M.E.A.T. Żywica Skał. Pamiętnik sir Culligana - Tracz Robert - ebook + audiobook

M.E.A.T. Żywica Skał. Pamiętnik sir Culligana ebook i audiobook

Tracz Robert

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Wyjaśnienie i rozwinięcie fabuły gry RPG M.E.A.T. Projektu, który łączy w sobie najnowsze rozwiązania gamingowe z cechami charakterystycznymi dla klasyki tego gatunku, czyli grami fabularnymi z lat 90. XX wieku. 

Audiobook „M.E.A.T. Żywica Skał. Pamiętnik sir Culligana” to zapis mrożących krew w żyłach wydarzeń, których świadkiem był tytułowy bohater. Opowieść, będąca swoistym połączeniem elementów typowych dla diariuszy, horroru i science fiction, zadowoli każdego żądnego wrażeń słuchacza.

Wejdź w skórę sir Culligana, weterana wojny secesyjnej, a aktualnie właściciela prosperującej kopalni złota Payette i jednego z bardziej szanowanych mieszkańców spokojnego miasteczka Washagami. Spokojnego, lecz do czasu…

Epidemia tajemniczej choroby, śnieżyca odcinająca miejscowość od reszty świata, głód i strach przed tym, co przyniesie jutro. Jedno jest pewne – nie będzie to nic dobrego…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 141

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 4 godz. 1 min

Lektor: Mateusz Działowski
Oceny
4,0 (2 oceny)
0
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Copyright © by Robert Tracz,

Wydanie I

Kraków, MMXX

1.

Jesienny, ciepły dzień ma się ku końcowi. Zachodzące słońce kładzie swoje promienie na drzewach, które przechwalają się liśćmi w kolorze gorącego rubinu i plastrów miodu. Wąską ścieżką, szlakiem traperów i Indian wijącym się między wzgórzami i jeziorami, zmierzam w stronę góry zwanej tutaj Płaczącym Bobrem, z racji kształtu i wypływającego z jaskini źródła. Logan Lynx, myśliwy i handlarz futer, w czasie ostatniej bytności w Washagami opowiedział mi trochę historii związanych ze swoim fachem. Kilka razy wspomniał o polowaniu na bobry oraz znalezionych przy ich solidnych tamach rzeszotach, sitach i misach. Były schowane w prowizorycznym szałasie. Ktoś w tym miejscu nielegalnie płukał złoto. Zabrałem więc laski dynamitu, żeby rozsadzić kilka szczelin góry i sprawdzić, czy nie zawierają drogocennych żył. Później zarejestrowałbym nową działkę i otworzył następną kopalnię. Zaplanowałem nocleg w myśliwskiej osadzie Irokezów. Powoli zbliżam się do polany. Jestem zaniepokojony martwą ciszą, nienormalną jak na tę porę dnia. Schodzę z konia, chwytam rękojeść colta i rozchylam gałęzie drzew, żeby niezauważony przez nikogo rzucić okiem na wioskę. Jest opuszczona! Nigdzie żywego ducha... Trzymając konia za cugle, idę w stronę głównego paleniska. Mijam wigwamy, których skóry powiewają na lekkim, wieczornym wietrze. Odsłaniają puste wnętrza i rusztowania z żeber wielorybów, walające się na matach jakieś sprzęty i porzucone ubrania. W kierunku każdego przezornie zwracam lufę rewolweru. Ponury widok. Docieram w niezmąconej ciszy do wbitych w ziemię trzech totemów. Wyrzeźbione w drzewie twarze zostały pomalowane jaskrawą czerwienią i czarnymi smugami. To barwy wojenne Irokezów. Są powykrzywiane szaleńczymi grymasami, jakby wydawały okrzyki wojenne i pluły nienawiścią. Pale poobwieszano paciorkami z muszli, piszczelami, żebrami i skalpelami, na których widnieje jeszcze zakrzepła krew. Obok, w kręgu z granitowych otoczaków, pozostałość ogniska. Nad nim, nasadzony na dębowym rożnie, wisi zwęglony jeleń z porożem zadartym w ciemniejące niebo. Puszczam konia, schylam się i dotykam popiołu – jeszcze ciepły. W tym momencie mocny powiew unosi w górę tumany kurzu, piachu i siwego pyłu. Muszę dłońmi zakryć piekące oczy. Gdy je otwieram, świszczący wir powietrza tworzy wokół totemów kłębiaste kształty przypominające nadmuchane wściekłością brunatne obłoki. Wystraszony koń puszcza się galopem w stronę lasu, z impetem uderza w konary drzew i rżąc przeraźliwie, skręca sobie kark! Nerwowo rozglądam się wokół w poszukiwaniu schronienia, ale ciemność staje się coraz bardziej gęsta; tracę orientację, więc kucam blisko ziemi, o którą wspieram się rękami. Chmury przybierają upiorną, cielesną postać o nadludzkich rozmiarach. Pokryty jaszczurczymi łuskami tułów wieńczy głowa z wyszczerzonymi kłami, jej ohydę wzmacnia jeszcze brak warg.

