Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ona – początkująca, ale już doświadczona funkcjonariuszka na dorobku. On – wiekowy policjant po przejściach. Między nimi odsłaniająca kolejne mroczne sekrety międzywojenna Warszawa. I nie tylko…
Jest początek lipca 1923 roku. Hanka Lubochowska spełnia swe pragnienia i zostaje pracownikiem policji. Od razu trafia się jej niezwykle zawiła sprawa.
W centrum Warszawy zamordowano pewnego znanego adwokata, obrońcę wielu szemranych klientów. Podejrzenie pada na jego wrogów, jednak w niedługim czasie giną także inni ludzie z półświatka. Kiedy Hanka bliżej przygląda się ich koneksjom, sprawa jeszcze bardziej się komplikuje i zatacza coraz szersze kręgi, wychodząc poza Warszawę – do Skierniewic i Konstancina. Tym samym pozornie prosta zagadka zaczyna się gmatwać. Jeśli dodamy do tego osobiste perypetie pierwszej polskiej policjantki, której przyszło pracować z samymi mężczyznami pod wodzą intrygującego komisarza Sarnatowicza – robi się jeszcze ciekawiej.
„»Dziewczyna z Konstancina« to bardzo filmowa kontynuacja epicko morderczej »Lisicy«. Polecam!”
Reżyser Waldemar Krzystek
Witold Horwath – pisarz i scenarzysta filmowy. Autor poczytnych powieści i zbiorów opowiadań, w tym głośnych „Ptakona”, „Seansu” i „Afrika Korps”. Scenarzysta rozlicznych filmów i seriali, w tym kultowej „Ekstradycji” powstałej na bazie jego bestsellerowego thrillera „Święte wilki”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 370
Copyright: © Witold Horwath, 2023
Copyright: © Wydawnictwo Replika, 2023
Wszelkie prawa zastrzeżone
Redakcja:
Magdalena Kawka
Korekta:
Danuta Urbańska
Izabela Durasiewicz
Skład i łamanie:
Dariusz Nowacki
Projekt okładki:
Mikołaj Piotrowicz
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
Dariusz Nowacki
Wydanie elektroniczne 2023
eISBN: 978-83-67639-96-5
Wydawnictwo Replika
ul. Szarotkowa 134, 60–175 Poznań
www.replika.eu
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Mroźny poranek w Skierniewicach
KOPYTA I KOŁA PRACOWICIE ZAMIENIAJĄ ŚWIEŻY ŚNIEG W SZAROBURE BŁOCKO. Na skierniewickim rynku furmanka przy furmance mimo wczesnej pory. Ki czort? – dziwią się woźnice na widok podjeżdżającego daimlera, czarnego lub ciemnogranatowego, bo słońce jeszcze na dobre nie wstało i trudno rozpoznać barwę. Mężczyzna w szoferskim uniformie wysiada pierwszy i, dygocząc, otwiera tylne drzwi.
Jego pryncypał natomiast nie czuje zimna, szuba do kostek, puchata, wilcza go chroni, i futrzana czapka uszatka. Zgarbiony, z głową pochyloną jak u szarżującego byka idzie do parterowego nieotynkowanego budynku, w którego oknie, za kratą i szybą pobieloną mrozem, pełga światło słabiuteńkiej żarówki.
Łup, łup – słyszą walenie w drzwi starszy posterunkowy Dziubiński i będący od niedawna komendantem komisariatu, przodownik Pająk. Jeden stary, drugi młody – popijają gorącą herbatę z samowara i w towarzystwie pręgowanego kota grzeją się przy piecu. U pasa kabury, w stojakach szybkostrzelne mannlichery.
Lecz Marcin Pękala tego wszystkiego nie widzi; biała mgła go oślepiła, ledwie przestąpił próg. A nie sposób zdjąć zaparowanych binokli, gdy dłonie więzną w wielkich jednopalcowych rękawicach.
– Dzień dobry, panie inżynierze – mówi do niego Pająk, i to on pierwszy odgaduje, czemu przybysz stoi tak jakoś sztywno a niepewnie; podchodzi więc, ujmuje go za łokieć i jak ciuciubabkę prowadzi na krzesło. – Czym możemy służyć panu inżynierowi?
Wszyscy w mieście tak pana Pękalę tytułują, choć całe jego wykształcenie to cztery klasy powszechniaka i termin u majstra, no ale przecież jakoś trzeba okazać szacunek najbogatszemu obywatelowi Skierniewic, właścicielowi trzech tartaków i fabryki mebli, które – opatrzone nalepką „Martin Pekala Werk” – dzień w dzień eksportowane są koleją do Niemiec.
Mgła spełzła ze szkieł i pan Pękala widzi już obu policjantów, a oni jego oczy wyrażające rozpacz. Z napięciem czekają, co powie, lecz słowa nie chcą przejść przez ściśnięte gardło, zamiast nich dobywa się nieartykułowany świst.
Dziubiński szybko podaje karafkę wody. Wydatne jabłko Adama podskakuje w rytm łyków i po chwili zaczynają piąte przez dziesiąte rozumieć.
– Panie inżynierze, ale kto kogo? – spytał Pająk.
– On ją – powtórzył Pękala, tępym wzrokiem wpatrując się w pomalowane na czerwono deski podłogi. – Ten bydlak moją córkę. Zamordował.
Policjanci doskonale wiedzieli, kogo określił tym mianem. Jak ulał pasowało do ich dawnego szefa, Juliana Filipowicza, osławionego Paragrafa, który nosił ów pseudonim nie z powodu znajomości kodeksu, lecz dlatego że głównym narzędziem w jego pracy była – tak przez policjantów nazywana – meblowa sprężyna z kółkiem zębatym na końcu, służąca do zmiękczania przesłuchiwanych.
– Zbudziły mnie nad ranem krzyki z ich mieszkania. Wołała: ojciec, na pomoc, na pomoc! Więc złapałem za sztucer, a Teoś, znaczy się mój syn, także samo się zerwał z łóżka i obydwa tamuj pobiegliśwa. Ja z winchesterem, a on z naganem, co go zdobył na bolszewiku.
Pająk z Dziubińskim już cieszyli się, że usłyszą o schwytaniu Filipowicza in flagranti. Mało co sprawiłoby im większą frajdę niż widok tego człowieka na ławie oskarżonych, a potem przed plutonem egzekucyjnym. Lecz pan Pękala w tym momencie przerwał i zapatrzył się na nich bezradnie.
– Kiedy wyważyliśmy drzwi, nikogo tam nie było – powiedział cicho. – Nikogutko.
ZA TO KRWI CO NIEMIARA – na ścianach, podłodze, framugach okiennych i drzwiowych, a najwięcej na pościeli. Pająk i Dziubiński, których fabrykant przywiózł do pałacu swoim automobilem, przyglądali się temu zszokowani. Śladów podobnej jatki nie widzieli już dawno.
– Pan odstąpił im całe lewe skrzydło? – zdziwił się przodownik, któremu taki hojny gest wobec Filipowicza wydawał się czymś wręcz niestosownym.
– Ino górę – odparł Pękala. – Ale i tak chyba sobie, skurwysyn, nie krzywdował. Przed ślubem z Justynką takie apartamenty mogły mu się co najwyżej przyśnić.
Pająkowi przypomniało się, jak były szef chwalił mu się na weselu, że teraz niczym pan hrabia zamieszka w pałacu. Istotnie fabrykant nabył tę posiadłość wraz z rozległym parkiem od hrabiego Jackiewicza.
– Jak nic wyniósł ciało i zakopał gdzieś w lesie. Biedna Justysia, nawet chrześcijańskiego pochówku mieć nie będzie. – Pękala otarł rękawem łzę.
– Ile czasu zajęło panu, żeby się tu dostać? – chciał wiedzieć Dziubiński.
– Najwyżej pięć minut. Ja przecie śpię na tym samym piętrze, ino przez hol przebiec i już jestem u nich. A drzwi wyważyć to dla mnie tyle zachodu, co podrapać się po jajcach.
Pająkowi nie mieściło się w głowie, żeby ktoś, nawet krzepki jak Filipowicz, mógł w tak krótkim czasie uciec z trupem na rękach. A w dodatku – przez nikogo nie zauważony.
– Służby nie było?
– Nie mieszkają w pałacu, ze wsi dochodzą. Ino szofer i kucharka śpią w czworakach.
– I co pan zrobił, jak nikogo tu nie zastał?
– Do parku poszłem się rozejrzeć. Ale nic, żywego ducha. Także samo żadnej krwi ani śladu butów. Mogą panowie sami zobaczyć.
O CZYM MYŚLAŁ WTEDY MÓJ ADORATOR, JASIEK PAJĄK? Przypuszczam, że po pierwsze o nagłym zwrocie w swej karierze, bo gdyby ujął mordercę, jak nic otrzymałby awans. Jeden morderca wart był więcej od setki koniokradów i drobnych włamywaczy, za których słowa podziękowania nie usłyszał od przełożonych, a jeszcze – jak mi się żalił – musiał chronić hałastrę przed linczem.
Po drugie, podobnie jak Dziubiński i cała załoga komisariatu, cieszył się, że znienawidzony Filipowicz tym razem już się nie wywinie. Bo dotąd zawsze lądował na cztery łapy; cokolwiek zrobił, dziwnym trafem otrzymywał najwyżej naganę. Dopiero kiedy na targu połamał nogi jakiemuś Żydowi, a rzecz przedostała się do prasy, wyrzucono go z policji. Ale do kryminału nie poszedł, ani nawet przed sądem nie stanął.
Po trzecie, na szarym końcu, współczuł Jasio Pająk dziewczynie, którą ojciec zmusił do poślubienia sadysty.
– Panie przodowniku, ja żem naprawdę myślał, że taki policyjny chłop weźmie moją Justynkę w karby, przecie pan słyszał na pewno, jak się prowadziła, ile mi wstydu i utrapienia przyniosła. Ale skąd miałem wiedzieć, że będzie ją katował? Pogadałem z nim po męsku, pogroziłem, że jeśli jeszcze raz ją uderzy, poślę go do więźnia na Świętym Krzyżu. Za moje piniędze, powiedziałem mu, to ja cię mogę nawet na księżyc jak Twardowskiego… Przestraszył się i uspokoił, i jużem miał nadzieję, że…
Dla Pająka Justyna była po prostu dziwką. Nie krył tej opinii przed nikim, przede mną też.
– Haniu, gdyby mi się, nie daj Bóg, taka żonka trafiła, też pewnie czasem bym jej przylał. – Osobistą dygresją przyozdobił opowieść o skierniewickich wypadkach.
A te paskudne, prostackie słowa z szyderczym chichotem wróciły do mnie dekadę później, gdy na balu sylwestrowym prałam mojego męża po gębie. Bo kleił się w pijanym widzie do dekoltu jakiejś lafiryndy. Jej zresztą też się nieźle oberwało.
– Rozumiem: ręką albo nawet pasem w tyłek, ale ten zwyrodnialec to chyba po całym ciele musiał tłuc. – Jasiek gniewnie zacisnął wielkie kułaki. – Pewnie tą swoją sprężyną, bo skąd by inaczej było tyle krwi.
– ZDANIEM SZEFA, GDZIE SĄ ZWŁOKI? – spytał Dziubiński, gdy już przeszli wzdłuż i wszerz cały park.
Nieporęcznie było staremu wydze, noszącemu mundur jeszcze za cara – i to Aleksandra, nie Mikołaja – tytułować szefem chłopaka niewiele po dwudziestce, absolwenta gównianej trzymiesięcznej szkoły policyjnej w Warszawie, po której był zielony i doświadczeni policjanci musieli go wszystkiego uczyć. Tyle tylko, że w owej szkole wykładał sam komendant wojewódzki, a to od jego decyzji zależało, kto zastąpi wylanego Filipowicza.
– Macie tam na komisariacie niejakiego Jana Pająka? – usłyszał przez telefon wyprężony jak struna Dziubiński. – No to przekażcie załodze, że będzie teraz waszym szefem.
I rozłączył się, a jego rozmówca długo jeszcze stał nieruchomo ze słuchawką w dłoni i głupią miną. Tak na marginesie: ten sam komendant, nieskromnie przekonany, że na swych wykładach oszlifował diament, parę lat później przeniósł Jaśka do nas, na Krakowskie Przedmieście.
Długo jeszcze przeżuwał Dziubiński niespodziankę, a słowo „szef” w odniesieniu do młodziaka z trudem przechodziło mu przez gardło. Ale ogólnie – nie narzekał; w porównaniu z cholerycznym, brutalnym Filipowiczem Pająk był przecież uosobieniem taktu i łagodności. Nawet sposób, w jaki zareagował na awans, zjednał mu sympatię całego komisariatu.
– Chłopaki, wiem, że to niesprawiedliwe, ale chyba lepiej, że to będę ja, a nie ktoś przysłany z zewnątrz.
Po czym przykleił do pieca kartkę, coś jak artykuły henrykowskie: przyrzekam, że nie będę się mądrzył ani nikogo opieprzał (później dopisał: bez powodu), i tak dalej, i tak dalej, długa była lista obietnic, których w większości dotrzymywał.
A teraz też bez cienia władczości spojrzał na Dziubę tymi swoimi dobrodusznymi, niebieskimi oczami mazowieckiego wieśniaka.
– Nie wiem, choćbyś mnie zabił, nie wiem. Do stawu nie wrzucił, bo by musiał gruby lód rozbić, a jakby w śniegu zagrzebał, psy by już odkopały. – Wskazał gromadkę burków samopas wałęsających się między drzewami.
– Jedyne wytłumaczenie to, że wywiózł wozem albo autem. Ale Pękala chybaby zobaczył ślady kół.
– Poza tym musiałby mieć wtedy wspólnika, jakiegoś szofera albo furmana.
– Jeśli zrobił to z premedytacją, mógł zawczasu kogoś takiego zgodzić. Mało to zna różnych łachudrów?
Pająk z powątpiewaniem pokręcił głową.
– Nie wydaje mi się. Mordowałby żonę w pałacu pod okiem teścia i szwagra? To wygląda raczej na napad szału. Nieraz widzieliśmy go przecież w takim stanie.
– Ma szef rację. Tylko co potem zrobił? Po schodach na dół nie zniósł, bo wiedział, że może się napatoczyć na któregoś z Pękalów. No chyba że już kompletnie sfiksował…
– Słuchaj, Dziuba, a jak to było z tą jej ucieczką z domu? – Pająk zmienił nagle temat. – Kiedyś opowiadałeś o tym chłopakom, a mnie kazałeś wyjść, bo to niby temat nie dla dzieci. Tak żeś mi przygryzł.
Dokuczali mu na początku, ile wlezie, jak to młodemu i nowemu, co teraz z lekką ironią im wypominał.
– Oj, stara historia. Jeszcze sprzed wielkiej wojny. Wtedy oczywiście wszystkie ważniejsze stanowiska w policji zajmowali Ruscy i u nas też był ruski komendant, Wołkow, nawet niezły szef, tylko okrutny łapownik. I któregoś dnia, zaraz… pamiętam, po Wielkanocy, przyjechał do niego Pękala, jeszcze wtedy bryczką, nie automobilem. I słyszę przez drzwi, jak opowiada, że córka mu zaginęła, przepadła, kamień w wodę. Tylko list zostawiła, że jest z mężczyzną, którego kocha i który ją kocha. Jurij Matwiejewicz, ja wam prinios sto rublej[1] – tak do niego pan Marcin mówił, bo wiedział, że bez wziątki nasz szef palcem nie kiwnie – a kiedy ją znajdziecie, to drugie tyle dołożę. A Wołkow domyślił się, że podsłuchujemy pod drzwiami, więc kazał mu dorzucić trzecią setkę dla nas. Taki porządny człowiek, choć Rusek.
– I od czego zaczęliście? Bo ja, pierwsza rzecz, bym sprawdził fałszerzy dokumentów.
Dziubiński spojrzał na szefa z uznaniem; no proszę, jak szybko się uczy fachu.
– Oczywiście. To jasne jak słońce. Kiedy dorosły chłop uwodzi i porywa z domu czternastolatkę, musi szybko wyrobić papiery, że są rodzeństwem albo ojcem i córką. A najlepiej paszport, żeby móc z nią śmignąć za granicę. Dlatego odwiedziliśmy kilku panów, którzy się parali taką robotą i chyba już trzeci nam ich wystawił. To znaczy wskazał dom, w którym zatrzymali się jego klienci.
– Pewnie gdzieś w Warszawie?
– Na rozum tak by się wydawało, bo w dużym mieście łatwiej się ukryć. Ale nie. Wynajęli strych w Radziwiłłowie, w starej chałupie niedaleko dworca. A ściśle mówiąc, ona wynajęła. Za pieniądze, które ukradła ojcu, jak się potem dowiedziałem.
Z pobłażliwym uśmiechem wysłuchał Pająk opowieści o próbie zatrzymania porywacza – dziesięciu otoczyło dom, a czterech weszło do środka, gdzie zastali kobietę z synem wyglądającym na studenta.
– Ta baba na wszystkie świętości przysięgała, że nikogo tu oprócz nich nie ma, a robiła to umyślnie bardzo głośno, żeby ostrzec tamtych na górze.
Więc bandzior już był przygotowany na wizytę i powitał policjantów ogniem z dwóch browningów. Dziuba oberwał w ramię, jego kolega w brzuch, a sam Wołkow w pośladek, kiedy próbował uciekać. Potem gość wyskoczył oknem, na dole jeszcze dwóch zranił i tyle go widzieli. Choć przy skoku chyba skręcił nogę.
– A na nas rzuciła się panna, która nagle wyszła spod łóżka. Całkiem goła, dlatego wtedy powiedziałem, że to nie dla dzieci. Wiesz, szefie, z przestrzeloną ręką nawet przed czternastolatką trudno się bronić. Zwłaszcza że gryzła do krwi. Po prostu wściekły pies, czy raczej suka.
Pająk zbył opisaną scenę wzruszeniem ramion.
– To musiała być grubsza sprawa – mruknął. – Pięciu rannych to nie w kij dmuchał.
Dziuba uśmiechnął się z pobłażaniem. No tak, wiadomo, młodziak nie pamięta, jakie zwyczaje panowały za Ruskich.
– Żadnej sprawy nie było. Pękala sypnął groszem, doktorzy opatrzyli chłopaków, Wołkow nie złożył naczalstwu meldunku, a panna pojechała na drugi koniec Polski do jakiegoś klasztornego internatu. Gdyby któryś z nas umarł, byłoby trudniej zamieść to pod dywan, ale wszyscy się szczęśliwe wylizali. A czemu szefa nagle to zaciekawiło? Myśli szef, że ona…
– Nic nie myślę. Mądrzejszy będę, kiedy znajdę ciało. A właśnie widzę kogoś, kto mi w tym pomoże. – Pająk dobył z kabury nagana.
Dziubiński zdziwił się, bo miał znacznie słabszy wzrok od szefa, więc dopiero po dłuższej chwili rozpoznał idącego z przeciwka wysokiego, postawnego mężczyznę. Najpierw tylko po głosie.
– Serwus, chłopaki, co was do mnie sprowadza? – serdecznym, przyjacielskim tonem spytał Julian Filipowicz.
[1] Jurij Matwiejewicz… (ros.) – Juriju Matwiejewiczu, przyniosłem panu sto rubli
ROZDZIAŁ DRUGI
Morderstwo w imieniny
DZIEWCZYNA W ŚLUBNEJ SUKNI JEST SMUKŁA I HOŻA, zwłaszcza przez kontrast z panem młodym.
– Nie był za piękny – przyznaje Matylda, z czułością patrząc na fotografię w srebrnej ramce. – Ale mnie to nie wadziło, chłop byle był ładniejszy od diabła, tak mawiano u nas na wsi. A dziś, Hanuś, sama widzisz: ja też gruba i brzydka. Biedny Geniek, jakby z grobu wstał i mnie zobaczył, to z przerażenia drugi raz by umarł.
Siedzimy we dwie w jej pokoiku za kuchnią, odpoczywamy po przygotowaniu kolacji dla dziesięciu osób. Oczywiście, ja byłam tylko skromną pomocnicą najlepszej w świecie kucharki.
– A te policjanty to przyjdą w mundurach? – Poczciwa Mati płonie z ciekawości. Marzy jej się, żeby w naszym domu jak najprędzej pojawiła się druga ślubna fotografia, a na niej ja z oficerem.
Lecz mnie nieśpieszno za mąż. Najchętniej odwlekłabym to do emerytury i poszła za starszego pana, mojego rówieśnika, by wspólnie parzyć ziółka i o laseczkach spacerować po ogrodzie. A na razie mam dwadzieścia trzy lata i wczoraj zostałam policjantką. Tak jak od dziecka marzyłam.
– Modlę się, żeby panience szczęśliwiej się ułożyło niż mnie. – Dla Matyldy, taki jej nawyk, bywam czasem trzecioosobową panienką, na ogół jednak mówi mi po imieniu. – Zobacz, Hanuś: czworo wydałam na świat i tylko jedna Helka przeżyła. Ta, co potem wyjechała do Brazylii i całkiem zapomniała o matce.
A jeśli, mimo modlitw niani, tak jak ona owdowieję, a moje dzieci poumierają? Jeszcze jeden argument przeciwko małżeństwu.
WYBRALIŚMY SIĘ DO KONSTANCINA STŁOCZENI W DWÓCH TAKSÓWKACH, bo na trzecią pożałowaliśmy grosza. Najpierw w ogóle chcieliśmy skorzystać z kolejki, ale Tadek Samodulski, największe skąpiradło w komendzie, wyliczył, że dziewięć biletów wyniesie nas drożej niż wynajęcie dwóch życzliwych taksówkarzy. Miał na myśli takich, co stoją nocą przed speluną Joska na Gnojnej albo wożą klientelę do ciotki Szpicmacherowej, czyli są naszymi uszami i oczami.
– Ale najgorsze te prezenty dla niej – kwękał. – Mężczyźnie dasz flaszkę skonfiskowaną u bimbrownika, to jeszcze sam się z niej napijesz. A babie, cholera, wypada kupić róże i czekoladki Wedla. Mówię wam, chłopaki, najchętniej zełgałbym, że zachorowałem.
Lecz nie zełgał; wepchnąwszy się przed komendą do taksówki, pierwsza rzecz, pochwalił się torcikiem orzechowym i bukietem tulipanów. Wiedziałem, że tak będzie. Przecież wszystkim nam Hania wpadła w oko, nawet mnie, staremu piernikowi, Tadzio nie stanowił tu wyjątku.
A wszystko zaczęło się wczoraj, czyli siódmego czerwca, we czwartek.
– Jak wiecie, wyjeżdżam wieczorem na miesięczny kurs w Scotland Yardzie – powiedział z napuszoną miną nasz szef, Wacek Dulęba.
Powtarzał to niemal codziennie, jak gdyby odliczał czas do chwalebnego finału. Zaczął od „za pół roku”, po czym termin skracał się i skracał, a Wacek coraz wyżej i wyżej zadzierał nosa.
– Boję się, że ci Anglicy nie będą chcieli szefa wypuścić – podlizywał mu się agent Kulesza, który niedawno przeszedł do nas z wywiadu. – I co wtedy? Zostanie szef nad Tamizą łapać Kubę Rozpruwacza?
– Chyba nie – odpowiadał komisarz z całą powagą. – Troszkę jeszcze za słabo znam angielski.
Lecz tego dnia nie tylko o jego wyjeździe była mowa.
– Jutro, kiedy już wsiądę w Gdańsku na statek, zjawi się u was młoda dama, którą zatrudniłem jako stenotypistkę i protokolantkę. Domyślacie się, o kogo chodzi, prawda? Bo ostatnio było o niej głośno. Jak który nie widział, niech sobie popatrzy – powiedział i przypiął do naszej tablicy ogłoszeń artykuł i fotografię wycięte z „Ikaca”[2].
– To ta, co uratowała siostrzenicę szefa? – upewnił się Zenek Miłobędzki zwany Miłym.
– Bratanicę – poprawił go Dulęba. – A oprócz tego ma na koncie kilka innych sukcesów. Tu wszystko jest napisane. – Stuknął palcem w gazetę.
Chłopaki stanęły przed tablicą zaczytane, a jeszcze bardziej zapatrzone.
– Ładne nazwisko: Lubochowska – ocenił Tadek. – Kojarzy się z rosyjskim słowem lubow.
– Albo z lubieżnością. – Miły podniósł temperaturę. – Spójrzcie na te jej oczka. Na kilometr bije z nich erotyczne rozpasanie. Już to zauważyłem, jak była tu pierwszy raz.
– A była?
– No pewnie. Dwa lata temu. Chciała się u nas zatrudnić. Nie pamiętasz, Tadziu?
– A, taka mała blondyneczka jak z gimnazjum! Opowiadała o swoim śledztwie na Ukrainie! A myśmy pomyśleli, że to kłamczucha.
– No proszę, a dzisiaj detektyw Lubochowska.
– Imię też wiele mówi. Hanka-kochanka.
I rozrechotali się jak żaby wiosną.
Mnie, staremu, nie uchodziło się do nich przyłączać, więc tylko rzuciłem szybko okiem: była istotnie zmysłowa i niebrzydka, w typie nimf malowanych przez Paula Chabasa, zapewne nie klasyczna piękność, ale bardzo, bardzo frapująca uroda.
Wacek nie pozwolił mi kontemplować fotografii, odciągnął mnie na bok.
– Słuchaj, Sarna. Będziesz mnie teraz zastępował, więc to spadnie na ciebie. Musisz pilnować, żeby zachowywali umiar w zalotach i nie zadręczali dziewczyny. Po ojcowsku wytłumacz im, że to komenda Policji Państwowej a nie tancbuda. Rozumiemy się?
Łatwo powiedzieć, pomyślałem. I spytałem, czy z takim talentem nie powinna być kimś więcej niż protokolantką.
– To był pomysł ministra na obejście przepisu. Bo, jak wiesz, póki co nie przyjmuje się do policji kobiet. Sam ją kiedyś odprawiłem z kwitkiem.
8 CZERWCA 1923 ROKU TO JEDNA Z WAŻNIEJSZYCH DAT W MOIM ŻYCIU: wtedy pierwszy raz zjawiłam się w Komendzie Miejskiej na Krakowskim Przedmieściu nie w roli żałosnej petentki, tylko jako pracownik policji, cywilny co prawda, ale jednak – policji! Sprawa wlokła się niemiłosiernie, bo już w Trzech Króli Wacek depeszował, że chce mnie zatrudnić, a potem były podania, odwołania, rozmowy w ministerstwie, przypływy i odpływy nadziei, aż wreszcie – przeszczęśliwy finał.
– To kiedy, Haneczko, złapiesz pierwszego bandytę? – spytał w przeddzień dziesięcioletni Tomek, mój przyszywany braciszek. Razem ze mną przeżywał te wszystkie urzędowe korowody, więc gdy mu przez telefon powiedziałam, że jutro zaczynam pracę, w lot przybiegł mnie uściskać.
– Pędziłem jak koń wyścigowy. Trzy kilometry w kwadrans – pochwalił się, dysząc.
Mieszkał nieopodal w Skolimowie, w willi, którą jego papa, słusznie zapomniany młodopolski literat, zamienił w gniazdo bohemy lub raczej w melinę pijaków i narkomanów. Gdyby nie ja i stryj Tomka, dalibóg, nie wiem, jaki los czekałby chłopca.
– To teraz już nie będziesz miała czasu dla swojego asystenta? – Uśmiechem starał się pokryć smutek.
Ostatniej zimy byłam z nim w Zakopanem, gdzie jako prywatny detektyw prowadziłam śledztwo. A on na krok mnie nie odstępował i nawet doradzał, często sensownie, bo był naprawdę bystry. No to mianowałam go asystentem. Niech się, dzieciaczyna, cieszy.
– Wprost przeciwnie, Tomeczku – powiedziałam. – Będziemy się teraz widywali codziennie.
Zrobił oczy tak wielkie, że zebrało mi się na śmiech.
– Skąd ta zdziwiona mina? Przecież co roku w czerwcu mój mały braciszek przeprowadza się na lato gdzie…? – Zawiesiłam głos.
– Do Kogucika! – odpowiedzieliśmy chórem, padając sobie w objęcia, a do mnie dotarło, jak strasznie ostatnio wyrósł; jeszcze rok, jeszcze dwa i przestanie być małym braciszkiem.
Kogucik to była nazwa mojego konstancińskiego domu, a zarazem drugiego domu Tomka, bo nie tylko latem u mnie mieszkał. Miał tu szafę pełną ubrań, regał uginający się od książek i oczywiście zatrzęsienie różnych gier i zabawek. Wszystko to razem ledwie mieściło się w jego pokoiku, sąsiadującym przez ścianę z moją sypialnią, który zawsze na niego czekał.
– W Konstancinie jest niebo, a w Skolimowie piekło – powiedział kiedyś.
Wiele razy zastanawiałam się, czy nie wziąć go do siebie na stałe, bałam się jednak otwartego konfliktu z jego ojcem. Marcin Studniarski, bo tak się ten człowiek nazywał, całymi tygodniami traktował syna jak powietrze, czasem jednak po wyjściu z alkoholowego lub morfinowego ciągu przypominał sobie o nim, a wtedy z obojętnego stawał się kochający i wręcz zaborczy. Mnie zaś potrafił oskarżać, że kradnę mu dziecko.
– Mówi, że zaczął pisać nową powieść. – Tomek od razu pobiegł do siebie robić w swoich rzeczach porządek czy raczej burzyć ład, który pod jego nieobecność zaprowadziła Matylda. – Ale tak naprawdę to pije z kilkoma kolegami. Nawet nie zauważy, że mnie nie ma. Nie musisz do niego dzwonić.
– Nie, nie, Tomeczku, tak nie wolno. Trzeba go zawiadomić.
Przeszłam do holu, gdzie wisiał na ścianie aparat telefoniczny.
Pan Studniarski istotnie był pijany. Chyba jednak poznał mój głos i zrozumiał mniej więcej co mówię.
– Haniu, a jutro po pracy opowiesz mi, jakie śledztwa ci powierzono? – spytał Tomek, kiedy wróciłam. – Chociaż tak ogólnie, bez wymieniania nazwisk i miejsc, bo wiem, że obowiązuje cię tajemnica.
Nim jednak zdążyłam odpowiedzieć, w progu stanęła Matylda. Z naburmuszoną miną i moimi haremkami w ręku. Wypatrzyła je razem z żakietem przygotowane na mój jutrzejszy debiut w roli stróża prawa.
– Znowu chcesz się przebrać za chłopa? – zagderała.
Według niej taki strój to był prosty sposób, by nie spodobać się mężczyznom.
NASZ STOŁECZNY WYDZIAŁ KRYMINALNY MIEŚCIŁ SIĘ NA PIERWSZYM PIĘTRZE w czterech amfiladowo połączonych pokojach, w dwóch skrajnych – gabinet szefa i kartoteka, w środku – załoga. Tego dnia zebraliśmy się pół godziny wcześniej, wiadomo czemu. Zjawili się nawet ci, którzy tylko z nami współpracowali – fotograf Jędrek Kociuba i medyk sądowy Bogusławski, zwany Dokiem. O siódmej pięćdziesiąt pięć odebrałem telefon dyżurnego z dołu.
– Idzie! – powiedziałem, podrywając wszystkich z krzeseł.
I w ciszy, która zapadła, rozległo się po chwili nieśmiałe pukanie do drzwi.
NIE WIEM, CZEMU UWAŻAŁ, ŻE ZAPUKAŁAM NIEŚMIAŁO, według mnie po prostu zrobiłam to jak osoba dobrze wychowana. A co, miałam może tłuc pięścią, jakby się paliło? Ze środka usłyszałam „proszę” na kilka głosów, w których wyczułam napięcie. No tak, to zrozumiałe, pomyślałam, dotąd pracowali w męskim gronie, teraz dołączy do nich koleżanka, więc są zaintrygowani. Podobnie jak zaintrygowana była moja klasa w żeńskim gimnazjum przed pierwszą lekcją z nowym profesorem.
Ale że tak będzie wyglądało moje entrée, dalibóg się nie spodziewałam. I zakrawało na sen, że stoję niby sierotka Marysia pośród wyrośniętych krasnoludów, pożerana przez nich wzrokiem. A najprzystojniejszy, trzydziestolatek o czarnych, płonących oczach, miał banjo i wnet zaczął szarpać struny.
– Przybywa do nas Haneczka, nasza kochana gwiazdeczka! – ryknęli chórem. – Dziewczyna taka nadobna, że oprzeć się niepodobna. Oj fioł, oj fioł, oj fiołku nasz, na sercach nam jak na skrzypkach grasz!
Była to przeróbka frywolnej piosenki o Jadwidze i rydzu[3], tak idiotyczna, tak grafomańska, że popłakałam się ze śmiechu. A gdy ocierałam oczy, któryś wcisnął mi w dłoń kieliszek, strzelił korek, chlusnęła piana. „My tu wszyscy ze sobą po imieniu, rzekł siwy, chyba najwyższy stopniem, więc trzeba wypić brudzia!”
Pewnie w tym celu zawczasu skroplili się wodą kolońską i jeszcze umyli zęby, czułam więc mocny zapach fluoru, gdy niektórzy zamiast policzków usiłowali podsunąć mi usta.
– Na chrzcie dali mi Paweł, a w policji Sarna – jako pierwszy przedstawił mi się siwy – to dlatego, że nazywam się Sarnatowicz.
– Hanka – odpowiedziałam. – Jeszcze bez przezwiska.
Starałam się zapamiętać następnych, lecz tylko dwóch się udało – tego z banjo, bo ładny chłopak, a w dodatku zwany Miłym, i sądowego lekarza, który mnie rozbawił.
– Odkąd skończyłem medycynę, zmieniono mi imię i z Karola Bogusławskiego stałem się doktorem Bogusławskim. Dla przyjaciół Dok – powiedział, po czym przeprosił, że nie zabawi w komendzie dłużej, bo na Oczki czekają dwaj denaci. Wtedy pierwszy raz usłyszałam nazwę ulicy, przy której mieściło się warszawskie prosektorium.
– Jeszcze sekundkę, Dok – poprosiłam – oni nie uciekną. A chciałam wam wszystkim coś obwieścić.
I zaprosiłam ich na jutro na imieniny. Ma się rozumieć z żonami oraz żonami in spe.
– Hanuś, ale ty przecie obchodzisz dopiero na świętej Anny, dwudziestego szóstego lipca – zdziwiła się Matylda, gdy powiedziałam, że trzeba szykować się na gości.
– No to w tym roku obejdę wcześniej. Albo dwa razy. Zresztą nie jestem Anka tylko Hanka. To podobno żydowskie imię. I znaczy „łaska”.
Matylda, która akceptowała już nawet mój romans z Abramkiem Rybkinem, teraz jednak się obruszyła.
– A idźże ty! Jakie tam żydowskie? Toć to przecie matka Przenajświętszej Panienki!
I wyjaśniła mi, że imiona Anna i Hanna niczym się nie różnią.
– Zobacz, jedni mówią Ameryka, drudzy Hameryka, a rozchodzi się o ten sam kraj.
MIAŁA DUŻO MŁODSZEGO BRACISZKA, RUDEGO PSA PODOBNEGO DO WILKA, PRĘGOWANEGO KOTA, A PRZEDE WSZYSTKIM – GRUBĄ BABCIĘ, która przygotowała całe mnóstwo frykasów na czele z nieziemskiej pychoty ruskimi.
– A wnuczce dała pani przepis? – spytałem, pochwaliwszy jej kulinarne arcydzieło.
Spojrzała na mnie badawczo. W lot zrozumiałem, jak wytłumaczyła sobie moją ciekawość.
– Ja nie babcia, ino niania – wyjaśniła szeptem. – A z pana przystojny i szykowny mężczyzna, ale boję się, czy dla Haneczki ciut nie za stary.
Siedzieliśmy wszyscy na dużym tarasie, panie wymieniały uwagi o walorach konstancińskiego powietrza, Miły brzdąkał na swoim banjo, jego narzeczona, girlsa z rewiowego teatrzyku, bawiła się z kotem, a Jurek i Tadzio niby dwie sroki w gnat wpatrywali się to w głęboki dekolt i skąpo zakryte kolana Hanki, to w czarnego cadillaca stojącego w ogrodzie. A że byli już po kilku głębszych, przestali się krępować.
– Hania, to ty musisz być z bogatej rodziny – stwierdzili podpitym chórkiem. – No bo willa w Konstancinie i auto jak z bajki. Mało kto może sobie dziś pozwolić na takie luksusy.
Bałem się, że się obrazi, miała prawo, na jej miejscu odparowałbym, że ja im do kieszeni nie zaglądam, lecz zareagowała spokojnie i rzeczowo.
– Dom kupił mi przed śmiercią mój tata. Przez wiele lat był głównym inżynierem u Rudzkiego.
– U Rudzkiego? Nieźle! – Samodulski gwizdnął z uznaniem.
Musiał wiedzieć, że przed rewolucją to była największa w Polsce firma i jedna z większych w Europie, więc na pewno godziwie płaciła inżynierom.
– A cadillac od wielbiciela z milionami? – Kulesza niesmacznie zażartował.
– Jeśli nawet, to panu nic do tego! – wtrąciła się ostrym tonem Małgośka, żona Kociuby, przystojna, dorodna blondyna, dziesięć lat od niego młodsza.
I nastrój imienin siadłby, gdyby nie opanowanie Hanki.
– Rzeczywiście ofiarował mi go wielbiciel: mój brat przyrodni. I wyposażył w radiotelefon, którego niestety nie będę mogła używać w pracy, bo Ministerstwo Spraw Wewnętrznych odrzuciło ofertę braciszka i nie kupiło takich aut, jakich używa policja w Detroit.
Sprawa była głośna, gazety pomstowały na ministra, pomstowała opozycja w sejmie, zorientowaliśmy się więc, że chodzi o polsko-amerykańskie przedsiębiorstwo Pol-Mi-Rad, czyli Polish Military Radio. A zatem jego właściciel jest przyrodnim bratem naszej Hani. Fiu! Fiu!
POTEM PANI MATYLDA PRZYTACHAŁA NA TARAS GRAMOFON, zakręciła korbą i towarzystwo, odsunąwszy na bok stół, zaczęło tańczyć. A z największą werwą doktorowa Bogusławska, której bynajmniej nie przeszkadzało, że niania Hanki zamiast tanga i modnego charlestona co rusz puszcza ludową melodię na dwa akordeony i bęben. Heca-kieca kole pieca – radośnie klaskała do rytmu, porywając z krzeseł kolejnych panów.
Hanka, oparta o barierkę, w zamyśleniu paliła francuskie kaprale. Raz czy drugi pozwoliła się komuś z grzeczności zaprosić, po czym podeszła do mnie.
– Chodź, Sarna, do ogrodu – powiedziała tym swoim tonem, który kilka dni później jak zły szeląg znała już cała komenda, miękkim a zarazem nieznoszącym sprzeciwu. No to podreptałem za nią w towarzystwie psa, którego także zawołała na spacer.
– A ja mogę iść z tobą? – spytał jej braciszek. – Bo chętnie bym się przewietrzył przed snem. Ale jeśli masz omawiać tajne sprawy, to zostanę.
Wyczułem, że nęcą go kryminalne historie i chciałby posłuchać zawodowej rozmowy policjantów. Już podczas kolacji jak urzeczony wpatrywał się w nasze mundury.
– Możesz, możesz – odpowiedziałem za Hankę i spytałem, czy w przyszłości chce zostać detektywem. To przecież marzenie wielu chłopców w jego wieku. Ja akurat chciałem być prokuratorem, ale to prawie to samo.
Zaskoczył mnie.
– Nie, panie komisarzu. Jak dorosnę będę pisarzem. I opiszę wszystkie przygody mojej siostry.
PO BRUDERSZAFTACH UDAŁAM SIĘ DO KARTOTEKI i aż do wieczora przepisywałam protokoły przesłuchań, bo to był najlepszy sposób, by zapoznać się z aktualnymi śledztwami. Nikt przecież nie zarzuci pannie maszynistce, że wtrąca się w nie swoje sprawy.
Trud się opłacił: mogłam teraz w moim konstancińskim ogrodzie podzielić się uwagami i wątpliwościami z wysokim, z lekka przygarbionym szpakowatym panem, który szedł obok mnie po ścieżce.
– Wiesz, Sarna, według mnie te wszystkie wille w Milanówku okradł ten sam człowiek. Ale nie Klusiński, skoro po jego aresztowaniu włamania nie ustały.
– Czy chodzi o tego złodzieja, o którym wszyscy rozmawiali na kinderbalu u Oli? – wtrącił się Tomek z charakterystycznym dla siebie brakiem dystansu wobec dorosłych. Bałam się, że Sarnie to się nie spodoba, lecz tylko uśmiechnął się pod wąsem.
– W ostatki byłam z Tomkiem u jego sympatii, właśnie w Milanówku – wyjaśniłam mu. – I wszystkie mamy, taty, ciocie, wujki i stryjki na okrągło gadały o porannym zatrzymaniu Klusińskiego vel Kluchy.
– Szkoda, Haniu, że to nie my go złapaliśmy – szepnął do mnie Tomek; wciąż przeżywał nasze sylwestrowe zakopiańskie śledztwo.
– Klucha nie działał w pojedynkę. – Sarna wrócił do tematu. – Miał swoich ludzi. I oni po wpadce mistrza kontynuowali jego dzieło.
– Nie nazwałabym tego wpadką. Wpadka to zostać schwytanym na gorącym uczynku albo podczas pościgu. A Kulesza z Miłym aresztowali go, kiedy kupował pączki u Pomianowskich. Za całą podstawę mieli zeznania konduktora, który godzinę po włamaniu widział, jak na przystanku Milanówek Klucha z dużą walizką wskakuje w biegu do pociągu.
– Zgodzisz się, że to dość mocna poszlaka.
– Taka mocna, że sąd Kluchę uniewinnił. I dał mu tylko trzy miesiące za stawianie oporu władzy, bo podczas zatrzymania kopnął któregoś z chłopaków w kostkę.
– Jurka. Podobno zjadł mu pączki i to Kluchę wyprowadziło z równowagi.
Sarna podniósł z ziemi patyk i rzucił Rudemu. Mina, z jaką to zrobił, świadczyła, że lubi psy, toteż z miejsca poczułam do niego sympatię. Mimo że się mądrzył i nie zgadzał z tym, co mówię.
– Myślę, Haniu, że Klucha po prostu miał dobrego adwokata.
– A kto go bronił? – spytałam takim tonem, jakbym miała w małym palcu stołeczny pitaval.
Na twarzy Sarnatowicza dostrzegłam zdziwienie.
– Nie czytujesz gazet? Sam Eustachy Wolfferdorff. Taki przez dwa f w środku i na końcu. Tuz warszawskiej palestry. Wniósł o poddanie konduktora badaniu okulistycznemu, które wykazało poważną wadę wzroku. I w ten sposób utrącił prokuraturze głównego świadka. Cóż, Haniu, c’est la vie. Nie raz i nie dwa słyszałem odzywkę starych złodziei: mam dość floty, żeby wynająć Wolfferdorffa, więc mnie pan władza może cmoknąć.
– A co sądzisz o zaginięciu Teresy Bogatko? – Zmieniłam temat, bo ta sprawa znacznie bardziej mnie interesowała niż okradzione domy w Milanówku.
Miesiąc temu, jak wynikało z notatek, które przepisałam, zniknęła ze szpitala psychiatrycznego w Drewnicy chora na schizofrenię dwudziestopięciolatka. Urodzona i zameldowana w Kołbieli, skąd, jak ustalił miejscowy komisariat, wyniosła się krótko po wojnie. Ponoć z całą rodziną, za chlebem do Ameryki, tak przynajmniej powiedzieli sąsiedzi.
Długo wpatrywałam się w jej podniszczony – niemiecki jeszcze – paszport, który szpital przekazał policji, i w fotografię blondynki o szczupłej, wylęknionej twarzyczce. Tydzień później dyrektor Rychliński otrzymał od niej klasyczny list samobójczy. Ciała jak dotąd nie znaleziono.
– To akurat nic nadzwyczajnego. Wystarczy, że utopiła się w głębokiej wodzie.
– Albo popełniła samobójstwo na drugim końcu Polski. Nikt trupa spod rumuńskiej granicy nie skojarzy z zaginięciem w podwarszawskich Ząbkach.
– A jednak coś mi się tu nie zgadza. Czytałeś, co profesor Rychliński powiedział o jej liście?
– Nie pamiętam dokładnie. Ale zdaje się, grafolog potwierdził, że to jej pismo. Chyba porównał z podpisem w paszporcie.
– Tyle że zdaniem profesora tego nie napisała osoba chora na schizofrenię. Nie wiem, po czym to można poznać, ale widać psychiatrzy mają swoje sposoby. Czyli co, w kilka dni po ucieczce z Drewnicy cudownie ozdrowiała?
Lecz nim Sarna zdążył odpowiedzieć, nad ogrodem rozbrzmiał nagle charakterystyczny mazowiecki zaśpiew Matyldy. Stała na balkonie i przyzywała nas nerwowym ruchem ręki.
– Hanuś! Panie komisarzu! Chodźta szybko! Dzwonią do was z policji! Mówią, że w Warszawie człowieka zabili!
SŁUŻBA NIE DRUŻBA i wyjeżdżając do Konstancina, musieli zostawić na komendzie mój numer telefonu.
– Tłumaczę mu jak krowie na rowie, że są imieniny i wszyscy jesteście po kielichu, więc żaden z was pożytek – szeptała Matylda, podczas gdy Sarna odbierał meldunek dyżurnego. – Co zresztą pomożecie? Nie wskrzesicie biedaka, a zbrodzień na pewno już hen za borem, lasem. A uparciuch swoje, że chce gadać z komisarzem, to się pytam, któren to, dyć na czole nie ma napisane, a na tych gwiazdkach i belkach się nie wyznaję. Ale zaraz się domyśliłam, że to musi być ten siwy, co wygląda jak wasz ojciec.
Siwy, co wyglądał jak nasz ojciec, odwiesił tymczasem słuchawkę.
– Nie uwierzysz, Haneczko. Dopiero co o nim rozmawialiśmy.
– O kim? – W pierwszej chwili przyszedł mi do głowy Klusiński, ale się pomyliłam.
– O świętej pamięci Wolfferdorffie. Zastrzelono go na placu Zbawiciela.
CADILLAC HANKI, CHOCIAŻ WIELKI NICZYM CARSKA KAROCA, z trudem pomieścił nas siedmioro.
„Kociuba lekki jak piórko, może go któryś wziąć na kolana”. „Aha, i wyjdzie na jaw, że mnie głodzisz” – przekomarzali się Jędrek z Małgosią.
Pani Matylda trzymała za rękę Tomka, bo rwał się jechać z siostrą, i jednocześnie w rozgorączkowaniu błagała nas, byśmy pilnowali Hanki jak oka w głowie.
– Ja też, kiedy Zenek ma nocny dyżur, nie mogę z nerwów zasnąć – pocieszała ją girlsa Miłego, i wszystkie trzy panie zadeklarowały, że zostaną i będą się nawzajem podtrzymywać na duchu.
Nie miały zresztą wyjścia, bo w nocy kolejka nie kursowała.
– Jeśli poczujecie się senne, służę gościnnymi pokojami na mansardzie – powiedziała Hanka. Jeszcze posłała Tomka do mieszkania po kodaka i lampę błyskową dla Kociuby, bo swoich oczywiście nie zabrał, i dopiero usiadła za kierownicą. Dekolt zakryła garsonką, lecz kolana nadal świeciły w ciemnościach.
– Haniu, a ty aby na pewno umiesz prowadzić? – spytał Miły, kiedy wyjechaliśmy za bramę. Niby żartował, lecz czuć było, że podgryza go niepokój. Innych zresztą też, a mnie najbardziej.
– Jeszcze nie wiem, bo to moja pierwsza jazda bez nauczyciela – odpowiedziała z rozbrajającą szczerością. – Ale nie martwcie się, panowie, dam radę. Tylko to kółko strasznie trudno utrzymać.
Cadillac, jakby na potwierdzenie jej słów, zaczął nagle z rozmachem zygzakować; od drzewa do drzewa nim rzucało, od płotu do płotu, kolizja była o centymetry. Hanka piszczała histerycznie, nam żołądki podeszły do gardeł i dopiero gdy zgrabnie pokonała zakręt w Warszawską, zrozumieliśmy, że z nas zakpiła.
– Widzicie, już umiem! Nie myślałam, że to takie łatwe.
Chłopaki śmiały się i biły jej brawo, a ja zacisnąłem pięści, aż paznokcie weszły mi w skórę, i ledwie się powstrzymałem, by nie wygarnąć im wszystkim, że są zgrają pijanych durniów i jednej kretynki.
Bo zbyt dobrze pamiętałem inną kobietę kierującą autem.
PIERWSZEGO MORDERCĘ WYKRYŁAM, MAJĄC NIESPEŁNA OSIEMNAŚCIE LAT, a potem kilku następnych, w tym tak zwany gang porywaczy uczennic, którego pojmanie przyniosło mi i mojemu wspólnikowi, Abramkowi, pięć minut gazetowej sławy. Jednak dopiero dziś pierwszy raz przybyłam na miejsce zbrodni z policjantami, medykiem sądowym i fotografem, słowem – fachową, choć z lekka nietrzeźwą ekipą.
Plac, na który przyjechaliśmy, wziął nazwę od niedawno zbudowanego kościoła Świętego Zbawiciela; dwie neogotyckie wieże górowały strzeliście nad rozgwiazdą przecinających się ulic i skwerem otoczonym torami tramwaju. Pusto tu było – ani aut, ani powozów, przechodniów też prawie wcale.
Spojrzałam na zegarek, dopiero za kwadrans jedenasta, ale Warszawa w tamtych czasach wcześnie kładła się spać.
Z bezludnym, ciemnym placem kontrastowało ostre światło latarek i tłumek zebrany przed kamienicą na Nowowiejskiej. Już wiedzieliśmy, gdzie to się stało.
Ciąg dalaszy w wersji pełnej
[2] Ikac – Ilustrowany Kurier Codzienny. Ogólnopolski, wysokonakładowy dziennik wydawany w Krakowie w latach 1910-1939.
[3] Tekst oryginalny: Poszła Jadwiga na rydze, stał się przypadek Jadwidze, takiego rydza znalazła, że ledwie spod niego wylazła. Oj ry, oj ry, oj rydzu mój, jaki jest słodki ten korzeń twój!