Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
O czym jest ta książka? Najkrócej, o dwunastu osobach dożywających starości w poniemieckiej rezydencji na Wyspie Sobieszewskiej. Dwanaście życiorysów, profesji, charakterów, przekonań, postaw… Ale jeśli sądzicie, że w tym domu spokojnej starości jest cicho i spokojnie, a jego lokatorzy jedynie drzemią w fotelach lub wpatrują się godzinami w pejzaż za oknem albo też odliczają czas do kolejnego posiłku, to jesteście w błędzie. Życie w nim pulsuje, wrze, a nawet kipi, podsycane ludzkimi emocjami, tęsknotami i marzeniami. Oto pełna niebanalnego – czasem sentymentalnego, a często rubasznego – humoru relacja z przygotowań pensjonariuszy do Dnia Jeża.
Robert Tracz – plastyk, literat, publicysta. Autor m.in. powieści Pacykarz z Udorpia (II nagroda „Costerina 2017”) oraz opowiadania Tryptyk gdański (I nagroda „Gdańsk – Miasto od Nowa” 2015) Ponadto jest autorem dwóch zbiorów opowiadań wędkarskich: Spowiedź kardynała i Śpiew Srebrnej Strugi oraz dwóch książek dla dzieci: Wiersze na dobranoc i Kosmiczna podróż. Mieszka w Gdańsku i jest miłośnikiem tego miasta, jego bogatej historii i otwartości na różnorodność i wielokulturowość, dawniej oraz obecnie. Interesuje się również złożoną historią, kulturą i tradycjami Kaszubów.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 130
Rok wydania: 2023
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © Oficynka & Robert Tracz, Gdańsk 2023
Wszystkie prawa zastrzeżone. Książka ani jej część nie może być przedrukowywana ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Oficynki.
Wydanie pierwsze w języku polskim, Gdańsk 2023
Opracowanie redakcyjne: zespół
Skład: Dariusz Piskulak
Projekt okładki: Anna Damasiewicz
Grafiki: © Ljupcho Smokovski | Depositphotos.com, © Alexey Kokoulin | Depositphotos.com, © Klara Viskova | Depositphotos.com, © Nadezhda Niederer | Depositphotos.com
ISBN 978-83-67875-50-9
www.oficynka.pl
e-mail:[email protected]
Dom
Znajduje się na Wyspie Sobieszewskiej, niecały kilometr od morza i piętnaście kilometrów od Gdańska. Posiada dwie kondygnacje, kilkanaście pomieszczeń, zaplecze kuchenne oraz duży taras. Zbudowany został w czasie ostatniej wojny dla wysokiej rangi urzędnika niemieckiego z organizacji Todt. Otacza go czterohektarowy park z mieszanym drzewostanem, licznymi klombami, alejkami, oczkiem wodnym i zadaszoną altaną. Po wojnie mieścił się w nim magazyn narzędzi rolniczych i środków owadobójczych. W latach siedemdziesiątych przeszedł gruntowny remont, po którym przekazany został w użytkowanie Związkowi Młodzieży Socjalistycznej – pełnił funkcję obiektu szkoleniowego i wypoczynkowego. Po zmianach ustrojowych został wystawiony na sprzedaż. W 1998 roku kupili go pewna gdańska bizneswoman i jej konkubent, znany trójmiejski adwokat – adaptowali oni budynek na potrzeby całodobowego domu opieki ludzi w podeszłym wieku. Dom nazwali „Przystań” i zatrudnili profesjonalny personel – miesiąc później przyjęto pierwszych podopiecznych.
Gdyby jakiś olbrzym uniósł nocą jego dach, ujrzelibyśmy dwanaście osób płci obojga, śpiących w sześciu dwuosobowych pokojach. Jedenaście osób… Jedna kobieta nie śpi, cierpi na bezsenność. Wspierając się na lasce, przemierza wolno korytarz w tę i z powrotem, szepcąc coś pod nosem – może skarży się Bogu na swoją samotną, niedołężną starość. Śpiący pochrapują, postękują, pomrukują, przekręcają się niespokojnie z boku na bok. Ci, którzy miewają sny, śnią swoją młodość, swoich mężów, żony, swoje dzieci, wnuki, swoje psy, koty… Rano, gdy się obudzą, oddamy im głos.
