Dzień tryfidów - John Wyndham - ebook + audiobook + książka

Dzień tryfidów ebook

Wyndham John

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Książka, która będzie cię prześladować do końca życia. - „Sunday Times”

Najlepszy autor science fiction, jakiego wydała Anglia. - Stephen King.

Billowi Masenowi wydaje się, że ma pecha. Cały świat zachwyca się spektakularnym deszczem meteorów, a on leży w londyńskim szpitalu z porażonym wzrokiem. Gdy jednak zaniepokojony zniknięciem personelu zdejmuje bandaże, okazuje się, że może się uważać za szczęśliwca – tylko on i garstka innych osób wciąż widzą.

Ślepcy skaczą z okien, zapijają się na śmierć. Ci, którzy nie popadli w czarną rozpacz, wyłapują widzących. Szerzy się zaraza. Masen ucieka na wieś, tam jednak na ludzi polują nowi drapieżcy…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 355

Oceny
4,4 (69 ocen)
42
15
11
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
dzust
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Klasyka sci-fi i postapo w najlepszym wydaniu. Biorąc pod uwagę, że autor wydał tę książkę w 6 lat po zakończeniu II Wojny Światowej, opowiedziana historia zyskuje dodatkową głębię przekazu.
50
Czestmir

Nie oderwiesz się od lektury

Klasyka gatunku. Dobrze ukazana psychika ludzka, sposób myślenia oraz stosunki społeczne w obliczu katastrofy ludzkości.
00
szymanska_aleksandra

Nie oderwiesz się od lektury

polecam
00
olivialasocka

Nie oderwiesz się od lektury

Nieśmiertelna klasyka
00
Tmonk

Nie oderwiesz się od lektury

stare dobre science fiction
00

Popularność




Początek końca

Kiedy wiemy na pewno, że jest środa, a wszyst­kie odgłosy roz­po­czy­na­ją­cego się dnia wska­zują na to, że jest nie­dziela, coś chyba musi być nie w porządku.

Poczu­łem to w chwili, gdy się ock­ną­łem ze snu. Jed­nakże po cał­ko­wi­tym prze­bu­dze­niu zaczą­łem się wahać. Koniec koń­ców wszystko prze­ma­wiało za tym, że się mylę — cho­ciaż nie bar­dzo rozu­mia­łem, jak to jest moż­liwe. Cze­ka­łem więc, wciąż jesz­cze nie­zu­peł­nie pewien. Po chwili jed­nak zdo­by­łem pierw­szy obiek­tywny dowód: gdzieś w oddali zegar wybił, jak mi się zda­wało, ósmą. Słu­cha­łem uważ­nie i podejrz­li­wie. Wkrótce ode­zwał się inny zegar, gło­śny i sta­now­czy. Wolno, dobit­nie wybił bez­sprzeczną ósmą. Nie mia­łem wąt­pli­wo­ści, że coś się musiało stać.

Koniec świata — no, powiedzmy, tego świata, który zna­łem bli­sko trzy­dzie­ści lat — omi­nął mnie naj­czyst­szym przy­pad­kiem: oca­le­nie, jeśli się dobrze zasta­no­wić, zwy­kle jest przy­pad­kowe. Z natury rze­czy w szpi­ta­lach znaj­duje się zawsze sporo pacjen­tów, a pro­ba­bi­li­styka mniej wię­cej przed tygo­dniem wybrała mnie na jed­nego z nich. Mogła mnie wybrać rów­nie dobrze o tydzień wcze­śniej — w tym wypadku teraz bym tego nie pisał: w ogóle by mnie nie było. Ale traf chciał, że leża­łem w szpi­talu wła­śnie w tym cza­sie, ponadto moje oczy, a ści­śle bio­rąc, całą głowę, szczel­nie spo­wi­jały ban­daże. Dla­tego powi­nie­nem być wdzięczny losowi czy komu­kol­wiek, kto rzą­dzi pro­ba­bi­li­styką. W owej chwili jed­nak byłem tylko zły, zasta­na­wia­jąc się, co się u licha dzieje, bo leża­łem już w szpi­talu dość długo, aby wie­dzieć, że po sio­strze prze­ło­żo­nej naj­święt­szą wyrocz­nią jest tu zegar.

Bez zegara szpi­tal w ogóle nie mógłby funk­cjo­no­wać. Co sekunda ktoś spo­gląda na niego, żeby usta­lić czas naro­dzin, śmierci, poda­wa­nia leków, posił­ków, zapa­la­nia i gasze­nia świa­tła, roz­mów, pracy, snu, odpo­czynku, odwie­dzin, opa­trun­ków, mycia — i jak dotych­czas naka­zy­wał, żeby ktoś zaczy­nał mnie myć i opo­rzą­dzać punk­tu­al­nie trzy minuty po siód­mej rano. To głów­nie dla­tego ceni­łem sobie sepa­ratkę. Gdy­bym leżał na sali ogól­nej, te nie­miłe zabiegi zaczy­nałyby się nie­po­trzeb­nie o całą godzinę wcze­śniej. Ale dzi­siaj różne mniej lub bar­dziej dokładne zegary wciąż i zewsząd wybi­jały ósmą, a nikt dotąd nie nad­szedł.

Mimo że nie cier­pia­łem, kiedy mnie myto gąbką, i nie­raz darem­nie pro­si­łem, by zapro­wa­dzono mnie do łazienki, co wyeli­mi­no­wa­łoby ten przy­kry pro­ces — jego dzi­siej­szy brak poważ­nie mnie zanie­po­koił. Poza tym mycie z reguły zapo­wia­dało rychłe nadej­ście śnia­da­nia, a byłem już porząd­nie głodny.

Był­bym pew­nie tym wszyst­kim ziry­to­wany każ­dego innego dnia, ale ten dzień, środa ósmego maja, miał dla mnie szcze­gólne zna­cze­nie. Chcia­łem odwa­lić czym prę­dzej całe to zawra­ca­nie głowy, bo tego wła­śnie dnia miano mi zdjąć ban­daże.

Wyma­ca­łem dzwo­nek i naci­ska­łem go przez całe pięć minut, żeby dać do zro­zu­mie­nia pie­lę­gniar­kom i salo­wym, co o nich wszyst­kich myślę.

Cze­ka­jąc na gniewną reak­cję, jakiej spo­dzie­wa­łem się po tym alar­mie, bacz­nie nasłu­chi­wa­łem.

Odgłosy z zewnątrz, jak sobie teraz uświa­do­mi­łem, były jesz­cze dziw­niej­sze, niż mi się przed­tem zda­wało. Były nawet bar­dziej nie­dzielne niż w nor­malną nie­dzielę — i dosze­dłem znów do nie­za­chwia­nego prze­ko­na­nia, że mimo wszystko jest środa.