Monstrum ma rogi bizona i oczy pokryte matowym bielmem, które nieruchomo wpatrują się we mnie. Na szyi żelazna obroża pokryta ostrymi kolcami, do której przykuty jest gruby, chrzęszczący łańcuch. Jakby zerwał się z piekielnej budy. W potężnych łapach trzyma gotowy do ciosu tomahawk oraz bolas. Robi krok w moją stronę. Wiem, że ucieczka na nic się zda, zostaje tylko atak. Strzelam. Z tej odległości nie sposób spudłować, jednak demon błyskawicznie robi uniki, wszystkie pociski z magazynku chybiły. Chargot wydobywający się z jego krtani przypomina czarci śmiech. Na chwilę milknie, po czym z wysiłkiem znaczonym napęczniałymi żyłami na czole mówi:

– Za rany, które zadałeś tej ziemi, które nigdy się nie zabliźnią, będziesz musiał zapłacić...!

Szybko chwytam tkwiący za pasem nóż myśliwski, robię przewrót w przód. Znajduję się między nogami potwora, klękam i z zamaszystym rozmachem wbijam ostrze w kolano. Słyszę zgrzyt pękającej kości i rozsierdzony ryk, a brunatna jucha, śmierdząca podziemną zgnilizną, tryska na nogawki spodni. Przeżera materiał, wtapia się w uda i okropnie piecze. Jednocześnie czuję, jak szpic tomahawka zręcznie rozcina moje podbrzusze. Padam, kulę się i oburącz zatrzymuję usiłujące wypaść na trawę wnętrzności. Nade mną pojawia się rozwarta, warcząca paszcza, z której ciekną krople spienionej śliny. Dreszcz lęku przebiega po plecach. Czyżby przyszedł kres?

Szelest kartek spadającej książki obudził mnie. Musiałem zdrzemnąć się w czasie czytania „Wojny światów”. Podniosłem powieść z podłogi i głęboko odetchnąłem z ulgą. Koszmar się skończył. Wstałem z szezlonga, podszedłem do okna. Odsunąłem zasłony i spojrzałem na wieczorny krajobraz.

Ołowiane chmury od paru dni zginały karki sosnowym lasom. Wiatr z północy pokrywał Washagami szronem. Sople wielkości dyszli wozów zwisały z dachów, białe garby śniegu opierały się o ściany domów. Mróz przenikał nawet do saloonu naszego miasta, gdzie whiskey, mieszana w szklanych słoikach z paroma kroplami zimnej wody, parowała z czubów rozśpiewanych gości. Opowiadali sprośne dowcipy i zerkali na kartki kalendarza. Ale do wiosny brakowało prawie trzech miesięcy. Górnicy z mojej kopalni, twardzi ludzie, zbytnio nie przejmowali się napadem mrozu. W krecich tunelach, chronieni przed zimnem, mogli przesiewać urobek i powoli napełniać nim lniane worki, w których od czasu do czasu łyskały słonecznym światłem kruszyny diamentów i kawałki skał z żółtymi żyłkami złota. Wydobycie więc pozostawało bez zmian, co mnie niezmiernie cieszyło.

2.

W gabinecie, na pierwszym piętrze domu, skąd roztaczał się widok na wzgórza porośnięte lasami, rozległ się cichy, lecz zdecydowany głos pukania.

– Siad! – władczo rzuciłem w stronę Wellsa, pokazując dywanik obok biurka przy kominku, w którym migotliwie żarzyły się polana. Pies karnie wykonał polecenie. Był to biały wilczur ongiś zakupiony jako wynędzniałe szczenię od Siuksów. Po rzeźni w czasie Tańca Duchów, w obawie przed powtórzeniem losu Wielkiej Stopy, uciekli przed amerykańskimi kawalerzystami do Kanady. Jako oficer, w żyłach którego płynęła szlachecka krew, nie zgadzałem się na poniżanie honorowych Indian. Swego czasu rzuciłem służbę i związałem się z potomkinią francuskich kolonizatorów.