Pokój nr 1
Stanisław Choma – profesor, literatIgnacy Kulaszewski – mistrz krawiecki
– O, mam coś dla pana profesora. Pan powinien to wiedzieć. Prekursor egzy… egzyste… egzystencjalizmu, urodzony w Pradze, autor Procesu. Na pięć liter.
– Kafka.
– To chyba ptak.
– Kafka przez „f”, nie przez „w”. Ef, jak fuga albo fiut. Trzeba było, kolego Kinaszewski, czytać coś więcej niż tylko paski w TVP, to by pan wiedział.
– Po pierwsze Kulaszewski, po drugie czytanie męczy oczy. Krawiectwo też męczy oczy, niestety, ale szyć musiałem, czytać niekoniecznie. Po pięćdziesięciu latach pracy w zawodzie szkieł trzy plus używam i niebawem będę musiał sprawić sobie jeszcze mocniejsze. Krzyżówki tak oczu nie męczą, chociaż ostatnio jakby coraz trudniejsze są. Autora Ferdyrurki wciskają albo jakiegoś Kafkę. Niepotrzebnie. A pan, profesorze, jeśli taki uczony, to niech odpowie, co to jest fastryga.
– Coś z fast foodem?
– Zfast czym? A plisa? Co, też problem?
– Znam pliskę, koniak bułgarski. I pliszkę znam… oraz please. To ostatnie po angielsku, jak by pan przypadkiem nie wiedział.
– Ościeg zygzakowy nawet nie zapytam… Różne Szekspiry się zna, niepolskie języki, studentów się uczyło, kilka książek się napisało, jedną nawet za granicą wydali, a podstawowych terminów krawieckich ni w ząb.
– Dokształcę się przy panu.
– Warto, fachowej wiedzy nigdy dość.
– Gdzie był ten pański zakład, mistrzu?
– WOliwie, na Starym Rynku. Wieże katedry z okna widziałem i do Parku Oliwskiego przez ulicę miałem.
– Przecież ja u Ignacego smoking zamawiałem na profesurę. Kiedy to było? Dwadzieścia lat temu?
– Tak, tak, przypominam sobie. Jak tylko się pan pojawił w tym pokoju, wiedziałem, że twarz znajoma. Na przymiarki przychodził pan w takim eleganckim jasnym kapeluszu i z laską, co rączkę miała w kształcie głowy orła.
– Orzeł przedni, srebro wysokiej próby, misterna przedwojenna robota. W sopockim lombardzie kupiłem. Identyczną miał Waldorf. Niestety, już jej nie posiadam. Podczas spaceru potknąłem się na Krowim Moście, laska wypadła mi z dłoni, odbiła się od barierki i przepadła w wodach Motławy. W rzece woda ciemna, mułu na pół metra, nie sposób było wyłowić. Ta, której używam obecnie, pochodzi z końca dziewiętnastego wieku z warsztatu oksfordzkiego, należała do kamerdynera rodziny królewskiej.
– Pan o laskach, a u mnie trzy przymiarki były. Zawsze musiały być trzy. Eeech, dobre czasy dla krawców już dawno minęły, tylko wspomnienia pozostały. Kto dzisiaj smoking w zakładzie zamawia? Nikt. Garniturów na miarę też się nie robi. Jak komuś niezbędny na ślub lub pogrzeb, to po fabryczny do sklepu idzie. Ale to nie to samo, o nie! Żaden gotowiec nigdy nie będzie tak dobrze leżał na mężczyźnie jak ręcznie wypracowany. Ostatni garnitur zamówił u mnie premier Tusk przed wyjazdem do Brukseli. Był zadowolony. Potem w telewizji go w nim widziałem. Pięknie leżał. Jak patrzyłem, to aż mi dech w piersiach przytykało, byłem dumny, że rodak na mównicy stoi w garniturze przeze mnie szytym i wszyscy na niego patrzą.
– Takie czasy nastały, mistrzu Kinaszewski, świat przyspieszył, i nikt nie chce sobie głowy zaprzątać trzema przymiarkami.