Dla­czego zało­ży­ciele szpi­tala Świę­tego Mer­ryna uznali za sto­sowne zbu­do­wać go przy nie­zmier­nie ruchli­wym skrzy­żo­wa­niu w dziel­nicy han­dlo­wej i nara­żać w związku z tym nerwy pacjen­tów na usta­wiczną szar­pa­ninę, sta­nowi pyta­nie, na które ni­gdy nie potra­fi­łem zna­leźć odpo­wie­dzi. Ale dla tych nie­licz­nych szczę­śliw­ców, któ­rych cier­pień nie powięk­szał nad­mier­nie hałas uliczny, miał on tę zaletę, że pozwa­lał im — gdy leżeli w łóżku — trzy­mać, że tak powiem, rękę na pul­sie życia. Auto­busy jadące na zachód pędziły zazwy­czaj z łosko­tem, usi­łu­jąc zdą­żyć przed czer­wo­nym świa­tłem na rogu; naj­czę­ściej jed­nak świ­dru­jący pisk hamul­ców i salwa strza­łów z tłu­mika obwiesz­czały, że im się to nie udało. Po chwili ze skrzy­żo­wa­nia roz­le­gał się znów war­kot i ryk sil­ni­ków, gdy pojazdy, spusz­czone ze smy­czy przez zie­lone świa­tło, zaczy­nały się wspi­nać po pochy­ło­ści. Co pewien czas zda­rzała się odmiana: gło­śny trzask, zgrzyty, a potem prze­rwa w ruchu — rzecz nie­zmier­nie draż­niąca dla kogoś w mojej sytu­acji, kto mógł wnio­sko­wać o roz­mia­rach zaj­ścia tylko na pod­sta­wie liczby i natę­że­nia dobie­ga­ją­cych z ulicy prze­kleństw. W każ­dym razie nikt z pacjen­tów szpi­tala Świę­tego Mer­ryna za dnia ani w nocy nie mógł choć na moment uznać, że wszel­kie życie ustało tylko dla­tego, że chwi­lowo został wyco­fany z obiegu.

Ale tego ranka było ina­czej. Nie­po­ko­jąco ina­czej, bo tajem­ni­czo. Żad­nego tur­kotu kół, żad­nego ryku auto­bu­sów — na dobrą sprawę w ogóle nie było sły­chać jakie­go­kol­wiek pojazdu. Ani zgrzytu hamul­ców, ani bucze­nia klak­so­nów czy nawet czła­pa­nia koni zaprzę­żo­nych do fur­go­nów, które z rzadka tędy prze­jeż­dżały. Nie dobie­gał też, jak powinno być o tej porze, róż­no­raki tupot nóg śpie­szą­cych do pracy.

Im dłu­żej nasłu­chi­wa­łem, tym dziw­niej­sze mi się to wszystko wyda­wało i tym bar­dziej mnie nie­po­ko­iło. Natę­ża­jąc uwagę, w ciągu mniej wię­cej dzie­się­ciu minut pięć razy usły­sza­łem szu­ra­jące, nie­pewne kroki, trzy razy nie­zro­zu­miałe krzyki z oddali i raz histe­ryczny kobiecy szloch. Ani razu nie zagru­chał gołąb, nie zaćwier­kał wró­bel. Nic, prócz śpiewu dru­tów tele­gra­ficz­nych poru­sza­nych wia­trem…

Zaczęło we mnie nara­stać ohydne uczu­cie pustki. To samo uczu­cie mie­wa­łem jako dziecko, kiedy wyobra­ża­łem sobie, że w mrocz­nych kątach sypialni czają się różne potwory; kiedy nie śmia­łem wysu­nąć nogi spod koł­dry ze stra­chu, że jakieś ukryte pod łóż­kiem okro­pień­stwo zła­pie mnie za stopę; kiedy nie śmia­łem nawet się­gnąć do prze­łącz­nika, bo gdy­bym się poru­szył, jakieś inne okro­pień­stwo mogłoby zaraz na mnie sko­czyć. Musia­łem zwal­czyć to uczu­cie, podob­nie jak musia­łem je zwal­czać, będąc dziec­kiem w ciem­no­ściach. A wcale nie przy­cho­dziło mi to łatwiej. Zadzi­wia­jące, z ilu rze­czy nie wyra­stamy, jak się oka­zuje, w godzi­nie próby. Pier­wotne, ata­wi­styczne lęki wciąż mnie ota­czały, czy­ha­jąc tylko na spo­sob­ność, aby mną owład­nąć, i pra­wie już bio­rąc mnie we wła­da­nie tylko dla­tego, że mia­łem zaban­da­żo­wane oczy, a ruch uliczny ustał…

Kiedy się tro­chę wzią­łem w garść, spró­bo­wa­łem się uciec do logicz­nego rozu­mo­wa­nia. Dla­czego zamiera ruch uliczny? Zwy­kle dla­tego, że ulicę zamknięto, żeby doko­nać jakichś napraw. Zwy­kła sprawa. Za chwilę zjawi się bry­gada z mło­tami pneu­ma­tycz­nymi i zada nie­szczę­snym cho­rym nową odmianę aku­stycz­nych tor­tur. Ale logiczne rozu­mo­wa­nie miało tę wadę, że nie spo­sób go było w tym punk­cie zatrzy­mać. Roz­wi­jało się dalej, pod­kre­śla­jąc z naci­skiem, że nie sły­chać nawet dale­kich odgło­sów ruchu samo­cho­do­wego, nie sły­chać gwizdu holow­ni­ków na Tami­zie. Nie sły­sza­łem nic aż do chwili, kiedy zegary zaczęły wybi­jać kwa­drans po ósmej.

Pokusa, żeby spoj­rzeć — tylko rzu­cić okiem, natu­ral­nie, tylko zer­k­nąć, żeby się zorien­to­wać, co się u licha dzieje — była ogromna. A jed­nak się jej opar­łem. Przede wszyst­kim taki rzut oka sta­no­wił zada­nie znacz­nie bar­dziej skom­pli­ko­wane, niżby się mogło zda­wać: opa­tru­nek skła­dał się z nie­ma­łej ilo­ści waty, gazy i ban­daży. Co waż­niej­sze jed­nak, bałem się tej próby. Prze­szło tydzień kom­plet­nej śle­poty potrafi odstra­szyć czło­wieka od lek­ko­myśl­nego trak­to­wa­nia wzroku. Leka­rze co prawda zamie­rzali zdjąć mi tego dnia ban­daże, ale mieli je zdjąć w spe­cjal­nym, przy­ćmio­nym świe­tle i nie nało­ży­liby ich na powrót tylko wów­czas, gdyby wynik bada­nia moich oczu był pomyślny. A nie wie­dzia­łem, jaki będzie wynik. Mogło się oka­zać, że uszko­dze­nie wzroku jest poważne i nie­od­wra­calne. Albo że w ogóle ni­gdy już nie będę widział. Nic jesz­cze na pewno nie wie­dzia­łem…

Zaklą­łem i znów naci­sną­łem guzik dzwonka. Przy­nio­sło mi to pewną ulgę.

