Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Druga wojna światowa ma się ku końcowi, ale na ziemiach polskich rozpoczyna się kolejny konflikt.
Jest to przemilczana i zapomniana przez historię – chociaż równie krwawa jak poprzednia – wojna bratobójcza. Batalia toczy się o władzę w odradzającej się Polsce, a naprzeciwko siebie stają ci, którzy niegdyś mieli wzniosłe ideały i dla których odradzająca się Polska miała być domem i spokojną przystanią.
W tym podłym czasie dwudziestodwuletnia Lonia Bielak, córka podkuchennej z majątku Kozłówka, podąża do Warszawy, gdzie stacjonuje jej narzeczony, którego poznała w Lublinie. Teraz jedzie, by wyjść za niego za mąż.
Nie spodziewa się, że droga do stolicy całkowicie odmieni jej los, gdyż człowiek, którego spotka, stanie się miłością jej życia, natomiast jej przyszły mąż okaże się bezwzględnym funkcjonariuszem Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Obaj uwikłani są w wojnę domową, co sprawia, że trójkąt miłosny szybko wpada w tryby wielkiej historii, skąd nie ma ucieczki, a każda decyzja może kosztować czyjeś życie.
Dagmara Leszkowicz-Zaluska – dziennikarka i pisarka. Dziennikarstwa uczyła się, pracując przez wiele lat jako anglojęzyczny korespondent agencji informacyjnej Reuters. Współpracowała przy pisaniu biografii Położna. O mojej cioci Stanisławie Leszczyńskiej. Pracuje również nad scenariuszem pełnometrażowego filmu o położnej z Auschwitz. Autorka sagi wielkopolskiej Dziewczyna z kamienicy. Mama trzech synów, mieszka pod Warszawą, a jej pasje to lotnictwo i zwykłe historie rodzinne.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 376
Copyright © Dagmara Leszkowicz-Zaluska, 2024
Projekt okładki
Ilona Gostyńska-Rymkiewicz
Zdjęcia na okładce
© Jorge Ferreiro/Adobe Stock
Redaktor prowadzący
Michał Nalewski
Redakcja
Sylwia Kozak-Śmiech
Korekta
Jolanta Rososińska, Maciej Korbasiński
Warszawa 2024
ISBN 978-83-8352-716-1
Wydawca:
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Pamięci moich Dziadków:
Elżbiety Krokowicz-Sroki, porucznik AK ps. „Diana”
i
Władysława Sroki, porucznika AK ps. „Murzyn”
Wszystkie zdarzenia opisane w tej książce
są fikcyjne i nigdy nie miały miejsca.
Ale mogły mieć.
1945
W lutym mrozy całkiem odpuściły, skutkiem czego ziemia lubelska utonęła w czarnoburym błocie.
Okoliczne jeziorka i małe rzeczki, skute przez ostatnie miesiące grubym lodem, teraz drgały na wietrze, odbijając w pofałdowanych od wiatru powierzchniach promienie słoneczne, a topniejący śnieg i lód podnosiły ich poziom tak szybko, że łąki i okoliczne pola były całkowicie zalane wodą. Gałęzie łysych drzew zdawały się pęcznieć od budzącego się od środka życia, a głośny klangor żurawi, który niósł się od kozłowieckich lasów i zarośli hen, aż do pałacu i nad wieś Kamionka, zwiastował szybką i ciepłą wiosnę.
Lonia, tonąc w błocie, przeszła kamionkowski wygon i kierując się w stronę gościńca na Puławy, minęła stawy w Staroklęskach, dziękując w duchu Bogu, że trakt nie został odcięty przez wodę. Mogła wybrać prostszą drogę, zmierzając na północ, w kierunku Kocka, ale wspomnienie bitwy1 tkwiło w niej na tyle mocno, że wolała iść nieco dłużej, ale w bezpiecznej odległości od tamtego przeklętego miasteczka. Ponadto front radziecki dopiero co przeszedł w okolicach Baranowa Sandomierskiego, wyzwalając Polskę od Niemców i przesuwając się na zachód, wolała tedy poruszać się na zachód, za frontem.
Licho wie, ilu szkopów i dezerterów mogło kryć się na wschodzie.
W jednej ręce, zgrabiałej od wilgoci i zimna, trzymała płócienną torbę zawierającą cały jej dobytek, a drugą, dla zagrzania, włożyła do kieszeni zaciśniętą w pięść, w której jednocześnie ściskała kurczowo scyzoryk. Tak czuła się bezpieczniej.
Ten bezcenny w samotnej podróży przedmiot chwyciła w ostatniej chwili, tuż przed wyjściem z chaty. Scyzoryk był piękny, z rękojeścią z perłowej masy, porządnie naostrzony, miał też dodatkowo małe nożyczki. Kiedyś należał do ukochanego dziadka Józia, który przed laty kupił go w maleńkim sklepie u pana Rąba, niedaleko krakowskiego rynku. Dziadek pojechał wówczas jeden jedyny raz na krakowski Kleparz, sprzedać nadwyżki zboża, i przypadkowo wstąpił do malutkiego sklepu przy ulicy Sławkowskiej. Scyzoryk kosztował całe pięć złotych, chociaż był sprzedany z drugiej ręki. Dziadek za życia dbał o niego jak o relikwię, ale od jego śmierci scyzoryk leżał nieużywany w szufladzie, skryty głęboko pod bielizną matki.
Dziadek nie żył już niemal od sześciu lat. Zabił go pocisk niemieckiego Luftwaffe jeszcze na jesieni 1939 roku, kiedy wracał z pastwiska, ciągnąc na postronku krasulę Ziutę. Ludzie wtedy już wiedzieli, że na charakterystyczny dźwięk z nieba lepiej skryć się w lesie, w jakiejś chacie lub ostatecznie z braku pierwszego i drugiego położyć się na ziemi i czekać, co los przyniesie. Ale dziadek nie mógł słyszeć samolotu Luftwaffe, był wszak kompletnie głuchy. Szedł sobie tedy, fałszując dla animuszu ulubioną przyśpiewkę, kiedy samolot Luftwaffe zrzucił pocisk, zabijając na miejscu dziadka i Ziutę.
Ludzie na wsi przez długie miesiące zachodzili w głowę, dlaczego szkopy zrzucają na pola pociski i co im biedny stary Bielak zrobił, co to już kompletnie głuchy był, a krowa to już zupełnie co im zrobiła, przecież jeszcze by się przydała na mleko i sery dla wojska. Nic jednak nie wymyślili, zresztą w okolicy zginęło w taki sposób wiele osób, szczególnie na początku wojny.
Szkopy walili, gdzie popadło.
Kiedy matka dowiedziała się o śmierci dziadka, poleciała na miejsce wypadku i zawodziła potem w głos na całą chatę bite trzy dni, aż jej wielmożna pani Zamoyska wolnego udzieliła, bo ta nie nadawała się do roboty zupełnie, ponadto ktoś musiał przecież zorganizować pochówek.
Lonia nie była jednak pewna, czy matka tak rozpacza, bo żal jej własnego ojca, czy może jednak bardziej krowy. Bądź co bądź krowa była ich żywicielką, a z dziadkiem Józiem matka nigdy dobrze nie żyła. Dziadek uważał, że mama Loni ma pstro w głowie, co zdaniem Loni nie było znowu tak dalekie od prawdy, ale matka była innego zdania i dziadka obsztorcowywała na każdym kroku. Ostatecznie to dziadek miał w ich sporach ostatnie słowo, w końcu na jego ojcowiźnie matka mieszkała, a dziadek w testamencie wyraźnie zaznaczył, że Lonia jest jego współdziedziczką, toteż matka siedziała cicho, nieustannie tylko burcząc na dziadka pod nosem.
– Zagunić do roboty nijak ni mozno, a z kuchni tylko by wyzeroł i wyzeroł – stękała od czasu do czasu, ale ani Lonia, ani dziadek nic sobie z jej pohukiwań nie robili.
Poza tym dziadek matki nie słyszał, bo był głuchy.
Lonia roztarła palce na tyle, na ile pozwoliła jej nieduża kieszeń zgrzebnego płaszcza. Odłożyła na chwilę torbę w jedyne względnie suche miejsce na ziemi. Była bardzo zziębnięta i bardzo głodna, ale do domu wracać już nie chciała. Ponadto tam, na północy, gdzieś w dalekiej Warszawie, czekał na nią Jakub.
Nogi same ją niosły do stolicy.
Na myśl o Jakubie od razu zrobiło jej się cieplej w okolicy serca. Taki przystojny, wesoły i taki ważny, aż z czterema belkami na pagonach! Tak z nią dowcipkował, podczas gdy ona obsługiwała jego i całą masę innych żołnierzy w eleganckim hotelu Europa, tuż przy lubelskim Krakowskim Przedmieściu.
I nie miało znaczenia, że północna pierzeja hotelu została zburzona podczas niemieckiego nalotu, skoro sala główna była niemal nietknięta. Błyszczała przedwojennym złotem kandelabrów i lśniła bielą obrusów. W kącie sali, dyskretnie, by nie przeszkadzać żołnierzom, którzy dopiero co wrócili z ciężkich bitew pod Lenino, grał pianista w asyście skrzypka – na mocno rozstrojonych instrumentach, co było słyszalne nawet dla niewprawnego ucha, ale nikt się tym specjalnie nie przejmował. Żołnierze bawili się hałaśliwie, wódka lała się strumieniami, a Lonia wraz z kilkoma koleżankami, również kelnerkami, donosiła tylko kolejne porcje golonki i kieliszki, które tłukły się na potęgę.
Kto by pomyślał, że ten Jakub Mankowicz z orzełkiem na rogatywce, co to jej koledzy z kuchni hotelowej pogardliwie nazywali po cichu „kuricą”2, wkrótce oświadczy się jej, nic nieznaczącej Loni Bielak, córce podkuchennej z pałacu Zamoyskich w Kozłówce, która nawet własnego ojca nie znała. Matka tak chętnie oddawała swoje wdzięki na prawo i lewo, że zapewne sama nie wiedziała, kto powinien ją wziąć do ołtarza i kto jest ojcem jej córki.
Uczucie do Jakuba spadło na Lonię jak grom z jasnego nieba, a prośba młodego Mankowicza, by dojechała do Warszawy, bo tam osiądą i wezmą ślub, była niemal wygraną na loterii!
Ależ to zimno przenikliwe,pomyślała, chwytając torbę w drugą rękę, a tą, którą dotąd trzymała na zewnątrz, wsadziła do kieszeni, rozcierając palce o palce. Gdybyż chociaż miała jakieś rękawiczki! Ale nic nie mogła w chacie znaleźć. Ponadto w botkach – już mocno sfatygowanych i zelowanych Bóg wie ile razy – poczuła lekkie chlupotanie.
Musi iść szybciej, żeby się nie zaziębić, a nuż trafi się jej jakaś okazja, może w Puławach znajdzie transport? Ludzie teraz oddolnie się organizowali, każdy próbował co sił wrócić do tej normalności sprzed wojny, do tych zwykłych dni przepełnionych pracą, codziennymi troskami i najzwyklejszym zmaganiem się w walce o byt i jedzenie. Każdy jeden chwytał się jakiejkolwiek nitki nadziei, ale prawdę mówiąc, nikt do końca nie wierzył, że ta normalność przyjdzie.
Cierpienie i głód zbyt mocno wpisały się w marne jestestwa Polaków przez ostatnie sześć lat.
Ruszyła powoli w kierunku południowo-wschodnim, przedzierając się przez niskie krzewiny i łany zeschłych przez zimę traw. W pierwszym odruchu chciała dojść do Markuszowa. Znała to miasteczko z opowiadań, wszak z Markuszowa pochodził mały Josele, który przybiegł do nich z kozłowieckich lasów, gdzie ukrywał się tygodniami, jedząc trawę i zeschłe jagody.
Po chwili jednak zrezygnowała z tego pomysłu. Bóg wie, co tam zastanie. Ludzie opowiadali, że niemal wszystkich Żydów z Markuszowa wywieźli do Sobiboru i Majdanka, a tam podobno jakieś straszne obozy są i ludzie umierają na potęgę. Ci natomiast, co ocaleli, rozpierzchli się po Polsce, przyjmując polskie nazwiska. Zresztą ich kozłowiecki mały Josele też został za chwilę Józkiem i zamieszkał niedaleko nich, u bezdzietnych Głąbów. Ci pospiesznie chłopaka ochrzcili, a że blondyn był i nawet niebieskooki, to i problemu nie było żadnego, bo nawet do Romanowej Głąbowej ten Josele był trochę podobny.
Po godzinie przedzierania się przez gęsty lasek doszła do gościńca, który jej zdaniem powinien prowadzić na Puławy. Intuicyjnie skręciła w prawo. Droga tutaj była łatwiejsza, pokryta koleinami wyżłobionymi przez samochody, a pobocze nie tonęło w błocie jak łąki i zagajniki.
Ledwo co słyszalny dźwięk zbliżającego się pojazdu wyrwał ją z rozmyślań o Jakubie, Joselem, dziadku i nadziei na lepsze jutro. W pierwszym odruchu chciała uciekać w krzaki, ale pomyślała jednocześnie, że jest to może dla niej szansa, że ktoś się nad nią zlituje i podwiezie ją bardziej na północ, byleby bliżej Warszawy.
Serce waliło jej jak młotem, gdy dźwięk stawał się głośniejszy. Kiedy jednak w oddali ujrzała charakterystyczną sylwetkę ciężarówki marki Opel Blitz3, w sekundę zebrała się do ucieczki. Zbyt dobrze pamiętała ten model wozu, kiedy dziesiątki jemu podobnych przejeżdżały przez wioskę w niekończących się niemieckich eszelonach4, z wymalowanymi na masce i po bokach wielkimi swastykami. Jednak ta ciężarówka nie miała swastyki, przynajmniej z daleka Lonia jej nie widziała. Ponadto była już mocno sfatygowana. Zrezygnowała z ucieczki i stanęła na poboczu, chwytając torbę w obie ręce i przygarbiając się, by wyglądać na jak najbardziej bezradną i nic nieznaczącą.
Bycie nic nieznaczącą dawało większe szanse na przetrwanie w czasie wojny.
Ciężarówka, mocno poobijana i zdecydowanie wymagająca gruntownego remontu silnika, sapiąc, stękając i wypluwając kłęby śmierdzących spalin, zatrzymała się koło Loni. Kiedy kierowca otworzył drzwi szoferki, pochylając się niemal do pozycji leżącej, Lonia wiedziała już, że jest bezpieczna.
– A co też panna tak sama podróżuje w taki brzydki dzień?–Chłopak miał ciemne, lekko falujące włosy zaczesane do tyłu, szeroki uśmiech i duże białe zęby. Loni się zdawało, że gdyby nie uszy, ten uśmiech okalałby mu całą głowę.
– Och, dzień dobry panu. Jak miło usłyszeć język polski! –Fakt, że kawaler okazał się Polakiem, i to na dodatek sympatycznym, sprawił, że kamień spadł jej z serca, a kolana zdawały się być z waty. – Wie pan, ja daleko jadę, aż do stolicy! – krygowała się.
Nie chciała wyjść na pierwszą lepszą, która na miły uśmiech wskakuje przystojnym chłopakom do furgonetek.
– To klawo, bo ja również, i wcalem nie przypuszczał, że takie miłe towarzystwo mi się trafi! –Zapraszającym gestem wskazał Loni siedzenie pasażera, po czym w mig wyskoczył z szoferki, podbiegł do dziewczyny i pomógł jej się wgramolić na górę.
Był bardzo szczupły, wręcz żylasty. Ujął ciepłą dłonią zmarzniętą rękę Loni, aż jej ciarki przeszły po całym ciele.
W szoferce pachniało spalinami i jakby sianem. Na fotelu pasażera leżała butelka z mlekiem, zatkana byle jak korkiem, oraz nadgryziona pajda chleba. Lonia przesunęła delikatnie posiłek kierowcy – jedzenie trzeba szanować, a chleb to już w ogóle – i usiadła, patrząc jednocześnie, jak chłopak zręcznie wskakuje do szoferki, zabiera jedzenie i upychając je za swój fotel, odpala sfatygowanego opla.
– O, pardon, nawet się nie przedstawiłem miłej panience. Jestem Janek Wrona. – Chłopak jedną ręką trzymał trzęsącą się kierownicę, a drugą chwycił niezgrabnie dłoń Loni i próbował ją pocałować, patrząc dziewczynie prosto w oczy.
Ta spłoniła się, słysząc bezwiedne komplementy Janka. Nikt nigdy jeszcze nie nazywał jej miłą panienką, może oprócz wielmożnej pani Zamoyskiej, która tak się do Loni zwracała podczas licznych lekcji języka polskiego, których udzielała nie tylko dzieciom zgromadzonym we dworze, lecz również dzieciom służących. Ale to się nie liczyło, to była wielmożna pani, ona z gruntu była miła.
Dziewczyna kątem oka, z przestrachem, patrzyła przez przednią szybę ciężarówki, chwilowo niepilnowanej przez jej szofera. Na szczęście nie zjechali z drogi. Janek po chwili puścił rękę pasażerki i natychmiast złapał kierownicę, a Lonia, uniósłszy podbródek wysoko, bo wydawało jej się, że tak noszą się prawdziwe panienki ze dworu, odpowiedziała dystyngowanie:
– Lonia Bielak jestem.
– Lonia? Hm… Lonia? – Janek zamyślił się, wykrzywiając zabawnie twarz, i na szczęście tym razem nie puszczając kierownicy. – A od jakiegoż to imienia taki uroczy skrót?
Odkąd poznała go przed kilkoma minutami, wypowiedział do niej niewiele zdań, a już miała wrażenie, że ma do czynienia z kimś z wyższych sfer, a przynajmniej na pewno wyższych niż te, z których ona sama pochodziła. W jakiś sposób jej to imponowało.
– Imię? –Przez moment zastanawiała się, o co Janek ją pyta. Dla wszystkich: rodziny, ludzi we wsi i we dworze, była zawsze Lonią. Dla matki często też Lońką, ale to nadal był „skrót imienia”. – Chyba Longina… – dodała niepewnie, starając się jednocześnie szybko przypomnieć sobie, jakie to imię widnieje w jej akcie chrztu, tym, który matka trzymała w szafie, na pamiątkę.
Wiedziała, że nie ma imienia typowego jak na wieś Kamionka, ale dziadzio wielokrotnie jej powtarzał, że to dlatego, iż jest wybrana, nosi tak nietypowe imię. Matka mówiła zaś, że nietypowe imiona nadaje się bękartom.
Lonia zdecydowanie wolała wersję dziadka.
Janek patrzył na nią, nie przestając uśmiechać się zawadiacko. Przymrużył lekko oczy, jakby się nad czymś zastanawiał.
– Ja myślę, że to jednak nie Longina. Nie może panienka być Longiną. Longiny to stare matrony. –Ponownie się zaśmiał, a jego szczery, wesoły śmiech rezonował w pachnącej spalinami i sianem szoferce. Ten zapach siana szczególnie intrygował Lonię, ale nie śmiała pytać, skąd się bierze.
– Stare nie stare, jak dożyję, to też kiedyś będę stara, a wtedy imię będzie jak ulał! – Odwzajemniła uśmiech, czym wprawiła wesołego szofera w jeszcze większe zadowolenie.
– Racja! Żelazna logika! –Znów spojrzał przed siebie i na moment oboje zamilkli.
Droga była wyboista, trzeba było uważać, żeby nie stracić koła w byle dziurze czy głębszej kałuży, mimo że Janek jechał dość wolno i uważnie.
– Pewnie się panienka zastanawia, gdzie to ja jadę zdobyczną furgonetką? –Wrona odwrócił się do Loni po dłuższej chwili, która – o dziwo – wcale dziewczynie się nie dłużyła. Zwykle nie znosiła siedzieć cicho, traktując milczenie jak coś krępującego. Przy tym wesołym chłopaku czuła się jednak swojsko i bezpiecznie, a przecież wcale go nie znała! Kto wie, może to jakiś drab lub, co gorsza, szpieg?
– No właściwie… –Tak naprawdę nie zastanawiała się, gdzie jedzie, myślała tylko, gdzie się w tej wielkiej Warszawie zatrzyma i czy ona z tego miejsca zdoła dotrzeć do swojego Jakuba. Przecież oprócz Lublina nigdy nie była w żadnym wielkim mieście! A jeszcze ludzie mówili w Kozłówce, że Warszawa zburzona dokumentnie, same gruzy i pogorzeliska tylko się ostały. Jak tu się odnaleźć w takim gąszczu gruzów?
– Jadę do Karczewa, to mała wieś na południe od naszej stolicy. Jaja tam wiozę, na targ Prosiakowo5.
Lonia po raz pierwszy odważyła się odwrócić głowę, by spojrzeć na tył furgonetki. Faktycznie, na pace upchnięte były drewniane skrzynki pełne siana, na których ułożono jajka.
A więc stąd ten zapach.
– Czy to nie jest niebezpieczne? –Wydawało jej się cokolwiek dziwne, że oto młody Polak jedzie, zapewne ukradzioną Niemcom, furgonetką zapchaną jajami na targ pod okupowaną Warszawę.
– Niebezpieczne? Panienko Loniu droga, życie jest niebezpieczne. Poza tym „Teraz jest wooojna, kto handluje ten żyjeee, jak sprzedam rąbankę, słoninę, kaszankę, to bimbru się teeeż napiję” – zaintonował zabawnie, ale czysto, po czym dodał, poważniejąc: – Każdy chce jeść, a kartki żywnościowe w mieście nie starczyłyby na wyżywienie psa.
No tak. Oni w Kamionce, której mieszkańcy w większości służyli w majątku Kozłówka, nie mieli aż takich problemów, chociaż po stracie Ziuty matka musiała nieźle się nagłowić, skąd wziąć mleko. Z pomocą przyszła wielmożna pani Zamoyska, która odstąpiła Bielakom ze swojej koziarni dwoje koźląt. Mleko kozie było gorsze w smaku niż krowie, ale za to kózki jadły wszystko, co popadnie, nie trzeba im było szukać soczystych łąk i pilnować na pastwisku.
A przecież i tak nie było komu pilnować zwierzyny po śmierci dziadka.
– Tak, pewnie tak, ale pan się nie boi? –Nie wiedziała, co odpowiedzieć na takie dictum. Pewnie, że jeść trzeba, ale żeby jeść, to najpierw trzeba żyć, a chłopak ewidentnie pchał się w kłopoty.
Janek jednak nie sprawiał wrażenia zalęknionego, przeciwnie, uśmiech nie schodził mu z twarzy i był to zdecydowanie beztroski uśmiech.
– Panienko Loniu, ja już swoje przeżyłem, toteż transport jaj na Prosiakowo nie wpędza mnie w niepokój. – Ponownie się do niej odwrócił i puścił oko. – Ale co my tu o jajkach rozprawiamy! Panienka łaskawa będzie uchylić rąbka tajemnicy, w jakichże to celach udaje się do naszej poturbowanej stolicy?
Lonia wyprostowała się niczym struna i ponownie podniosła podbródek.
– Jadę wyjść za mąż, za takiego jednego, com mu posługiwała w Lublinie, a teraz to on z wojskiem w Warszawie na Pradze stacjonuje.
Wrona w okamgnieniu spoważniał, niemal jakby powiedziała mu coś druzgocącego. W pewnym stopniu jej się to spodobało, najwyraźniej wpadła mu w oko.
– W Lublinie? Ma panienka na myśli wojska polskie, które przyszły ze wschodu? – Kostki na jego nadgarstkach zbielały tak, że Lonia miała wrażenie, iż kierownica za chwilę pęknie pod naporem żelaznego uścisku Janka.
– Ja tam nie wiem, chyba tak, bo to Lenino to na wschodzie, prawda?
Wyjęła ze swojej płóciennej torby cebularz, po czym starając się, by żaden okruszek nie spadł na tapicerkę siedzenia, rozdarła wysuszony już trochę placek na pół i podała jedną część Jankowi.
– Proszę to zjeść, dopierom co piekła wczoraj.
Wrona potrząsnął głową w geście odmowy i wskazał tył swojego fotela.
– Dziękuję panience, mam swoją wałówkę – odpowiedział krótko i zamilkł zupełnie.
Lonia nie wiedziała, czy wypada jej zacząć jeść, czy jednak powinna się wstrzymać. Co tak wystraszyło czy też oburzyło tego miłego Janka? Że niby to wojsko polskie? Przecie wojsko polskie jest polskie, a on też Polak, i co się niby nie zgadza?
Wsadziła drugą część cebularza, tę, którą wzgardził Janek, z powrotem do torby, a w swoją wbiła zęby, by po chwili poczuć przyjemny smak podpłomyka okraszonego pieczoną cebulą.
Głód potrafi ukoić niejeden stres i smutek, toteż z każdym kęsem czuła się coraz lepiej. Zjadła całą swoją część, a w tym czasie Janek nie odezwał się do niej ani słowem.
Nie odezwał się również i później, a Lonia nie wiedziała, jak rozpocząć nową konwersację. Czuła, że nie ma nic ciekawego do powiedzenia i że chłopak zagłębił się w swoje rozmyślania, a ona wstydziła się mu przerywać.
Minęli miasteczko Dęblin, w którym dziewczynę lekko zmorzył sen. Oparła głowę o wysłużony fotel i – mimo że ciężarówka trzęsła niemiłosiernie – zasnęła. Pełny żołądek i ciepło szoferki zrobiły swoje, a ona przecież, zmarznięta i głodna, szła od samego brzasku.
Obudziło ją mocne szarpnięcie. Najwyraźniej wpadli w jakąś dużą dziurę, bo Janek zatrzymał furgonetkę i wysiadł. Postukał w opony. Po chwili jednak wskoczył do szoferki, wpuszczając do niej zimno i wilgoć lutowego powietrza. Otrzeźwiło to Lonię zupełnie. Spojrzała za okno, za którym zobaczyła niskie drewniane chaty kryte strzechą i kilka murowanych budynków w oddali. Pomyślała, że wygląda to niewiele lepiej niż w jej rodzinnej Kamionce, mimo że byli tak blisko stolicy.
Wcześniej wydawało jej się, że im bliżej dużego miasta – nawet zbombardowanego – tym bardziej będzie światowo.
– Panienko Loniu, jesteśmy w Karczewie i obawiam się, że będę musiał panią tutaj zostawić. –Janek odwrócił się do niej, a Lonia zauważyła kątem oka, że szybko stukał palcami po kierownicy. Czyżby zdenerwowanie jeszcze go nie opuściło? –Na pewno ktoś będzie jechał do stolicy, to się panienka zabierze. – Otworzył drzwi szoferki, wyskoczył i podbiegł w jej stronę. Wyciągnął rękę i podał jej, by łatwiej było jej wysiąść.
Nie wiedzieć czemu, zrobiło jej się smutno. Do Jakuba miała już niespełna trzydzieści kilometrów, ostatecznie przemierzy je pieszo, ale żal jej było rozstawać się z miłym Jankiem.
I czemuż to się tak zasępił na sam koniec? Czyżby czymś mu ubliżyła?
Zabrała naprędce swoją płócienną torbę, owinęła się płaszczem i zgrabnie wyskoczyła z szoferki w sam środek kałuży, obryzgując błotem siebie i Janka. Ten nie zwracał jednak na to uwagi. Pochylił się do niej i patrząc jej głęboko w oczy, pocałował delikatnie dłoń, której wciąż nie wypuścił ze swojej dłoni.
– Podróż z panienką była dla mnie prawdziwą przyjemnością. – Puścił rękę Loni i założył ręce za siebie.
Lonia odebrała to jako znak, że ma się oddalić. Zrobiła krok w stronę pobocza i spojrzała w dal.
– Musi panienka iść na północ, do drogi warszawskiej. Na pewno panienka złapie jakiś transport. – Janek machnął w kierunku murowanych budynków.
Lonia kiwnęła głową i ściskając torbę, oddaliła się szybko.
– Jeszcze jedno! – krzyknął nagle Janek.
Stanęła w bezruchu, nie odwracając się do niego.
Jakub, Jakub, jej narzeczony jest tak blisko. Nie będzie się oglądać na jakiegoś kierowcę, który wozi jajka. Jej Jakub ma cztery belki na pagonach.
– Ja myślę, że ta Lonia to jednak jest od imienia Eleonora. To piękne imię i niech panienka pozwoli, że tak o panience będę zawsze myślał!
*
Skrzynki z jajami nie były ciężkie, ale po trzecim kursie z furgonetki do prowizorycznej piwniczki wykopanej głęboko w podwórku ogródka Władka zaczęły boleć plecy.
– No, Edziu, jeszcze ze dwa razy i dokopiemy się do prawdziwego towaru. – Władek wyprostował się, aż mu chrupnęło w kręgosłupie, i wolnym ruchem rozmasował bolące łopatki, odwracając się do stojącego za nim rosłego chłopaka.
– Nie żartuj, Władek, nawet jajka to przedni towar, ludzie tutaj paski od spodni jedzą, taka nędza. Widziałem swoje, jak z Żoliborza jechałem! –Edward był równolatkiem Władka, ale przewyższał go tężyzną i wyższy był o głowę.
– Ty za to, Edziu, tylko o jednym. Ileż można o jedzeniu?! – Władek zaśmiał się, pochylając nad ostatnią skrzynką. Dobrze, że udało się wjechać na podwórko, aż pod samą piwniczkę karczewskiego domku państwa Fikusów. Domek co prawda malutki i drewniany, ale jednak osłaniał od wzroku przechodniów i gapiów. Wyzwolenie przyszło wraz z Sowietami, ale z nim przyszedł też strach przed nowym i nieznanym porządkiem. Nadto po wysiedleniu karczewskich Żydów ich mieszkania stały puste i mnóstwo przypadkowych ludzi się nasprowadzało, siejąc obawy wśród starych mieszkańców miasteczka.
Panowie wnieśli ostatnie skrzynki, które – w przeciwieństwie do skrzynek z jajami – były szczelnie owinięte plandeką. Musieli schodzić ostrożnie, bo schodki były śliskie od panującej tam wilgoci.
W piwniczce pachniało wędzonką i pleśnią, ale wędzonki nie było już tam od lat. Było za to dużo pleśni. Pod ścianą w rządku stały puste zakurzone słoiki, w kącie, w prowizorycznie zbitej skrzynce pachniały ziemią przerośnięte kartofle, a obok nich wciśnięta była beczka z kapustą kiszoną. Między beczką a ścianką była luka, idealna do składowania towaru. Edward poukładał skrzynki z jajkami jedna na drugą.
Ostatnie – te z plandeką – postawił na wierzch.
– Nie damy rady zrobić kontrabandy na raz. Ruskie nie takie rzeczy sprawdzają, chociaż łaskawie kolej uruchomili ponownie. – Edward mówił szeptem, ale pogłos w piwnicy powodował, że jego głos wibrował niczym na wielkiej sali.
– Ty się jajkami, Edziu, nie martw, jajka nie kury, nie uciekną. I tak szczęście, że jakikolwiek towar dostałem, przykrywka jest dobra. Kluczowy jest inny ładunek, jajka możemy zawieźć w częściach, a resztę się opchnie na Prosiakowie. –Władek odchylił plandekę, a Edward pochylił się nad skrzynkami, przysuwając lichą świeczkę wetkniętą do poobijanego kaganka. Skrzynki były pełne broni rozmaitej maści. – Popatrz no tylko. –Duma w głosie Władka była niemal taka, jakby sam tę broń wyprodukował. Sięgnął po jedną sztukę, długi lśniący sten6.
– Uuu, bracie, skądżeś takie cacko wytrzasnął?! –Edward niemal krzyknął na widok prawie nowego karabinu.
Władek odłożył stena i sięgnął po dwa identyczne pistolety.
– A patrz na to, prawdziwe colty, model M1911. – Powiódł palcem po tylnej części chwytu poniżej bezpiecznika. – Mają frezowane nacięcia, przez co broń tak nie lata w łapach.
– No pięknie, ale skąd tyle tego? Przecież nie z zabicia paru szkopów, to nie ich zabawki! – Edward przenosił ciężar ciała z jednej nogi na drugą, starając się rozgrzać w zimnej piwniczce, jednocześnie pilnując, by świeczka nie odpadła z kaganka.
– To jeszcze ze zrzutów do Goździka7, z Teofilowa. Alianci spuścili tego mnóstwo, część mieliśmy z oddziałem, a część była ukryta w stodole, tośmy zabrali wszystko po demobilizacji. – Władek nadal podziwiał frezowanie colta, wodząc palcem po frezach.
– Hola, to jakaś recydywa, Władek! –Edward niemal podskoczył, ale pohamowała go świeczka. Patrzył teraz zza kaganka na Władka, z oczami otwartymi niemal tak, jakby zobaczył zjawę.
Ten odłożył colta i nonszalancko oparł się o beczkę z kapustą.
– Edziu drogi, a z czym miałem tutaj przyjechać? Jak nas zdemobilizowali8, to szlag mnie trafił i zaraz zwinąłem, co się dało. Zresztą teraz w okręgu sędziszowskim niezłe bezkrólewie panuje, a połowa się ujawniła.– Przestał się opierać i wytarł mokrą od wilgoci beczki rękę o spodnie, a drugą machnął zamaszyście w akcie pogardy. – Na co ja, Edziu, miałem czekać, no, na co? –dodał, ale w jego głosie nie było pokory ani skruchy. Był dumny ze swojego czynu.
– Chłooopcy, kolacja! –Głos pani Fikusowej od strony ganku był ledwo słyszalny. Starsza pani próbowała jednocześnie krzyknąć i mówić szeptem, co zabrzmiało, jakby skrzeczała.
– Chodź na jedzenie, potem obmyśli się, co dalej. Broń trzeba przewieźć natychmiast. – Edek popchnął Władka do wyjścia, aż ten prawie poleciał na schodki.
Pani Fikusowa, starsza i przygarbiona, była gospodynią domową u rodziców Edwarda jeszcze od czasów, gdy jego nie było na świecie. W ich żoliborskim mieszkaniu przy ulicy Brodzińskiego miała swoją wąską kanapę w kuchni i nieraz zdarzyło się, że nawet nie wracała do Karczewa. Była piastunką Edzia, powiernicą matki Edzia, pani Róży Sobieszczańskiej, i strażnikiem dobrych nawyków żywieniowych pana Wacława, ojca Edzia.
Jednak odkąd wybuchła wojna, mieszkała większość czasu u siebie, w Karczewie. Bała się o chorego na suchoty męża. Ten umarł jeszcze przed wejściem Sowietów („I całe szczęście, świeć Panie nad jego duszą, bo bolszewików mój Józuś by nie przeżył i tak!” –mawiała), a teraz nie chciała zostawiać domku samego. Kto wie, czego się po nich spodziewać.
– Edziulku kochany, skwarek bym ci jeszcze dołożyła, jedz. –Pochyliła się nad rosłym wychowankiem, w jednej ręce dzierżąc miedziany garnuszek, w drugiej powykrzywianą srebrną łyżkę, którą zamaszyście mieszała niewielką ilość tłuszczu i polewała nim tłuczone kartofle Edzia. – A ty, Władziu, wyglądasz jak półtora nieszczęścia. Wojna ciebie tak zabiedziła? – Odwróciła się i powtórzyła czynność na drugim talerzu.
Panowie jedli szybko i w milczeniu, patrząc na siebie porozumiewawczo.
– Ciotulko, a kiedy pierwszy pociąg odchodzi do stacji Most?9 –Edward podniósł głowę, a wzrok miał tak niewinny jak z czasów, gdy leżał mały, łysy i zawinięty w becik.
– Będzie, że gdzieś o czwartej rano. Ludzie do roboty jeżdżą, do Warszawy. –Postawiła garnek i popatrzyła badawczo, najpierw na Edwarda, potem na Władka. – A wy to gdzie się tak wcześnie wybieracie?
– No wiesz, ciociu, te jajka… –Edward nie przestawał jeść, co w połączeniu z utrzymywaniem miny anioła wyglądało groteskowo.
Władek pokręcił głową z dezaprobatą. Jak on utrzymał się w tej warszawskiej konspiracji tyle lat, to jeden Pan Bóg wie.
– Jajka trzeba szybko przewieźć, przynajmniej część –dodał krótko. – Bazar Różyckiego powoli zaczyna się odradzać, przebicie jest trzykrotne, zarobek pewien.
Wstał od stołu, trzymając pusty talerz. Czuł przyjemne ciepło w żołądku po tak obfitym posiłku. Odstawił talerz do cynowej miski stojącej na kuchennym kredensie i podszedł do pani Fikusowej.
– Droga pani, my część weźmiemy, część będzie na później, no i oczywiście szanowna pani też coś dostanie! –Uśmiechnął się szarmancko.
Pani Fikusowa odwzajemniła uśmiech.
– Ty, Władziu, niezły chłopyszek jesteś, ale ja może jednak nie chcę wiedzieć, co wy tam wymyślacie. Lepiej wiedzieć mniej. –Ostatnie słowa wypowiedziała z powagą.
Odstawiła garnek na węglowy piecyk, zdjęła fartuszek i przeszła do pokoju.
I tak zdziwiona była, skąd tu Edziu w tym Karczewie.
Po chwili dało się słyszeć jej raźne walenie w poduszki i układanie pościeli. Wojna nie wojna, pościel musi być porządnie ułożona.
– Pościelę wam na łóżku Józia. Bez obaw, on wyspowiadał się przed śmiercią i ostatnie namaszczenie przyjął, nie będzie was straszyć.
Władek i Edek spojrzeli na siebie z lekkim rozbawieniem. Jeśli czegokolwiek się bali, to na pewno nie ducha biednego Józefa Fikusa.
Noc minęła im szybko na pilnowaniu, by nie przegapić godziny odejścia pociągu. Skoro świt naprędce się ubrali i cicho, bez śniadania, by nie budzić pani Fikusowej, przemknęli w kierunku piwniczki. Pod domem stał przygotowany już drewniany wózek czterokołowy. Wózek był mocno sfatygowany i miał częściowo urwany dyszel, ale nic innego nie znaleźli do transportu, a ciężarówka podjeżdżająca pod dworzec mogłaby budzić podejrzenia.
Pod osłoną nocy udało im się wcisnąć na wózek dwie skrzynki jajek. Pod nie ułożyli broń.
– Władek, to się nie uda, złapią nas. –Edka obleciał strach. Nie takie rzeczy robił podczas wojny, pracując w dywersji i sabotażu, ale podskórnie bał się Sowietów. Paradoks, przecież wszędzie, na każdym słupie i na każdej walającej się ulotce, stało jak byk, że Warszawa jest wyzwolona.
A teraz bał się bardziej. Po szkopach wiadomo było jednak, czego się spodziewać.
– Edziu, nie pękaj – odpowiedział mu krótko Władek, mocując się z dyszlem. Ruszyli w kierunku furtki, kiedy drzwi od domku skrzypnęły, a w nich ukazała się pani Fikusowa. Podeszła do skonsternowanych chłopców i bezceremonialnie chwyciła rękę Edzia.
– Ja nie wiem, co wy tam sobie wymyślacie, ale zapewne dobrze robicie dla Polski. Masz to, może się przydać. – Wcisnęła zdziwionemu Edkowi dwie pięciorublowe monety. – Jeszcze po mojej babce zostało, a Sowieci rzucą się na każdą błyskotkę.
– Świnka?10 To pamiątka pewnie! – krygował się trochę, ale pani Fikusowa była nieugięta. Odwróciła się na pięcie i ruszyła w kierunku domku.
– Z Bogiem – usłyszeli wraz z trzaskiem drzwi.
– Idziemy. – Władek przyglądał się scenie wręczenia potencjalnej łapówki bez słowa, ale w głębi ducha wychwalał pod niebiosa pomysłowość pani Fikusowej. Że też wcześniej o tym nie pomyśleli.
Do karczewskiej stacji mieli zaledwie kilkadziesiąt metrów. Nieduży budynek z dwojgiem drzwi – do kas i do zawiadowcy stacji – oblegany był przez tłum ludzi. Jeszcze przed powstaniem warszawskim Niemcy otoczyli całą stację płotem, żeby uchronić się przed masowym przemytem żywności, ale pomysłowość mieszkańców Karczewa i warszawiaków nie miała granic. Ludzie przemycali żywność, jak się dało – w płaszczach, pod podłogą, a nawet w schowku na węgiel. Powstanie ukróciło proceder, gdyż część trakcji została zniszczona i Kolej Jabłonowska przestała kursować, jednak już na jesieni 1944 roku pierwsze ciuchcie ruszyły z Karczewa do centrum Warszawy i szmuglownicy wrócili do przewożenia kiełbas, słoniny i rąbanki, tym razem legalnie, chociaż nie bez strachu.
Sowieci przymykali oko na drobny handel, ale zwykle nie bezinteresownie.
Skrzypienie wózka zainteresowało czekających na kolejkę, ale nie na tyle, by poświęcić mu wiele czasu. Smutni, zakutani w zgrzebne płaszcze, tupiący na zimnie dla rozgrzania pasażerowie czyhali tylko, by nikt nie zajął ich miejsca, byleby dostać się na pokład drewnianego wagonika z drewnianymi siedzeniami. Nieduża lokomotywa, w kłębach pary, wtoczyła się po chwili, ciągnąc na szczęście dwa wagoniki, toteż każdy znalazł dla siebie miejsce. Władek wskoczył na trap i odebrał od Edka wózek. Następnie wcisnął go do korytarza, rozglądając się dokoła, czy nie ma nikogo podejrzanego.
Na pierwszy rzut oka otoczenie wyglądało spokojnie. Pasażerami byli w większości ludzie spieszący do pracy. Tuż przy drzwiach stał wychudzony mężczyzna w mocno sfatygowanym kaszkiecie. Obok nich, wciśnięta w kąt i zakutana w bure chustki, kobieta trzymała na rękach niemowlę, od czasu do czasu nim kołysząc. Dziecko spało smacznie, zawinięte w ni to poduszkę, ni to becik, zza którego widać było tylko jego okrągłą twarz i zamknięte oczy. Władek podniósł się dyskretnie na palcach, żeby zobaczyć dalszą część wagonika. Wszędzie tak samo. Zmęczeni, śpiący pasażerowie, którzy szukali możliwości zarobku w stolicy.
A jednak nie. Dwóch żołnierzy z czerwonymi gwiazdkami na rogatywkach siedziało na jednej z ławek. Wygodnie rozparci, przyglądali się bacznie całemu otoczeniu. Obaj wyglądali na mocno wczorajszych, a lekko skośne oczy sprawiały wrażenie, jakby ich wzrok przenikał ciało obserwowanego. Było w nich coś niepokojącego i Władek miał uczucie, że od stóp aż po czubek głowy paraliżuje go niczym nieuzasadniony strach.
Do licha,pomyślał tylko, jednocześnie żywiąc nadzieję, że nie zostaną z Edkiem w tłumie zauważeni, chociaż oni jako jedyni mieli tak duży bagaż, który – na ich nieszczęście – budził zainteresowanie nawet zwykłych pasażerów. Wbił wzrok w obity deskami sufit i dla kurażu zaczął bezgłośnie gwizdać jakąś bliżej nieokreśloną melodię.
Edek stał obok niego i mimo że wyższy, Sowietów nie zauważył, gdyż natychmiast po wejściu do wagonika pogrążył się ni to w letargu, ni to we śnie na stojąco. Władek przez chwilę mu pozazdrościł. Jego samego lata partyzantki nauczyły czujności i miał wrażenie, że już nigdy nie będzie spał beztrosko.
Minuty mijały leniwie i nic specjalnego się nie działo. Lokomotywa szarpała wagonikiem na wszystkie strony, pasażerowie kolebali się w rytm szarpania – niektórzy drzemiąc, niektórzy patrząc bezmyślnie przez brudne szyby – i przez dłuższą chwilę, jeszcze za stacją Świder, wydawało się, że atmosfera do samej Warszawy nie będzie niczym zakłócona. Nawet czerwonoarmiści siedzieli w półdrzemce, nie odzywając się i nie ruszając. W Falenicy kolejny tłumek chciał się wbić do wagonika, ale że nie było gdzie, zrobiło się lekkie zamieszanie połączone z dość ostrą wymianą zdań, którą w krótkich żołnierskich słowach przerwał rosły konduktor. Zamieszanie rozbudziło czerwonoarmistów na tyle, że jeden – dużo starszy, zarówno stopniem, jak i wiekiem – trącił mocno tego drugiego w bezsłownym geście rozkazu, a ten stanął jak struna i natychmiast podszedł do konduktora.
Władek pociągnął za rękaw Edka i również bez słowa próbował zakryć wątłym ciałem swój wózek, stając w rozkroku i rozciągając nienaturalnie poły płaszcza rękami w kieszeniach. Edek podchwycił pomysł i stanął z drugiej strony, odwracając jednocześnie wzrok w kierunku przeciwnym do miejsca konfliktu.
– Nu, a szto u was zdies’, towariszczi?11 – Twarz czerwonoarmisty, mimo że młoda, była nienaturalnie napuchnięta, a z ust cuchnęło alkoholem. Władek przełknął ślinę, gdyż zrobiło mu się przez chwilę niedobrze, i bez mrugnięcia okiem odpowiedział najspokojniej, jak umiał.
– Jajca.
Edek parsknął bezwiednie, ale w sekundę się opanował. Ten bury poranek, zmęczeni pasażerowie, czerwonoarmista i pewny siebie głos Władka, który – Edek to wiedział – odpowiadał w języku rosyjskim, ale po polsku brzmiało to groteskowo – wszystko to razem zadziałało na jego psychikę jak detonator.
Jego histeryczna reakcja tylko zaogniła sprawę.
Z drewnianej ławki, stękając i klnąc, podniósł się drugi czerwonoarmista.
– Wy budietie diełat’ takuju balszoju jaicznicu?12– Zarechotał nieprzyjemnie, trącając ponownie młodszego Sowieta. – A możet jest’ u was szto-to po luczsze?13 – Starszy podniósł plandekę i przez chwilę gapił się w równo ułożone na sianie jajka, co najmniej jakby te były ze złota.
– Podnimitie jaszczik14 – zarządził, zmieniając ton w bardziej służbowy.
Władek spojrzał na Edka, który odwrócił się i przez chwilę, bez słowa, patrzył to na czerwonoarmistów, to na skrzynki. Konduktor, który dosłownie przed chwilą zażegnał jeden konflikt, teraz nieufnie łypał wzrokiem na sytuację. Tłum ludzi dokoła udawał, że nic ich ta sprawa nie interesuje, ale co rusz widać było ciekawskie obracanie głową. Władek, nie wyjmując ręki z kieszeni płaszcza, złapał bezwiednie kaburę, jakby chcąc podświadomie sprawdzić, czy vis jest naładowany. Jego myśli gnały z prędkością światła.
Mimo wszystko ostatnią rzeczą, jaką sobie zaplanował, była strzelanina w zatłoczonym wagoniku.
Edek, po chwili milczenia, rozciągnął usta w nienaturalnym uśmiechu i zwrócił się do Sowietów.
– Nu, kanieszno, towariszczi, uże diełajetsja15. – Zręcznie położył dłoń na jajkach od zewnętrznej strony, nie spuszczając wzroku z twarzy czerwonoarmistów. Dwie świnki błyszczały mu na środku dłoni, odbijając mdłe światło poranka na podobiźnie cara Mikołaja II.
Sowieci spojrzeli na siebie, młodszy najwyraźniej oczekując decyzji starszego. Ten chwycił jedną monetę i wsadził ją sobie w mocno niekompletne i sczerniałe zęby, próbując ją ugryźć.
– Nastojaszczaja16. – Złapał szybko drugą, jakby w obawie, że Edek się rozmyśli, i wsadził obie do kieszeni, popychając w kierunku opuszczonej ławki swojego kompana. – Na zdarowie towariszcza Stalina17 – dodał na odchodnym, siadając, jak gdyby nigdy nic, z powrotem na ławce. Młodszy patrzył na niego najwyraźniej w oczekiwaniu, że tamten podzieli się łupem, ale starszy przymknął oczy, udając, że zasypia na siedząco snem sprawiedliwego.
Władek i Edek spojrzeli po sobie bez mrugnięcia okiem. Władek miał wrażenie, że serce zaraz mu wyskoczy gardłem. Niestraszna mu była strzelanina, ale nie wyobrażał sobie, że mógłby to zrobić tutaj, wśród niewinnych rodaków, cywili na dodatek.
– Trochę nas kosztuje ta podróż na Żoliborz –burknął do Edka, który machnął tylko ręką.
– Przynajmniej nie płacimy najwyższej ceny –odszepnął mu, poprawiając plandekę na jajkach.
Oby tylko bezpiecznie przewieźć broń z centrum na Żoliborz, może zdążymy na spotkanie z prezesem Rzepeckim,myślał Władek, zastanawiając się jednocześnie, gdzie ci czerwonoarmiści jechali i po co. Wyszło mu tylko, że najpewniej do prawobrzeżnej części Warszawy, tam – z tego, co się orientował – stacjonowało wojsko radzieckie.
I również polskie,olśniło go po chwili, gdy przypomniał sobie o kościuszkowcach. Zapewne właśnie tam jechała ta piękna dziewczyna o ciemnych falujących włosach, którą podwoził do Karczewa i która również, kilka godzin wcześniej, mogła jechać tą samą kolejką co on, do narzeczonego, zapewne komunisty.
Na wspomnienie dziewczyny zrobiło mu się ciepło w brzuchu. Tak pięknie odgarniała te swoje bujne ciemne włosy, była tak świeża i radosna, że przez krótki moment w smrodliwej szoferce opla blitz zapomniał, w jakich warunkach żył i co widział przez ostatnie lata.
Szkoda, że ich drogi życiowe zeszły się na tak krótko.
I że nie powiedział jej, jak naprawdę się nazywa. Gdyby to wiedziała, może udałoby im się odnaleźć w Warszawie.
*
1 Mowa o bitwie pod Kockiem, ostatniej w kampanii wrześniowej, która rozegrała się w dniach 2–6 października. Taktycznie zwycięska dla Polaków, strategicznie przypieczętowała zwycięstwo Niemców. Ostatnia bitwa regularnego wojska polskiego podczas II wojny światowej.
2 Orzeł piastowski noszony na czapkach przez żołnierzy 1 Dywizji Piechoty im. Tadeusza Kościuszki. Nazwa pogardliwa, która miała dyskredytować odznakę w kontekście prawdziwego orła na czapkach Wojska Polskiego.
3 Samochód produkowany przez niemiecką firmę Adam Opel AG w latach 1930–1973, używany masowo podczas II wojny światowej przez Wehrmacht.
4 Wojskowe kolumny wozów.
5 Nielegalny bazar w Karczewie, zorganizowany oddolnie przez Polaków w czasie wojny. Handlowano tam głównie produktami odzwierzęcymi.
6 Pistolet maszynowy na wyposażeniu armii brytyjskiej do lat 50. XX wieku.
7 Placówka do zrzutów alianckich, położona u stóp Gór Świętokrzyskich.
8 Mowa o likwidacji AK, która miała miejsce 19 stycznia 1945 roku z rozkazu gen. Okulickiego.
9 Przystanek Kolei Jabłonowskiej. Linia ostatecznie została rozebrana pod koniec lat 60. XX wieku.
10 Potoczna nazwa złotej monety pięciorublowej z wizerunkiem cara Mikołaja II. Nazwa wywodziła się stąd, że ówczesna cena prosiaka kształtowała się na poziomie pięciu rubli.
11Nu, a szto u was zdies’, towariszczi? (ros.) – A co wy tu macie, towarzysze?
12Wy budietie diełat’ takuju balszoju jaicznicu? (ros.) – Będziecie robić taką wielką jajecznicę?
13A możet jest’ u was szto-to po luczsze? (ros.) – A może macie tam jeszcze coś innego, nawet lepszego?
14Podnimitie jaszczik (ros.) – Podnieście skrzynię.
15Nu, kanieszno, towariszczi, uże diełajetsja (ros.) – Ależ oczywiście, towarzysze, już się robi.
16Nastojaszczaja (ros.) – Prawdziwe.
17Na zdarowie towariszcza Stalina (ros.) – Na zdrowie wodza Stalina.