– Kulaszewski, za przeproszeniem. Ten Tuskowy był ostatni, klientów ubyło, jakaś zła zmiana nastąpiła. Siedziałem godzinami bez zajęcia, drzemałem, herbatki ziołowe zaparzałem, grałem na grzebieniu, krzyżówki rozwiązywałem, gapiłem się na ludzi za szybą. Któregoś dnia dźwięk dzwonka wyrwał mnie z zamyślenia. Wszedł klient w podkoszulku z napisem „Śmierć wrogom Ojczyzny”, ramiona w tatuażach, karczycho jak u byka, wygolony na łyso. I wie profesor, co chciał? Dżinsy przyniósł, żeby mu skrócić. Spodnie robocze amerykańskich farmerów i poganiaczy bydła na stole położył. Z dżinsami do zakładu mistrza krawieckiego Ignacego Kulaszewskiego. Odebrałem to jak zniewagę. Odmówiłem. Powiedziałem, że absolutnie nie jestem wrogiem ojczyzny, lecz mam mnóstwo terminowych zleceń, z których muszę się wywiązać, bo za kilka dni zaczynam urlop na Capri. Po wyjściu łysola opuściłem rolety, zamknąłem drzwi na zasuwkę oraz na dwa zamki patentowe. Na zawsze, na wieki. Miesiąc później sprzedałem lokal wraz z wyposażeniem i pojechałem do Ciechocinka zdrowie i nerwy podreperować. Po powrocie zdecydowałem się na pobyt tutaj, z własnej nieprzymuszonej woli. Krewnych na Wybrzeżu nie mam, starości samotnie w czterech ścianach nie chciałem przeżywać. Ciepło tu, przytulnie, jedzenie i leki podadzą, towarzystwo znanego pisarza mam, jest z kim pogadać. W takich warunkach mogę spokojnie do śmierci krzyżówki z dużą przyjemnością rozwiązywać. Ale wiem też, że nie wszyscy są zadowoleni z pobytu w „Przystani”. Słyszałem, jak kolega Gorączka porównał ten dom do kosmicznej czarnej dziury, która nas wessała i z której nie ma wyjścia, chyba że w drewnianym opakowaniu.
– Opinia kolegi Gorączki nie jest daleka od prawdy. Szału nie ma, atrakcji nie za wiele, dzień podobny do dnia, a zajęcia terapeutyczne na poziomie przedszkola. Ile razy można układać te same puzzle albo lepić zwierzątka z plasteliny?
– Ma profesor słuszną rację.
– Ignacy zamknął zakład, a ja w kwesturze klucze oddałem od profesorskiego pokoju.
– Zwolnili pana?
– Nie, nie zwolnili, sam odszedłem. Krystyna już od pewnego czasu nalegała, abym przestał wykładać na uczelni i zajął się wyłącznie pisaniem. Pojawiły się problemy z pamięcią. Zdarzało mi się pomylić sale wykładowe, zapomnieć notatek, pójść do kawiarni albo na spacer zamiast na uczelnię. Któregoś dnia w drodze na zajęcia zasnąłem na ławce w parku.
– Tak zwyczajnie, usiadł profesor na ławce i zasnął?
– Może nie tak zwyczajnie… Przysiadłem się do bezdomnego, który mnie zagadnął, prosząc o papierosa. Gość był zarośnięty, w wyświechtanym ubraniu i niezbyt ładnie pachniał, ale na kolanach miał książkę. Czytał wiersze Wisławy Szymborskiej. Dałem mu wszystkie drobne, jakie miałem w kieszeni, a on w podzięce wydobył z plecaka butelkę taniego wina i zachęcił mnie do wypicia. Zaczęliśmy rozmawiać o poezji Miłosza, Baczyńskiego, Herberta, pociągając co i rusz, na przemian, z flaszki. Wino było podłe, natomiast rozmowa ciekawa. W południe obudził mnie patrol straży miejskiej. Innym razem Krysia wysłała mnie po bułki do pobliskiej piekarni. Wyszedłem, nie ubierając kurtki, i nie wiedzieć czemu, zamiast do piekarni, udałem się nad morze. Po kilku godzinach zawędrowałem plażą do Orłowa. Byłem zdezorientowany, zziębnięty i głodny. Jacyś młodzi ludzie podprowadzili mnie do przystanku kolejki elektrycznej, kupili bilet i powiedzieli, na jakiej stacji mam wysiąść. Przypłaciłem tę nierozsądną wycieczkę zapaleniem oskrzeli.
– Kupił pan bułki?
– Jakie bułki?
– No te, po które wysłała pana żona.
– Nie kupiłem, na plaży nie natknąłem się na piekarnię. Potem było tylko gorzej. Początkowo lekceważyłem objawy, tłumaczyłem przepracowaniem… Aż wydarzyło się nieszczęście.
– Miał pan wypadek?