Oka­zało się jed­nak, że nikt się dzwon­kami nie inte­re­suje. Teraz już oprócz nie­po­koju ogar­nęła mnie iry­ta­cja. Być od kogoś zależ­nym to rzecz upo­ka­rza­jąca, ale jest jesz­cze gorzej, gdy się nie ma od kogo być zależ­nym. Moja cier­pli­wość była na wyczer­pa­niu. Trzeba wresz­cie zro­bić z tym wszyst­kim porzą­dek, powie­dzia­łem sobie.

Jeżeli otwo­rzę drzwi na kory­tarz i naro­bię pie­kiel­nego hałasu, ktoś powi­nien nadejść, choćby po to, żeby mi powie­dzieć, co o mnie myśli. Odrzu­ci­łem koce i wsta­łem z łóżka. Nie widzia­łem ni­gdy pokoju, w któ­rym leża­łem, i mimo że orien­to­wa­łem się na słuch, gdzie są drzwi, wcale nie­ła­two było je zna­leźć. Natra­fi­łem po dro­dze na kilka zagad­ko­wych i naj­zu­peł­niej zbęd­nych prze­szkód, w końcu jed­nak dotar­łem do celu względ­nie cało, jeśli nie liczyć poobi­ja­nych pal­ców u nogi i nie­wiel­kiego siniaka na goleni. Wysu­ną­łem głowę na kory­tarz.

— Hej! — krzyk­ną­łem. — Pro­szę mi przy­nieść śnia­da­nie! Pokój czter­dzie­sty ósmy!

Począt­kowo nie było żad­nej odpo­wie­dzi. Po chwili jed­nak roz­legł się chór wrza­skli­wych gło­sów. Były ich chyba setki, ale nie mogłem zro­zu­mieć ani słowa. Zupeł­nie jak­bym nasta­wił płytę z wrza­skami tłumu, na dobitkę bar­dzo wrogo uspo­so­bio­nego. Przez krótką, kosz­marną chwilę zasta­na­wia­łem się, czy nie prze­nie­siono mnie, gdy spa­łem, do zakładu dla obłą­ka­nych, może więc to wcale nie jest szpi­tal Świę­tego Mer­ryna. Wszyst­kie te głosy brzmiały wręcz nie­nor­mal­nie. Szybko zatrza­sną­łem drzwi, odci­na­jąc się od zgiełku, i po omacku wró­ci­łem do łóżka. Łóżko wyda­wało mi się jedy­nym bez­piecz­nym schro­nie­niem w całym tym nie­po­ję­tym oto­cze­niu. Jakby dla spo­tę­go­wa­nia wra­że­nia moje uszy prze­szyło coś, co spra­wiło, że zamar­łem, okry­wa­jąc się kocem. Z dołu, z ulicy, dobiegł krzyk, nie­sa­mo­wity, mro­żący krew w żyłach. Roz­legł się trzy­krot­nie, a kiedy wresz­cie ucichł, zda­wało się, że wciąż jesz­cze wibruje w powie­trzu.

Dreszcz mnie prze­szedł. Na czole pod ban­da­żami czu­łem pie­kące kro­ple potu. Zro­zu­mia­łem teraz, że dzieje się coś prze­ra­ża­ją­cego, potwor­nego. Nie mogłem dłu­żej znieść odosob­nie­nia i bez­rad­no­ści. Musia­łem się dowie­dzieć, co to wszystko zna­czy. Się­gną­łem do ban­daży, wyma­ca­łem już agrafki, nagle jed­nak znie­ru­cho­mia­łem z rękami przy gło­wie.

Przy­pu­śćmy, że kura­cja się nie udała? Przy­pu­śćmy, że po zdję­ciu ban­daży prze­ko­nam się, że wciąż nic nie widzę? To byłoby jesz­cze gor­sze, tysiąc razy gor­sze…

Nie mia­łem odwagi stwier­dzić w samot­no­ści, że leka­rze nie ura­to­wali mi wzroku. A jeżeli nawet ura­to­wali, czy takie rap­towne odsło­nię­cie nie zaszko­dzi oczom?

Opu­ści­łem ręce i poło­ży­łem się. Byłem wście­kły — na sie­bie, na szpi­tal – i dałem upust tej wście­kło­ści, klnąc głu­pio i bez­sil­nie.

Musiała upły­nąć dłuż­sza chwila, zanim odzy­ska­łem rów­no­wagę i znów zaczą­łem się gło­wić nad jakimś wytłu­ma­cze­niem tej pie­kiel­nej sytu­acji. Nie zna­la­złem go. Dosze­dłem tylko do bez­względ­nego prze­ko­na­nia, że wbrew wszel­kim prze­dziw­nym ozna­kom jest środa. Poprzedni dzień bowiem musiał się wszyst­kim wryć w pamięć, a mogłem przy­siąc, że dzieli mnie od niego tylko jedna noc.

Znaj­dzie­cie w kro­ni­kach i archi­wach, że we wto­rek, siód­mego maja, Zie­mia prze­szła przez chmurę szcząt­ków komety. Jeśli zechce­cie, może­cie w to nawet uwie­rzyć — miliony ludzi w to uwie­rzyły. Może tak było rze­czy­wi­ście. Nie mam na to nie­zbi­tych dowo­dów. Wpraw­dzie nie widzia­łem, co zaszło, ale wyro­bi­łem sobie na ten temat wła­sne zda­nie. Wiem tylko, że musia­łem spę­dzić wie­czór w łóżku, słu­cha­jąc rela­cji naocz­nych świad­ków o naj­bar­dziej, jak twier­dzili, zdu­mie­wa­ją­cym zja­wi­sku nie­bie­skim odno­to­wa­nym w dzie­jach.

A prze­cież, zanim się cała ta histo­ria zaczęła, nikt nie sły­szał ni­gdy ani słowa o tej rze­ko­mej kome­cie ani o jej szcząt­kach.

Dla­czego, gdy do tego doszło, bez prze­rwy mówił o tym zja­wi­sku spra­woz­dawca radiowy, skoro każdy, kto mógł cho­dzić, kuś­ty­kać czy dać się nieść, był albo pod gołym nie­bem, albo przy oknie, podzi­wia­jąc naj­więk­szy w histo­rii świata bez­płatny fajer­werk — tego nie wiem. Tak jed­nak było, a słu­cha­jąc tej rela­cji, zro­zu­mia­łem jesz­cze dokład­niej, co to zna­czy być nie­wi­do­mym. Poczu­łem wresz­cie, że jeśli kura­cja okaże się nie­sku­teczna, raczej ze sobą skoń­czę, niż pozo­stanę w tym sta­nie.

W wia­do­mo­ściach przez cały dzień poda­wano, że tajem­ni­cze jaskra­wo­zie­lone bły­ski widziano poprzed­niej nocy na nie­bie Kali­for­nii. Tyle jed­nak rze­czy zda­rzało się stale w Kali­for­nii, że trudno było zbyt­nio się tym przej­mo­wać, ale w kolej­nych wia­do­mo­ściach poja­wił się ów motyw szcząt­ków komety, no i już pozo­stał.

Znad całego Pacy­fiku napły­wały rela­cje o nocy roz­świe­tlo­nej zie­lo­nymi mete­orami. „Nie­kiedy prze­la­ty­wały ich takie roje, jakby wiro­wało całe niebo”. I tak też pew­nie było, jeśli się dobrze nad wszyst­kim zasta­no­wić.

Gdy linia ter­mi­na­tora prze­su­wała się na zachód, widoki wcale nie tra­ciły na wspa­nia­ło­ści. Zie­lone bły­ski uka­zy­wały się, nawet nim zapadł mrok. Spi­ker, mówiąc o mete­orach w wia­do­mo­ściach o osiem­na­stej, zapew­niał słu­cha­czy, że to feno­me­nalne wido­wi­sko, które każdy powi­nien zoba­czyć. Wspo­mniał też, że mete­ory wywo­łują poważne zakłó­ce­nia w odbio­rze krót­kich fal z dal­szych odle­gło­ści, lecz fale śred­nie, na któ­rych mają być nada­wane kolejne rela­cje, są wolne od zakłó­ceń, przy­naj­mniej na razie. Spi­ker mógł sobie oszczę­dzić tej ora­cji. Sądząc po tym, jakie pod­nie­ce­nie pano­wało w szpi­talu, nie było naj­mniej­szego praw­do­po­do­bień­stwa, aby kto­kol­wiek nie obej­rzał nie­biań­skich fajer­wer­ków. Oprócz mnie.

Jakby za mało było komen­ta­rzy radio­wych, pie­lę­gniarka, która przy­nio­sła kola­cję, rów­nież uznała za sto­sowne o wszyst­kim mi opo­wie­dzieć.

— Na nie­bie jest mnó­stwo spa­da­ją­cych gwiazd — mówiła. — Wszyst­kie jaskra­wo­zie­lone i w ich świe­tle ludz­kie twa­rze wyglą­dają upior­nie. Tłumy wyle­gły na ulicę i patrzą, a chwi­lami jest widno jak za dnia, tyle że w dziw­nym kolo­rze. Co pewien czas prze­la­tuje wielka gwiazda, taka świe­cąca, aż oczy bolą. Cudowny widok. Mówią, że ni­gdy jesz­cze nic podob­nego nie było. Szkoda, że pan nie może tego zoba­czyć!

— Tak — przy­zna­łem dość nie­chęt­nie.

— Roz­su­nę­ły­śmy zasłony w salach, żeby wszy­scy mogli oglą­dać — mówiła dalej. — Gdyby nie miał pan ban­daży na oczach, widziałby pan stąd dosko­nale.

— Naprawdę? — powie­dzia­łem.

— Ale naj­le­piej się ogląda pod gołym nie­bem. Podobno tysiące osób zebrały się w par­kach i na bło­niach. Na wszyst­kich pła­skich dachach też stoi mnó­stwo ludzi i patrzy w górę.

— Jak długo ma to potrwać? — spy­ta­łem cier­pli­wie.

— Nie wiem, ale mówi się, że gwiazdy nie świecą już tak mocno jak przed­tem. No, ale gdyby nawet dziś zdjęto panu ban­daże, wąt­pię, czy leka­rze pozwo­li­liby panu patrzeć. Na początku musi pan być bar­dzo ostrożny, a nie­które bły­ski są sza­le­nie jaskrawe. One… ojej!

— Dla­czego „ojej”? — zapy­ta­łem.

— Teraz prze­le­ciała taka świe­cąca, aż cały pokój zro­bił się zie­lony. Co za szkoda, że pan jej nie widział.

— Tak, tak — powie­dzia­łem. — A teraz niech sio­stra zrobi mi tę łaskę i już sobie pój­dzie.

Pró­bo­wa­łem słu­chać radia, ale wyda­wało takie same okrzyki podziwu i zachwytu, na doda­tek zaś wciąż glę­dziło wykwintną angielsz­czy­zną o „wspa­nia­łym widoku” i „feno­me­nal­nym zja­wi­sku”, aż w końcu mia­łem wra­że­nie, że cały świat jest na wiel­kim balu, na który tylko ja nie dosta­łem zapro­sze­nia.

Nie mogłem poszu­kać sobie innej roz­rywki, bo szpi­talny radio­wę­zeł nada­wał tylko jeden pro­gram. Po pew­nym cza­sie zorien­to­wa­łem się, że wido­wi­sko ma się ku koń­cowi. Spi­ker pona­glał wszyst­kich, któ­rzy jesz­cze go nie obej­rzeli, żeby się pośpie­szyli, bo będą żało­wać do końca życia.

Wszystko jakby się sprzy­się­gło, aby mnie prze­ko­nać, że omija mnie naj­waż­niej­sza rzecz, dla któ­rej wła­ści­wie przy­sze­dłem na świat. W końcu mia­łem tego wszyst­kiego dość i wyłą­czy­łem radio. Przed­tem usły­sza­łem jesz­cze, że zja­wi­ska świetlne tracą szybko na sile i za parę godzin praw­do­po­dob­nie wyj­dziemy ze strefy odłam­ków komety.

Nie ule­gało dla mnie wąt­pli­wo­ści, że wszystko to zda­rzyło się poprzed­niego wie­czoru — gdyby się zda­rzyło daw­niej, musiał­bym odczu­wać znacz­nie sil­niej­szy głód, niż odczu­wa­łem w tej chwili. No dobrze, więc co to wszystko może zna­czyć? Czyżby cały szpi­tal, ba, całe mia­sto tak się hucz­nie bawiło do rana, że dotych­czas jesz­cze nie zdo­łało oprzy­tom­nieć?

W tym miej­scu tok moich myśli prze­rwały bli­skie i dale­kie zegary, nie­zgra­nym chó­rem obwiesz­cza­jąc dzie­wiątą.

Po raz trzeci z całej siły naci­sną­łem dzwo­nek. Gdy leża­łem, cze­ka­jąc na rezul­tat, usły­sza­łem za drzwiami jakieś szmery. Skła­dały się jakby z pochli­py­wań, potknięć i szu­ra­nia, ponad które wybi­jał się nie­kiedy jakiś okrzyk z oddali.

Do mojego pokoju wciąż jed­nak nikt nie przy­cho­dził. Zaczą­łem znów tra­cić rów­no­wagę psy­chiczną. Ponow­nie opa­dły mnie ohydne zmory z lat dzie­cin­nych. Zda­wało mi się, że lada chwila otwo­rzą się nie­wi­dzialne drzwi i cicha­czem wśli­zną się potwory. Prawdę mówiąc, nie byłem wcale pewien, czy ktoś się już nie zakradł i nie krąży bez­sze­lest­nie po pokoju…

Z natury nie mam nad­mier­nie wybu­ja­łej wyobraźni, przy­się­gam. Powo­dem mojego stanu były prze­klęte ban­daże zasła­nia­jące mi oczy i owe okropne, nie­sa­mo­wite głosy, które odpo­wie­działy mi, kiedy otwo­rzy­łem drzwi na kory­tarz. W każ­dym razie ule­głem zmo­rom, a kiedy się im ule­gnie, olbrzy­mieją z każdą chwilą. Już teraz prze­ro­sły sta­dium, w któ­rym można by je odpę­dzić pogwiz­dy­wa­niem lub gło­śnym śpie­wem.

