Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dalsze losy bohaterów porywającej sagi i mieszkańców niewielkiej kamienicy na tle dwudziestolecia międzywojennego.
Helena wkracza w dorosłe życie, podejmuje pierwszą pracę, rozpoczyna pierwszy poważny związek i żegna przyjaciółkę Ryfkę Gellert, która wyjeżdża na studia do Poznania. Losy dziewczyny nierozerwalnie splecione są z pozostałymi mieszkańcami: Feliksem i jego rodzicami, Żydem ateistą Fridmanem, ciotką Stefanią, która jest szanowaną nauczycielką języka polskiego w Koedukacyjnej Szkole Powszechnej.
W Pleszewie, mimo światowego kryzysu oraz problemów, z którymi borykała się ówczesna Druga Rzeczpospolita, życie toczy się swoim rytmem. Helena spotyka się ze zdolnym i przystojnym cieślą Józkiem Biadałą. Stefania przyjaźni się z Aleksandrem, który po latach stał się uznanym i zamożnym adwokatem. Adela nadal prasuje, mimo sprzeciwów Heleny, która uważa, że to czas najwyższy, by babcia już odpoczęła od pracy.
Spokojne życie mieszkańców kamienicy przy Piłsudskiego 10, niegdyś Gnieźnieńskiej, zostaje zburzone, gdy po pięciu latach studiów do domu powraca Feliks, starszy syn państwa Szewczyńskich, obecnie zdolny i ambitny lekarz. Do mieszkania po Aleksandrze Millerze wprowadza się natomiast lwowski muzyk i niedoszły inżynier, niejaki Eugeniusz Fridman.
Sytuacja komplikuje się jeszcze bardziej, gdy okazuje się, Stefania zapada na tajemniczą, ciężką chorobę.
Dagmara Leszkowicz-Zaluska opisuje losy zwykłych ludzi, a ich problemy i trudności, z którymi przyjdzie się im zmierzyć, są niezwykle bliskie współczesnemu czytelnikowi. Autorka pokazuje, że szczęścia i miłości nie zawsze trzeba szukać daleko. Czasem jest w tej samej kamienicy.
W powieści nie brakuje trudnych tematów - bohaterowie zetkną się z antysemityzmem i nazizmem. Nie wszyscy potrafią znaleźć się w nowej rzeczywistości, w której dozwolona jest aborcja, zniesiono penalizację homoseksualizmu, a dziewczęta ośmielają się studiować. A mimo to Dziewczyna z kamienicy jest pełna ciepła i miłości. Drobne, codzienne radości i wielkie, narodowe sprawy, tego właśnie czytelnik może oczekiwać.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 466
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Rodzicom i Karolowi
Samochód państwa Szewczyńskich zatrzymał się tuż przed bramą kamienicy.
Feliks rozejrzał się wokół, na tyle, na ile pozwalały mu nieduże okna automobilu. Ulica Piłsudskiego na pierwszy rzut oka wyglądała tak samo jak przed laty, kiedy wyruszał na studia do Poznania. Ten sam bruk, te same wąskie chodniki, kilka domów przytulonych do siebie, a na końcu, tuż przy wylocie na plac Wolności i uliczkę Tyniec, duża kamienica z numerem dziesięć, której właścicielami od dwudziestu pięciu lat byli jego rodzice.
Choć wszystko stało na swoim miejscu, Feliksowi wydawało się, że zrobiło się tu ciaśniej, ciemniej i ogólnie biedniej.
– Chłopcy, wysiądźcie tutaj z Wiktorem, Pelagia otworzy wam drzwi. My z ojcem odstawimy auto do pana Foltyńskiego. – Mówiąc to, siedząca z przodu matka odwróciła się i popatrzyła na Feliksa, a później na jego czternastoletniego brata.
W jej oczach malowała się miłość z dozą dystansu i jakby subtelnej drwiny z otaczającego ją świata. Cała matka.
– Może jednak podjadę z wami i wezmę bagaże? – Feliks nacisnął chromowaną klamkę, wpuszczając do środka ciepły i trochę śmierdzący zapach miasta rozgrzanego czerwcowym słońcem.
– Nie martw się o to, pan Foltyński na pewno pozwoli jednemu ze swoich majstrów przynieść twoje rzeczy. Idźcie już, odświeżcie się. Krzysztofa czeka z obiadem. – Matka skinęła w stronę ociągającego się Wiktora. – Szybko, synku, tutaj nie można długo stać.
Chudy i jasnowłosy Wiktor wygramolił się z auta za swoim starszym bratem. Henryka pomachała im jeszcze przez szybę, jakby wybierała się w daleką podróż, a nie za róg, gdzie mieli odstawić pojazd do garażu na pleszewskim rynku. Ojciec siedział milczący za kierownicą, ale po spojrzeniu było widać, że cieszy się z przyjazdu syna.
Po chwili wiśniowy ford, wybłyszczony niemal tak, jakby przed chwilą zjechał z taśmy produkcyjnej, ruszył głośno i zniknął za zakrętem.
– Witaj w domu, bracie. – Wiktor uśmiechnął się do Feliksa.
On również cieszył się z jego powrotu. Mimo sporej różnicy wieku bracia byli ze sobą bardzo zżyci. Zawdzięczali to między innymi częstej wymianie listów. Feliks odwzajemnił uśmiech, poklepał brata po chudych łopatkach i odwrócił się w kierunku bramy. Omiótł ją wzrokiem. Stara, dobra kamienica. Jego rodzinny dom.
Karczma Gellerta jak zwykle okazała się pełna po brzegi – Feliks pamiętał, że kiedy był dzieckiem, nazywała się Gasthaus. Na prawo od bramy, tam gdzie kiedyś mieścił się warsztat szewski Wacława Tokarskiego, rodzice prowadzili teraz sklep kolonialny, w którym pracowała wdowa po panu Tokarskim. Stary pan Lisiak, który niestrudzenie zamiatał obejście, uśmiechnął się szeroko do braci. Feliks zastanawiał się, czy Lisiak w ogóle go poznaje. Mężczyzna żył w swoim świecie, który ograniczał się do podwórka i okolic kamienicy.
– Jak dobrze wrócić – powiedział Feliks trochę do Wiktora, a trochę do siebie.
W ciągu ostatnich pięciu lat, spędzonych głównie na nauce w Collegium Medicus przy ulicy Pawła[1] bądź też w bibliotece uniwersyteckiej na Mielżyńskiego, nie miał zbyt wielu okazji, by odwiedzać rodzinę. Ot, święta Wielkiej Nocy, Boże Narodzenie, niekiedy wakacje, chociaż i to coraz rzadziej, ponieważ czas wolny od nauki spędzał głównie na praktykach w szpitalu, gdzie pod czujnym okiem profesorów szlifował warsztat lekarski.
Toteż perspektywa dłuższego – a kto wie, może i stałego – pobytu w pleszewskim domu podczas wakacji 1932 roku napawała go radością, ale i strachem. Czy będzie potrafił odnaleźć się tutaj na nowo? A może jednak powinien wrócić do Poznania? Czekała tam na niego świetna posada asystenta profesora Jana Lubienieckiego w Katedrze II Chorób Wewnętrznych. Wakacje dopiero się rozpoczęły, a profesor Lubieniecki zapewniał, że posada poczeka przynajmniej do września.
– Feliksie, jesteś niezwykle utalentowanym studentem, a wkrótce będziesz utalentowanym lekarzem, ponieważ masz to, czego nie nauczy cię nikt w tych salach. Masz intuicję. Nie zmarnuj tego. – Tymi słowami profesor okrasił chwilę wręczenia Feliksowi dyplomu lekarskiego.
W uszach młodego Szewczyńskiego wybrzmiewały one przez całą drogę do Pleszewa i teraz wróciły ze zdwojoną siłą.
Feliks nacisnął klamkę bramy, która po latach doczekała się wreszcie wymiany, i wszedł z bratem na zacienione, duszne podwórko typu studnia. Przez chwilę stał i patrzył na ciemne sklepienie. Odwracał głowę to w kierunku lekko uchylonych drzwi do klatki schodowej sąsiadów, to w kierunku drzwi prowadzących do ich mieszkania, w którym urodził się i dorósł. Wszedł w głąb podwórka i niespiesznie rozejrzał się wokół.
– Hej, idziesz wreszcie? – Wiktor niecierpliwie przestępował z nogi na nogę.
– Idź już, będę za moment.
Najmłodszy Szewczyński nacisnął guzik dzwonka, a po chwili na podwórku rozległ się lekko skrzekliwy głos wieloletniej gosposi ich rodziny.
– A gdzie to nasz Feluś?!
– Zaraz będzie. – Wiktor nie był wylewny, a jego odpowiedzi zawsze ograniczały się do niezbędnego minimum.
Za najmłodszym Szewczyńskim zamknęły się głośno drzwi. Feliks stanął pośrodku podwórka. Również tutaj niewiele się zmieniło, oprócz jednego – rodzice po latach zainwestowali w jego wybetonowanie. Klepisko pozostało tylko w okolicy chlewika, ogródka i klatek z królikami. Barierki zewnętrznych schodów prowadzących do poszczególnych mieszkań były już sczerniałe, farba odchodziła płatami z gzymsów, ale za to w okolicy mieszkania Białasów dostrzegł rzędy doniczek zapełnionych pelargoniami, a tuż przy drzwiach do mieszkania Stefanii Niemyjskiej stała nieduża drewniana rzeźba. Z dołu nie było widać, co to takiego. Niemyjska znana była z mecenatu nad wszelkiej maści ubogimi artystami ludowymi i zapewne owo dzieło stanowiło dar w podzięce za zorganizowanie jakiejś wystawy tudzież wsparcie finansowe okolicznego rzeźbiarza.
Uśmiechnął się na myśl o pani Stefanii.
Zawsze bardzo ją lubił i aż dziw go brał, że od tylu lat mieszka sama w jednym miejscu. Przecież od momentu odzyskania przez Polskę niepodległości nie musiała już pracować jako panna sklepowa. Została nauczycielką języka polskiego w Koedukacyjnej Szkole Powszechnej na Ogrodowej i z tego, co wiedział, świetnie sobie radziła. Uczniowie ją uwielbiali.
Na podwórku panowała cisza. Słychać było tylko szelest siana, po którym chodziły króliki, i dobiegające od czasu do czasu pochrząkiwanie z chlewika. W uszach Feliksa ta niemal niezmącona cisza brzmiała dziwnie. Za jego dziecięcych czasów podwórko tętniło życiem, a szklarz Dąbkiewicz miał pełne ręce roboty. Lokatorzy zamawiali kolejne szyby, które chłopcy wybijali podczas gry w piłkę lub rzucania kamieniami. Teraz na podwórku nie było ani jednego dziecka.
Feliks odwrócił się i ruszył wolnym krokiem. Z klatki schodowej mieszczącej się dokładnie naprzeciwko wejścia do ich mieszkania usłyszał głośne trzaśnięcie drzwiami i szybkie kroki. Miał wrażenie, że tupot po schodach jest tak prędki, że kroki niemal zlewają się ze sobą.
Po chwili drzwi się otworzyły i stanęła w nich wysoka, szczupła dziewczyna. Miała rozpuszczone włosy upięte po bokach, sukienkę w groszki, a pod pachą niosła plik nut.