– Wypadek nie byłby najgorszy. Skompromitowałem się jako profesor filologii polskiej, wykładowca z trzydziestoletnim stażem. W jednej chwili rozmieniłem swój autorytet na drobne, ośmieszyłem się. Teraz wiem, że to przez postępującą, podstępną chorobę. Skompromitowałem się na egzaminie semestralnym drugiego roku. Zapytałem studentkę o twórczość Gombrowicza.
– Nie znam gościa.
– Nie zaskoczył mnie Ignacy. Dziewczyna znała, była przygotowana, mówiła ciekawie, ze swadą, omawiając egzystencjalne i filozoficzne aspekty Dzienników.
– Powiedział profesor coś niestosownego, obraźliwego?
– Na moje pytanie, czy zna inne książki pisarza, odpowiedziała, że najbardziej ceni Trans-Atlantyk. „To nie Gombrowicza, młoda osóbko!”, zastopowałem jej wypowiedź podniesionym głosem, lecz ona się upierała przy Gombrowiczu.
– Miała rację?
– No cóż, strzeliłem sobie w skroń, z przyłożenia. Odparłem kategorycznie, iż najważniejszym dziełem tego autora jest Titanic. Dziewczyna zaniemówiła, zbladła, zaczęła dygotać, w oczach zalśniły łzy… Otworzyłem jej indeks i wpisałem ocenę dostateczną. Dwie godziny później co najmniej połowa studentów wiedziała o wydarzeniu. Widziałem, jak na mnie patrzyli, gdy szedłem korytarzem. W domu zrelacjonowałem egzaminacyjny incydent Krystynie. Żona wysłuchała, pokiwała z politowaniem głową i stwierdziła, że poszedłem na dno, tak jak ten nieszczęsny liniowiec, duma brytyjskiej marynarki. Zażądała, abym następnego dnia złożył rezygnację ze stanowiska wykładowcy. Rano obudziłem się zlany potem. Szufladka się otworzyła. Zdałem sobie sprawę z tego, co się stało i jakie to może mieć dla mnie konsekwencje; na uczelni stanę się pośmiewiskiem. Wiedziałem, że nikt nie będzie po mnie płakał. Wśród uniwersyteckiej kadry nie byłem zbyt lubiany. Docierały do mnie opinie, że jestem zadufanym pyszałkiem, że chełpię się szlacheckim pochodzeniem, a herbatę piję tylko w rodowej porcelanie. Sądzę, że zazdroszczono mi popularności, sukcesów, wywiadów i nagród literackich. Zwykła ludzka zawiść. Ale dlaczego ja się tak przed Ignacym wywnętrzam? Mistrza krawieckiego chyba niespecjalnie interesuje historia wzlotów i upadków stetryczałego profesora akademickiego…
– Może niespecjalnie interesuje, ale jeśli jest potrzeba mówienia, proszę mówić. Profesor przy krzyżówkach mi pomocny, to ja mogę słuchać.
– Dziękuję za szczerość. Na czym to ja skończyłem? Cholera, szufladka znowu się zamknęła.
– Na zawiści.
– No tak. Może mieli rację ci, którzy mnie osądzali, nazywając snobem i bufonem, sam nie wiem. Nie znoszę bylejakości, podróbek, plastikowego ersatzu… Zawsze lubiłem się otaczać pięknymi przedmiotami: starą porcelaną, stuletnimi zegarami, kunsztownie wykonanymi laskami, fajkami, markowymi piórami wiecznymi. Krysia też była piękna, kiedy ją poznałem.
– Opana żonie nic złego nie powiem, niczego sobie kobitka, nie wygląda na swoje lata, taka energiczna i kolorowa, zawsze coś wesołego powie, a te dżemiki własnej roboty, które przynosi, wprost pychota. Najbardziej mi podchodzi wiśniowy, grubo rozsmarowany na bułce maślanej albo bagietce. Kiedy pani Krysia ma przyjść do profesora?
– Wpołudnie pojechałem na uczelnię, złożyłem rezygnację i odszukałem studentkę, którą poprzedniego dnia tak okrutnie postponowałem. Poprosiłem o indeks, przekreśliłem ocenę dostateczną i wpisałem bardzo dobrą. Oddając dziewczynie indeks, przeprosiłem, mówiąc, że jestem starym idiotą.
DALSZA CZĘŚĆ DOSTĘPNA W WERSJI PEŁNEJ