Zająłem miejsce w głębokim fotelu za biurkiem i podkręciłem lampę naftową, żeby rozjaśnić wszędzie pełzający mrok. Żółtawy blask oświetlił wiszące na ścianach portrety, wśród których wyróżniał się dowódca 7. regimentu Custer z niezłomnym wzrokiem wpatrzonym w przyszłość. Studiowaliśmy razem rzemiosło wojskowe w West Point. Czasem spotykaliśmy się przy cokole Tadeusza Kościuszki – pożyczałem notatki z inżynierii, a on opowiadał z pasją o koniach i układaniu ich do służby w kawalerii. Staliśmy się przyjaciółmi. A później oficerami, których los rzucił na pola przy Little Bighorn...

Wszedł Waloon, znający się na rzeczy kierownik wydobycia. Służba nigdy nie wzbraniała mu prywatnej rozmowy ze mną, zawsze przynosił ważne wiadomości o produkcji. Pochodził z południowej Belgii – władał francuskim, więc dogadywał się z większością załogi i znał panujące wśród niej nastroje. Wskazałem na skórzany fotel obok stolika, na którym stała bazaltowa popielniczka. Niepewnie spoglądał na Wellsa, który łyskając czerwonymi ślepiami, warczał i prężył tułów do skoku.

– Waruj – łagodnie powiedziałem. Pies położył mordę na przednich łapach. Ośmielony Waloon wszedł i usiadł. W kościstej dłoni trzymał długie cygaro i od czasu do czasu puszczał z ust niebieskie kółka dymu.

– Sir Culliganie, moglibyśmy zwiększyć ilość urobku. Mamy wyraźne znaki, że w głębi szybów znajdują się złoża miedzi diabła. Byłby dodatkowy dochód...

– Co o tym świadczy? – zapytałem.

– W najniższym tunelu przy przedniej ścianie znalazłem to! – na stoliku położył parę bryłek skał o miedzianoczerwonej barwie i charakterystycznym, metalicznym połysku. Dumnie mrugnął okiem i puścił kolejne kółeczko dymu. Wiedziałem doskonale, do czego można wykorzystać miedź diabła. Amerykanie zapłacą każdą cenę, żeby ich okręty stały się niezatapialne. Chcieli dominować na Atlantyku – prowadzili już próby wzmacniania kadłubów, ale brakowało im surowców. Nadarzała się więc okazja wejścia na zyskowny rynek zbrojeniowy. Trzeba było działać szybko.

– Masz pomysł, jak w kopalni „Payette” zwiększyć wydobycie?

– Jeżeli tylko sir Culligan zatrudni więcej ludzi, to firma może pracować bez przerwy; a do metalowych wózków zaprzęgniemy konie i robota ruszy z kopyta, ha, ha, ha... Poprowadzimy tory na najniższych poziomach i skończymy wreszcie z workami.

– Ale skąd wziąć ludzi? – zamyśliłem się. Czekanie aż zima minie to zbyt duża strata czasu. Waloon, strzepnąwszy popiół z upalonego cygara, rzekł:

– Więzienie jest przepełnione...

Miasto miało wiele kłopotów z przybywającymi z zachodu ludźmi szukającymi w środku lata pracy. W Klondike zdobyli duże doświadczenie. Tamtejsze złoża złota zostały jednak podzielone i nie parcelowano już nowych działek, więc wszyscy poszukiwacze chcieli zakotwiczyć się gdzie indziej. Wschodnie prowincje otwierały wiele możliwości. Ja natomiast dawałem robotę tylko poszukiwaczom, którzy mogli poszczycić się znalezieniem pokaźnych samorodków. Pozostali, odsyłani z kwitkiem, rzucali siarczyste klątwy na Washagami. Sprzedawali grudki złota wielkości pestek wiśni a później, zalani w sztok, demolowali główną ulicę i strzelali dla sportu w oświetlone świecami okna.

Nie przestrzegali zakazu noszenia broni na terenie miast górniczych. W tancbudach wszczynali bijatyki, podczas których ze zwierzęcą pasją obijali sobie mordy w kłótniach o kobiety. Dobrze że szeryf Steele miał oczy otwarte. Świetnie uzbrojona i przeszkolona konna policja strzelała bez ostrzeżenia do bandziorów i mętów spod ciemnej gwiazdy. Jacob Walker na cmentarzu niestrudzenie przez wiele dni układał zwłoki we wcześniej przygotowanych półtorametrowych grobach. Innych pakowano za kraty.

– Myśl genialna, Waloon! Przejrzę raporty księgowe. Wiesz, że rachunki są ważne... Bardzo ważne! Nie możemy pozwolić, żeby zyski spowalniały, a tym bardziej malały!

– Rzecz jasna, sir Culliganie.

– Muszę przejrzeć plany kopalni i zorientować się, ilu nowych pracowników potrzeba. Do widzenia! – wstałem. – I pamiętaj, jesteś moim zaufanym pracownikiem od lat, nikomu ani słowa o nikielinie.

– Ma się rozumieć! – służbowo przytaknął kierownik i bez wahania opuścił pokój.

Wells odprowadził go czujnym okiem. Pozostawił po sobie topniejący na podłodze śnieg, wilgotny zapach bezdennych szybów oraz dokuczliwy swąd maszynowych smarów. I oczywiście popiół po wypalonym kubańskim tytoniu.

3.

Nazajutrz kazałem zaprząc konia do sań i opatulony w wełniany płaszcz, z zakręconym wokół szyi szalikiem, przytrzymując jedną ręką kapelusz, żeby wiatr go nie porwał, ruszyłem do szeryfa. Zjechałem ze wzgórza, na którym znajdowała się moja posiadłość; drogą dotarłem na rynek. Ratusz z uwagi na pogodę był zamknięty, a targowisko świeciło pustkami. Ludzie zaszyli się w domach, żeby przeczekać wichurę. Miałem złe przeczucia. Oby nie uderzyła w miasto burza śnieżna! Z rynku wyjechałem na północ i po kilkunastu minutach stanąłem przed biurem Steele’a. Jedną ścianą przylegało do więzienia i właściwie niczym się od niego nie różniło – w oknach wstawione były solidne kraty, wyraźnie widoczne na tle czerwonych, wewnętrznych okiennic.

Uwiązałem konia, okryłem jego zad derką. Po skrzypiących schodach wszedłem na taras i zakołatałem w drzwi.

– Wejść! – zdawkowo rzucił Steele. Otwarłem ciężkie, okute żelazem drzwi i znalazłem się w środku. Izba urządzona była ascetycznie. Naprzeciw wejścia stał drewniany stół, na którym paliła się gruba woskowa świeca z kopcącym knotem. Parę krzeseł pod ścianą i jedno obok stołu. W rogu ogromna, zamknięta na dwie kłódki szafa, o którą opierał się stojak z sześcioma winchesterami. Ich komory zamkowe lśniły mosiężnym blaskiem. I wreszcie żeliwna „koza” z trzaskającymi w płomieniach polanami sosny. Na ścianach wisiały dwie skóry grizzly, pamiątki po myśliwskich wyprawach szeryfa na Alasce. On sam siedział za stołem; na oparciu krzesła wisiał kapelusz Stetson. Ubrany był w bryczesy i szkarłatną kurtkę rozpiętą do połowy, tak że można było dostrzec pod nią zarośnięty tors i szerokie jak piec bary. Guziki migotały tą samą barwą co zamki karabinów. Ręką wskazał na krzesło i poprosił, by usiąść.

– Niecodzienna wizyta. Co pana sprowadza? – z zaciekawieniem zapytał. Rzeczywiście, niewiele miałem z nim wspólnego. Czasem spotykaliśmy się na rynku, gdy wracałem z saloonu po wieczornych partyjkach pokera z bibliotekarzem Flynnem i doktorem Naismithem. Zwykle wymienialiśmy parę zdań na temat sytuacji w mieście. Był zapieklonym rojalistą, a ja – absolwent jankeskiej uczelni – czułem ducha nowych czasów, więc – żeby nie wdawać się w sprzeczkę – szybko żegnaliśmy się.

Postanowiłem od razu wyjaśnić moje zamiary.

– Szeryfie, potrzebuję ludzi do kopalni. Konieczne jest otwarcie nowego wyrobiska. Rząd Kanady zwrócił się do mnie z prośbą o pomoc w pewnej sprawie. Żeby ją załatwić, zyski koniecznie muszą być większe... – skłamałem.

– Polityka? – westchnął, patrząc na mnie i mrużąc oczy, jakby chciał zbadać moje myśli.

– Nie mogę powiedzieć, list dostarczono z zastrzeżeniem poufności – przyłożyłem wskazujący palec do ust w taki sposób, w jaki ucisza się ludzi.

– No dobrze, ale jaki to ma związek ze mną? Nie zgodzę się, żeby moi ludzie zeszli pod ziemię. Potrzebni są na jej powierzchni! – powiedział zdecydowanym, żołnierskim tonem.

– Ależ, panie Steele, oczywiście. Nie myślę o policjantach, tylko o tych zza ściany – uśmiechnąłem się, zerkając w stronę cel. – Wiem, że paru z nich codziennie idzie pod strażą do lasu, ścinają drzewa, żeby dostarczyć na własnych plecach opał do okolicznych posterunków. Ale poza tym wszyscy pozostali siedzą bezczynnie i roją głupie pomysły o tym, czym będą się zajmować na wolności. Chyba lepiej by było, gdyby coś zrobili dla naszego miasta, czyż nie?

– Sir Culliganie, to prawda, ale ja mam swoje obowiązki... – nieufnie odrzekł, patrząc mi prosto w oczy.

Prawdziwy żołnierz – pomyślałem. Wiedziałem, że mam do czynienia z człowiekiem honoru. Rozkaz i prawo to dla niego jedyne świętości. Gdyby można było położyć na stole parę zwitków dolarów, rozmowa zakończyłaby się właśnie teraz. Ale nie mogłem tego zrobić. Jakikolwiek cień podejrzenia przekreśliłby moje plany współpracy ze Stanami Zjednoczonymi.

– Panie Steele, jestem gotów wesprzeć kanadyjską konną policję w Washagami. Znane są moje możliwości – za każdego aresztanta zakupię dla policji jednego konia. Poza tym wypłacę im ćwierć dolara za dzień pracy. Wy zapewnicie ochronę przed ucieczką. Dwóch uzbrojonych wartowników przy wyjściu z szybu w zupełności wystarczy. To tyle, co wartownicy zabezpieczający więzienie. Rachunek jest prosty... Cele więzienne zamienisz pan na kopalnię z zyskiem obopólnym!

Steele wstał, kręcąc w palcach medalion, zwisający na łańcuszku, przypięty do lewej kieszeni munduru. Wahał się. Ściągnął brwi, jakby od tego zależała ilość rozsądku w wojskowej głowie. Po chwili chrząknął, potarł ręką czoło, podkręcił wąsa i powiedział:

– Pal sześć! Dwudziestu więźniów mogę wysłać do kopalni. Jutro rano moi ludzie ich tam doprowadzą.

– Dziękuję bardzo, szeryfie – wstałem i żegnając się, podaliśmy sobie dłonie. Poczułem mocny uścisk niczym kowalskich obcęgów. Uśmiechnąłem się i pomyślałem, że nie chciałbym go spotkać na polu bitwy.

W dobrym nastroju wsiadłem do sań. Udałem się do biura, które znajdowało się na piętrze budynku stojącego obok pracowni Waloona. Z okna roztaczał się widok na okolicę „Payette”, główną bramę z szyldem oraz wejście do najważniejszego chodnika. Z radością patrzyłem na pracę ludzi, która szła jak w zegarku, a urobek rósł na stosach. Siadłem przy stole i napisałem rzetelny, z wiarygodnymi danymi, list do Bethlehem Steel Company. Przedstawiłem Amerykanom pomysł wzmocnienia pancernych płyt dla okrętów US Navy dzięki mojemu wydobyciu miedzi diabła. Oferta, jak sądziłem, była bardzo uczciwa i kusząca. Bez zwłoki pchnąłem człowieka na pocztę, żeby dziś pismo zostało wysłane. Czas w interesach jest ważny. Pocztmajster zdążył jeszcze włączyć list do dzisiejszej przesyłki, z którą odjechał pociąg.

Redakcja: Karolina Siudej

Korekta: Karolina Siudej

Projekt okładki i stron tytułowych: Dawid Boldys

Druk i oprawa: MIWA Group

Trippin Bears sp. z o.o.

[email protected]

www.meatrpg.com

ISBN 978-83-958132-2-1