– Helena…? – wydukał. Nie był w stanie powiedzieć nic więcej.
Miał wrażenie, że stoi przed nim zjawa.
– Feliks! – krzyknęła dziewczyna i w tej samej sekundzie rzuciła mu się na szyję, śmiejąc się przy tym jak szalona.
Pachniała mydłem i kapuśniakiem. Przez moment przypomniał sobie, jak w dzieciństwie zawsze jej przeszkadzało, że śpi w izbie, w której się gotuje, a jej ubranie przesiąka zapachem jedzenia.
– Jezusie Nazareński, tyle czasu nie widziałam, na wakacje i święta wpadałeś jak po ogień. Feluś, Feluś! – Skończyła go ściskać i stanęła naprzeciwko. – A ja na próbę chóru „Lutnia” idę, jestem tam pierwszym sopranem! – pochwaliła się niczym mała dziewczynka.
Feliks przez chwilę nie potrafił wydobyć z siebie słowa. Uroda dziewczyny onieśmieliła go to tego stopnia, że stał jak słup soli. A przecież to była Hela, Helena, jego przyjaciółka z dzieciństwa, z tego podwórka!
– Bardzo miło cię widzieć, Helenko – wydukał w końcu, czując się przy tym jak uczniak.
Na blade policzki wypłynęły mu rumieńce i miał wrażenie, że jego twarz płonie. Przez pięć lat studiów nie miał czasu na takie sprawy jak miłość i dziewczęta, a teraz, proszę, staje przed nim Helena, roześmiana i pachnąca kapuśniakiem, z włosami rozwianymi na wietrze, niebieskooka i piękna, a on nie wie, jak się zachować. Chowa głowę między ramiona, przybierając postawę nastroszonego sępa. Zaśmiał się na myśl o swoim wyglądzie, co paradoksalnie go ośmieliło.
– Wróciłeś już na zawsze? – Młoda Kałużówna nieco się od niego odsunęła.
Machinalnie przebierała palcami po sfatygowanych kartkach nut.
– Właściwie to jeszcze nie wiem, wszystko się okaże. Na pewno zostanę na całe wakacje.
– O, ho, ho, no to się nagadamy. A wiesz, że nadal mam Serce Amicisa, które od ciebie dostałam? – Znowu się roześmiała, a jej śmiech poniósł się echem po cichym podwórku.
Przypomniał sobie, jak przed laty wręczył jej tę książkę. Byli wtedy tacy mali i tacy naiwni. Helena, młodsza od niego niemal o cztery lata, biedna wnuczka prasowaczki, zawsze rezolutna i wygadana. I on, wiecznie zamknięty w pokoju, wśród książek i szkolnych kajetów, tęskniący za nieobecnym ojcem, który był na wojnie.
Bardzo się wtedy lubili. Nawet wówczas, gdy on poszedł do gimnazjum imienia Stanisława Staszica, a ona do Koedukacyjnej Szkoły Powszechnej, bo jej babki nie było stać na edukację wnuczki w gimnazjum. Helena musiała jej pomagać, a przecież zawsze była bardzo zdolna. Gdyby tylko urodziła się w bogatszej rodzinie, mogłaby być już na studiach, wszak coraz więcej dziewcząt studiuje, nawet na medycynie.
– Bardzo się cieszę, Helenko, że nadal masz tę książkę. Teraz też przywiozłem ze sobą sporo dobrych pozycji, chętnie ci je pożyczę. – Nie wiedział, kiedy słowa wypływają z jego ust.
On sam był w stanie skupić się tylko na tym, żeby na nią patrzeć. Lekki wiatr zawiewał jej włosy na twarz. Nie odgarniała ich, szkoda fatygi.
– Ha, ha, na pewno! Twoje medyczne skrypty będą dla mnie bardzo ciekawe! – Znów głośno się zaśmiała. – Dobra, tej, bo próbę mam chóru i nie mogę się spóźnić. Bardzo się cieszę, że przyjechałeś! – Pomachała mu ręką na odchodnym i po chwili zniknęła za wielką bramą.
Feliks odwrócił się i wolnym krokiem skierował do swojego mieszkania. Rodzice zaraz przyjdą, z rynku mieli tylko kilka minut drogi, a mama nie lubiła, kiedy domownicy spóźniali się do stołu. Musiał przecież jeszcze odświeżyć się po podróży.
Nacisnął ebonitowy guzik dzwonka. Zza drzwi rozległo się znajome terkotanie.
– Feluś! Witoj w domu, aleś wyrósł! – W objęciach gosposi Pelagii poczuł charakterystyczny zapach rodzinnego domu.
Znowu, po pięciu latach, był u siebie. W Pleszewie.
[1] Obecnie ulica A. Fredry.
Cenzurka pachniała farbą drukarską i atramentem.
Przez dłuższy czas Helena wpatrywała się w żółtawy kawałek papieru z nadrukiem „Świadectwo ukończenia gimnazjum”. Sama nie wierzyła, że w końcu jej się udało.
Ten niepozorny świstek ze starannie wykaligrafowanymi jej imieniem, nazwiskiem i wynikami w nauce był dowodem, że Helena zdała „małą maturę” i może pracować jako urzędniczka, tak jak tego chciała babcia Adela. Zdobyła wykształcenie na tyle, na ile pozwoliła jej sytuacja życiowa – mimo trudów codzienności, biedy i światowego kryzysu. I mimo że w gruncie rzeczy były z babcią zdane wyłącznie na siebie.
Czuła się jednocześnie dumna i wzruszona, a oba te uczucia były jednakowo dojmujące. Większość uczniów już opuściła mury szkoły, a ona cały czas stała jak zaklęta przy schodach prowadzących do głównego wejścia Koedukacyjnej Szkoły Powszechnej. Lipcowe słońce prażyło niemiłosiernie, ale szkolne budynki dawały przyjemny cień. Wokół szkoły panowała cisza przecinana jedynie hałasami dochodzącymi z rynku oraz gwizdaniem kolejki wąskotorowej łączącej Pleszew ze stacją kolejową położoną w Kowalewie.
– To co, zaczynasz nowe życie? – Helena poczuła na ramieniu dotyk ciepłej dłoni, a w powietrzu woń werbeny.
– Sama nie mogę w to uwierzyć! – Odwróciła się do ukochanej cioci Stefanii, uśmiechając się od ucha do ucha.
Zdaniem Heleny Stefania wciąż wyglądała tak samo. Jedynie okrągłe okulary, które nosiła od niedawna – zapewne po to, żeby ratować oczy zmęczone nadmiarem czytania i pisania – nadawały jej twarzy wyraz lekkiej surowości i dojrzałości. Cały czas miała krótkie ciemne włosy i dumnie wysunięty podbródek. Stefania Niemyjska, jej ukochana i surowa ciocia, a od paru lat uwielbiana przez uczniów i niezbyt szanowana przez dyrekcję szkoły nauczycielka języka polskiego. Jej niestandardowe metody nauczania budziły wiele kontrowersji wśród przełożonych.
– Powinnam podziękować temu ministrowi, sama nie pamiętam, jak on się nazywał, że dał mi taką szansę. Przecież ja nigdy nie dałabym rady iść do prawdziwego gimnazjum! – Helena ruszyła za Stefanią i obie skręciły w lewo, w kierunku rynku.
– Janusz Jędrzejewicz, Helenko, minister wyznań religijnych i oświecenia publicznego[2]. – Stefania ponownie uśmiechnęła się do swojej wychowanicy, poprawiając jednocześnie stos ciężkich skryptów, które niosła pod pachą. – Właściwie to jesteś pionierką, reforma dopiero co w życie weszła i bardzom rada, że dyrekcja przychyliła się do mojej prośby, byś małą maturę zdawała już teraz i nie czekała na kolejne roczniki.
– Pewnie, nie było na co czekać, ja mam już przecież dwadzieścia lat i dwa lata temu skończyłam szkołę! – Kałużówna zaśmiała się w głos, odrzucając do tyłu niesforne włosy, które jak zwykle opadały jej na twarz.
Adela nieustannie biadoliła, że dziewczyna nie potrafi się porządnie, gładko uczesać, ale Helenie to nie przeszkadzało. Lubiła swoje rozczochrane włosy. Tym bardziej nie przeszkadzało to Stefanii, która na takie sprawy w ogóle nie zwracała uwagi.
– To dzięki tobie, ciociu, żeś przygotowała mnie do egzaminów. Teraz żebym tylko jaką dobrą robotę znalazła, coby babcię i siebie utrzymać. Babcia coraz starsza, nie ma siły ciągle prasować.
– Jestem przekonana, że znajdziesz, wystarczy zasięgnąć języka. Co prawda jest kryzys, ale kiedy go nie było? – westchnęła nauczycielka.
Przez chwilę obie szły w milczeniu, każda pogrążona we własnych myślach.
– A jak Ryfka?
Stefania patrzyła przed siebie, jakby myślami była zupełnie gdzie indziej. Kiedy tak robiła, Helena miała wrażenie, że ciocia myśli o stu rzeczach naraz, i przez to często wydawała się bujać w obłokach.
– Ma wspaniałe świadectwo, była najlepszą uczennicą w gimnazjum i bez trudu została przyjęta na wydział ekonomii i prawa do nas! – Helena wyrzuciła jednym tchem.
– Czyli jednak Uniwersytet Poznański?
Stefania odwróciła się do swojej wychowanicy. „Do nas” oznaczało oczywiście „do Poznania”. Żadne inne miasto nie było „nasze”.
– Tak, przynajmniej w miarę blisko, chociaż w Breslau też miałaby miejsce. – Ostatnie słowa Helena wypowiedziała cicho.
Nie musiała nawet tłumaczyć Stefanii, jak cieszy się ze szczęścia przyjaciółki, a jednocześnie jak bardzo jej zazdrości. Adeli nie byłoby stać na to, by wnuczka mogła wyjechać na studia. Babcia nie chciała się nigdzie przeprowadzać, a Helena wiedziała, że przecież nie będą wiecznie prasować. W Pleszewie i tak życie było tańsze niż w jakimkolwiek większym mieście, a o wyjeździe do Westfalii, do matki, która od kilkunastu lat była frau Jorgową, babcia nawet nie chciała słyszeć. Podobnie zresztą wyrażała się o Gdyni, w której mieszkał wuja Roman. W miarę ciepłe uczucia żywiła jedynie do Poznania, ale o mieszkaniu w dużym mieście po prostu nie było mowy.
Stefania jakby czytała w myślach Heleny.
– Jestem z ciebie dumna, Helenko, że zaszłaś tak daleko. Mała matura to poważna sprawa.
Wolną od skryptów ręką poklepała Kałużównę po plecach, żeby ją pokrzepić. Mimo szczerych chęci Stefania Niemyjska nie mogła zrobić nic więcej. Nie byłoby jej stać, by pomóc finansowo w studiach Heleny.
Tak rozmawiając, minęły rynek i po chwili znalazły się na zacienionej ulicy Piłsudskiego. Przed ich bramą stał błyszczący wiśniowy samochód.
– Ho, ho, państwo Szewczyńscy dokądś się wybierają!
– A wiesz, że Feliks wrócił ze studiów? Przyjechał na wakacje! – Rozemocjonowała się Kałużówna.
– Co ty nie powiesz, nie widziałam go całe wieki! – Ucieszyła się Stefania.
Henryka Szewczyńska, matka Feliksa, była jej serdeczną znajomą, ale obie panie nie miały zbyt wiele czasu, by utrzymywać zażyłe stosunki. Henryka wraz z mężem miała swoje sprawy, często przebywali poza domem. Stefania z kolei była zajęta nauczaniem. Niemniej pamiętała Feliksa, od kiedy wprowadziła się na Piłsudskiego – wówczas Gnieźnieńską – ponad dwadzieścia lat temu. Zawsze dobrze życzyła temu nad wyraz inteligentnemu chłopcu.
– Nie wiem, czy zostanie tu na zawsze, ale jest już prawdziwym lekarzem! Najprawdziwszym!
Podeszły do bramy, podziwiając imponującą maszynę. Niewielu mieszkańców Pleszewa miało auta, ale państwo Szewczyńscy byli zamożnymi ludźmi. Pan Leon po kilku latach tułaczki wrócił z nową pasją – motoryzacją. Wraz z panem Foltyńskim, pierwszym majstrem warsztatu samochodowego i sklepu marki Ford, potrafili godzinami rozprawiać o cudzie techniki na czterech kółkach. Dla Heleny, a tym bardziej dla Stefanii, samochód nie był żadnym cudem. Ot, kolejna możliwość szybszego przemieszczania się.
– Dobry, dobry, a co, cacko, tej! – Lisiak przerwał zamiatanie, żeby uraczyć obie kobiety bezzębnym uśmiechem.
Rzadko odzywał się do domowników, pamięć zawsze mu szwankowała, a teraz, na stare lata, zapominał już wszystko. Państwo Szewczyńscy powoli zastanawiali się, czy nie oddać Lisiaka pod opiekę do ochronki księdza Niesiołowskiego, a do pracy przy nadzorowaniu budynku wziąć kogoś silniejszego. Było im jednak żal starego dozorcy, który był z nimi niemal od samego początku.
– W rzeczy samej. – Stefania pokiwała głową.
Za bramą panował przyjemny chłód i było ciszej niż na ulicy.
– Wstąpisz do mnie? – Niemyjska przebierała nogami, bo skrypty bardzo jej ciążyły.
– Nie, muszę pomóc babci, pewnie trochę za nią poprasuję. Ostatnio bardzo narzeka na ból pleców.
– To może zapytaj Feliksa, niechby coś jej przepisał?
Helena znów się roześmiała. Miała donośny śmiech.
– Racja! Nawet o tym nie pomyślałam! – krzyknęła gromko, jakby tym krzykiem miała wywołać Feliksa z jego dużego mieszkania mieszczącego się po drugiej stronie bramy. – No i posprzątać trzeba, i ugotować. Wuja Roman odwiedzi nas niedługo, jedzie w te swoje delegacje na Śląsk i zahaczy w końcu o Piłsudskiego.
– O, to pewnie babcia się cieszy?
Helena popchnęła plecami drzwi klatki schodowej i po chwili zniknęła w ciemności korytarza. Mieszkanie Kałużów mieściło się na drugim piętrze w klatce tuż przy bramie.
– A pewnie, to jej oczko w głowie! A wiesz, że ktoś ma się wprowadzić do tego pustego mieszkania, co to zawsze miało pecha? Podobno znowu jakiś kawaler ma tu zamieszkać, i to ponoć nie nasz, tylko ze wschodu! – krzyknęła na odchodnym, a jej głos odbił się echem na ciemnej i wilgotnej klatce.
Po chwili słychać było głośne tupanie. Helena nigdy nie potrafiła spokojnie iść po schodach, zawsze biegiem, najlepiej co drugi stopień. Stefania westchnęła. To mieszkanie nie zawsze miało pecha. Aleksander był świetnym lokatorem. Po latach nauczyła się myśleć bez emocji o czasach, kiedy była pewna, że życie się dla niej skończyło. Zresztą od tego czasu Aleksander stał się jej serdecznym przyjacielem, mimo że od kilku lat nie mieszkał już na Piłsudskiego. Był znanym, zamożnym adwokatem, nie wypadało mu mieszkać w czynszówce. Kawaler… Aleksander też był kawalerem, ale nie był jej pisany. Jej jedyna prawdziwa miłość przepadła w odmętach biologii.
Stefania jeszcze przez chwilę stała na podwórku. Poprawiła skrypty i wolnym krokiem poszła do siebie na piętro.
* * *
W pociągu było duszno i gorąco, ale Romanowi Kałuży nawet przez myśl nie przeszło, by rozpiąć koszulę lub podwinąć rękawy. Kilka lat spędzonych we Francji, nawet jeśli były to lata wojenne, nauczyło go, by trzymać fason zawsze – także w najgorszych warunkach.
Zdjął tylko marynarkę – elegancką dwurzędówkę z jasnoszarej wełny, idealną na upalne lipcowe dni. Niewiele to jednak dało. Gorące powietrze w wagonie sprawiało, że człowiek oblewał się potem niczym lepką mazią.
Wagon klasy pierwszej, którym podróżował, był zapełniony do połowy. Przed Romanem siedziała elegancka pani w średnim wieku, pogrążona w lekturze dwutygodnika „Kobieta w Świecie i w Domu”. Za jej cichą zgodą wyrażoną słabym kiwnięciem głową nieco zsunął górną część okna. Do wnętrza natychmiast wpadł gorący wiatr pomieszany z zapachem spalin, świeżo skoszonej trawy i ziół.
– Widzi pani, niewiele to dało. – Uśmiechnął się do współpasażerki, która odwzajemniła uśmiech, rzucając mu spojrzenie znad gazety. – Na szczęście to już Jarocin, za trzy przystanki wysiadam.
Kobieta złożyła gazetę i poczęła się nią wachlować.
– Och, a ja jeszcze trochę, jadę do Kluczborka, do rodziny. Faktycznie upał straszny, ale może to i dobrze, żniwa będą urodzajne.
– Trzeba na to liczyć. – Roman usiadł ponownie na kanapie obitej czerwonym pluszem i przez chwilę się zamyślił. – Nasz kraj ciągle młody, na dodatek wielki kryzys nie ominął i nas.
– Oj, tak, tak – odpowiedziała dama, nadal się wachlując.
Chyba niespecjalnie miała ochotę na dalszą konwersację, bo odwróciła głowę w bok i wpatrywała się w pola, gdzieniegdzie poprzecinane kupkami rachitycznych drzewek.
Roman też spojrzał za okno.
Patrzył na krajobraz z nieskrywaną czułością. Bardzo dawno nie jechał tą trasą. Praca w koncernie Schneider et Cie, żona i dziecko pochłonęły go do tego stopnia, że nie miał czasu na nic innego. Wyjął z marynarki portfel, a z niego malutkie zdjęcie, na którym była cała jego rodzina – jego piękna Sara i dwuletnia córeczka Marysia, maleńka kopia żony.
Kto by się spodziewał, że założy rodzinę dopiero w wieku prawie czterdziestu lat? Wcześniej nie miał na to czasu. Kilka lat spędzonych w Błękitnej Armii, ciężko przebyta grypa hiszpanka, później walka w wojnie z bolszewikami, rana od szrapnela, która długo nie chciała się goić. Wreszcie powrót do Poznania, do fabryki Cegielskiego, by po chwili przenieść się do Gdyni, nowo powstającego miasta portowego.
Praca zajmowała mu całe dnie, nie miał głowy do tego, żeby uganiać się za kobietami. I pewnie, ku utrapieniu matki, nadal wiódłby całkiem wygodne życie zamożnego kawalera, gdyby nie pewien wiosenny wieczór 1928 roku, kiedy to zmęczony po całodziennej pracy trafił do eleganckiej Alhambry na kolację.
Zwykle jadał kolację U Piątka. Miał tam nawet swój stolik i ulubione danie – sandacza smażonego na maśle. Tym razem jednak chciał uczcić udany dzień w pracy w bardziej ekskluzywnym miejscu. Pomyślał o Alhambrze. Poszedł tam sam, z nadzieją, że skosztuje dobrego homara i wypije kilka kieliszków francuskiego wina, spoglądając ukradkiem na tańczące na dancingu pary. To mu w zupełności wystarczyło, a przynajmniej tak to sobie wówczas tłumaczył.
Wszystko układało się zgodnie z planem, dopóki nie podeszła do niego młoda kelnerka (kolejna, która tego wieczoru go obsługiwała). W ręku trzymała świeczkę, którą zamierzała ustawić na jego stoliku. Roman spojrzał na kelnerkę i wpadł po uszy.
Dziewczyna była szczupła, wielkooka i ciemnowłosa. Biła od niej skromność, a jednocześnie duma. Zaimponowało to Romanowi – mężczyźnie nieśmiałemu, ale obracającemu się w wyższych sferach gdyńskiej śmietanki towarzyskiej.
Nazywała się Sara Rozenblat. Przyjechała do Gdyni w poszukiwaniu lepszego życia z małego miasteczka Sierpc i była Żydówką. Tylko tyle zdążył się dowiedzieć podczas ich pierwszej rozmowy, kiedy stawiała na malutkim okrągłym stole świeczkę na majolikowej podstawce. Nie była rozmowna, ale Roman zdawał sobie sprawę z tego, że kelnerkom nie wolno spoufalać się z klientami. Właściciel dawał za to surowe kary.
Odtąd przychodził do Alhambry co piątek, ale Sarę spotkał dopiero po miesiącu. Czekał na nią przy tylnym wejściu dla personelu. Nie od razu dała się namówić na randkę, ale Roman był nieugięty. W końcu, pewnego upojnego majowego wieczoru, jednego z tych, kiedy człowiek nie chce się kłaść spać, bo bez pachnie zbyt oszałamiająco, a ptaki nie przestają śpiewać nawet po zmierzchu, poszli na spacer brzegiem morza, aż do Kamiennej Góry.
Sara była prostą, inteligentną dziewczyną, której życie nie szczędziło trosk. Pochodziła z ubogiej rodziny handlarza zbożem. Interes szedł coraz gorzej, bo endecja nakazywała bojkot żydowskich sklepów w Sierpcu i okolicach, a polskie młyny wolały brać zboże od polskich handlarzy. Nadto jej ojciec niedawno zmarł na suchoty i matka została sama z Sarą i jej trójką małego rodzeństwa, bez grosza przy duszy. Rabin Dawid Goldszlak doradził, by Rozenblatowie wyprowadzili się do Gdyni – miasto jest nowe, dokoła dużo gmin wyznaniowych, a i pracy nie brakuje. Matka zatrudniła się w rybackiej rodzinie do oprawiania śledzi, natomiast Sara przez kilka miesięcy tułała się po rozmaitych przybytkach gastronomicznych, z których większość była spelunami dla robotników. W końcu trafiła do Alhambry.
Praca kelnerki w ekskluzywnej restauracji była dla dziewczyny spełnieniem marzeń, a dla całej jej rodziny stanowiła ogromny zastrzyk finansowy. Toteż za żadną cenę nie mogła jej stracić i postać natarczywego klienta – nawet jeśli naprawdę jej się podobał – napawała ją z początku przerażeniem. Jednak po kilku niewinnych spotkaniach Roman Kałuża oczarował dziewczynę na tyle, że zgodziła się na wspólną kolację U Piątka.
Umówili się nietypowo – w poniedziałek, bo był to jedyny dzień, kiedy Sara nie pracowała wieczorem. Po kolacji Roman zaprosił ją do swojego eleganckiego mieszkania na Świętojańskiej na jeszcze jeden kieliszek wina, przy którym wyznał jej miłość. Sara nie mogła uwierzyć, że ten dość zamożny majster, w dodatku katolik (chociaż, prawdę powiedziawszy, niespecjalnie zwracający uwagę na kwestie religijne), oświadcza się jej, ubogiej Sarze Rozenblat, która mieszka z rodziną w piwnicy i śpi w jednym łóżku z dwiema młodszymi siostrami. Nie brała jego oświadczyn na poważnie. Kiedy Roman podszedł do niej i zaczął ją całować, a potem zsunął jej z ramion sukienkę oraz halkę i znaleźli się w jego dużym łóżku, była pewna, że mówi o miłości tylko dlatego, żeby ją wykorzystać. Nie takie rzeczy już słyszała od mężczyzn. Przekrój społeczeństwa był w Gdyni ogromny, zewsząd nazjeżdżało się tu mnóstwo ludzi.
Spłoszona Rozenblatówna wymknęła się, ku rozpaczy Romana, o trzeciej nad ranem, przerażona, że matka ją zwyzywa. Po upojnej nocy Kałuża przyszedł pod Alhambrę jeszcze raz, a potem kolejny i Sara w końcu zgodziła się na ślub. Na uroczystość przyjechały Adela z Heleną oraz Jadzia z rodziną. Sara od razu przeprowadziła się do mieszkania Romana, a po roku urodziła im się Marysia. Roman świata poza nimi dwiema nie widział.
Westchnął jeszcze raz i delikatnie, by nie zagnieść rogów, schował zdjęcie do przegródki portfela. Spojrzał jednocześnie na puste miejsce obok siebie, gdzie leżała teczka z dokumentami. Zafrasował się przez chwilę na myśl o kłopotach zawodowych. Budowa magistrali węglowej, która miała łączyć nowo powstały port w Gdyni ze Śląskiem i znakomicie ułatwić transport surowców, napotykała nieustanne przeszkody. Światowy kryzys finansowy spowodował, że polski rząd musiał sprzedać koncesję Francuzom. Tak naprawdę nie miał wyjścia – wieczny brak kapitału powodował zastoje, a te z kolei blokowały inne inwestycje, chociażby produkcję taboru kolejowego, który w dużej części miał powstać u jego pierwszego pracodawcy, czyli u Ceglorza.
Rząd, nie chcąc dopuścić do gospodarczego efektu domina, zgodził się oddać koncesję francuskim firmom aż na czterdzieści lat. Jednak kapitał to jedno, a materiały do produkcji to drugie. Roman po raz kolejny jechał na Śląsk, tym razem w sprawie negocjacji sprzedaży stali, której ciągle brakowało. W Katowicach było pięć hut, rozmowy z jedną toczyły się od tygodni. Miał nadzieję, że zakończą się sukcesem. Czas naglił, odcinek Karsznice – Inowrocław, który obecnie budowali, miał być oddany w przyszłym roku, a z pracą byli daleko w polu.
Patrzył tępo na stronice maszynopisu, a w głowie układał sobie tok negocjacji, które czekały na niego w Katowicach.
– Czy to nie pańska stacja? Wygląda, jakbyśmy wjeżdżali do Pleszewa. – Pasażerka delikatnie pochyliła się w kierunku Romana, który siedział zatopiony w papierach.
Poderwał się, aż kartki się rozsypały.
– Oj, faktycznie, byłbym przegapił! – Pospiesznie zebrał stosik papierów do skórzanej teczki, chwycił marynarkę, neseser i na odchodnym uchylił kapelusza. – Do widzenia pani, bardzo dziękuję i życzę przyjemnej podróży!
W ostatniej chwili, kiedy konduktor dawał już sygnał do odjazdu, zbiegł z trapu wagonu. W oddali, na niemal pustym peronie, majaczyła postać siostrzenicy. Nie widywał jej często, ale znał ją ze zdjęć. Przypominała mu jego najmłodszą, postrzeloną siostrę Irenę, była jednak od niej stokroć mądrzejsza.
– Wuja Roman! – Podbiegła w mig i rzuciła mu się na szyję z takim impetem, że musiał złapać równowagę. – Już się wystraszyłam, że wuja nie przyjechał, ale se myślę, łe tam, przecież jak wuja babci obiecał, to przyjedzie, tej! – mówiła szybko, cały czas się śmiejąc.
– No tak, widzisz, zagapiłem się w dokumenty i gdyby nie współpasażerka, pojechałbym dalej, aż do Taczanowa!
– To byłby niezły ambaras, z Taczanowa to tylko umyślny by wuja dowiózł, a babcia dostałaby palpitacji, że wuja nie przyjechał! – Dziewczyna cały czas się śmiała. – Daj, wuja, tę swoją walizkę, pomogę!
– Helenko, jeszcze czego? Kobieta nie powinna dźwigać za mnie bagaży! – Uśmiechnął się do niej i mrugnął łobuzersko okiem.
Skierowali się w dół szerokiego placu, w stronę mniejszej stacyjki Pleszew Wąskotorowy. Czekała ich jeszcze przeprawa kolejką do miasta.
Helena nieczęsto miała okazję bywać w Kowalewie, bo też rzadko opuszczała Pleszew. Babci nie było stać na podróże. Od wielkiego święta wybierały się do Poznania. Dziewczyna jeden jedyny raz pojechała nad morze, na ślub wuja Romana. Była wówczas niezwykle podekscytowana tym wyjazdem.
Wizyta na dworcu nieodmiennie przywodziła jej na myśl matkę, która wyjechała stąd na zawsze przed szesnastoma laty i nigdy ich nie odwiedziła. Helena zachowała w pamięci jej wygląd, wszak matka czasem przesyłała jakieś zdjęcia, również swoich nowych dzieci oraz męża Antona. Jednak Helena nie żywiła wobec niej już żadnych uczuć. Słowo „matka” było dla niej puste.
Na stacji kolejki wąskotorowej zgromadzili się nieliczni pasażerowie, a ciemnawe i chłodne wnętrze poczekalni dało im chwilę wytchnienia od lipcowego skwaru. Nie na długo, wszak kolejka odchodziła kilkanaście minut po przyjeździe pociągu.
– Jak tam, Helenko, twoje plany życiowe? Gratuluję ci małej matury, to ważna sprawa. – Mówiąc to, Roman rozsiadł się na drewnianym siedzisku kolejki.
Obok położył neseser i pedantycznie rozprostował marynarkę na kolanach. Dla Heli wuja Roman był nie z tego świata. Nie dość, że zjechał z armią Hallera pół Europy, to jeszcze mieszka dalej niż w Poznaniu!
– Tak, już mogę pracować jako panna księgowa, ale roboty wiele nie ma po kryzysie, wie wuja, jak jest – westchnęła. Kolejka ruszyła, szarpiąc nielicznymi pasażerami i kolebiąc się na boki. Jechała wolno, za oknami przesuwały się okoliczne pola i rosnące tu i ówdzie drzewa.
– Hm, a państwa Szewczyńskich nie pytałaś? Oni mają sporo koneksji.
– E, jakoś tak mi niezręcznie. Wstydzę się. – Okręcała materiał sukienki wokół palca, patrząc w dół.
Roman pomyślał, że wygląda jak mała dziewczynka. Sporo w tym było uroku i niewiele wyuzdania Ireny. Jego najmłodsza siostra lubiła być wyzywająca.
– Co, duma nie pozwala? – Szturchnął siostrzenicę delikatnie w ramię i ponownie puścił do niej oko.
– Trochę. – Helena wiedziała, ile zawdzięcza mieszkańcom kamienicy, i nie chciała prosić o więcej.
Wiedziała przecież, że ona z babcią i z panią Tokarską były najuboższymi mieszkańcami kamienicy przy Piłsudskiego 10. Na co dzień o tym nie myślała, ale kiedy sobie to uświadamiała, czuła się skrępowana. Nie miała jednak większego wpływu na bieg wydarzeń, wszak z dnia na dzień nie stanie się bogatą mieszczanką.
– Jestem w dobrych układach z panem Leonem, zjechaliśmy razem wiele kilometrów, nosiliśmy znoszone mundury tej samej armii i jedliśmy z podobnych obtłuczonych menażek. Jeśli tylko go zastanę, chętnie porozmawiam z nim dyskretnie o tej sprawie.
– Dziękuję, to by było fest! – Helena aż poderwała się z miejsca.
– Ale niczego oczywiście nie obiecuję. – Roman wystraszył się, że jego deklaracja zabrzmiała dla Heleny jak pewnik.
– Łe tam, no wiem przecież, ale za to, że wujowi będzie się chciało, ja bardzo dziękuję, naprawdę! – Zaśmiała się ponownie i usiadła na ławce. – A wie wuja, że ich syn Feluś, z którym się kiedyś bawiłam, jest już lekarzem?!
* * *
Minął już tydzień od przyjazdu do Pleszewa, a Feliks wciąż nie mógł sobie znaleźć miejsca w mieszkaniu. O wyjściu gdziekolwiek nie było mowy. Przywiózł sporo literatury, w tym Historię medycyny filozoficznie ujętą Władysława Szumowskiego, i całe dnie spędzał na lekturze przerywanej kolejnymi posiłkami, na które ciągnęły go Pelagia i Krzysztofa.
– Pani Szewczyńska kochano, chłopak tak zabidzony jak nieboskie stworzenie, co oni z dzieciorami na tych uniwersytetach robią! – biadoliła Pelagia.
Poczciwa gosposia co rusz donosiła do pokoju Feliksa kolejne przysmaki – a to własnoręcznie robione pączki, a to placek z „kruszanką”. Henryka nie była z tego zadowolona. Nigdy nie lubiła, gdy domownicy jedli w sypialniach.
– Ależ Pelagio, Feliks dobrze wygląda, przecież zawsze był szczupły. To, co jemy przy stole, w zupełności mu wystarcza – oponowała od czasu do czasu, ale jej argumentacja spotykała się z ostrym kontratakiem wieloletniej służącej.
– Łe tam, co pani wie, jak pani też je jak ptaszek – odpowiadała.
Henryka machała ręką i nie kontynuowała rozmowy. Przyzwyczaiła się, że kwestie posiłków przeszły niemal całkowicie na Pelagię, i nawet jej to odpowiadało. Prowadzenie domu nie było jej żywiołem.
Odkąd Stefania przed laty wyciągnęła ją po raz pierwszy na spotkanie Towarzystwa Czytelni Ludowych, Henryka mocno zaangażowała się w działalność społeczną miasta. Nadto przez kilka lat, kiedy Leon był na wojnie, sama prowadziła jego interesy związane z kamienicą. Od paru lat byli właścicielami kolejnego budynku, tym razem na rynku, i sprawy związane z majątkiem całkowicie ją pochłaniały. Mąż zaangażował się całym sercem w rozwijanie biznesu, który wyrósł z jego nowego hobby motoryzacyjnego. Miał udziały w warsztacie samochodowym i każdą wolną chwilę spędzał z majstrami, przyglądając się ich pracy.
Zamknięcie się w sobie Feliksa zaczęło ją lekko niepokoić. Wydawało jej się, że skoro po raz pierwszy od lat przyjeżdża do domu na tak długo, to przede wszystkim będzie chłonął życie miasta, w którym wyrósł. Spotka się z kolegami, a może i koleżankami z gimnazjum, będzie chciał jechać na piknik nad Prosnę, wraz z Wiktorem pobędą trochę z ojcem w warsztacie. Nic z tych rzeczy. Motoryzacja nie interesowała Feliksa w najmniejszym stopniu, a z Wiktorem rozmawiał w swoim pokoju, absolutnie nie czując potrzeby wychodzenia na zewnątrz.
– Czemu taki zamknięty w sobie jesteś, synku? – Cicho popchnęła duże dębowe drzwi prowadzące do pokoju starszego syna.
Jak zwykle siedział na szezlongu zatopiony w lekturze. Spojrzał na matkę znad książki, którą powoli zamknął, wkładając do środka srebrną łyżeczkę do herbaty. Henryka z dezaprobatą spojrzała na tę prowizoryczną zakładkę, ale powstrzymała się od komentarza. Feliks jest przecież dorosły, nie będzie go karciła niczym uczniaka.
– A, nic takiego. – Zsunął nogi z szezlonga i wsunął stopy w miękkie domowe pantofle. – Rozterki młodego lekarza. – Uśmiechnął się do niej.
Wiedział, że to wytłumaczenie na pewno nie spowoduje, że matka się uspokoi i przejdzie nad sprawą do porządku dziennego. To nie w stylu Henryki Szewczyńskiej. Przysiadła obok i uważnie przyjrzała się Feliksowi. Był bardzo wysoki i szczupły, miał twarz marzyciela. Odznaczał się niezwykłą inteligencją. Była z niego naprawdę dumna.
– A czy przypadkiem nie chodzi o rozterki miłosne? – Uśmiechnęła się ledwo dostrzegalnie.
– Co…? A nie, skądże znowu! – odpowiedział niemal natychmiast.
Przysunął się do matki i oparł łokcie na kolanach.
– Wiesz, byłem wczoraj w Kasie Chorych na Ogrodowej.
– O, proszę. – Henryka uniosła brwi. – Chciałbyś zatrudnić się w naszej Dzielnicy[3]?
– Myślałem o tym, wszak wiesz, mamo, że cały czas wszędzie mamy niedobór lekarzy. – Zamyślił się i na chwilę przerwał.
– A co z zamiarem powrotu do Poznania i szukania tam posady bądź pozostania na uczelni? – Henrykę zaskoczyło wyznanie Feliksa. Nigdy nie był specjalnie wylewny, ale też oboje z Leonem żywili przekonanie, że po wakacjach Feliks będzie się starał o jakieś przyzwoite mieszkanie w Poznaniu i na pewno wróci na uczelnię. Przecież sam profesor Lubieniecki przy okazji wręczania dyplomu lekarskiego nie mógł się młodego Szewczyńskiego nachwalić.
– Zastanawiam się nad tym. Jeszcze nie wiem, co zrobię. Lubię Pleszew, a w niewielkich miastach ciągle jest za mało lekarzy. Umówiłem się na spotkanie w sprawie pracy w przyszłym tygodniu.
Feliks wstał ciężko i podszedł do okna. Przez chwilę patrzył na puste podwórko i bieliznę Białasów łopocącą na sznurkach. Przypomniał sobie, jak uwielbiali całą dzieciarnią bawić się w chowanego między rozwieszonym praniem. I jaką burę dostawali za to od każdego, kto akurat przechodził przez podwórko. Uśmiechnął się do tych wspomnień.
– Czy dobrze rozumiem, że chcesz zostać wiejskim lekarzem? – Henryka uniosła się nieco, jakby zamierzała wstać, ale po chwili z powrotem opadła na siedzenie.
Gdyby wstała, Feliks zapewne przestałby mówić, a ona była ciekawa konkluzji.
– Dlaczego wiejskim? Przecież Pleszew to miasto.
Odwrócił się od okna i spokojnie spojrzał na matkę. Rzadko się unosił, nawet jeśli coś go dotykało.
– No tak, ale jednak… małe.
Henryka nie wiedziała, jak ująć w słowa pragnienie, które nosiła w sobie od czasu, gdy wyrwała się ze swojego rodzinnego domu. Wydawało jej się oczywiste, że synowi będzie zależeć na tym samym – żeby wyrwać się z tego, z czego się wyrosło. Zacząć od nowa. Odciąć się od korzeni, które – jej zdaniem – tylko go hamowały. Ją przecież hamowały.
– Co z tego, że małe? Czy ludzie tutaj są inni? Tak samo albo i bardziej potrzebują pomocy. Tutaj prawie nie ma lekarzy, dopiero mają budować szpital w Kaliszu, a i to w powijakach stoi. – Feliks rozemocjonował się na chwilę, po czym wrócił na szezlong i padł na niego, jakby przebiegł co najmniej maraton. – Nie, ja chyba muszę zostać. Na pewno znajdę jakieś mieszkanie, a w Kasie Chorych przydzielą mi miejsce w Dzielnicy, choć teraz połowę kas polikwidowali. Kryzys.
Henryka machinalnie gładziła plusz szezlonga, a robiła to z taką siłą, jakby od tego zależało życie jej syna. Przez chwilę panowała cisza przecinana tylko donośnym „kukuryku” dobiegającym z podwórka. Stara Tokarska ostatnio kupiła na bazarze wyjątkowo natrętnego koguta, który swoim pianiem mógłby wskrzesić umarłego. Przynajmniej tak twierdzili pani Białasowa i Josif Gellert.
Henryka wiedziała, że w tej chwili nie jest w stanie powiedzieć Feliksowi nic ponad to, co właśnie powiedziała. Po raz kolejny pomyślała, że przecież jej syn jest dwudziestoparoletnim mężczyzną, który wie, co robi. I przecież chce się uniezależnić, nie prosi jej o pomoc. A gdzie będzie pracować, co robić, to już jego sprawa. Ona dawno temu przestała mieć na to wpływ. Mimo to doskonale czuła, że dręczą go nie tylko rozterki natury zawodowej. Nie potrafiła jednak zdobyć się na rozmowę na ten temat.
Powoli wstała z szezlonga i poprawiła ołówkową spódnicę. Feliks spojrzał na matkę i pomyślał, że mimo upływu czasu nadal jest piękną kobietą. Cieszyło go, że razem z ojcem tworzą tak zgraną parę. Jak udawało im się to robić? Być może sekret polegał na tym, że oboje dawali sobie wzajemnie duży kredyt zaufania, a każde z nich miało swój świat, w którym się realizowali.
Podszedł do matki i przytulił się tak jak dawniej, kiedy był małym chłopcem. Teraz przerastał ją o pół głowy.
– Mamo kochana, nie przejmuj się, wszystko będzie dobrze, zobaczysz.
Stali tak przez chwilę, trochę niezdarnie okazując sobie uczucia. Szewczyńska oddałaby życie za tego chłopca, ale nie potrafiła fizycznie okazać mu ciepła. Z tej czułej, aczkolwiek lekko krępującej sytuacji wybawił ich dzwonek do drzwi.
– Ciekawe, kto to, przecież nie spodziewamy się gości. – Henryka opuściła ramiona Feliksa i szybkim krokiem zbiegła na dół ku drzwiom.
* * *
– Pan Roman?! Cóż za niespodzianka!
W głosie Henryki było tyle zdziwienia i radości, że zaintrygowany Feliks też zdecydował się wyjść z pokoju i sprawdzić, kim jest ów mężczyzna i dlaczego jego przybycie tak bardzo zaskoczyło matkę. Nie pamiętał żadnego Romana, ale jego rodzice robili interesy z wieloma ludźmi.
Powoli zszedł na dół. Schody z piętra ich mieszkania prowadziły wprost do drzwi wejściowych. Odkąd Feliks pamiętał, stała tam duża orzechowa komoda w stylu art déco. W drzwiach zobaczył eleganckiego pana w średnim wieku. Twarz mężczyzny wydała się mu jakby znajoma, choć był pewien, że nigdy wcześniej go nie spotkał.
– Feliksie, spójrz, to pan Roman Kałuża, syn naszej pani Adeli. – Henryka odwróciła się do syna z rozpromienioną twarzą. Widać było, że ta niespodziewana wizyta sprawiła jej przyjemność. – Pan Roman zszedł wraz z twoim ojcem cały szlak Błękitnej Armii. Walczyli razem nawet o Pomorze!
Feliks znał na pamięć szlak, który przeszedł ojciec, i nie rozumiał, dlaczego matka tak bardzo podkreśliła walkę o Pomorze. Przecież o Śląsk też walczyli. Może dlatego, że Pomorze wydawało się matce bardzo dalekie i luksusowe. Taki większy Sopot.
– Dzień dobry panu. – Feliks podszedł do pana Kałuży i podał mu rękę.
Roman pomyślał, że jak na tak szczupłego chłopaka młody Szewczyński ma całkiem mocny uścisk. „Zapewne od praktyk lekarskich”, skonstatował w myślach. Z kolei Feliks przypomniał sobie, że pamięta pana Romana ze zdjęcia. Na zdjęciu pan Roman miał więcej włosów i był trochę szczuplejszy.
– Proszę, niech pan wejdzie do salonu. Męża niestety nie ma, jest u państwa Foltyńskich w warsztacie. Mogę posłać po niego Pelagię, byliby za chwilę. – Henryka wskazała dłonią drogę do salonu.
Roman trzymał oburącz kapelusz i co chwila kłaniał się Henryce. Trochę się krygował.
– To ja może innym razem…
– Ależ skąd, będzie nam bardzo miło gościć pana na popołudniowej herbacie. Pelagio! – krzyknęła w stronę kuchni. – Przynieś, proszę, jeszcze jedną filiżankę i talerzyk. – Odwróciła się do Romana z uśmiechem. – Legumina ze świeżymi truskawkami wyszła dziś Krzysztofie wręcz wybornie, grzechem byłoby nie spróbować.
Przeszli do niskiego stolika. Roman usiadł na fotelu naprzeciwko obrazu Matisse’a. Henryka przypomniała sobie dzień, w którym powiedziała matce Romana o tym, że jej syn będzie walczył w Błękitnej Armii. Sama wtedy nosiła pod sercem Wiktora, a teraz jej czternastoletni syn siedzi koło niej, Roman zaś, którego los nie szczędził podczas wojny, cały i zdrowy mości się w fotelu naprzeciwko i czeka na deser. Niebywałe.
– Z czym pan do nas przybywa? – Usiadła na rogu kanapy, układając nogi lekko na boku.
Nowa moda nakazująca nosić coraz węższe spódniczki była wprawdzie dość wyzwolona, ale bardzo niewygodna. Owszem, już od dawna nie nosiło się gorsetów, ale wąska spódnica nie sprzyjała wygodnemu siedzeniu przy stoliku kawowym.
Feliks usiadł w drugim fotelu i nie odzywał się ani słowem.
– Widzą państwo, nie chciałbym nadwyrężać dobrosąsiedzkich stosunków ani sprawić, by poczuli państwo, iż wykorzystuję państwa koneksje do prywatnych interesów. Pomyślałem jednak, że kto jak nie państwo Szewczyńscy może nam pomóc.
Henryka patrzyła wyczekująco. Ciekawe, w czym mogliby pomóc panu Kałuży. O ile się orientowała, jest całkiem zamożnym majstrem i mieszka w nowym mieście portowym Gdynia. Sama bardzo chętnie przeniosłaby się w tamte strony.
Roman jakby czytał jej w myślach.
– Nie chodzi o mnie, tylko o moją siostrzenicę Helenę.
Przez chwilę Kałuży wydawało się, że dotąd milczący Feliks lekko uniósł się w fotelu i jakby ożywił.
– Czy coś się stało? – zapytała lekko zaniepokojona Szewczyńska, rozlewając herbatę do filiżanek.
Służąca Krzysztofa wniosła talerz pełen czegoś, co na pierwszy rzut oka wydawało się Romanowi pączkami, ale po spróbowaniu stwierdził, że to owoce w cieście. Henryka miała rację – rozpływały się w ustach.
– Bynajmniej. Helena ma się świetnie i dopiero co odebrała dyplom ukończenia gimnazjum. Wie pani, tę nową małą maturę, co to ją ustawowo teraz wprowadzili.
– To wspaniale! Ale czy to nie za wcześnie? Wydawało mi się, że ustawa wchodzi w życie dopiero od lipca, a to oznaczałoby, że dopiero od września młodzież może przystępować do egzaminu.
– Owszem, ale Stefania wyprosiła u dyrekcji szkoły na Ogrodowej, by Helena mogła wcześniej zdawać egzamin końcowy. Już dwa lata będzie, jak skończyła szkołę, dodatkowo pani Niemyjska przygotowała ją świetnie do egzaminu. – To mówiąc, sięgnął po kolejną leguminę.
Nie był pewien, czy to wypada, bo zjadł już dwie, ale nie mógł się powtrzymać. Na szczęście patera była jeszcze pełna, widocznie pani domu chciała, by wszyscy porządnie się najedli.
– Wie pani, Helena ma dwadzieścia lat, nie było na co czekać.
– No tak. Zdolna dziewczyna, a pracuje wyłącznie przy prasowaniu. – Henryka zawiesiła głos i kątem oka, jakby od niechcenia, spojrzała na starszego syna.
Nie uszło jej uwadze, że ten po raz pierwszy, odkąd usiedli, zaczął okazywać zainteresowanie rozmową.
– Może udałoby się pomóc Helenie, mamo? Wszak macie z ojcem tyle koneksji. – Pochylił się w kierunku matki, jakby jego własne słowa go zawstydzały. – Praca dla wykwalifikowanej księgowej na pewno się znajdzie.
Przez chwilę towarzystwo przy stole rozkoszowało się deserem. Prym wiódł najmłodszy i najchudszy Wiktor. Roman przypomniał sobie, jak sam był wiecznie głodnym wyrostkiem, a matka odganiała go od angielki[4], kiedy wyjadał skwarki i pajdy chleba przeznaczone dla wszystkich. Co zrobić, dojrzewanie rządzi się swoimi prawami.
– A wie pan, wpadłam na pewien pomysł. – Henryka odstawiła talerzyk, otarła długimi palcami niewidzialne okruszki z kącików ust i jeszcze bardziej wyprostowała się na brzegu kanapy, co przydało jej wyglądu naprężonej struny. – Nasz serdeczny znajomy Jerzy Grolewski, który notabene wywodzi się ze Śląska, z Królewskiej Huty[5], wchodzi na wielkopolski rynek z firmą handlującą nabiałem i dziczyzną. Wielkopolską siedzibę planuje założyć w Pleszewie. Wspominał onegdaj, że szukają panny księgowej.
Roman również odłożył talerzyk i oparł się wygodnie o miękkie siedzisko.
– O, to byłoby wspaniale! Praca w handlu jest dość pewna, szczególnie jeśli chodzi o handel w sektorze spożywczym. – Podniósł się, jakby miał wygłosić jakąś życiową maksymę. – Ludzie mogą przecież nie chodzić do kina i nie kupować książek, ale zjeść muszą i muszą być zdrowi!
– Z tym zdrowiem, panie Romanie, to różnie bywa. Do dzisiaj liżemy powojenne rany. Rozumie pan, zaciągnęliśmy dług zdrowotny – wtrącił się Feliks, ucieszony, że rozmowa zeszła na dobrze znany mu grunt. – Nieznajomość podstaw żywienia, brud i bieda też robią swoje. Dobrze, że rozpoczęliśmy chociaż masowe szczepienia przeciwko suchotom[6], to znakomicie obniży odsetek zachorowań. – O medycynie Feliks mógłby rozprawiać godzinami, jednak matka szybko skierowała rozmowę na poprzednie tory.
– Myślę, że zdecydowanie byłaby to spokojna, pewna praca, a z tego, co się orientuję, w grę wchodzi nawet dwieście pięćdziesiąt złotych. – Szewczyńska ponownie pochyliła się nad filiżanką. – Do tego ubezpieczenie.
– Ho, ho, brzmi wręcz bajecznie, Helena byłaby niezwykle kontenta! – Roman zaśmiał się w głos. – Zabawne, że mówimy o firmie pochodzącej ze Śląska, na który właśnie zmierzam. W Pleszewie zatrzymałem się przejazdem, chciałem zobaczyć dawno niewidzianą matkę i siostrzenicę.
– A cóż pan załatwia na Śląsku? – W oczach Henryki Roman urósł jeszcze bardziej.
„Proszę, proszę, rozbija się po całej Polsce!”.
– Stal – odpowiedział krótko. – Widzi pani, jestem pracownikiem francuskiego koncernu zaangażowanego w budowę magistrali kolejowej łączącej Śląsk z Gdynią. Mamy przecież wieczne problemy z dostawami, a Niemcy, z którymi dzielimy port gdański, ciągle go blokują. Stąd państwo zdecydowało się na budowę drugiego portu w nieodległej Gdyni.
– Tak, wiem, czytałam o tym w „Kurierze Polskim”. Niesamowite, miasto powstaje niczym Feniks z popiołów. – Rozemocjonowała się Szewczyńska.
– Och, to raczej Feniks idący po grudzie, wiecznie napotykający problemy, które są wypadkową niekoniecznie tego, co się dzieje w samym mieście, ale sytuacji politycznej i gospodarczej na świecie. – Roman zaśmiał się ponownie, tym razem gorzko. – Również teraz z duszą na ramieniu jadę na kolejną turę negocjacji. Nie wiadomo, czym się to skończy. Katowicka Spółka Akcyjna[7] cały czas boryka się z problemami finansowymi, a ceny stali są zaporowe. – Westchnął i utkwił wzrok w paterze.
Chętnie zjadłby jeszcze jedną leguminę, ale nie chciał być posądzony o brak manier.
– Ach, to może zatelefonuję do naszego przyjaciela, pana Grolewskiego? On wprawdzie nie pomoże panu w negocjacjach, ale przynajmniej porozmawiają sobie panowie o ewentualnej posadzie dla Heleny, a i panu będzie łatwiej, wiedząc, że może się pan spotkać na Śląsku z jakąś poczciwą duszą, choćby tylko na kolacji. – Wstała od stołu, a za nią podnieśli się wszyscy mężczyźni – od najstarszego do najmłodszego.
Wizyta dobiegła końca.
– To znakomity pomysł, pani Henryko, jestem niezwykle wdzięczny! – Uśmiechnął się i sięgnął po kapelusz.
W tej chwili szczęknął klucz w drzwiach, a w następnej do salonu wszedł mocno umorusany smarem pan Szewczyński.
– Druhu, cóż za niespodzianka! Uściskać bym ciebie rad, ale pozwól, że najpierw uporam się z toaletą. Wracam prosto z warsztatu, a tam, rozumiesz, brud gorszy niż na froncie. – Leon zaśmiał się tubalnie, a Roman na chwilę zaniemówił.
Pan Szewczyński był niezwykle szanowanym oficerem, a ten śmiech…! Działał kojąco na każdego podoficera na froncie. Krzepił. Dodawał otuchy i podnosił morale.
– Och, panie dowódco – powiedział Roman, kiedy odzyskał głos. – Ja również byłbym niezmiernie rad zostać, ale proszę mi wybaczyć, pójdę teraz do mieszkania matki. Tak rzadko u niej bywam, rozumieją państwo, praca i rodzina. Z największą chęcią innym razem.
Ponownie chwycił kapelusz i począł wycofywać się z salonu, cały czas zwrócony w kierunku Szewczyńskiego. Feliks pomyślał, że Kałuża wygląda niezwykle zabawnie, kiedy tak idzie rakiem.
– Zrozumiała sprawa! My się stąd nie ruszamy, jest pan zawsze niezwykle mile widzianym gościem. Pańska matka to bardzo porządna osoba i lokatorka, o siostrzenicy nie wspominając. – Szewczyński po oficersku podparł się pod boki.
– Och, bardzo dziękuję, panie dowódco. – Kałuża nałożył kapelusz i nacisnął klamkę.
– Panie Romanie, jeszcze dziś zadzwonię do pana Grolewskiego. Proszę pozwolić, że wyjdę z panem. Muszę sprawdzić, czy pod piątką jest dobrze posprzątane. – Henryka odwróciła się do wszystkich. – Bardzom rada, że po tylu latach użerania się z poprzednimi lokatorami trafił nam się, jak sądzę, porządny człowiek. Przynajmniej takie sprawia wrażenie. To kawaler ze Lwowa, pan Eugeniusz Fridman. Muzyk! – Zaakcentowała ostatnie słowo.
– Pracujący na kolei jako zawiadowca… – dodał wesoło Leon, ocierając dłoń o dłoń, jakby chciał oczyścić ręce ze smaru.
– Och, czy to wiadomo, gdzie nas los rzuci? Pan Fridman wydaje się niezwykle czarującym mężczyzną. – Henryka puściła oko do męża niczym młoda dziewczyna. – Kto wie, może to będzie kolejny lokator na miarę naszego Aleksandra Millera?
* * *
Wielkopolska była dla Eugeniusza Fridmana zupełnie innym światem, ale odkąd po raz pierwszy w wieku czterdziestu dwóch lat zjawił się w Poznaniu w 1929 roku, zakochał się w niej bez pamięci.
Z pozoru wydawać by się mogło, że to właśnie rodzinny Lwów powinien być dla niego tym jedynym miejscem do życia. Lwów, tętniące życiem uniwersyteckim i artystycznym miasto Schillera, Hemara, Kasprowicza i Zapolskiej. Lwów, w którym prężnie działała formacja artystyczna Artes zrzeszająca malarzy, którzy pobierali nauki nawet we Francji!
Lwów był wymarzonym miejscem dla pianisty. Jednak na przekór losowi Eugeniusz nie czuł się tam dobrze, chociaż nieprawdą było to, co powiedział swojemu pierwszemu pracodawcy w Poznaniu, zarządcy hotelu Belweder. Wcale nie uciekł z miasta ze względu na nasilające się nastroje antysemickie.
Jako Żyd ateista nie przejmował się zanadto tymi nastrojami, bo kilka lat wcześniej, odkąd rozstał się z Fejgą, zerwał wszelkie kontakty z gminą żydowską. Szanował kulturę, w której wyrósł (ach, ten paralelizm Spinozy[8] kwestionujący poczucie wolności wyboru człowieka!), jednak całkowicie obce mu były wszelkie obrzędy żydowskie, a nawet wierzenia. Czuł się ateistą i obywatelem świata, a jedno i drugie uczucie dojmująco dawało o sobie znać zwłaszcza po paru kieliszkach bimbru wypitych po kryjomu. Okazji miał po temu niemało w restauracji hotelu Belweder, a wcześniej w lwowskim Bar-Dancing-Restauracja na skrzyżowaniu ulic Łyczakowskiej i Czarnieckiego, gdzie wieczorami dorabiał jako klezmer. Cóż, musiał radzić sobie po tym, jak po ukończeniu drugiego roku studiów na Wydziale Pomiarów Maszynowych Politechniki Lwowskiej wyrzucono go z hukiem za nieobyczajne zachowanie. Z tego samego względu stracił posadę w przybytku Bar-Dancing-Restauracja.
Na szczęście pozostała mu przynajmniej działalność artystyczna. Jeszcze w czasach małżeństwa z Fejgą grał w teatrzyku Różowy Monokl. Wówczas również zaczął amatorsko udzielać się w chórze Harmonia. W 1929 roku Eugeniuszowi udało się wyjechać wraz z nim na Wszechsłowiański Zjazd Śpiewaczy, zorganizowany w Poznaniu z okazji Powszechnej Wystawy Krajowej.
Choć ich chór nie zajął żadnego miejsca, trzeba uczciwie przyznać, że zaprezentował się całkiem nieźle. Dodatkowo, wraz z innymi chórami ze Śląska Opolskiego, Łodzi, Krakowa, a nawet Westfalii, zasadzili wspólnie Lipę Słowiańską oraz odśpiewali Ojczyznę Feliksa Nowowiejskiego z towarzyszeniem dziesięciu orkiestr dętych. Wszystko to było wielce patriotyczne i podniosłe, ale Eugeniusza daleko bardziej interesowało nocne życie miasta. Eksplorował je z wielką pasją wraz z kilkoma otwartymi na znajomości chórzystkami.
W ostatnim dniu pobytu w Poznaniu Fridman oświadczył dyrygentowi, że nie wraca wraz z chórem do Lwowa, ponieważ ważne sprawy rodzinne zatrzymują go w Wielkopolsce. Prawda była zaś taka, że nie miał do kogo ani do czego wracać. Fejga zajęła ich okazałe mieszkanie przy placu Bernardyńskim, a on sam mieszkał skromnie w wynajętym pokoiku. Jego rodzice nie żyli już od dawna, z dużo starszym bratem i siostrą nie utrzymywał żadnych kontaktów, a z Fejgą nie doczekali się potomstwa.
Nadto dowiedział się, że ekskluzywna restauracja Belweder mieszcząca się na terenie Targów Poznańskich poszukuje pianisty. Postanowił spróbować szczęścia i ku swojemu zaskoczeniu z miejsca dostał angaż oraz pensję w wysokości stu osiemdziesięciu złotych, co po wielokroć przekraczało jego oczekiwania.
Pierwsze tygodnie pobytu w Poznaniu spędził głównie na szwendaniu się po wąskich uliczkach starego miasta, doskonale oświetlonych i wybrukowanych. Miał wrażenie, jakby znalazł się w innym kraju, w innym świecie. Jego rodzinny Lwów naraz wydał mu się prowincjonalną mieściną z aspiracjami do bycia metropolią.
W Poznaniu na każdym kroku czuł nowoczesność. W nadawanych przez radio audycjach muzycznych, wśród trzasków i zgrzytów mógł posłuchać Duke’a Ellingtona i orkiestry big-bandowej Benny’ego Goodmana. Za ostatnie grosze chadzał do Kinoteatru Słońce, dużego kompleksu mieszczącego kilka sali kinowych. Kino dźwiękowe, choć sam dźwięk pozostawiał wiele do życzenia, zrobiło na nim ogromne wrażenie.
W oparach ekskluzywnego moonshine’u[9] i towarzystwie dam lekkich obyczajów spędził w stolicy Wielkopolski upojne dwa lata. Kiedy jednak po raz kolejny nie stawił się na wieczornym graniu w Belwederze, dyrektor restauracji – dotąd przymykający oko na lekkie podejście do spraw obyczajowych swojego, bądź co bądź, dobrego pianisty – zwolnił Eugeniusza w trybie natychmiastowym. Fridman po raz kolejny stanął przed dylematem, co zrobić ze swoim życiem.
Był rok 1932. Świat lizał rany po kryzysie, pracy było mało, o posadach w branży muzycznej nie wspominając. Do drzwi malutkiego mansardowego pokoiku, który Eugeniusz wynajmował na Sołaczu, każdego dnia pukała właścicielka z prośbą o zapłatę zaległego czynszu.
Fridman zostawił na łóżku ostatnie kilkadziesiąt złotych, spakował niewielki dobytek do skórzanego nesesera i wsiadł do pociągu jadącego do Kluczborka. Postanowił udać się na Śląsk, o którym krążyły legendy. Opowiadano niestworzone historie na temat budowy Centralnego Okręgu Przemysłowego i możliwości, jakie dawało prężnie rozwijające się miasto Katowice.
Jednak plan wyprawy na Śląsk ostatecznie spalił na panewce. Gdy pociąg stanął na przelotowej stacji Pleszew, już z niej nie ruszył. Usterka w układzie spalinowym okazała się na tyle poważna, że opóźnienie miało potrwać przynajmniej kilka godzin. Zrezygnowany Eugeniusz wysiadł z pociągu. Jakież było jego zdziwienie, kiedy zamiast miejskiej stacji ujrzał wiejski pejzaż. Kilkadziesiąt metrów od dworca stał niemal bliźniaczy budynek dworcowy, również zbudowany z czerwonej cegły, z napisem „Pleszew Wąsk.”. Wiedziony ciekawością, poszedł w tym kierunku i po raz pierwszy w życiu zobaczył kolejkę w miniaturze. Niewiele myśląc, wsiadł do niej, a ta po chwili ruszyła i zawiozła go na stację Pleszew Miasto. Z rozmów pasażerów domyślił się, że okoliczni ludzie nazywali tę zabawną kolejkę „baną”. Kiedy wysiadł, natychmiast udał się do zajezdni z pytaniem, czy nie znalazłaby się robota dla byłego studenta inżynierii.
Pracy w zajezdni nie było, ale jeden z majstrów ubrudzonym od smaru palcem wskazał Fridmanowi główny budynek dworca i krzyknął:
– Panie, pan tu wyfiokowany taki, tam pan idź. Zawiadowca stacji umorł dopiero co i oni szukają kogo, ale nikt tam nie chce robić, bo co to za robota dla zawiadowcy na banie. Wszyscy chcą na prawdziwe pociungi!
Rzeczywiście, tymczasowy zastępca zawiadowcy grzecznie poinformował Eugeniusza, że właśnie ruszył nabór i trzeba się zgłaszać do Państwowej Rady Kolejowej. Mieściła się ona niedaleko, na ulicy Ogrodowej.
Eugeniusz udał się tam od razu. Jakież było jego zdziwienie, kiedy okazało się, że jest jedynym kandydatem na to stanowisko, i dostał je niemal natychmiast. W teczce miał referencje od swojego byłego profesora Katedry Pomiarów Maszynowych Politechniki Lwowskiej, Romana Witkiewicza, który wierząc, że krnąbrny, ale zdolny student kiedyś się opamięta, wystawił mu całkiem niezłą cenzurkę „na dalszą drogę życia”. Eugeniusz był przekonany, że gdyby nie ten niepozorny papier, Państwowa Rada Kolejowa nawet nie pochyliłaby się nad jego kandydaturą.
Świeżo upieczony zawiadowca stacji ulokował się tymczasowo w najtańszym pokoju hotelu Victoria. Po kilku dniach zagadnął kierownika hotelu, czy ten przypadkiem nie poszukuje pianisty. Fridman wierzył z całych sił, że jego zła sława nie dotarła do Pleszewa. Kierownik nie poszukiwał pianisty. Kiedy jednak Eugeniusz zaoferował granie do kolacji codziennie od dziewiętnastej do dwudziestej trzeciej, a w soboty i niedziele podczas dancingów do ostatniego klienta, w dodatku za śmieszną kwotę pięćdziesięciu złotych, właściciel hotelu, pan Zarzycki, przyjął go natychmiast.
Pozostała jeszcze tylko kwestia mieszkania. Przez kolejne dni wdrażał się do nowego zawodu, a tak naprawdę do dwóch zawodów. Jadł byle co i nawet pił niewiele (bo nie było za co). Codziennie też kupował „Gazetę Pleszewską” w nadziei, że znajdzie tam ogłoszenia o wynajmie tanich mieszkań.
Nie mylił się. Pewnego dnia natknął się na ogłoszenie o najmie idealnego – jak mniemał – mieszkania. Było to dwupokojowe lokum z oknami wychodzącymi na ulicę, niedaleko rynku, na ulicy Piłsudskiego. Ogłoszenie zostało zamieszczone przez niejakiego Leona Szewczyńskiego.
* * *
Ławeczka ustawiona w prawej części podwórka od marca do października zawsze była przez kogoś zajęta. Zbudował ją przed laty nieżyjący już Wacek Tokarski, który lubił przesiadywać tam z żoną i patrzeć na kury oraz toczące się na podwórku życie. Odkąd Wacek umarł, wdowa, Zofia Tokarska, siadała tam czasem sama, czasem z Adelą Kałużą, a czasem ze swoją trzydziestokilkuletnią córką Teresą, która nie zdecydowała się na zamążpójście. Została przy matce i od lat pracowała w aptece pani Anny Suchockiej.
Na całym podwórku było to jedyne przyjemnie zacienione miejsce, w którym można było usiąść i odpocząć, toteż ławeczka cieszyła się wielkim powodzeniem wśród mieszkańców. Małych dzieci w kamienicy już nie było (Adela mówiła, że „jeszcze ich nie ma”, wszak wszyscy czekali, aż młodzi Białasowie, Gellertowie oraz Helena w końcu doczekają się potomstwa), więc nie było też komu biegać po podwórku. Każdy chciał za to spokojnie posiedzieć, toteż na widok pustej ławeczki Helena natychmiast ruszyła w jej stronę. Do rozpoczęcia próby chóru miała jeszcze chwilę, a umówiła się z Ryfką, że dziś pójdą tam razem. Chciała, żeby jej serdeczna przyjaciółka wreszcie poznała Józka Biadałę, jej kawalera. Ponadto Gellertówna miała piękny, czysty głos, śpiewała altem, a wiadomo, że altów nigdy dość. Helena cieszyła się, że będą mogły razem śpiewać. Cóż, przynajmniej do czasu, kiedy Ryfka pojedzie na studia do Poznania.
Helena patrzyła przez chwilę na kury Tokarskich, potem przeniosła wzrok na drugie piętro, gdzie widać było kwiaty doniczkowe zasadzone przez ciocię Stefanię oraz fragment abstrakcyjnej rzeźby, którą podarował cioci ludowy artysta z Zielonej Łąki. Nikt nie wiedział, co ta rzeźba przedstawia, ale zdaniem cioci odznaczała się prawdziwym kunsztem. Stefania postawiła ją tuż przy wejściu do swojego mieszkania, przez co ludowe dzieło niejako awansowało do funkcji cerbera.
– A co ty tak siedzisz i wpatrujesz się w balkony? – Ryfka usiadła po drugiej stronie ławki, aż ta niebezpiecznie zaskrzypiała.
Ryfka zawsze była pulchna i mimo że przez lata wysmuklała, jej kształty pozostały okrągłe. Adela utyskiwała, że jej Hela „to taka sucha gidyja, Jezusie Nazareński, je jak kuń, a wiór taki, nie to co młoda Gellertówna, ta to, proszę ciebie, jest jak rzepa!”.
– A nic, nie chciało mi się czekać na klatce, tam zawsze ciemno i zimno, to sobie na ławkę wyszłam. – Helena oparła się o chropowatą ścianę kamienicy.
Nie spuszczała wzroku z kwiatów Stefanii. Musiała zrobić sobie daszek z dłoni, bo popołudniowe słońce prażyło niemiłosiernie. Na podwórku kamienicy był taki żar, jakby ktoś zatkał słońce w butelce.
– Fest będzie na chórze, zobaczysz. – Odwróciła się szybko do przyjaciółki, aż włosy zatańczyły jej dokoła głowy.
– Sama nie wiem, trochę się wstydzę tak śpiewać przed wszystkimi. – Ryfka pochyliła głowę i utkwiła wzrok w swoich letnich pantofelkach.
Matka kupiła je aż w Ostrowie, jako część jej wyprawki do Poznania. Miały srebrną klamerkę i zwężane noski oraz – ku uciesze niskiej Ryfki – lekki obcas. Prawdziwe cudo!
– Ryfka, tej, wy na tych waszych świętach to ino śpiewacie i śpiewacie, a tutaj będziesz się wstydzić?
– Ja, ja, ale tam śpiewamy wśród swoich, chociaż teraz to już prawie nie śpiewamy, bo wszyscy nasi u Niemców są albo w Ameryce siedzą. Ze cztery rodziny żydowskie zostały w Pleszewie – westchnęła.
– Ano wiem, wiem… To tym bardziej śpiewać musisz, coby z wprawy nie wyjść. A nuż na tym uniwersytecie jakie chóry akademickie będą? – Zaśmiała się głośno. Lubiła się śmiać.
– Ty się, Hela, śmiej, ale dla mnie to taki wielki świat będzie. Jak ja się odnajdę, skromna Żydówka z Pleszewa? – Na twarzy Gellertówny rysował się lekki strach. Nie spodziewała się przecież, że przyjmą jej kandydaturę. Co z tego, że zdała egzamin z maksymalną liczbą punktów? Wiadomo było przecież, że od kilku lat na polskich uniwersytetach liczyły się również punkty „za pochodzenie”[10] i że Żydom z reguły przyznawano ich mniej. Okazało się jednak, że na Uniwersytecie Poznańskim było inaczej. Tam Żydów z Wielkopolski przyjmowano na takich samych warunkach jak Polaków. Ryfka, która już w gimnazjum pragnęła pójść na studia, kiedy jej marzenie się urzeczywistniło, nagle zaczęła się bać.
– Będę na pewno taka sobie ostatnia Rachela Gellert, meszuga[11], taka wiesz.
Helena szturchnęła przyjaciółkę, aż ta niemal zleciała z ławki.
– Ty się, Ryfka, nie certol, ty tam będziesz najlepsza na całym uniwersytecie, a ja będę tutaj chodzić dumna po rynku, żeś moją przyjaciółką!
Ryfka spojrzała na Helenę. Na twarzy Kałużówny malowało się zadowolenie, ale był tam też smutek.
– Ej, Hela, może tobie po tej małej maturze też by się udało, co? Może byś poszła na kursy przygotowawcze, w dwa lata zrobiła maturę i też zaczęła studia?
Hela odwróciła się od przyjaciółki i przez chwilę patrzyła tępo na chlewik, z którego dobiegało chrumkanie Białasowych prosiaków. W tym roku największa maciora urodziła aż szóstkę, a każde zdrowe i tłuściutkie. Białasowa była z tego niezwykle rada.
– Nie stać mnie, Ryfka, przecież wiesz. Ale nie szlochajmy tutaj jak na pogrzebie, tej. Ja jestem zadowolona! Wuja mi może jaką dobrą robotę w buchalterii załatwi, to i babce pomogę, żebyśmy prasować ciągle nie musiały. A Józek jest fest chłopak i wcale mi tu nie jest źle! – Roześmiała się perliście.
– No, ja sobie imaginuję, że tobie tu będzie lepiej niż mi w tym Poznaniu. Tera to mnie strach obleciał przed tym uniwersytetem. – Ryfka cały czas była poważna, chociaż kiedy spoglądała ukradkiem na swoje nowe buciki, robiło jej się nieco lżej na sercu.
„Lepiej frasować się w eleganckich pantoflach niż w łapciach z łyka”, pomyślała.
Nagle Helena poderwała się, jakby ją kto ukłuł w siedzenie.
– Ale my się spóźnimy na próbę, a nasza dyrygentka, panna Loncówna, tego nie lubi. Trzeba się rozśpiewać, Ryfka! Idymy!
Snop światła wpadający z ulicy oświetlił zacienioną część podwórka. Kiedyś mieszkańcy nie musieli nawet patrzeć na bramę, żeby wiedzieć, czy ktoś wchodzi, czy nie. Stare, wysłużone zawiasy skrzypiały niemiłosiernie, obwieszczając czyjeś przybycie. Niedawno jednak państwo Szewczyńscy wymienili cały mechanizm otwierający, w tym również sfatygowaną klamkę.
W bramie stanęła szczupła czarnowłosa dziewczyna.
– Serwus, Leosia! – zawołała Helena.
Dziewczyna świetnie znała piętnastoletnią Eleonorę Trzaskę, wszak przez jakiś czas chodziły razem do szkoły. Leosia była ulubioną uczennicą cioci Stefanii, chociaż też najbardziej krnąbrną. Obie z Ryfką wielokrotnie słyszały smutną historię Rozalii Trzaski i chociaż wszyscy wiedzieli, że częściowo w jej trudny los wplątana była również matka Heleny, nikt już o tym nie wspominał. Irena stała się teraz stateczną panią Jorgową, a Rozalia Kościńska-Trzaska uwolniła się od wiarołomnego męża, pokonała pół Europy z maleńką Leosią u boku i Władzią w brzuchu. Przyjechała do Pleszewa, gdzie z pomocą Stefanii, Henryki i księdza Niesiołowskiego znalazła dom i pracę. Od kilkunastu lat mieszkały we trzy w mieszkaniu czynszowym w twardowskiej gorzelni należącej do majątku hrabiego Żychlińskiego. Rozalia pracowała tam przy butelkowaniu wódki i każdy zarobiony grosz odkładała na wykształcenie córek. Nie było dnia, żeby Leosia i dwa lata od niej młodsza Władzia nie słyszały z ust matki:
– Pamiętojcie, macie same zarabiać, mieć zawód, bo każdy facet to miglanc[12] i wom w głowie poprzewraca, a potem to się okaże, że to luj ostatni, i bydzie poruta!
Stateczna Władzia brała sobie te nauki głęboko do serca, natomiast krnąbrna Leosia miała je w głębokim poważaniu. Żyła tak, jak chciała, ubierała się tak, jak chciała (ku utrapieniu matki uparcie nosiła spodnie), spotykała się, z kim chciała, i mówiła to, co chciała.
Teraz też stanęła przed obiema dziewczynami i bez żadnych ceregieli wyjęła papierośnicę i zapałki. Ujęła papierosa w długie palce, zapaliła i głęboko się zaciągnęła. Helena i Ryfka patrzyły na Leosię jak na przybysza z innej planety. Obie wiedziały, że dziewczyna zawsze robi, co chce, ale tutaj, na tym podwórku… Żadnej z nich nie śniło się, żeby stać w spodniach, bluzce rozpiętej tak, że ledwo zakrywa nieduży biust, z jedną ręką opartą wyzywająco o biodro, a drugą trzymającą papierosa. A przecież Leosia była od nich młodsza o pięć lat.
– Witajcie dziewczyny, idę do pani Stefanii. A wy dokąd lecicie?
L e c i c i e…? Czy dobrze usłyszały?
– Na chór, śpiewać idziemy. A ty, Leosia, opamiętaj się ino, bo to nie godzi się dziewczynie u nas na Piłsudskiego palić papierosy.
Helena poprawiła teczkę z nutami pod pachą i wyprostowała się jak struna, chcą przydać powagi swojej pedagogicznej przemowie. Na niewiele się to zdało. Leosia popatrzyła na nią pobłażliwie, potem przeniosła wzrok na Ryfkę, po czym rzuciła papierosa i przygniotła go znoszonym pantoflem.
– Oj, dziewczyny, dziewczyny – westchnęła. Uśmiechnęła się, poklepała każdą po ramieniu i już po chwili usłyszały tupot jej butów na wytartych schodach prowadzących do mieszkania Stefanii.
– Chodź, Ryfka, bo naprawdę się spóźnimy. – Helena nacisnęła klamkę bramy. – A z Leosią to będą jeszcze kłopoty, jak tu stoję.
– Ja, ja.
Ryfka posłusznie ruszyła za przyjaciółką i szybkim krokiem udały się w stronę rynku.
[2] Reforma jędrzejewiczowska unifikowała system edukacji, wcześniej rozproszony ze względu na pozaborowe podziały, i wprowadzała tak zwaną małą maturę.
[3] Dzielnica – ówczesny odpowiednich dzisiejszych przychodni rejonowych.
[4] Rodzaj pieca węglowego z fajerkami. Nazwa wielkopolska.
[5] Nazwa Chorzowa, funkcjonowała do 1934 roku.
[6] Szczepionkę BCG zaczęto produkować w Polsce w 1924 roku, a w 1926 rozpoczęły się masowe szczepienia, głównie w dużych miastach.
[7] Koncern przedsiębiorstw Górnego Śląska istniejący od 1929 do 1939 roku.
[8] Filozof niderlandzki pochodzenia żydowskiego.
[9] Bardziej eleganckie określenie bimbru. Nazwa wzięła się z okresu prohibicji w Stanach Zjednoczonych, kiedy obywatele na własną rękę nielegalnie produkowali alkohol, a żeby ukryć proceder, większość produkcji odbywała się w nocy „przy świetle księżyca”.
[10] Chodziło o tzw. numerus clausus, czyli procentowe ograniczenie liczby żydowskich studentów proporcjonalnie do liczby polskich obywateli pochodzenia żydowskiego.
[11] Człowiek niespełna rozumu, w tym kontekście wariat (tłum. z jidysz i hebrajskiego).
[12] Osoba uchylająca się od pracy, leniwy spryciarz. Jeśli nie oznaczono inaczej, tekst przetłumaczono z gwary poznańskiej.