z nim zrobić… Albo z jego ciałem – dodał, uśmiechając się raz jeszcze.

Najemnicy zasalutowali, po czym ponownie chwycili więźnia i odprowadzili go do klatki. Gor znów spał oparty o niewygodne pręty swej celi, pozostawiając nowego przyjaciela samemu sobie. Przyjaźń, która potrwa jeszcze do jutra – pomyślał Rowen. Spojrzał na wybladły kwiat u swego boku. Na szczęście poza utratą barw nic złego mu się nie stało. Miał przeczucie, że powinien trzymać go blisko siebie. Tymczasem postanowił pójść spać. Musiał zregenerować siły przed następnym dniem.

Rozdział II

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Spis treści:

Okładka
Strona tytułowa
Prolog
Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III
Rozdział IV
Rozdział V
Rozdział VI
Rozdział VII
Rozdział VIII
Rozdział IX
Rozdział X
Rozdział XI
Rozdział XII

Dziedzictwo Rosette

ISBN: 978-83-8373-467-5

© Adam Puza i Wydawnictwo Novae Res 2024

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.

REDAKCJA: Agata Dobosz

KOREKTA: Julia Żak

OKŁADKA: Izabela Surdykowska-Jurek

Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

Grupa Zaczytani sp. z o.o.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek