Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kopciuszek czy femme fatale? Jaką tajemnicę skrywa dziewczyna z czerwonym warkoczem?
Kiedy Janka Sokół otwiera stary kufer, należący niegdyś do jej prababki Marcjanny, nie wie jeszcze, że zapoczątkuje tym serię niezwykłych zdarzeń. Nagle ta twardo stąpająca po ziemi dziewczyna staje w obliczu niewyjaśnionych zjawisk i musi zmierzyć się z przeszłością, a przede wszystkim z samą sobą. To, co jeszcze wczoraj było pewne, dziś dla Janki już takie nie jest… Niełatwo jest dociec prawdy, gdy rodzina ma sekrety. Trudno też ocenić, kto naprawdę kocha, a kto tylko wykorzystuje dla własnych celów.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 483
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Prolog
Dziewczyna stała odrętwiała. Płakała. To był płacz bez szlochu, bezgłośny. Po prostu łzy płynęły jej po policzkach i skapywały na podłogę. Z całej siły pragnęła stąd uciec, zniknąć bez śladu, trwała jednak bez ruchu, patrząc na bezładnie kotłującą się bryłę rąk i nóg, niszczącą wszystko, co znalazło się na jej drodze. W powietrzu fruwały nienawistne obelgi, wściekłe przekleństwa i bolesne jęki. Mężczyźni toczący zaciętą walkę byli jak chaos i kataklizm, nad którymi nie da się zapanować. Byli nie do okiełznania.
To nie mogło skończyć się dobrze.
Dziewczyna przesunęła rękawem po mokrym policzku, a potem rozluźniła kołnierzyk bluzki. W altanie było przeraźliwie gorąco, zupełnie jak w rozżarzonym piecu. Oddychała z coraz większym wysiłkiem. Uduszę się – pomyślała. Z trudem odwróciła głowę od walczących i się rozejrzała. Przez chwilę nie rozumiała, na co patrzy. Jakieś czerwone języki lizały kamienne ściany, sunęły po suficie, pozostawiając za sobą czarny wypalony ślad...
Dobry Boże! Płomienie... Pożar!
Krzyknęła ostrzegawczo, a kiedy nie zareagowali, podbiegła, żeby ich rozdzielić, okazało się jednak to ponad jej siły i możliwości. To była straceńcza walka. Na śmierć i życie.
Zakręciło się jej w głowie tak mocno, aż się zatoczyła. Żar stawał się nie do zniesienia, dym szczypał w oczy i zatykał płuca, a każdy oddech ranił gardło, jakby łykała kolce. Przeraziła się, że jeszcze chwila, a zginie tu razem z nimi. Zgięła ramię w łokciu, by zakryć nim usta i nos, i wybiegła na zewnątrz. Odetchnęła głęboko, łapczywie chwytając powietrze, kaszląc i krztusząc się, gdy jej płuca wypełnił tlen.
Na dziedzińcu panował straszliwy zamęt i zgiełk. Z okien dworu leciały rzeczy wyrzucane przez zdesperowaną służbę, próbującą ocalić, co się da. Płomienie jeszcze nie dotarły do budynku, ale była to tylko kwestia czasu. Ogień szybko się rozprzestrzeniał.
Dostrzegła grupę mężczyzn i kobiet z wiadrami z wodą.
– Tam... ratujcie – szepnęła z wysiłkiem, pokazując płonącą altanę.
– Nic się nie da zrobić! – krzyknął jakiś człowiek biegnący przez dziedziniec z kołowrotkiem pod pachą. Drugą ręką ciągnął opierającego się dzieciaka.
– Przeklęta dziewka!
Dziewczyna poczuła mocne pchnięcie i poleciała do przodu kilka kroków.
Odwróciła się. Stała za nią dumnie wyprostowana wysoka, chuda kobieta, której ciało przypominało wydłużoną klepsydrę. Miała na sobie sukienkę z czarnego jedwabiu. Jej ciemne oczy płonęły nienawiścią i okrucieństwem. Podczas gdy wszystko wokół zdawało się wirować w szaleńczym tempie, ona stała bez ruchu. Przez chwilę mierzyły się wzrokiem i dziewczyna miała wrażenie, że kobieta zagląda do jej wnętrza, widzi jej przerażenie, ból i poczucie winy. Próbowała coś powiedzieć, ale z jej ust wydobył się jakiś skowyt.
Zanosząc się płaczem, uciekła i popędziła w kierunku bramy. W ostatniej chwili uskoczyła przed wozem strażackim, który wjeżdżał na teren posiadłości. Przystanęła i odwróciła głowę. Patrzyła, jak konstrukcja ustępuje pod naporem płomieni i altana zawala się w kłębach dymu i rozżarzonego gruzu. Osunęła się na kolana, obejmując głowę rękami.
Miała oczy czerwone od płaczu, gdy wchodziła do domu. Jak automat przeszła krótkim ciemnym korytarzem i popchnęła drzwi.
Pokój był mały i skąpo umeblowany – żelazne łóżko, stolik na pałąkowatych nóżkach, drewniana ława pod oknem. W kącie stał kufer, w drugim – jednodrzwiowa szafa. Na haczyku na drzwiach wisiała skromna sukienka ślubna.
Wąskie okno wpuszczało do środka snop przyćmionego światła i nagle pokój wydał jej się duszny i klaustrofobiczny. Uklękła na ławie, otworzyła okno i wyjrzała na zewnątrz. Słońce chyliło się ku zachodowi, naznaczając niebo pasmami czerwieni i przypalonej pomarańczy – kolorami dogasającego dnia.
Kolorami łuny.
Zakryła usta dłonią, żeby zdławić rozpaczliwy krzyk. Nie wiedziała, jak ma teraz żyć, skoro obaj odeszli. Na zawsze. Ten, którego kochała ponad życie, i ten, przy którym miała nadzieję odzyskać choć trochę równowagę wewnętrzną. Mieli znaleźć nowy bezpieczny dom, z dala od tych wszystkich wścibskich, złych oraz mściwych spojrzeń. Miały się skończyć plotki o niej i groźby rzucane pod jej adresem. Miały. Niepotrzebnie tam poszła i teraz jej przyszłość może być gorsza od przeszłości.
Poczuła ból ściskający serce i przenikający duszę. I rozżalenie. I tęsknotę. I nienawiść.
Jej spojrzenie odruchowo powędrowało w bok. W kierunku buteleczki z ciemnego szkła, stojącej na stoliku. Jeśli życie jest źródłem ciągłego bólu i cierpienia, śmierć może być ukojeniem, bo przyniesie kres męczarniom. Wystarczy kilka kroków...
Drgnęła, gdy za jej plecami rozległo się cichutkie kwilenie. Zebrała siły i stanęła na niepewnych nogach. Sprężyny cicho zaskrzypiały, gdy usiadła na łóżku, pochylając się nad śpiącym niespokojnie dzieckiem. W jej zielonych oczach pojawił się zły błysk i zaraz zniknął.
Próbowała je pokochać. Bóg jej świadkiem, że próbowała. Ale nie potrafiła przebić się przez grubą skorupę obojętności. Jakby coś się w niej zacięło. Jak można pokochać kogoś, kto jest nierozerwalną częścią historii, którą pragnie się wydrzeć z pamięci?
Dziewczyna postawiła stopy na gołej podłodze i podeszła do lustra, przyglądając się sobie jak komuś obcemu. Twarz miała bladą, wymizerowaną. Zielone oczy, w których niegdyś tak ochoczo migotały figlarne iskierki, teraz płonęły gorączką. Warkocz ciążył na ramieniu.
Nieszczęsna dziewczyna z czerwonym warkoczem. A mimo to wciąż było w niej coś uwodzicielskiego i kuszącego.
Nie miała pojęcia, co sprawiło, że sięgnęła po nożyce. Wstrzymując oddech, przytrzymała warkocz i po chwili gruby i ciężki splot zawisł bezwładnie w jej dłoni. Niesforne włosy rozsypały się wokół skurczonej nagle, poszarzałej twarzy. Ścisnęła warkocz sznurkiem w miejscu, gdzie został odcięty, i włożyła do kufra. Był już przeszłością.
Potem z szufladki w stoliku wyjęła szkolny zeszyt. Przerzuciła kartki zapisane drobnym, starannym pismem, aż dotarła do czystej strony. Trąc skórę pod zapięciem bransolety zdobiącej szczupły przegub, dłuższą chwilę zastanawiała się, jak ująć w słowa rozpaczliwe myśli. Wreszcie przycisnęła dłoń do papieru i zaczęła pisać.
Dłużej tak nie mogę...
Za oknem coś trzasnęło, jakby sucha gałąź, zaraz potem uszy dziewczyny ułowiły dziwny odgłos, przypominający zdławiony jęk. Zerwała się z dudniącym sercem, a jej ręce mimowolnie opadły wzdłuż boków. Rozpięta bransoleta zsunęła się z przegubu, z brzękiem odbiła się kilka razy od podłogi i potoczyła pod masywną szafę.
Usłyszała soczyste przekleństwo i zwróciła głowę ku oknu. Z cichym, złowrogim szelestem zbliżał się do niej mężczyzna. Wszystko w nim było dzikie – powierzchowność, oczy, postawa czarnej pantery w gotowości do ataku. Taka dzikość nie daje się łatwo ujarzmić. Dziewczyna to wiedziała.
Cofała się krok za krokiem, przykładając rękę do serca, które biło coraz szybciej. W ustach pojawił się kwaśny smak strachu...
Był ciepły letni wieczór tysiąc dziewięćset trzydziestego siódmego roku.
Rozdział 1
W zielonej kotlinie, rozpięta niczym pajęczyna między rozlewiskiem wodnym a lasem, tkwiła duża osada. Od strony wschodniej i południowej las dotykał zabudowań, a od zachodu był oddalony o kilka kilometrów, ale dobrze widoczny z okien domów.
Kiedyś, dawno temu, Wrzosów tchnął spokojem, ciszą i niespiesznym przemijaniem czasu. Dzisiejszy nosił na sobie nieuchronny znak nowego. Popadły w zapomnienie domy z zardzewiałymi furtkami, dorodne malwy w ogrodach, sady, w których bzyczały pszczoły, buczały trzmiele, a pod pachnącą słodko jabłonią stał ogromny stół na krzyżaku. Rozmył się w pamięci obraz chłopa jadącego na wozie drabiniastym i zdejmującego czapkę pod przydrożnym krzyżem. W osadę wtargnęło niczym tornado hic et nunc i Wrzosów utracił swą prostotę. Przestał chronić przez zewnętrznym bałaganem świata.
W niedużym oddaleniu od ruchliwej szosy znajdowała się naturalna niecka. Wiosną zakwitały tu bzy i jaśminy, a jesienią wrzosy. W tym uroczym miejscu stał anachroniczny dom o spadzistym czarnym dachu i skromnej żółtej fasadzie. Jako jedyny w osadzie posiadał nazwę. Sokołówka.
W Sokołówce żyły trzy kobiety.
Seniorka rodu była seniorką tylko z nazwy. Ktoś, kto wziąłby ją za dobrotliwą babunię, mógłby się na tej opinii ostro przejechać. Starsza pani była kobietą pełną temperamentu, a nieposkromioną energią życiową mogłaby się podzielić z połową mieszkańców Wrzosowa. W tej rodzinie to ona nosiła spodnie, oczywiście w przenośni.
Kobieta była zmienna jak kameleon. Jednego dnia wszystko trzymała w garści, na drugi stawała się równie decyzyjna co ameba, bo akurat jej to rządzenie było nie na rękę. Raz wydawała się być uosobieniem skrzywdzonej niewinności, kiedy indziej sprytu i przebiegłości, to znów pokory i ustępliwości. Pamięć i niepamięć miała na zawołanie, zależnie od tematu i okoliczności. Temat bezpieczny – pstryk i w głowie jasność. Pamiętała odległe zdarzenia, jakby miały miejsce wczoraj. Temat niewygodny – pstryk – i nawet poprzedni dzień stawał się białą plamą. Włączała się i wyłączała z podziwu godną wprawą i pod tym względem była fenomenem niezanotowanym dotąd w dziejach świata.
Druga kobieta była osobą w rozkwicie urody. Wysoka, o wciąż pięknych rysach twarzy, prostych włosach, energicznych ruchach i szczupłej sylwetce, choć już dawno nie młodzieńczej, wyglądała znakomicie. Jej skóra nie traciła elastyczności, ciemne włosy jeszcze nie siwiały, i w zasadzie tylko zmęczone oczy zdradzały, że ma dużo więcej lat, niż na to wygląda. Kiedyś miała w sobie dużo radości i ciekawości świata, potem jednak nic nie ułożyło się tak, jak to sobie wymarzyła, i przestała żyć złudzeniami. Niejednego musiała się nauczyć, niejedno w sobie poskromić, by przestać patrzeć wstecz i osiągnąć w życiu względną równowagę. Teraźniejszość układała sobie tak, jak sama chciała.
Kobieta miała słaby punkt, który narażał ją na utratę całej rozwagi i autokontroli, jakie posiadała. Była nim córka, którą kochała zachłannie, nie spiesząc się z odcięciem pępowiny.
Trzecia kobieta była pogodną, życzliwą i niekonfliktową osobą o miłym sposobie bycia. Sprawiała wrażenie, jakby była z nieco innej epoki. Jej zachowanie, styl ubierania i uroda zdawały się to potwierdzać.
Natura wyposażyła ją w ładnie wykrojone usta, na których – kiedy się zamyślała – pojawiał się grymas ni to wyniosły, ni to smutny, ponadto w zgrabny nos i zielone oczy z tęczówkami zmieniającymi kolor w zależności od oświetlenia, ubrania czy nastroju. Miała gęste kasztanowe włosy do ramion, mieniące się rudawymi, ciepłymi refleksami. Niesforne kosmyki ciągle spadały jej na czoło, a wtedy odrzucała je jakby nerwowym ruchem.
Młoda kobieta od zgiełku wolała ciszę. Nie starała się zaprzyjaźniać z całym światem – nie biegała na imprezy, nie brylowała na Facebooku, nie żaliła się na forach i nie obnażała swojej duszy publicznie. Wystarczała jej rodzina.
Trzy mieszkanki Sokołówki były w różnym wieku i miały różne pragnienia.
Pierwsza była osiemdziesięciotrzyletnią panią i uwielbiała czytać kryminały. Marzyła się jej kariera detektywa na miarę Herkulesa Poirota. Druga miała sześćdziesiąt sześć lat i nie obracała się w sferze pragnień innych niż te, które były związane ze zgodnością cyferek w bilansie i niezgodnością w peselu. Trzecia zbliżała się do trzydziestki i tęskniła za dniem, w którym Sokołówka wreszcie przestanie być gniazdem kobiet.
Kobiety z rodziny Sokołów nie wychodziły za mąż. Jakby miały genetycznie uwarunkowaną niezdolność do wypowiedzenia sakramentalnego „Tak”.
Coś jeszcze je łączyło. Wszystkie skrywały jakąś tajemnicę, której nie mogły – lub nie chciały – ujawnić.
Zatajanie faktów z życia nie świadczyło o braku zaufania czy nieszczerości. Wynikało bardziej z potrzeby chronienia siebie nawzajem. Po prostu wybierały, którymi prawdami się podzielić, a które przemilczeć, by uniknąć sytuacji mogącej boleśnie zranić którąś z nich.
Ale sekrety mają to do siebie, że wychodzą na jaw.
Rozdział 2
Od trzech godzin padał deszcz. Przydrożny rów wypełnił się deszczówką, a pobocze zmieniło się w błotnistą breję. Ostatnie dni lipca przyniosły upalną pogodę na zmianę z gwałtownymi burzami, a ona jakby o tym zapomniała. Rano żar lał się z nieba, więc włożyła sięgającą kostek przewiewną sukienkę na ramiączkach, odpowiednią na upalny dzień. Myśl o zabraniu parasola wydała jej się po prostu śmieszna.
Kiedy wreszcie deszcz zelżał, chwyciła torbę i już miała wyskoczyć spod autobusowej wiaty, gdy znów lunął, tłukąc wściekle o zadaszenie, jak gdyby próbował się przez nie przebić. Zza wodnej kurtyny niezwykle powoli, niczym zjawa, wyłonił się samochód.
Czarna terenówka zatrzymała się niecałe dwa metry od niej, czyjaś dłoń wytarła fragment zamglonej szyby, czyjeś oczy spojrzały przez tę zasłonę na nią. Po chwili drzwi leciutko się uchyliły. Kątem oka dostrzegła mężczyznę lekko przechylonego w jej stronę, z ręką opartą na zagłówku fotela pasażera. Odniosła wrażenie, że na coś czeka, być może na odpowiedź na pytanie, którego nie dosłyszała.
– Przepraszam... Pytał pan o coś?
– O parasol. Nie ma pani parasola?
Pytanie nie było oryginalne, lecz w taką pogodę oczywiste. Tyle że padło z ust kogoś, kogo nie znała i nigdy wcześniej nie widziała.
– Mam. Ale nie przy sobie – odparła, zamierzając się odwrócić.
– No to chyba mamy problem, prawda? – powiedział szybko i się uśmiechnął.
– Pan raczej nie ma, prawda? – Odwzajemniła uśmiech. Poczuła chłód i skuliła ramiona.
– Pani jest w raczej nieciekawej sytuacji, prawda? – zrewanżował się bez złośliwości. Spojrzał na ciemnoszare ciężkie chmury. – I nie wygląda na to, żeby uległa zmianie. Ale... – zawiesił głos.
– Ale? – powtórzyła rozbawiona, czekając na propozycję podwiezienia.
– Mogę pożyczyć parasol.
Wybuchnęła szczerym śmiechem. Jakby dobrze się bawiła. Jakby była przyzwyczajona do starszych facetów, którzy zatrzymują się na przystankach i wyskakują z szarmanckim numerem w stylu Arsène’a Lupina.
– No jasne. Rzecz najnormalniejsza w świecie, pożyczać parasol zupełnie obcej osobie. Tylko przy jakiej niby okazji miałabym go oddać?
– Istotnie. – Mężczyzna się zawahał, po czym sięgnął ręką na tylne siedzenie. – W takim razie daję go pani.
– Daje go pan – powtórzyła, unosząc brwi. – Ot tak, po prostu. A co w zamian? – spytała podejrzliwie.
– Nie jestem maniakiem seksualnym – zastrzegł, jakby czytał w jej myślach. – W zamian miły uśmiech i dobre słowo dla zmęczonego życiem człowieka. To co? Wchodzi w to pani?
– Nie. Nie wchodzę. – Zrobiła krok do przodu i zaraz się cofnęła. – Ale jest pan bardzo uprzejmy – orzekła. – Gdyby przyszło panu do głowy martwić się o mnie, to niepotrzebnie. Nie jestem cukrową panienką. Miłego dnia.
– Zabawna z pani osóbka. Miłego dnia, Rusałko. – Pomachał jej i zakręcił szybę.
Dziewczyna nabrała powietrza jak pływak przed skokiem do zimnej wody i trzymając torbę nad głową, pognała przed siebie, nawet nie próbując omijać kałuż. Przed oczami przemykały jej zabudowania gospodarcze rozrzucone po okolicy, potem rząd drzew uginających się pod naporem nawalnego deszczu. Wreszcie ujrzała Sokołówkę.
Może to wina deszczu. Może gdyby niebo było bezchmurne, a świat skąpany w blasku słońca, dom nie wydawałby się taki smutny. A może to wina jej przeczucia, że dzisiaj coś się wydarzy.
Wbiegła na ganek i pochyliła się, by zmienić przemiękłe espadryle na plastikowe klapki.
Ten mężczyzna... – myślała. – Dziwny jakiś. Rzeczywiście nie wyglądał na seksualnego maniaka, który usiłuje wciągnąć ofiarę do samochodu. Wariatem też nie był. To kim? Człowiekiem bezinteresownym, wielkodusznym, kierującym się litością? Albo współczuciem? Całkiem możliwe. Z drugiej strony... Mimo że emanował obojętnością, zdołała wyczuć jego zainteresowanie swoją osobą. Ale może się myliła...
Zamyślona, nie od razu sobie uzmysłowiła, że słyszy podniesione głosy. Wsunęła głowę w drzwi i rozejrzała się po korytarzu. Był pusty. Podeszła do drzwi kuchennych. Babcia właśnie skończyła mówić coś do mamy, na co mama gorzko się roześmiała i odpowiedziała, że ludzie tak łatwo się nie zmieniają, a nawet jeśli, to najczęściej źli stają się gorsi, nie lepsi. Po czym zapadła przeciągająca się dłuższą chwilę cisza. W końcu babcia się odezwała:
– Tak sobie myślę... A może to nie nasza sprawa, Helenko?
– A czyja, jeśli nie rodziny? – brzmiała niecierpliwa odpowiedź.
Dziewczyna stała niezdecydowanie, wahając się, co zrobić. W Sokołówce panowało sporo zasad, jednych starano się nie łamać, innych nie łamano pod żadnym pozorem. Do tych ostatnich należało podsłuchiwanie.
Już miała się ujawnić, gdy w tym momencie z ust babci padło jej imię.
– Janka ma swój rozum. Potrafi odróżnić złoto od tombaku.
– Czasem jednak za bardzo wierzy pozorom – odparła mama. – Wierzy we wszystko, co usłyszy, jak dziecko, a potem dostaje po nosie. Świat nie jest taki prosty, jak jej się wydaje. Ludzie nie zawsze są tacy, na jakich się kreują. Naszym obowiązkiem jest ją chronić.
Janka westchnęła cichutko. Przy nich czuła się jak mała dziewczynka. Nieważne, że miała prawie trzydzieści lat, była niezależna finansowo i zdążyła dorobić się własnego światopoglądu. One wciąż usiłowały meblować jej życie. Chciały jej coś prać, prasować i pichcić, stale martwiły się stanem jej zdrowia, dbały, żeby nie zmarzła, nie przegrzała się, nie przemokła i nie chodziła głodna, wyczulały na całe zło świata i szukały dla niej lekarstwa. Zrób to, nie rób tamtego, nie idź tam, coś może ci się przytrafić... Wciąż musiała słuchać tych przestróg. Nie buntowała się przeciw rozsądnym przejawom miłości i sensownym zakazom, lecz to niezupełnie normalne dorosłą kobietę kontrolować w najdrobniejszych sprawach. Coraz trudniej było jej na to nie reagować. Chciała mieć przynajmniej odrobinę wpływu na własne życie.
Przygryzła dolną wargę i bez skrupułów wróciła do podsłuchiwania.
– Ja chroniłam ciebie i co? – mówiła babcia. – Widać kobietom z Sokołów jest pisane robić bałagan z własnego życia.
– Kobiety z Sokołów z jakiegoś powodu są naznaczone. Nie powinny wiązać się z mężczyznami, bo to się źle kończy.
– Albo użyłam niewłaściwych słów, albo źle mnie zrozumiałaś. Chciałam ci uświadomić, że jak coś jest nieuniknione, to po prostu jest nieuniknione. Chowanie głowy w piasek nic tu nie pomoże. On nie odpuści, czuję to w kościach. Ja ci radzę, lepiej porozmawiaj z nią pierwsza. Dla swojego i jej dobra.
– Nie wiem, czy to dobry pomysł – odparła mama tonem wyraźnie wskazującym, że popełniłaby błąd. – Po tylu latach nagle sobie o niej przypomniał i zatęsknił? Kto w to uwierzy, mamo? On ma w tym swój interes, ja ci to mówię. Nie wiem jaki, ale jestem pewna, że ma. Nigdy nie był uczuciowy, zawsze działał wyłącznie w swoim interesie.
– A czy ja mówię, że nie? Psiakrew, Heleno – zawołała porywczo babcia. – Myślisz, że zależy mi na tym, by się spiknęli? Oczywiście, że nie! Żadnej z nas na tym nie zależy. Ale i tak nie zdołasz temu zapobiec, więc słuchaj, co do ciebie mówię, i nie przerywaj, bo stracę cierpliwość. Czego nie powiesz ty, powie on, i nie łudź się, że będzie grał czysto. Nienawidzi cię, zrobi wszystko, żeby ci dopiec. Ale jeśli go uprzedzisz...
– Ale to ja mam powody do nienawiści – padły stłumione słowa mamy.
– Tym bardziej nie rozumiem, czemu robisz z tego tajemnicę stulecia. Czego się boisz? Nie masz sobie do zarzucenia nic prócz... – babcia szukała odpowiednich słów – głuchoty i ślepoty. Ale to przecież żaden grzech.
– No, toś mi pomogła – odparła sarkastycznie mama.
– Dobrze wiesz, że mam rację. Pogadaj z nią. Szczerze, właśnie tak, jak teraz to robimy. Chociaż spróbuj, może nie będzie tak źle, jak myślisz.
– Nie, nie potrafię. Nie jestem gotowa. Proszę cię, skończmy tę rozmowę.
– Nie jest gotowa... A kiedy będziesz? Za kolejne trzydzieści lat? Cała ty, z tymi wiecznymi unikami. Zaczynasz mnie wkurzać, wiesz? Naprawdę. Posłuchaj...
– Nie. Nie chcę już słuchać ani o tym mówić. Zaraz wróci Janka... Właściwie to chyba już dawno powinna wrócić – matka zmieniła ton na zatroskany. – Gdzie ona się podziewa? Może stało się coś złego? Tfu, tfu. No, proszę cię, mamo, nie rób takiej ponurej miny. Masz rację, będzie dobrze.
Babcia westchnęła.
– W kwestii Janki na pewno. W tej drugiej obyś miała rację. W przeciwnym razie za twoją niemotę i głuchotę obie zapłacicie.
– Niech już mama przestanie mnie obrażać!
– Wielkie mi obrażanie. A jakbym powiedziała „głupotę”, byłoby lepiej?
– Boże drogi... Nie mam do ciebie siły. Mogłabyś zachowywać się, jak przystało na kobietę w twoim wieku.
– A skąd mam wiedzieć, jak przystało? – prychnęła babcia. – Pierwszy raz mam osiemdziesiąt trzy lata.
Całe napięcie, z którego Janka nie zdawała sobie sprawy, czekając na odkrycie sekretu mamy, rozdrażnienie, a nawet złość, gdy mama ucięła temat, rozładowały się teraz w napadzie z trudem powstrzymywanego śmiechu. Rozmowa nagle się urwała i dalsze ukrywanie się przestało mieć sens.
– Hej, kochane! Przyszłam. Jesteście tam? – Nie doczekała się odpowiedzi, więc otworzyła drzwi kuchenne i wsunęła głowę. – Mamo? Babciu? Wszystko okej? Wyglądacie jakoś tak niewyraźnie.
Mama, zwrócona twarzą do okna, kiwnęła głową. Babcia Mania siedziała przy stole. Przed nią leżała keksówka ze świeżo upieczonym ciastem, z którego pracowicie wydłubywała bakalie.
– Okej, okej, dlaczego miałoby być nie okej – odparła. – Co tak późno?
– Chciałam przeczekać ten potop. Ale się nie udało. – Janka weszła do środka i otrząsnęła się jak psiak.
Babcia podniosła głowę i przesunęła wzrokiem po całej sylwetce wnuczki, zatrzymując spojrzenie na sukience, która kleiła się do ciała niczym mokry gałgan.
– Starszych trzeba słuchać, gołąbeczko. Gdybyś mnie posłuchała, wzięłabyś parasol i teraz przynajmniej w połowie byłabyś sucha. – W jej zadziwiająco młodym głosie brzmiała nuta równie figlarna jak zawsze i Janka zaczęła myśleć, że wcześniejszy ponury ton – i w ogóle cała rozmowa – były jedynie wytworem jej wyobraźni.
– Mam jakieś szanse na obiad czy już po ptakach? – Uśmiechnęła się przymilnie.
– Czekamy na ciebie. Idź się wysusz, zanim cię złapie grypa.
– Babciu, jest środek lata. Nic mnie nie złapie – zapewniła, nie odrywając spojrzenia od mamy. – Najwyżej katar.
– Powinnaś słuchać babci. Dba o ciebie, nawet jeśli ty sama o siebie nie dbasz. O zdrowie trzeba dbać zawsze, nawet w środku lata. Jesteś młoda, to jeszcze o tym nie myślisz. Tylko co będzie potem... – Mama mówiła głosem niewiele głośniejszym od szeptu, a to, że się nie odwróciła, wymownie świadczyło o tym, jak bardzo jest spięta. – No, zmykaj, panno wodna – machnęła ręką w nieokreśloną stronę – nie każ nam czekać. Też zgłodniałam.
Janka wyszła z ociąganiem na korytarz. Miała cichą nadzieję, że mama się rozmyśli, zawoła ją, zaciągnie do salonu i powie: „O czymś musimy porozmawiać, Janeczko”. Ale nic takiego nie nastąpiło.
W łazience wysuszyła włosy, wskoczyła w szorty i bawełnianą bluzkę, po czym uczepiona dłońmi o umywalkę wpatrzyła się w lustro niewidzącym wzrokiem. Czuła, jak wzbierają w niej złość, ale i zakłopotanie. Co takiego wydarzyło się w przeszłości, że mama nie chce o tym mówić?
W rozmyślania Janki wdarł się przytłumiony dźwięk informujący o nadejściu SMS-a. Sięgnęła do kieszeni sukienki rzuconej na brzeg wanny i zerknęła na wyświetlacz. Maks.
Seks z Maksem to było jakieś szaleństwo. Nie znała siebie takiej namiętnej i otwartej. Ona, która nie umiała mężczyzn zdobywać, nie potrafiła kokietować, prowadzić gierek słownych i uwodzić, zaskoczyła samą siebie. Nigdy wcześniej nie ulegała takim porywom. Była niecierpliwa. Żywiołowa i odważna. Złakniona doznań, o których do tej pory nie miała pojęcia. Chciała więcej, chciała wszystko. Do końca, do zatracenia. I ta myśl nieco ją przerażała. Ale taka była prawda. Nie tylko kochała Maksa, lecz także pragnęła wręcz obsesyjnie. Kiedy tylko o nim myślała – o jego zmysłowym głosie, rozmarzonym spojrzeniu i niecierpliwych dłoniach błądzących po jej ciele – nogi jej miękły i topniała w okolicach podbrzusza...
Poprzez dudnienie pulsu w uszach i szum buzującej krwi przedarło się wołanie:
– Janka?!
Poderwała się. Była tak pogrążona w innym świecie, że zapomniała, gdzie jest. W łazience. Z komórką w ręku i nieprzeczytanym SMS-em.
Otworzyła wiadomość.
„Jestem gotowy na powtórkę, szalona kobieto!”
Zazwyczaj podczas obiadu rozmawiały, śmiały się, czasem nawet sprzeczały, choć to ostatnie zdarzało się nader rzadko. Dziś było inaczej. Niedopowiedziane słowa wciąż wisiały nad nimi i zatruwały atmosferę.
Wiedziały, że jest problem – widać to było w ich ukradkowych spojrzeniach, wymuszonych uśmiechach – ale żadna z nich nie paliła się do rozmowy. Jakby straciły dawną parę. I tylko codzienne odgłosy świadczyły, że życie toczy się jak zawsze. Łyżki postukiwały miarowo o talerze, Funia cicho chrapała, okiennice poskrzypywały poruszane wiatrem, o parapet uderzały krople deszczu, z kranu w kuchni skapywała monotonnie woda.
– Niech mnie szlag trafi, jeśli będę siedziała jak mysz pod miotłą! – huknęła nagle babcia i gwałtownie odchyliła się na oparcie krzesła.
– To głupie – mruknęła Helena.
– Nie. Głupie jest gapienie się w talerz w milczeniu. Jakiś dzień Świętosława Milczącego czy co? Ja tam mogę milczeć nawet do dnia sądu ostatecznego, ale przecież zawsze rozmawiamy przy stole. O tamtym, siamtym, owamtym i o dupie Maryni. Zawsze. A dziś buzie na kłódkę. Więc niech mnie szlag...
– Już to słyszałam. Przed chwilą.
– No. To teraz powiem coś, czego jeszcze nie słyszałaś. Wojna mnie nie wykończyła, piorun nie wykończył, komunizm też nie, a zrobi to głupia uszczelka. Codziennie jakiś gwóźdź do mojej trumny. Nie, żebym akurat was winiła za te usterki, co to, to nie. Ale czy to ja muszę myśleć o wszystkim? Kiedyś dom złoży się jak domino, a wy palcem nie kiwniecie.
– To solidny dom – odparła Helena z niewzruszonym spokojem. – Sto lat stał niepokonany przez czas i nas, istnieje duża szansa, że nie pokona go głupia uszczelka.
– Domu może nie, ale mnie na pewno! Czuję, jak z nerwów rośnie mi ciśnienie!
– Oj, marudzisz znowu – upomniała ją córka, grożąc łyżką. – Dzięki Bogu ciśnienie masz jak u noworodka, więc nawet jeśli ci trochę podskoczy, nic złego się nie stanie. A jeśli będziesz stale narzekała, to ja padnę prędzej niż ty.
– Ciebie trzeba będzie zabić, bo sama nigdy nie umrzesz! – burknęła babcia, nadąsana.
– Przestańcie z tym umieraniem! – ucięła Janka, podnosząc głos. – Płyta się wam zacięła?
– Słusznie – poparła ja matka. – To nieodpowiedni temat przy obiedzie.
– Jakby przy śniadaniu był odpowiedni. Myślisz, że jeśli o czymś nie będziesz mówiła, to to się nie stanie? Młode to już my nie jesteśmy, nie wiesz, kiedy kostucha szepnie nam na ucho: „Pożyło się i wystarczy”. – Babcia pociągnęła nosem, wydmuchała go hałaśliwie w serwetkę i wrócił jej wigor. – Ale na pewno nie weźmie mnie na głodniaka. – Wzięła się za pałaszowanie krupniku.
Helena się uśmiechnęła, po czym pochyliła nad stołem ku Jance.
– Naładowałaś komórkę, córcia?
– Tak. Czemu pytasz?
– Dzwoniłam do ciebie kilka razy i zgłaszała się poczta.
– Wyłączyłam telefon. W pracy był młyn, a znasz Luizkę. Odwalałam pracę za siebie i za tego szałaputa. Nie miałam czasu na pogaduszki.
– Aha. Nie wiem, dlaczego pomyślałam, że może z kimś wyszłaś.
– W godzinach pracy? – zdziwiła się Janka. – I z kim?
Helena wzruszyła ramionami. Była jak najczulszy radar i bez trudu odgadła, że córka coś ukrywa.
– Po pracy. I nie wiem. Z kimś...
Janka zmierzyła ją speszonym spojrzeniem.
– Nie możesz powiedzieć wprost, o co ci chodzi? Bez podpytywania?
– O nic mi nie chodzi, dziecko – odparła matka defensywnie. – Po prostu przypuszczałam, że po pracy postanowiłaś pójść na kawę... z kimś.
Babcia obróciła się nieznacznie w stronę Janki. Zlustrowała ją szybkim spojrzeniem, w myślach dodała dwa do dwóch i przewróciła oczami.
– Kurna, córko. Gołym okiem widać, że dziecko się nam zakochało. Przyzwyczaj się, że zacznie znikać z domu... nie tylko popołudniami.
Janka poczuła, jak na jej twarz wypływa wstydliwy rumieniec nastolatki złapanej na pierwszym pocałunku i zrobiło się jej potwornie głupio. Miała w końcu już tyle lat, że pąsowieć po prostu nie wypadało.
– Owszem – przyznała, bo w zaistniałej sytuacji wszelkie wykręty i zaprzeczenia byłyby po prostu śmieszne. – To bardzo możliwe. Poznałam kogoś.
– Kogo?
– Maksa... – Janka się zająknęła, zmieszana. Właśnie sobie uzmysłowiła, że nie zna nazwiska swojego chłopaka. Odchrząknęła. – Po prostu Maksa. Zakochałam się, mamo, tak prawdziwie... To świeża sprawa.
– Jak świeża?
– Poznałam go pół roku temu. To wspaniały chłopak. Zabawny, mądry i przebojowy, świetnie zarabia, tak na marginesie. No i męski, a jednocześnie wrażliwy, co jest rzadką kombinacją. A kiedy na mnie patrzy, to dzieje się ze mną coś dziwnego... coś takiego... – Odpłynęła myślami z rozmarzonym wyrazem twarzy.
– Co takiego się dzieje? – spytała mama, wytrącając ją z zadumy. – Topniejesz, czujesz motylki w brzuchu? Czy zbiera ci się na wymioty? Przepraszam, skarbie – dotknęła jej dłoni – to nie było śmieszne.
– Tak, wiem, jak to brzmi – Janka wciągnęła oddech. – I co teraz sobie myślicie. Że to za krótko, żeby poznać faceta, i może macie rację. Ale on... On mnie elektryzuje.
– W porządku – uspokoiła ją matka. – A ten Po Prostu Maks... Czy odwzajemnia twoje uczucia? Kocha cię? Może jest tylko zauroczony. Brałaś to pod uwagę?
Janka się zawahała. Ona go kochała – ta część była jasna – i chciałaby zapewnić, że absolutnie nie wątpi, iż Maks podziela jej uczucie w równym stopniu. Czasem jednak dostrzegała w nim rzeczy, które ją niepokoiły. Jeszcze nie umiała ich sprecyzować, ponieważ to było mgliste wrażenie, przeczucia niepoparte niczym konkretnym, dlatego nie chciała nad nimi się rozwodzić.
– Myślę, że tak. Że mnie kocha – powiedziała, skupiając wzrok na dzbanku z kompotem.
– Myślisz. – Helena westchnęła. – Więc nie wiesz tego na pewno.
– Mamuś. A kto to wie na pewno?
Matka wzięła ją za rękę i ścisnęła delikatnie.
– Myślałam, że ty wiesz, skarbie. Czyli że co? Ty dajesz z siebie sto procent, a on pięćdziesiąt? Albo zaledwie pięć? A może nic z siebie nie daje i tylko pozwala się kochać?
– Nasz związek to nie jakaś transakcja wymienna – obruszyła się Janka. – Nie chodzi o to, co dostanę od niego, ale co sama mu dam.
– Oj, dzieciaku... – Helena skrzywiła usta w lekkim uśmiechu i patrzyła na nią jak na stworka z innej planety. – Wiesz, jak to zabrzmiało? „Maks wcale nie musi mnie kochać, ja kocham za siebie i za niego”.
– Nie grasz fair, mamo. Jeszcze go nie poznałaś, a już wrzuciłaś do szufladki z łamaczami serc. – Janka westchnęła bezradnie.
– Fair, Janeczko, jest dla ludzi, którzy mają fart w życiu.
– Maks mnie kocha – powiedziała cicho. – A ja Maksa. Może i w różnych proporcjach, ale nie wszyscy mają równe potrzeby.
– Ja to doskonale rozumiem, skarbie. Ale uważam, że w każdym związku powinna być równowaga. We wszystkim. W miłości i w namiętności, szacunku, tolerancji, zaufaniu, rozumieniu potrzeb partnera... Jeśli już na początku jedna strona ma powody przypuszczać, że tego nie ma, jakie są widoki na przyszłość? On nie przestanie za bardzo chcieć, za dużo chcieć, tobie na pewnym etapie nie wystarczy mniej...
Janka na pozór była spokojna. Tego się nauczyła w kontakcie z klientami – opanowania, nawet jeśli w środku wszystko trzęsło się jak galareta.
– Och, mamo. Zawsze musisz mieć w zanadrzu jakąś perłę mądrości życiowej, co? – spytała na wpół żartem. – Zapominasz, że jestem dorosła i nie brakuje mi rozsądku.
– Ja jestem dorosła bardziej i rozsądku mam więcej. – Helena postukała po blacie stołu krótkimi paznokciami pomalowanymi na różowo. – Po prostu martwię się o ciebie, dziecko. Takie jest prawo matki. Nawet wtedy, kiedy dziecko staje się dorosłą, niezależną osobą, matka pozostaje matką. Zrozumiesz to, gdy sama nią zostaniesz.
– Nie mam już do ciebie siły, mamo – sapnęła zniecierpliwiona Janka. – Naprawdę. Czepiłaś się Maksa, jakby coś ci odebrał.
– Bzdura. W którym momencie powiedziałam, że tak widzę wasz związek? Mówiłam tylko, że często takie bywają związki. Twoja sytuacja może być zupełnie inna. Po prostu chciałam, żebyś wzięła pod uwagę wszystkie możliwości i przewidziała prawdopodobne konsekwencje swojego wyboru. Więc nie opowiadaj bzdur, że czepiam się Maksa.
– Jasne, że się czepiasz – upierała się Janka. – I nie odczepisz, aż przyznam ci rację. – Dobra. Masz rację. Maks jest tym niewłaściwym. Bardziej przypomina żabę niż księcia, w łóżku jest do dupy i na pewno mnie wyroluje. To chciałaś usłyszeć, mamo? To oczywiście kłamstwo, ale może choć przez chwilę poczujesz się lepiej.
Helena otworzyła usta zszokowana. Na widok urażonej miny matki Janka pożałowała swoich słów, ale nie mogła ich cofnąć.
– Przepraszam, mamo. Nie chciałam być opryskliwa. Ale dzisiaj nie jestem po prostu w nastroju, by wysłuchiwać, jak bardzo się o mnie martwisz.
– Jutro powiedziałabyś mi dokładnie to samo. – Helena smutno się uśmiechnęła. – Naprawdę jestem taka upierdliwa?
– No owszem, niestety tak – pospieszyła z odpowiedzią babcia.
– Cóż. Jesteś i zawsze pozostaniesz najlepszą częścią mnie, Janeczko, i gdyby on... Gdyby ktokolwiek cię unieszczęśliwiał, cierpiałabym razem z tobą. Nie mogłabym tego znieść. Dosłownie. Tej myśli, że ktoś wyrządził ci krzywdę. – Helena westchnęła i uśmiechnęła się przepraszająco. – Może rzeczywiście trochę przesadzam z tą opiekuńczością.
– Patrząc całościowo, trochę na pewno – zapewniła Janka, spoglądając przez okno. Świat przestał tonąć w strugach deszczu i niebo przejaśniało. Popołudniowe słońce z mozołem przedzierało się przez chmury. – Nie zamkniesz mnie w kokonie, mamuś. Nie zrobisz za mnie wszystkiego.
W głębi domu rozdzwonił się telefon. Helena chyba go nie słyszała, bo nie oderwała wzroku od córki.
– Dla ciebie jestem skłonna zrobić wszystko, skarbie.
– Na tym polega problem, mamo. Dla mnie. Zrób coś dla siebie. Nie bądź już kwoką.
Telefon nie przestawał dzwonić, głośno i natarczywie.
– Mam odebrać? – Janka podniosła się z krzesła.
– Nie! – Matka nagłym ruchem odsunęła krzesło. Wyszła do przedpokoju, zdjęła słuchawkę i położyła obok bazy. Znajomy – prychnęła po powrocie. – Kiedyś powiedziałam mu jakieś miłe słowo, a on ubzdurał sobie, że jestem nim zainteresowana. Ostatnie, czego bym teraz chciała, to być z nim na koncercie.
– Skąd wiesz, że to był on?
– W telefonie jest takie coś, co nazywa się identyfikator. – Zrobiła krok w prawo i się zatrzymała. Potem zwróciła się w lewo i znów zatrzymała. Zachowywała się jak człowiek złapany w potrzask, a mimo to poruszała się zręcznie, z wdziękiem młodej kobiety.
– Daj spokój, mamo. To tylko głupi...
– No tak, przecież gdzieś tam są i mądrzy. Ale ja na takich nie zasługuję. Przecież jestem tą, która przyciąga drani niczym magnes.
– Nie to chciałam powiedzieć.
Mama spojrzała na nią ironicznie.
– Oczywiście, że nie.
Janka czuła, że mama jest wytrącona z równowagi znacznie bardziej, niż sama sądzi.
– Przecież wiem. Rozumiem. Zawiedli twoje zaufanie, masz prawo odczuwać złość. Ale czasami zastanawiam się, czy to nie jest coś więcej niż złość.
Mama pytająco wygięła brew.
– Mam wrażenie, że facetów po prostu nienawidzisz.
Helena przysiadła na brzegu krzesła i chwilę milczała.
– Dwa razy się sparzyłam, o dwa za dużo – odezwała się. – Myślałam, że pierwszy czegoś mnie nauczył, ale jak widać, można wkroczyć dwukrotnie do tej samej rzeki. Trzeci raz nie wejdę. Ale mylisz się, córciu. Tego, co czuję, nie nazwałabym nienawiścią. To zbyt mocne słowo. Nieufność. Ostrożność. Tak. Ale nie nienawiść. Już nie.
– Chyba więc pora skończyć z celibatem, nie uważasz? Wciąż podobasz się mężczyznom, widzę, jak na ciebie patrzą. Niejednemu mogłabyś zawrócić w głowie.
– A po co? – Helena niby się uśmiechnęła, lecz jej twarz pozostała ostra i nieruchoma. – Po co zaczynać coś, co i tak jest skazane na porażkę? Żeby się przekonać, w jaki jeszcze sposób można mnie skrzywdzić?
– Dlaczego zawsze musisz zakładać najgorsze? Mogłabyś być bardziej elastyczna.
– Ale jestem, jaka jestem. Nieelastyczna, stara i zgredowata.
– Może powinnam... – zaczęła Janka, ale matka nie pozwoliła jej skończyć.
– Może powinnaś być już cicho – powiedziała stanowczo. – Przez pół godziny otwieramy buzię tylko do jedzenia, jasne? Ciebie, mamo, też to dotyczy...
– Nie boję się ciebie i nie mam zamiaru słuchać. – Babcia Mania zadarła podbródek.
– A niby dlaczego miałabyś się mnie bać, to nie ja jestem tu od straszenia... Wyglądają wspaniale. – Helena sięgnęła po półmisek, nałożyła sobie dwa pulpety i odgryzła kęs, przymykając oczy z rozkoszy. – Pyszne. Ale smakują jakoś inaczej. Co do nich dodałaś?
– Tajemnica szefa kuchni... Janeczko, skarbie, dobrze się czujesz? Jeszcze przed chwilą dopominałaś się obiadu, a teraz skubiesz jak wróbelek. Nagle przestałaś być głodna?
Janka żuła pulpeta, nie zwracając uwagi na smak. Odchyliła się i odłożyła widelec.
– My tu gadu-gadu, a ja siedzę jak na beczce prochu... Co z tymi telefonami? – Dzwonek – dobrze słyszalny, ale dyskretny i przyjemny – tym razem dobiegał z jej komórki. Zerknęła na wyświetlacz i zmarszczyła brwi. – Dziwne. Zastrzeżony – mruknęła, przerywając połączenie. Bardziej wyczuła, niż dostrzegła spłoszone spojrzenie, jakie mama rzuciła babci. – Ej, co jest grane? – spytała nieufnie. – Tylko nie mówcie, że nic. Nie jestem głupia, widzę, że coś się dzieje.
– Zapisać cię, córciu, do okulisty? – spytała niewinnym głosem Helena.
– Przy waszych tajemnicach stulecia przydałby się raczej psychiatra.
Helena zastygła w bezruchu z widelcem przy ustach. Spojrzała w stronę swojej matki, która wcale nie sprawiała wrażenia zaskoczonej.
– Wiesz, że właśnie przyznałaś się do podsłuchiwania? – spytała surowo.
– Tak, podsłuchiwałam. Ale to nie moja wina, że w tym domu tak łatwo jest podsłuchiwać rozmowy, nawet się nie wysilając. Nic mi do twoich spraw, mamo, o ile dotyczą wyłącznie ciebie. – W głosie Janki pojawiła się twarda nuta, co nie umknęło uwadze Heleny. – Ale słyszałam wyraźnie, jak babcia mówiła, że powinnam coś wiedzieć. Co?
– Temat zamknięty – powiedziała Helena kategorycznie.
– Jeszcze go nie otworzyłyśmy, a już zamykasz – powiedziała ze złością. – Babciu? Powiesz coś?
– Lepiej było dzień Świętosława Milczącego święcić.
– No jasne, najwygodniej nabrać wody w usta. Mówić o dupie Maryni łatwo, gorzej, jak trzeba przejść do konkretów. Nie wiem... Nie pamiętam... Nie twoja sprawa... Nie ten czas... Już mi się to przejadło, wiecie?! Mam dość!
Janka gwałtownie wstała z krzesła, które z hukiem uderzyło o podłogę. Wściekła się, i to porządnie. Ale nadspodziewanie dobrze poczuła się z tą złością, która przynajmniej nie pozwoliła jej się rozpłakać.
– Co cię dzisiaj ugryzło, dziewczyno! – Głos Heleny był tak ostry i donośny, że Funia uniosła łebek i warknęła cicho.
Janka z pasją podniosła krzesło, dosunęła je do stołu i wyszła bez słowa. Nie zastanawiała się, dokąd zmierza, po prostu chciała być sama.
Naprzeciwko były drzwi do kuchni, a obok do sypialni babci. Ale za narożnikiem, na końcu krótkiego korytarzyka, były jeszcze jedne drzwi. Prowadziły do pokoju, który nie był zamieszkany przynajmniej od piętnastu, może dwudziestu lat. Niegdyś należał do Marcjanny, prababki Janki, później do jej praprababki Florentyny, a jeszcze później – na krótko – do babci Mani. Któregoś dnia Maria zabrała swoje rzeczy, oświadczając, że „coś” w tym pokoju ją przytłacza, jakby wypełniała go zła energia. Janka otrzymała bezwzględny zakaz wchodzenia tam, do którego oczywiście się nie zastosowała.
Od dawna miejsce to budziło w Jance fascynację. Ilekroć zakradała się tutaj, oczekiwała, że znajdzie coś niezwykłego – może starą mapę prowadzącą do ukrytego skarbu albo zapomniane puzderko z błyskotkami lub pakunek zetlałych listów miłosnych... W tym półmrocznym pomieszczeniu pełnym starych gazet, zakurzonych mebli i dziwnych przedmiotów, których przeznaczenia nie potrafiła odgadnąć, zawsze kryła się zapowiedź rodzinnych tajemnic. Czuła, że to magiczne miejsce należy tylko do niej – przynajmniej do momentu, w którym została nakryta.
Odetchnęła głębiej na wspomnienie tamtych chwil. Stała niezdecydowanie, wahając się, co zrobić, gdy nagle poczuła, że musi tam wejść. Zupełnie jakby pokój ją wzywał.
Ruszyła korytarzykiem do końca i pchnęła drzwi. Przeraźliwe zaskrzypiały, jak wtedy, gdy jeszcze nie znała sposobu na ich otwieranie bez wywoływania przy tym okropnego hałasu skrzypieniem starych zawiasów. Wzięła kilka głębokich oddechów i przestąpiła próg.
Właśnie w tym momencie zrobiła pierwszy krok w kierunku przeszłości.
Wydawnictwo Prozami poleca
Krystyna Bartłomiejczyk
Obietnica Klary
Młoda nauczycielka Klara przeprowadza się na wieś, by wypełnić złożoną obietnicę i zamieszkać w odziedziczonym po babci domu, zwanym Zaciszem.
Ten wiejski zakątek, położony nad stawem pośród drzew, wydaje się prawdziwą oazą spokoju. Dziewczyna nie spodziewa się, że już wkrótce za sprawą niezwykłego intruza zamieszkującego strych jej życie nabierze rozpędu, a spontanicznie podejmowane decyzje okażą się mieć zaskakujące konsekwencje.
Powieści obyczajowe oraz polska proza współczesna
www.prozami.pl