Wresz­cie zada­łem sobie roz­strzy­ga­jące pyta­nie. Co wolę: zdjąć ban­daże, nara­ża­jąc się na nie­bez­pie­czeń­stwo utraty wzroku, czy pozo­sta­wać w ciem­no­ściach, we wła­dzy coraz bar­dziej para­li­żu­ją­cego stra­chu?

Gdyby się to działo dzień lub dwa wcze­śniej, nie wiem, co bym zro­bił — praw­do­po­dob­nie w końcu to samo — ale tego dnia mogłem sobie przy­naj­mniej powie­dzieć: tam do dia­bła, jeżeli tylko będę roz­sądny, nic strasz­nego nie może się stać. Osta­tecz­nie ban­daże mają być dziś zdjęte. Zary­zy­kuję.

Jedno muszę zapi­sać sobie na plus. Nie byłem aż tak opę­tany lękiem, żeby gwał­tow­nie zerwać ban­daże. Mia­łem dość roz­wagi i opa­no­wa­nia, aby wstać z łóżka i spu­ścić zasłony, nim się zabra­łem do odpi­na­nia agra­fek.

Gdy już zdją­łem opa­tru­nek i prze­ko­na­łem się, że widzę w pół­mroku, poczu­łem ulgę, jakiej ni­gdy dotąd nie dozna­łem. Mimo to, upew­niw­szy się, że pod łóż­kiem lub w innych zaka­mar­kach nie ukry­wają się zło­czyńcy lub potwory, pod­par­łem klamkę drzwi opar­ciem krze­sła. Dopiero wtedy zdo­ła­łem wziąć się w ryzy. Naka­za­łem sobie spę­dze­nie całej godziny na stop­nio­wym przy­zwy­cza­ja­niu się do peł­nego świa­tła dzien­nego. Pod koniec byłem już pewien, że dzięki szyb­kiej pierw­szej pomocy, a następ­nie dobremu lecze­niu wzrok mam rów­nie dobry jak przed­tem. Ale wciąż nikt nie przy­cho­dził.

Na dol­nej półce sto­lika przy łóżku zna­la­złem ciemne oku­lary, przy­go­to­wane na wypa­dek, gdyby mi były potrzebne. Wło­ży­łem je prze­zor­nie, nim pod­sze­dłem do okna. Dolna jego część nie otwie­rała się, mia­łem więc ogra­ni­czone pole widze­nia. Zer­ka­jąc na dół i w bok, dostrze­głem w oddali kilka osób. Szły ulicą dziw­nie wolno, jakby bez celu. Naj­bar­dziej jed­nak i od razu ude­rzyła mnie ostrość, czy­stość zary­sów wszyst­kiego, na co patrzy­łem. Nawet dale­kie szczyty domów za prze­ciw­le­głymi dachami widać było nie­zwy­kle wyraź­nie. Wtem dostrze­głem, że z żad­nego komina, dużego ani małego, nie wydo­bywa się dym…

Moje ubra­nie zna­la­złem porząd­nie zawie­szone w sza­fie. Kiedy je wło­ży­łem, od razu poczu­łem się nor­mal­niej. W papie­ro­śnicy zna­la­złem jesz­cze kilka papie­ro­sów. Zapa­li­łem jed­nego i bar­dzo szybko dosze­dłem do stanu, w któ­rym, mimo że wszystko wciąż było nie­za­prze­cze­nie dziwne, nie mogłem już zro­zu­mieć, dla­czego wła­ści­wie byłem przed­tem tak bli­ski paniki.

Nie­ła­two odtwo­rzyć w pamięci nasz pogląd na świat w owych cza­sach. Musimy teraz być znacz­nie bar­dziej samo­dzielni, bar­dziej pole­gać na sobie. Ale wtedy wiele spraw szło usta­lo­nym od wie­ków try­bem, wiele rze­czy było ze sobą ści­śle powią­za­nych. Każdy z nas dzień w dzień peł­nił swoje ści­śle okre­ślone funk­cje w ści­śle okre­ślo­nym miej­scu, bez trudu więc można było wziąć nawyk i zwy­czaj za prawo natury i tym więk­szy się odczu­wało wstrząs, jeżeli coś ów usta­lony tryb nagle zakłó­ciło.

Gdy się spę­dziło pół życia w takim, a nie innym ukła­dzie spo­łecz­nym, zmiana kon­cep­cji tego układu nie jest sprawą pię­ciu minut. Teraz, kiedy spo­glą­damy wstecz na ówcze­sne sto­sunki, ogrom tego, czego nie wie­dzie­li­śmy i nie chcie­li­śmy wie­dzieć o swoim życiu codzien­nym, nie tylko zdu­miewa, lecz wręcz budzi zgrozę. Ja na przy­kład nie mia­łem wła­ści­wie poję­cia o naj­prost­szych spra­wach: o tym, jak i kto dostar­cza mi żyw­ność, skąd się bie­rze świeża woda, jak się tka i szyje noszone przeze mnie ubra­nie, jak działa kana­li­za­cja — waru­nek zdro­wia miesz­kań­ców miast. Nasze życie zale­żało od sieci nie­zli­czo­nych spe­cja­li­stów, z któ­rych każdy mniej lub bar­dziej kom­pe­tent­nie wyko­ny­wał swoje zada­nie i ocze­ki­wał tego samego od innych. Dla­tego też było dla mnie czymś nie do uwie­rze­nia, żeby w szpi­talu mogła zapa­no­wać cał­ko­wita dez­or­ga­ni­za­cja. Byłem pewien, że ktoś gdzieś panuje nad sytu­acją, pech tylko chciał, że ten ktoś zapo­mniał o pokoju numer czter­dzie­ści osiem.

Gdy jed­nak znów pod­sze­dłem do drzwi i wyj­rza­łem na kory­tarz, uświa­do­mi­łem sobie ponad wszelką wąt­pli­wość, że cokol­wiek się stało, doty­czy to nie tylko poje­dyn­czego miesz­kańca pokoju numer czter­dzie­ści osiem.

W pobliżu nie było aku­rat nikogo, z daleka sły­sza­łem tylko przy­tłu­miony gwar, dobie­gało mnie też szu­ra­nie czy­ichś kro­ków, a od czasu do czasu dono­śniej­szy okrzyk odbi­ja­jący się echem w pustych kory­ta­rzach. Nic jed­nak nie przy­po­mi­nało wrza­sków, przed któ­rymi przed­tem zatrza­sną­łem drzwi. Tym razem nie pró­bo­wa­łem już nikogo przy­wo­łać. Wysze­dłem cicho z pokoju.

Dla­czego cicho? Sam nie wiem. Coś mnie do tego skło­niło.

W tym peł­nym ech budynku trudno było okre­ślić, skąd dobie­gają dźwięki, ale z jed­nej strony kory­tarz koń­czył się bal­ko­nem fran­cu­skim — przez zasłonę widać było cień balu­strady — posze­dłem więc w prze­ciw­nym kie­runku. Skrę­ciw­szy za róg, opu­ści­łem skrzy­dło sepa­ra­tek i zna­la­złem się w szer­szym kory­tarzu.

W pierw­szej chwili zda­wało mi się, że jest pusty, ale gdy ruszy­łem dalej, zauwa­ży­łem postać, która wyło­niła się z zaciem­nio­nego kąta. Był to męż­czy­zna w czar­nej mary­narce i sztruk­so­wych spodniach, na ramiona miał narzu­cony biały kitel. Pomy­śla­łem, że to pew­nie jeden z leka­rzy, zdzi­wiło mnie tylko, że trzyma się ściany i idzie jakby po omacku.

— Dzień dobry — powie­dzia­łem.

Sta­nął jak wryty. Twarz, którą do mnie zwró­cił, była zie­mi­sta i prze­ra­żona.

— Kim pan jest? — spy­tał nie­pew­nie.

— Nazy­wam się Masen — odpar­łem. — Wil­liam Masen. Jestem pacjen­tem… Pokój czter­dzie­ści osiem. Chciał­bym się dowie­dzieć, dla­czego…

— Pan widzi? — prze­rwał mi szybko.

— Widzę dosko­nale. Nie gorzej niż przed­tem — zapew­ni­łem go. — Zna­ko­mi­cie mnie wyle­czono. Co prawda nikt nie przy­szedł, żeby mi zdjąć ban­daże, więc zdją­łem je sam. Chyba nic się złego nie stało? Sta­ra­łem się…

Prze­rwał mi znowu:

— Pan będzie łaskaw zapro­wa­dzić mnie do mojego gabi­netu. Muszę natych­miast zate­le­fo­no­wać.

Nie od razu zro­zu­mia­łem, o co mu cho­dzi, ale od chwili, kiedy się tego ranka obu­dzi­łem, wszystko wpra­wiało mnie w oszo­ło­mie­nie.

— Gdzie to jest? — spy­ta­łem.

— Piąte pię­tro, zachod­nie skrzy­dło. Na drzwiach jest tabliczka: dok­tor Soames.

— Dobrze — odpar­łem nieco zdzi­wiony. — A gdzie jeste­śmy teraz?

Męż­czy­zna potrzą­snął głową, twarz miał ścią­gniętą i ziry­to­waną.

— Skąd, u dia­bła, mam wie­dzieć? — rzu­cił gniew­nie. — Pan ma oczy, do jasnej cho­lery. Niech ich pan użyje. Nie widzi pan, że jestem ślepy?

Nic nie wska­zy­wało na to, że jest ślepy. Oczy miał sze­roko otwarte i zda­wało się, że patrzy wprost na mnie.

— Pro­szę chwilę zacze­kać — powie­dzia­łem. Rozej­rza­łem się dokoła. Zna­la­złem dużą cyfrę „5” wyma­lo­waną na ścia­nie, na wprost drzwi do windy. Wró­ci­łem i powie­dzia­łem mu.

— Dobrze. Niech mnie pan weź­mie pod rękę — naka­zał. — Od drzwi windy skręci pan na prawo. Potem pierw­szy kory­tarz na lewo, trze­cie drzwi.

Zasto­so­wa­łem się do wska­zó­wek. Po dro­dze nie spo­tka­li­śmy nikogo, w pokoju zapro­wa­dzi­łem go do biurka i poda­łem mu słu­chawkę. Słu­chał przez chwilę. Potem zma­cał ręką apa­rat i nie­cier­pli­wie zastu­kał w widełki. Powoli wyraz twa­rzy mu się zmie­nił. Bruzdy iry­ta­cji i nie­po­koju wygła­dziły się. Był teraz po pro­stu zmę­czony, bar­dzo zmę­czony. Poło­żył słu­chawkę na biurku. Przez kilka sekund stał w mil­cze­niu, jak gdyby wpa­try­wał się w prze­ciw­le­głą ścianę. Potem odwró­cił głowę.

— Nic z tego, tele­fon nie działa. Pan jesz­cze tutaj? — dodał.

— Tak — powie­dzia­łem.

Prze­su­nął pal­cami po kan­cie biurka.

— W którą stronę jestem zwró­cony? Gdzie to prze­klęte okno? — spy­tał z nawro­tem gniewu.

— Tuż za panem — odrze­kłem.

Odwró­cił się i ruszył do okna, wycią­ga­jąc obie ręce. Obma­cał sta­ran­nie para­pet, futryny i cof­nął się o krok. Zanim się zorien­to­wa­łem, co robi, rzu­cił się z całej siły na okno, prze­bił szybę i wypadł na zewnątrz…

Nie wyj­rza­łem za nim. Tak czy owak, było to piąte pię­tro.

Kiedy wresz­cie zdo­ła­łem się poru­szyć, ciężko opa­dłem na krze­sło. Wyją­łem papie­rosa z pudełka na biurku i zapa­li­łem go roz­dy­go­ta­nymi rękami. Sie­dzia­łem tak przez kilka minut, cze­ka­jąc, aż się uspo­koję i przejdą mi mdło­ści. Po chwili minęły. Wysze­dłem z pokoju i wró­ci­łem na kory­tarz, na któ­rym spo­tka­łem dok­tora Soamesa. Kiedy tam dotar­łem, wciąż jesz­cze krę­ciło mi się w gło­wie.

Na odle­głym końcu sze­ro­kiego kory­ta­rza były drzwi do sali ogól­nej. Szyby miały matowe z wyjąt­kiem owali przej­rzy­stego szkła na wyso­ko­ści oczu. Sądzi­łem, że znajdę tam kogoś, kto ma dyżur i komu będę mógł powie­dzieć o dok­to­rze.

Otwo­rzy­łem drzwi. Wewnątrz było dość ciemno. Zasłony przy­pusz­czal­nie zacią­gnięto po wczo­raj­szym wie­czor­nym wido­wi­sku i dotych­czas ich nie roz­su­nięto.

— Sio­stro? — spy­ta­łem.

— Nie ma jej — odpo­wie­dział męski głos. — Co wię­cej, nie przy­cho­dzi już od Bóg wie ilu godzin. Może roz­su­niesz te sakra­menc­kie zasłony, koleś, i wpu­ścisz tro­chę świa­tła. Nie wiem, co się dzi­siaj stało z tym zafaj­da­nym szpi­ta­lem.

— Dobra — powie­dzia­łem.

Jeżeli nawet w szpi­talu zapa­no­wał chaos, nie widzia­łem powodu, aby nie­szczę­śni cho­rzy mieli leżeć w ciem­no­ściach.

Roz­su­ną­łem zasłony naj­bliż­szego okna, wpusz­cza­jąc jaskrawe pro­mie­nie słońca. Była to sala chi­rur­giczna. Leżało tu ze dwu­dzie­stu pacjen­tów, wszy­scy unie­ru­cho­mieni. Prze­waż­nie zła­ma­nia nóg i kilka ampu­ta­cji, na ile zdo­ła­łem oce­nić.

— No, nie grzeb się, koleś, roz­suń zasłony — ode­zwał się ten sam głos.

Odwró­ci­łem się i spoj­rza­łem na mówią­cego. Był to ciem­no­włosy bar­czy­sty męż­czy­zna o ogo­rza­łej cerze. Sie­dział na łóżku zwró­cony twa­rzą wprost do mnie — i do świa­tła. Zda­wało się, że patrzy mi pro­sto w oczy, podob­nie jak jego sąsiad i następny chory…

Przez kilka sekund wpa­try­wa­łem się w niego bez słowa. Tyle czasu trwało, nim zro­zu­mia­łem.

— Zasłony… chyba się zacięły… — powie­dzia­łem wresz­cie. — Poszu­kam kogoś, żeby się nimi zajął.

Ucie­kłem z sali.

Znów chwy­ciły mnie dresz­cze. Czu­łem, że przy­dałby mi się kie­li­szek cze­goś moc­niej­szego. Zaczęło mi z wolna coś świ­tać. Trudno było uwie­rzyć, że wszy­scy męż­czyźni z tam­tej sali ośle­pli tak jak ten lekarz, a prze­cież…

Winda była nie­czynna, ruszy­łem więc na dół po scho­dach. Na następ­nym pię­trze zapa­no­wa­łem nad sobą i zebra­łem się na odwagę, żeby zaj­rzeć do innej sali. Pościel na łóż­kach była tu w nie­ła­dzie. Sądzi­łem w pierw­szej chwili, że sala jest pusta, oka­zało się jed­nak, że nie — nie­zu­peł­nie. Dwóch męż­czyzn w szpi­tal­nej bie­liź­nie leżało na pod­ło­dze. Jeden zalany był krwią z nie­za­go­jo­nej rany, drugi wyglą­dał tak, jakby chwy­cił go jakiś gwał­towny atak. Obaj nie żyli. Reszta cho­rych zni­kła.

Kiedy wró­ci­łem znów na schody, zda­łem sobie sprawę, że więk­szość odgło­sów, które przez cały czas sły­sza­łem, dobiega z dołu i że są teraz wyraź­niej­sze i bliż­sze. Waha­łem się przez chwilę, ale nie było innej rady, jak iść dalej na dół.

Na następ­nym zakrę­cie o mało się nie potkną­łem o męż­czy­znę, który leżał w pół­mroku. U stóp scho­dów zaś leżał ktoś, kto się o niego potknął — i zgi­nął, roz­bi­ja­jąc głowę o kamienne stop­nie.

Wresz­cie dotar­łem do ostat­niego zakrętu, skąd mogłem widzieć główny hol. Naj­wi­docz­niej wszy­scy cho­rzy, któ­rzy mogli się poru­szać, instynk­tow­nie skie­ro­wali się tutaj z myślą o zna­le­zie­niu pomocy lub o wydo­sta­niu się na zewnątrz. Może niektó­rzy się wydo­stali. Główne drzwi wej­ściowe były otwarte na oścież, ale więk­szość cho­rych nie zdo­łała do nich tra­fić. Zwarty tłum męż­czyzn i kobiet — pra­wie wszy­scy w szpi­tal­nej bie­liź­nie — wolno i bez­rad­nie krę­cił się w koło. Tych, któ­rzy znaj­do­wali się z brzegu, ten obro­towy ruch przy­ci­skał bez­li­to­śnie do wysta­ją­cych mar­mu­ro­wych ozdób lub przy­gnia­tał do ścian. Raz po raz ktoś się poty­kał. Jeżeli mimo naporu ciał padał, nie­wielka była szansa, że się jesz­cze pod­nie­sie.

Wyglą­dało to… cóż, widzie­li­ście zapewne rysunki Dorégo przed­sta­wia­jące grzesz­ni­ków w pie­kle. Ale Doré nie mógł odtwo­rzyć dźwię­ków: szlo­chów, cichych jęków, wybi­ja­ją­cych się od czasu do czasu okrzy­ków roz­pa­czy.

Nie mogłem znieść tego widoku dłu­żej niż minutę. Ucie­kłem z powro­tem na górę.

Mia­łem uczu­cie, że powi­nie­nem jakoś tym ludziom pomóc. Może wypro­wa­dzić ich na ulicę i przy­naj­mniej poło­żyć kres temu okrop­nemu, powol­nemu krą­że­niu w ści­sku. Ale jedno spoj­rze­nie wystar­czyło, by zro­zu­mieć, że ni­gdy nie zdo­łam dostać się do drzwi, żeby ich wypro­wa­dzić. Poza tym, gdyby mi się to nawet udało, gdy­bym ich wypro­wa­dził — co dalej?

Usia­dłem na stop­niu i ukry­łem twarz w dło­niach, wciąż mając w uszach te potworne dźwięki. Kiedy wresz­cie tro­chę oprzy­tom­nia­łem, zaczą­łem szu­kać i zna­la­złem inne schody. Były to wąskie schody dla per­so­nelu, które zapro­wa­dziły mnie do tyl­nego wyj­ścia na podwó­rze.

Być może nie­zbyt dobrze opo­wia­dam tę część histo­rii. Cała sprawa była tak nie­spo­dzie­wana i wstrzą­sa­jąca, że przez pewien czas usil­nie sta­ra­łem się nie pamię­tać szcze­gó­łów. W tam­tej chwili mia­łem wra­że­nie, że wszystko to jest okrop­nym snem, z któ­rego bez­sku­tecz­nie usi­łuję się obu­dzić. Kiedy wysze­dłem na podwó­rze, wciąż jesz­cze nie­zu­peł­nie wie­rzy­łem w to, co widzia­łem.

Jed­nego tylko byłem pewien: czy to rze­czy­wi­stość, czy kosz­mar, potrzeba mi odro­biny alko­holu jak jesz­cze ni­gdy w życiu.

W bocz­nej uliczce za bramą podwó­rza nie było nikogo, ale pra­wie naprze­ciw znaj­do­wał się bar. Pamię­tam jego nazwę — „The Ala­mein Arms”. U góry, na kutej żela­znej klam­rze, wisiała tablica z podo­bi­zną wiceh­ra­biego Mont­go­mery, pod nią zaś były sze­roko otwarte drzwi. Ruszy­łem pro­sto ku nim.

Wej­ście do baru dało mi na chwilę roz­koszne poczu­cie nor­mal­no­ści. Był pro­za­icz­nie i zna­jomo podobny do dzie­siąt­ków innych barów.

Ale cho­ciaż w tej czę­ści baru nie było nikogo, w przy­le­głym tak zwa­nym salo­nie coś się nie­wąt­pli­wie działo. Usły­sza­łem stęk­nię­cie. Z gło­śnym hukiem wysko­czył korek z butelki. Pauza. Potem jakiś głos powie­dział:

— Gin, do cięż­kiej cho­lery! Precz z ginem!

Roz­legł się ogłu­sza­jący brzęk, a potem śmiech kogoś dobrze już wsta­wio­nego.

— Lustro! Po dia­bła komu lustra?

Nowy strzał korka.

— Znów ten prze­klęty gin — stwier­dził głos, bar­dzo zawie­dziony. — Precz z ginem!

Tym razem butelka ude­rzyła o coś mięk­kiego, spa­dła na pod­łogę i zatrzy­mała się. Z bul­go­tem wypły­wała z niej zawar­tość.

— Hej! — zawo­ła­łem. — Chciał­bym się cze­goś napić!

Zapa­dła cisza.

— Kim pan jest? — po chwili nie­uf­nie zapy­tał głos.

— Jestem ze szpi­tala — powie­dzia­łem. — Chcę wypić kie­li­cha.

— Nie pamię­tam pań­skiego głosu. Pan widzi?

— Tak.

— To na miłość boską, dok­torku, prze­skocz przez ladę i znajdź mi butelkę whi­sky.

— W tej spra­wie, ow­szem, mogę być dok­to­rem — oświad­czy­łem. Wdra­pa­łem się przez ladę i spoj­rza­łem w bok. Stał tam męż­czy­zna z wiel­kim brzu­chem, czer­woną twa­rzą i siwie­ją­cymi wąsi­kami, ubrany tylko w spodnie i koszulę bez koł­nie­rzyka. Był już mocno wsta­wiony. Naj­wi­docz­niej nie mógł się zde­cy­do­wać, czy otwo­rzyć butelkę, którą trzy­mał w ręce, czy użyć jej w cha­rak­te­rze broni.

— Jeśli pan nie jest leka­rzem, to kim pan jest? — spy­tał podejrz­li­wie.

— Byłem pacjen­tem, ale potrzeba mi kie­li­cha jak naj­lep­szemu leka­rzowi — odpar­łem. — To, co pan trzyma, to znowu gin — doda­łem.

— Ach, tak! Pie­przony gin — rzekł i cisnął go precz. Butelka z trza­skiem i brzę­kiem wyle­ciała przez szybę.

— Niech mi pan lepiej odda ten kor­ko­ciąg — powie­dzia­łem.

Wzią­łem z półki butelkę whi­sky, otwo­rzy­łem ją i poda­łem mu wraz ze szkla­neczką. Dla sie­bie wzią­łem mocny koniak, wypi­łem na raz i zaraz nala­łem sobie drugi. Po chwili ręce prze­stały mi tak gwał­tow­nie drżeć.

Spoj­rza­łem na swego towa­rzy­sza. Pił whi­sky pro­sto z butelki.

— Zaleje się pan — ostrze­głem.

Odjął butelkę od ust i zwró­cił ku mnie głowę. Przy­siągł­bym, że mnie widzi.

— Zaleję się! Do dia­bła, już jestem zalany — stwier­dził z pogardą.

Miał tak abso­lutną słusz­ność, że nic już do tego nie doda­łem. Roz­my­ślał chwilę ponuro, po czym oznaj­mił:

— Muszę się upić. Muszę być dużo bar­dziej pijany. — Nachy­lił się do mnie. — Wie pan co? Jestem ślepy. Żeby pan wie­dział: ślepy jak kret. Wszy­scy są ślepi jak krety. Oprócz pana. Dla­czego pan nie jest ślepy jak kret?

— Nie wiem — odpar­łem.

— To ta prze­klęta kometa, niech ją cho­lera! Ona wszyst­kiemu winna. Zie­lone gwiazdy spa­da­jące — a teraz wszy­scy są ślepi jak krety. Pan widział zie­lone spa­da­jące gwiazdy?

— Nie — wyzna­łem.

— Otóż to. Naj­lep­szy dowód. Pan ich nie widział: nie jest pan ślepy. Wszy­scy inni widzieli — zato­czył łuk ramie­niem — wszy­scy są ślepi jak krety. Ścierwo nie kometa, powia­dam.

Nala­łem sobie trzeci kie­li­szek koniaku, zasta­na­wia­jąc się, czy on nie ma racji.

— Wszy­scy są ślepi? — powtó­rzy­łem.

— Wła­śnie. Wszy­scy. Pew­nie wszy­scy na świe­cie. Oprócz pana — dodał jakby po namy­śle.

— Skąd pan wie? — spy­ta­łem.

— Nic prost­szego. Słu­chaj pan! — powie­dział.

Sta­li­śmy obok sie­bie, opie­ra­jąc się o szynk­was, i nasłu­chi­wa­li­śmy. Nic nie było sły­chać, nic prócz sze­le­stu gazety, którą wiatr pędził pustą ulicą. W tej oko­licy z pew­no­ścią nie było tak cicho od tysiąca lat.

— Rozu­mie pan, co mam na myśli? Jasna sprawa — powie­dział męż­czy­zna.

— Tak — odrze­kłem wolno. — Tak… rozu­miem, co pan ma na myśli.

Dosze­dłem do wnio­sku, że muszę iść dalej. Nie wie­dzia­łem dokąd. Czu­łem tylko, że muszę dowie­dzieć się cze­goś wię­cej o tym, co się dzieje.

— Jest pan wła­ści­cie­lem baru? — zapy­ta­łem.

— A jeśli nawet, to co? — odparł znów nie­uf­nie.

— Tylko tyle, że muszę komuś zapła­cić za trzy podwójne koniaki.

— Daj pan spo­kój.

— Ależ niech pan posłu­cha…

— Daj pan spo­kój, powia­dam. Wie pan dla­czego? Bo po co nie­bosz­czy­kowi pie­nią­dze? A ja jestem nie­bosz­czyk… tak jak­bym już był. Jesz­cze tylko parę łyków.

Wyglą­dał bar­dzo krzepko na swój wiek i powie­dzia­łem mu to.

— Po co żyć, jak czło­wiek jest ślepy? — zapy­tał gniew­nie. — Tak powie­działa moja żona. I miała rację, tylko że ona miała wię­cej odwagi. Kiedy się prze­ko­nała, że dzie­ciaki też są ślepe, co zro­biła? Zabrała je do naszego łóżka i odkrę­ciła gaz. Tak zro­biła. A mnie zabra­kło odwagi, żeby przy nich zostać. Moja żona była dzielną kobietą, dziel­niej­szą ode mnie. Ale ja też się zbiorę na odwagę. Wrócę tam do nich nie­długo, gdy już będę dość pijany.

Co tu było mówić? Słowa były bez­ce­lowe, tylko go draż­niły. W końcu zna­lazł po omacku schody i z butelką w ręce poszedł na górę. Nie pró­bo­wa­łem go zatrzy­mać ani iść za nim, odpro­wa­dzi­łem tylko spoj­rze­niem. Potem dopi­łem koniak i wysze­dłem na cichą ulicę.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału: The Day of the Trif­fids

Copy­ri­ght © John Wyn­dham Estate Trust, 1951

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2023

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor serii: Sła­wo­mir Folk­man

Redak­tor tego wyda­nia: Grze­gorz Dziam­ski

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne serii i okładki: Sła­wo­mir Folk­man

Ilu­stra­cja na okładce: Igor Mor­ski

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Dzień try­fi­dów, wyd. VI popra­wione, Poznań 2024)

ISBN 978-83-8338-867-0

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel. 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer