Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
10 osób interesuje się tą książką
Jak wiele jest w stanie poświęcić młoda paryska krawcowa, by zaistnieć w zdominowanym przez mężczyzn świecie nowojorskiej mody lat 40. XX wieku?
Rok 1940
Gdy wojska nazistowskie posuwają się naprzód, młoda paryska krawcowa Estella Bissette zostaje zmuszona do ucieczki z Francji do Stanów Zjednoczonych. Na Manhattan przybywa z zaledwie kilkoma frankami w kieszeni, jedną walizką, maszyną do szycia i marzeniem o własnym atelier.
Obecnie
Australijska kuratorka Fabienne Bissette udaje się na coroczną galę Met w Nowym Jorku, gdzie odbywa się wystawa prac jej ukochanej babci – jednej z najsłynniejszych projektantek mody. Gdy jednak Fabienne dowiaduje się więcej o przeszłości swojej rodziny, odkrywa historię tragedii, złamanego serca i tajemnic – a także poświęceń w imię miłości.
Przekraczająca granice czasu i kontynentów Dziewczyna z Siódmej Alei to porywająca opowieść o wyjątkowej więzi między babcią i wnuczką, o dwóch odważnych i pełnych pasji kobietach, które próbują uleczyć złamane serca i pogodzić się z przeszłością.
Cudownie bogata i romantyczna powieść o młodych kobietach szukających swojej drogi w świecie.
- KATE FORSYTH
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 417
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Ruby Obiecałam, że dostaniesz moje powieści do czytania, gdy skończysz dwanaście lat. Wówczas wydawało się to tak odległe. Dziś odkrywam w Tobie pokrewną duszę. Obyś nigdy nie przestała kochać książek i historii. Miłej lektury, moja wspaniała dziewczynko.
2 czerwca 1940 r.
Estella Bissette rozwinęła pas złotego jedwabiu, obserwując żwawe podskoki beli umykającej na drugi koniec roboczego stołu. Przemknęła dłonią po powierzchni tkaniny, miękkiej i zmysłowej w dotyku niczym płatki róży lub naga skóra.
– What’s your story morning glory – mruknęła pod nosem.
Z boku dobiegł ją śmiech matki.
– Mogłabyś uchodzić za Amerykankę, dziecko.
Estella pojaśniała z zadowolenia. Jej nauczyciel angielskiego, zanim rok wcześniej dołączył do tłumów ludzi uciekających z Europy, po ostatniej lekcji stwierdził, że nawet on mógłby pozazdrościć jej akcentu. Z belą pod pachą zarzuciła sobie na ramię zwój jedwabiu i wykonała kilka szalonych piruetów, budząc spłoszone okrzyki pozostałych kobiet, co tym bardziej ją rozochociło, by wzbogacić swój występ o melodię – skoczną i szczebiotliwą I Love Dancing Joséphine Baker, którą wysapała wśród wybuchów śmiechu.
Gdy po wdzięcznym skłonie zbyt szybko wróciła do pionu, bela jedwabiu przefrunęła tuż nad głową Nannette, pochylonej nad konstruktorskim stołem, i potrąciła Marie.
– Mon Dieu! – fuknęła kobieta, chwytając się za ramię z przesadnym grymasem bólu.
Estella cmoknęła ją w policzek.
– Aż się prosi, by wziąć ją w obroty. – Wskazała fałdy tkaniny migoczącej jak letni księżyc na tle skromnego wnętrza warsztatu, bez wątpienia przeznaczonej na suknię nie tylko olśniewającą, ale wręcz widowiskową, jak palce Cole’a Portera pląsające po klawiszach pianina w niesławnym klubie jazzowym Bricktop’s na Montmartre.
– Raczej by wziąć się do roboty – zagderała Marie.
W progu pojawił się monsieur Aumont, zwabiony hałasem. Na widok Estelli spowitej w jedwab uśmiechnął się i zapytał:
– Co tym razem wyprawia ma petite étoile?
– Okłada mnie belą – pożaliła się Marie.
– Na szczęście masz dość ciała dla amortyzacji – stwierdził żartobliwie mężczyzna, a Marie zmełła odpowiedź pod nosem.
– Co z tego będzie? – chciała wiedzieć Estella, z lubością głaszcząc złote fałdy.
– Zobacz. – Przełożony dworskim gestem wręczył jej szkic.
Była to adaptacja modelu „La Cavallini” od Lanvin z lat dwudziestych, lecz wyolbrzymionej kokardy od frontu nie zdobiły tysiące perełek i brylancików, a kaskada drobnych złotych różyczek.
Estella z westchnieniem zachwytu sięgnęła po rysunek. Wyobraziła sobie efekt złocistej pianki, jaki z dystansu stworzy falujący splot różanych pączków, ujawniając ich prawdziwą, misterną kompozycję jedynie najbliższym oczom. Żadnych wojskowych galonów, maski gazowej na ramieniu ani barw mundurowych – czy to błękitu Maginota, granatu RAF, czy też stalowych szarości, które Estella z czasem zdążyła szczerze znienawidzić.
– Kiedy uda mi się stworzyć coś takiego, do szczęścia nie będzie mi już potrzebny nawet kochanek – oświadczyła z podziwem.
– Estella! – zgromiła ją Marie, jakby dwudziestodwuletnia kobieta nie powinna nawet znać tego słowa, a tym bardziej wypowiadać go na głos.
Dziewczyna rzuciła rozbawione spojrzenie na matkę.
Jeanne w przykładnym skupieniu nieprzerwanie upinała z jedwabiu drobne kwiatuszki wiśni. Nie podniosła wzroku, lecz w kącikach jej ściągniętych ust igrał uśmiech, bo doskonale wiedziała, że nic nie sprawia córce większej frajdy niż gorszenie biednej Marie.
– Żadna suknia nie zastąpi kochanka – skwitował monsieur Aumont i wskazał na materiał. – Masz dwa tygodnie, by zrobić z tego kwietnik.
– Wszystko się zużyje? – Dziewczyna przytuliła belę do piersi.
– Przysłano czterdzieści metrów, ale według moich obliczeń wystarczy trzydzieści sześć, jeżeli podejść do tego z głową.
– Będę uważna jak przy tkaniu koronki – zapewniła żarliwie Estella.
Jedwab został rozpięty na drewnianej ramie przymocowanej do blatu i usztywniony wodą z cukrem na tyle, by Marie mogła przystąpić do wykrawania kółek ciężkim żelaznym ostrzem. Estella tymczasem ogrzała zakończone kuleczką dłuto nad niskim płomieniem, sprawdziła temperaturę w naczyniu z woskiem i zaczęła ugniatać pierwszy okrągły wycinek na miękkiej podkładce okrytej kawałkiem czystego białego płótna. Materiał w jednej chwili zmarszczył się wokół obłości na kształt różanego płatka. Powtarzając ten proces, do przerwy obiadowej dziewczyna zdążyła wykonać dwieście pąków.
Lekkie, swobodne pogaduszki, którymi kobiety miały zwyczaj umilać sobie czas pracy, w pewnej chwili zakłócił cichy głos Nannette:
– Podobno z północy ucieka więcej francuskich żołnierzy niż belgijskich i holenderskich cywili.
– To kto nas ustrzeże przed hitlerowcami? – zapytała Estella. – Mamy bronić Paryża uzbrojone w igły?
– Opór stawi naród. Francja nie upadnie – odparła Jeanne z naciskiem, a Estella westchnęła.
Wolała nie drążyć tematu, bo mimo zagrożenia nie mogły z mamą pozwolić sobie na wyjazd. Podczas gdy tabuny ludzi z Holandii, Belgii i północnej Francji przemieszczały się na południe, one miały tkwić w tym warsztacie, upinając kwiaty z materiału, jakby nie istniało nic oprócz mody, gdyż na prowincji nie znały nikogo, kto by je przygarnął.
W Paryżu miały dom i pracę. Gdzie indziej – nic. Więc choć ślepa wiara matki w niezłomność Francuzów wydawała się niepokojąca, lepiej było odpuścić polemikę. Zresztą co szkodziło bodaj przez kilka dni poudawać w zaciszu szwalni, że skoro Lanvin i jej podobni wciąż zamawiają jedwabne ozdóbki, to może do końca świata jeszcze nie aż tak blisko?
W porze obiadowej, gdy kobiety rozdzieliły między siebie porcje króliczego gulaszu w zakładowej kuchni, Estella przycupnęła na uboczu ze szkicownikiem. Spod pociągnięć ołówka w jej dłoni wyłonił się zarys sukni przepasanej w talii cienką szarfą ze złotego jedwabiu, z rękawkami na czubkach ramion, szykownym dekoltem w szpic i wykładanym kołnierzem na wzór męskiej koszuli. To właśnie ten nietypowy u wieczorowej kreacji element w przekonaniu Estelli nadawał jej szczególnej klasy. Spódnica, choć dopasowana, nie utrudniała tańca – słowem śmiały, pełen życia projekt na miarę jutra. A w czerwcu tysiąc dziewięćset czterdziestego roku Paryż nade wszystko pragnął wiary w przyszłość.
Po posiłku, na kwadrans przed końcem przerwy, mama zaszyła się z przełożonym w jego kantorku. Estella obserwowała ich oboje pogrążonych w cichej rozmowie. Monsieur Aumont – oszpecony weteran Wielkiej Wojny, któremu miotacz ognia praktycznie urwał nos i zniekształcił usta, co Estelli już nie raziło, ale co poza warsztatem ukrywał pod miedzianą maską – otwarcie dawał wyraz wrogości wobec Niemców, czy raczej „szkopów”, jak mówili z mamą. Dziewczyna nie omieszkała zauważyć ostatnio przybywających dostaw, niby to tkanin i barwników, które po dyskretnej wymianie zdań na schodach tylko monsieur miał prawo rozpakować.
Mama natomiast należała do siedmiuset tysięcy kobiet owdowiałych w trakcie Wielkiej Wojny, a wyszła za mąż niewiele wcześniej w wieku ledwie piętnastu lat. Oboje więc mieli za co nienawidzić Niemców, a ich ciągłe narady na boku bynajmniej nie wyglądały na romans.
Estella schyliła głowę, gdy mama wróciła na miejsce.
– Très, très belle – stwierdziła Jeanne na widok szkicu córki.
– Uszyję ją z nadmiaru materiału dziś po pracy.
– Wybierasz się do La Belle Chance? – zapytała Jeanne z myślą o klubie jazzowym na Montmartre, gdzie dziewczyna lubiła bywać wieczorami, chociaż po mobilizacji francuskich wojsk rok wcześniej i majowej ewakuacji Anglików z Dunkierki w mieście pozostało niewielu mężczyzn, głównie tych, których praca w przemyśle zbrojeniowym wyłączyła ze służby.
– Oui – potwierdziła z uśmiechem Estella.
– To ja pójdę na dworzec.
– Będziesz jutro wykończona.
– Jak ty dzisiaj rano – prychnęła mama.
Estella spędziła poprzedni wieczór na Gare du Nord, rozdając miski zupy tłumom uchodźców docierających do Paryża pociągami w przypadku nielicznych szczęśliwców, lecz najczęściej po przebyciu setek kilometrów pieszo w ucieczce przed wrogiem. Nakarmieni ruszali w dalszą drogę, aż znaleźli schronienie u krewnych, lub kontynuowali wędrówkę tak długo, jak niosły ich nogi, byle dalej od wojny, na południe od Loary, gdzie ponoć było bezpiecznie.
Dzień zleciał różyczka za różyczką. O szóstej matka z córką opuściły zakład i pod ramię ruszyły wzdłuż rue des Petits-Champs na tyłach Palais-Royal w kierunku Place des Victoires i targowiska Les Halles, przed którym zamiast kamionetek stał teraz rząd zaprzężonych w konie powozów do transportu żywności. Na ulicach bezlitośnie rzucała się w oczy smutna rzeczywistość, o której Estella wolała zapomnieć nad zwojem złocistego jedwabiu.
Przede wszystkim panował nietypowy spokój. Nie było cicho, ale o tej porze na chodnikach powinno roić się od szwaczek, krawców, krojczych i modelek śpieszących z pracy do domu. Tymczasem wzdłuż ciemnych fasad wymarłych pracowni i butików jedynie z rzadka przemknął przypadkowy cień. To wrażenie pustki doskwierało tym bardziej w mieście, które raptem miesiąc wcześniej wprost tętniło życiem. Lecz od zakończenia dziwnej wojny dziesiątego maja, gdy hitlerowskie wojska wkroczyły do Francji, Paryż nieprzerwanie się wyludniał. Pierwsze wyjechały amerykańskie limuzyny z szoferem za kierownicą, potem rodziny w mniej ekskluzywnych samochodach, a wreszcie wszyscy, którym udało się zdobyć konia i furmankę.
A jednak miasto spowijał ciepły czerwcowy wieczór przesycony zapachem bzu, kasztanowce dźwigały girlandy podobnych do pereł kwiatów, a tu i ówdzie zdarzały się jeszcze otwarte restauracje, kino, dom mody Schiaparelli. Życie biegło dalej. Gdyby tylko przymknąć oko na chmary kotów wyrzuconych na bruk, osłonięte latarnie, czarne zaślepki w oknach, tak rażąco sprzeczne z romantycznym nastrojem paryskiego lata.
– O czym rozmawiałaś z monsieur? – zagaiła znienacka Estella, gdy po drugiej stronie rue du Temple uderzyła je znajoma woń zgnilizny i zbutwiałej skóry w dzielnicy Marais.
– Umówiliśmy się na wieczór, jak zawsze – odparła Jeanne.
– Na Gare du Nord? – dociekała dziewczyna z niejasnym przeczuciem, że od pewnego czasu wieczorne misje matki nie ograniczają się tylko do dworcowej kuchni.
– Oui. – Jeanne przywarła do ramienia córki. – Tam się spotykamy.
– A potem?
– Będę ostrożna.
Te słowa tylko utwierdziły Estellę w najgorszych obawach.
– Pójdę z tobą.
– Nie. Należy ci się odrobina rozrywki, póki czas.
Do Estelli nagle dotarło z pełną jasnością, że te powtarzane w nieskończoność banały o sile Francji i harcie ducha jej obywateli były wyrazem nie tyle błędnego przekonania, ile pobożnej nadziei, której Jeanne chwytała się ze względu na nią. Nie pierwszy raz dziewczynę przepełniło uczucie niezmiernej wdzięczności wobec tej dzielnej kobiety, która samotnie ją wychowała i posłała do szkoły, nie szczędziła wysiłku, by zapewnić jej utrzymanie, i bez słowa skargi dzieliła swoje skromne życie jedynie między szwalnię i córkę.
– Kocham cię, maman. – Estella pocałowała matkę w policzek.
– I tylko to się liczy. – Twarz Jeanne rozświetlił uroczy, rzadko widywany uśmiech ukazujący jej faktyczne trzydzieści siedem lat, czyli wcale niedużo. Estella zapragnęła wyhaftować tę chwilę na granacie paryskiego nieba, tak ciasno, by nie dało się jej wypruć.
Gdy mama podążyła w stronę Gare du Nord, dziewczyna skręciła w Passage Saint-Paul, wąski, zapuszczony przesmyk wiodący do sekretnego wejścia do kościoła Saint-Paul-Saint-Louis i dalej do ich kamienicy. W holu dozorca i stary pijus, monsieur Montpelier, z bezładnym bełkotem wręczył jej wiadomość.
Estella przebiegła tekst wzrokiem i zaklęła cicho. Inaczej planowała ten wieczór.
– Niech sobie nie pozwala – syknął cieć z naganą, którą dziewczyna puściła mimo uszu.
Postanowiła zamknąć mu usta później swoją złotą kreacją, lecz najpierw wzywały obowiązki. Pokonawszy w pośpiechu sześć kondygnacji krętych schodów, wpadła do mieszkania, gdzie mimo czerwcowej aury przywdziała długą, obszerną pelerynę, po czym przebyła z powrotem tę samą trasę, aż do magazynu jednego z amerykańskich domów handlowych przy rue du Faubourg Saint-Honoré.
Zgodnie z oczekiwaniem madame Flynn, należąca do ostatniej garstki przybyszów zza oceanu pozostałych w mieście, czekała w gabinecie sama. Na jej biurku piętrzył się stos pudeł opatrzonych logo domu Schiaparelli.
– Nie trać czasu – rzekła i odwróciła się tyłem, jakby wbrew oczywistym faktom wolała nie wiedzieć, co Estella robi za jej plecami.
Dziewczyna wyłuskała suknie z opakowań i ukryła je w połach płaszcza. Bez słowa wybiegła z biura, a kilka przecznic dalej wspięła się po schodach do wzorcowni, gdzie dorabiała przy okazji pokazów mody. W sprzyjających warunkach kreślarzom jej miary udawało się przenieść na papier nawet do piętnastu markowych modeli prezentowanych na wybiegu, a szkice sprzedać producentom podróbek lub amerykańskim zaopatrzeniowcom.
Popyt na fałszywki tak znamienitych artystów jak Chanel, Vionnet, Lanvin, Callot Sœurs czy Mainbocher był na paryskim i amerykańskim rynku nienasycony. Estella mogłaby śmiało czerpać znacznie większe zyski wyłącznie z reprodukcji. Lecz gdyby od rana do wieczora musiała kopiować, czyli w sumie kraść cudze pomysły, nigdy nie stworzyłaby nic samodzielnie. Toteż zgłaszała się do rysowania tylko w czasie pokazów, gdy dyskretnie błądząc ołówkiem w notatniku, by nie budzić podejrzeń, że rejestruje coś więcej niż jedynie numer szczególnie efektownej pozycji, ścigała wzrokiem zgrabne ruchy modelek, czujna na wszelki szczegół: liczbę plis u spódnicy, szerokość klap u żakietu, rozmiar każdego guzika – a należało zdążyć, zanim dana kreacja zniknie za kulisami, bo niekompletnego wzoru nikt by później nie kupił.
Najbardziej lubiła imprezy Chanel, choć odtworzenie piętnastu dzieł tej marki wymagało nie lada wprawy. Przy prostym kroju znacznie trudniej było pochwycić sekret subtelnej gracji płynącej nie tylko z gatunku tkaniny i akcesoriów. Każda kompozycja miała duszę. A wszystkie spowijała aura szlachetnego spokoju, daleka od cyrkowej stylistyki Patou, pozwalającej zatuszować drobne mankamenty. Nie, na pokazach Chanel nic się nie ukryło przed argusowym okiem organizatorów. Uczestnikom wręczano wąskie kartoniki na notatki zamiast pełnoformatowego programu doskonałego jako kamuflaż podczas szkicowania, więc należało operować ołówkiem niepostrzeżenie.
Dotąd Estella uznawała to za rodzaj zabawy, lecz wobec gwałtownie topniejącej liczby amerykańskich nabywców jej dochody w poprzednim sezonie skurczyły się na tyle dotkliwie, że w tej chwili musiała wykorzystać każdą sposobność zarobku, aby spłacić choć część pożyczki od monsieur Aumonta, dzięki której, zgodnie z wolą mamy, od szóstego roku życia co dzień po zajęciach w szkole uczęszczała na kurs angielskiego. A ponieważ Francuzkom nie przysługiwało prawo do otwarcia rachunku bankowego, nie mogły ubiegać się o kredyt. Ani uczestniczyć w wyborach. Należały do podklasy społecznej skazanej na pokorne siedzenie w domu, gotowanie i rodzenie dzieci.
Toteż dla wielu nienawykłych do innych powinności niż dbałość o garderobę wybuch wojny oznaczał potężny szok. Szczęśliwie Jeanne Bissette, chcąc nie chcąc, wpoiła córce samodzielność, wobec czego dziewczyna za punkt honoru uznawała zwrot zaciągniętego długu do ostatniego centyma, choć wielkoduszny krawiec umorzyłby go bez wahania. A to wymagało dodatkowych źródeł wynagrodzenia.
Płynna angielszczyzna okazała się nader przydatna na kreślarskim rynku, gdyż nieznający francuskiego amerykańscy kupcy chętniej wybierali współpracę z Estellą. Bez wpływów od madame Flynn mama nie zmrużyłaby oka z powodu zaległości, dodatkowo powiększonej o koszty rocznego kształcenia dziewczyny w paryskiej filii Nowojorskiej Szkoły Sztuk Pięknych i Stosowanych przy Place des Vosges. To na tej uczelni, zamkniętej wskutek wojny, w wyobraźni Estelli zagościła wizja domu mody pod jej nazwiskiem oferującego kreacje jej autorstwa, a nie podróbki. Lecz w takich chwilach, przemycając sześć markowych sukien pod podszewką, traciła wszelkie nadzieje na urzeczywistnienie tych marzeń, bo przedsiębiorcom pokroju madame Flynn, skorym za prowizją użyczać modeli wzorcowniom, nie zależało na oryginalności, a Elsa Schiaparelli i inni projektanci zjedliby Estellę żywcem, gdyby proceder wyszedł na jaw.
Poprzysięgła sobie, że to ostatni raz.
Tymczasem madame Chaput już jej wyglądała. Przyniesione suknie natychmiast trafiły do rekonstrukcji, Estella chwyciła za ołówek, a przełożona notowała rodzaj potrzebnych guzików i pobierała skrawki materiału wzdłuż szwów, gdzie ich brak nie rzucał się w oczy. Następnie Estella dostała pieniądze na taksówkę i wróciła do madame Flynn z sukniami oraz opłatą za ich udostępnienie. Nie ulegało wątpliwości, że towar następnego dnia wyruszy do Nowego Jorku, o ile transport morski jeszcze kursował w chaosie ostatnich wydarzeń, a dwa dni później podróbki madame Chaput znajdą nabywców wśród paryskich miłośników modnej, lecz taniej garderoby.
Dziewczyna po raz kolejny pieszo przebyła trasę do Marais, w pośpiechu, aby zdążyć sprokurować sobie złotą kreację i dotrzeć do klubu przed północą. Na podwórzu nabrała wody pod gniewnym okiem dozorcy – który nie krył urazy, odkąd na Boże Narodzenie nie doczekał się od Estelli i jej mamy butelki porto w prezencie, i w ogóle lubił obserwować zmagania mieszkańców pozbawionych kanalizacji, nieczęsto wówczas spotykanej w paryskich kamienicach – po czym wtaszczyła wiadro na poddasze, gdzie czynsz był najniższy. Podgrzała nieco wody w czajniku i przyrządziła kawę, a następnie usiadła przy maszynie i zatopiła ostrza nożyc w jedwabiu według wykonanej wcześniej w szwalni formy, żałując, że nie może pozwolić sobie na profesjonalną krajalnicę i uzyskać tak idealnych konturów, jak by chciała, i że nigdy nie dorówna Vionnet, mistrzyni cięcia od razu na tkaninie bez szkicu.
Półtorej godziny później z uśmiechem przywdziała swoje dzieło, w każdym calu zgodne z zamierzoną wizją, i zmarszczyła brwi na widok zniszczonych pantofli, jednak w tym zakresie brakowało jej umiejętności, a na kupno nowych nie było jej stać. Zarzuciła płaszcz, na wypadek gdyby później się ochłodziło, i nawet nie spojrzała na maskę gazową, oficjalnie wymaganą przy każdym wyjściu, za to dla zadośćuczynienia jedynej prośbie mamy osłoniła włosy białą chustą, by łatwiej rzucać się w oczy kierowców na ociemniałych ulicach.
Na Montmartre minęła Bricktop’s, za drogi na jej kieszeń, i weszła do znacznie mniej wystawnego, lecz gwarniejszego klubu, gdzie na tle skocznych partii saksofonu wybijały się równie melodyjne strzępki okolicznego dialektu. Jakiś mężczyzna przylgnął do niej z boku, ale odprawiła go w kilku dosadnych słowach opatrzonych surowym spojrzeniem i usiadła przy stoliku Renée, jednej z córek monsieur Aumonta.
– Bonsoir. – Renée cmoknęła ją w oba policzki na powitanie. – Masz papierosy?
Estella wyłuskała dwa ostatnie gauloises’y i obie zapaliły.
– Co to za nowy trend? – parsknęła kpiąco Renée.
– Sama uszyłam.
– To widać. W sklepie nie znajdziesz czegoś podobnego.
– W tym sęk.
– Dość… niepowszedni styl.
Estella potrząsnęła głową. Renée miała na sobie sukienkę w stylu Heidi, których stosy smętnie zalegały na wieszakach w Au Printemps, jakby zgubiły drogę powrotną w Alpy, przez co i ona, i wszystkie podobnie ubrane kobiety w klubie zdawały się bezbarwne i mdłe na równi z serwowanym tam winem.
– A czego się spodziewać po Estelli? – zadźwięczał obok rozbawiony głos. Huette, siostra Renée, pochyliła się, by ucałować dziewczynę. – Magnifique!
– Zatańcz ze mną – przerwał im obcy mężczyzna. Woniało od niego zapachem placu Pigalle o północy, czyli mieszanką alkoholu i perfum licznych dziewcząt, z którymi już miał okazję pójść w tany. Najwyraźniej zdążył się rozzuchwalić, jako jeden z nielicznych przedstawicieli swojej płci, bo podobnie grubiańskie zachowanie nigdy nie miałoby miejsca, gdyby większość mężczyzn nie walczyła na froncie.
– Nie, dziękuję – odparła Estella.
– A ja chętnie – podchwyciła Renée.
– Mówię do niej. – Zalotnik wskazał Estellę.
– Żadna z nas nie ma ochoty – ucięła dziewczyna.
– Ja tak – powtórzyła Renée z nutką desperacji.
W takich czasach przyszło im żyć. Gdy już jakimś cudem trafił się partner do tańca, duma szła w zapomnienie.
– Daj spokój. – Huette odruchowo ujęła siostrę za ramię.
Estellę na widok tak pełnego czułości gestu wobec narwanej Renée zalała fala tęsknoty. Zaraz potem przyszło jej do głowy, że to niedorzeczne pragnąć czegoś nierealnego. Powinna się cieszyć, że w ogóle ma mamę, a nie samolubnie zazdrościć innym siostry.
Mężczyzna pociągnął Renée na parkiet i ani na chwilę nie wypuszczał jej z ciasnego uścisku. Estella z niesmakiem odwróciła wzrok, gdy przywarł kroczem do jej łona.
– Zaśpiewajmy coś. Zmienimy rytm na żywszy, niechby się odkleił – zaproponowała.
Huette podążyła za nią na scenę, gdzie dawał popis nieśmiertelny kwartet, z którym przy pianinie prześpiewały niejeden wieczór, aż do wyczerpania repertuaru szkolnych lekcji muzyki. Jeanne w młodości należała do klasztornego chóru, a jej głos od zawsze był główną dekoracją w ich domu, zanim córka podrosła na tyle, by podzielić jej zamiłowanie do śpiewu. Tyle że zamiast arii operowych Estella uwielbiała zmysłowy pomruk jazzu.
Nie przerywając gry, muzycy odwzajemnili powitalne buziaki, a pianista Luc nie omieszkał pochwalić sukni Estelli silnie charczącą gwarą, niezrozumiałą dla przeciętnego paryskiego ucha. Zakończył utwór i chętnie ustąpił miejsca Estelli, by w tym czasie przepłukać gardło, a Huette dołączyła do Philippe’a przy mikrofonie. Estella przemknęła palcami po klawiszach ku natychmiastowej radości i oklaskom tłumu, kiedy ten rozpoznał wstęp do J’ai deux amours. W trakcie gry w sercu Estelli nabrzmiała nadzieja, że miłość do Paryża otaczających ją ludzi zdoła ocalić miasto przed tym, co miało nadejść wraz ze zbliżającymi się siłami wroga. Huette, której w wysokich partiach brakowało głosu, zamieniała się z nią miejscami.
Estella przejęła mikrofon i gdy przy wtórze rozśpiewanych gości dotarła do finału, na kilka sekund wypełniła ją wiara, że przetrwają, że Paryż jest zbyt wielki, zbyt światły na zakusy tak miałkiego pieniacza jak Adolf Hitler.
Po występie została chwilę pożartować z Philippe’em, Huette i Lukiem, do czasu gdy spostrzegła, że bynajmniej nie ocaliły Renée zmierzającej właśnie do wyjścia w towarzystwie prostaka, z którym tańczyła, i nagle poczuła się niewymownie zmęczona, daleko starsza niż dwadzieścia dwa lata i dziwnie smutna.
– Na mnie już pora – oznajmiła, po czym pożegnała się ze wszystkimi.
Nie wróciła jednak prosto do domu. Naszła ją ochota, by zajrzeć w zapuszczone zakątki Marais, których ślady przebrzmiałej świetności biły jeszcze z okazałej architektury dawnych szlacheckich rezydencji, choć teraz przerobionych na fabryki otoczone przemysłowymi graciarniami w miejscu niegdyś zadbanych klombów. Estella dotykała mijanych murów tym samym pieszczotliwym gestem, którym gładziła tkaniny w warsztacie. Czy nobliwa dostojność zaklęta w tych ścianach – na zasadzie tej niepowtarzalnej klasy, która zawsze odróżni suknię spod igły od wyprodukowanej hurtem – oprze się szturmom najeźdźców?
Dotarła do pogrążonej w ciszy hali Carreau du Temple, którą o świcie miał wypełnić gwar handlarzy tekstyliami i używaną odzieżą, rozpinających na wieszakach wszelkie znaleziska wygrzebane ze śmietników przy Champs Élysées. Wędrowała wyludnionymi ulicami, chłonąc widok znajomych, bliskich sercu miejsc, zanim nic z nich nie zostanie: ślady czerwonej, złotej i niebieskiej farby nad portykiem Hôtel de Clisson strzeżonym przez parę pękatych średniowiecznych wieżyczek oraz misterne krużganki pod arkadami na skrzydłach pałacu Carnavalet.
Nogi samowolnie poniosły ją na rue de Sévigné do opuszczonego dworu, gdzie mama pozwalała jej w dzieciństwie buszować wśród pustych pokoi, a gdzie teraz, według wszelkich przypuszczeń, spotykała się z monsieur Aumontem. Lecz w nienaturalnie sinym świetle przyćmionych latarni trudno było rozróżnić szczegóły. Budynek, na przekór symetrii i formie dominującego wokół francuskiego baroku, garbił się w gotyckim stylu. Fantazyjnie zwieńczone wieżyczki wyglądały jak rodem z bajki, choć Estelli głównie przywodziły na myśl kobiety niewolone na poddaszu.
Pod wpływem impulsu pchnęła drewniane wrota i znalazła się na dziedzińcu pod okiem wykutych na elewacji czterech figur symbolizujących pory roku, choć bezgłowe Lato psuło nieco efekt. Żwirowe alejki, które od lat nie widziały miotły ani grabi, umykały we wszystkich kierunkach na kształt promieni, torując sobie drogę wśród wybujałych żywopłotów i pędów mięty o złowrogim zapachu, samowolnie panoszącej się z dala od zielnika. Nagle z boku dobiegło szuranie. Dreszcz spiął mięśnie jej pleców niby szarpnięcie zamka błyskawicznego wzdłuż kręgosłupa.
Obróciła głowę. Na zwichrowanej ławce słaniał się monsieur Aumont. Jego ubranie i ciało tchnęły wonią krwi i grozy.
– Mon Dieu! – Zachłysnęła się na widok ciemnej plamy na przodzie jego koszuli.
– Zanieś to do Théâtre du Palais-Royal – wyszeptał, powierzając jej niewielkie zawiniątko. – Proszę. Dla Paryża. Pomoże ci lelek kozodój.
– Gdzie maman? – spytała Estella.
– W domu. Bezpieczna. Pośpiesz się!
Stracił równowagę, więc Estella rzuciła się na pomoc, a wówczas napotkała jego błagalny wzrok.
– Szybko – powtórzył natarczywie. – Dla Paryża.
Cokolwiek jej wręczył, oznaczało ryzyko. Ale sprawa musiała być ogromnej wagi, skoro poniósł rany i od razu zaznaczył, że mamie nic nie grozi. Estella ledwie godzinę wcześniej śpiewała o swojej miłości do Paryża. A miłość wymagała poświęcenia.
Monsieur Aumont zamknął oczy. Dziewczyna rozwinęła kilka skrawków jedwabiu, na których rozrysowano plan budynku. Nic prostszego niż wsunąć je do kieszeni pod podszewką płaszcza, w których przemycała modele ubrań. Lecz w obszytej paciorkami pelerynie z granatowego aksamitu i złotej sukni trudno było wtopić się w tłum.
– Idź – wycharczał przez zaciśnięte zębykrawiec.
Estella w końcu skinęła głową, bo nagle słowa, które wyśpiewała w klubie, nabrały realnego znaczenia: jej miasto było w niebezpieczeństwie, a ona, spełniając prośbę monsieur, mogła pomóc je chronić.
Szelest jedwabnych map pod okryciem przy każdym pośpiesznym kroku przywołał jej na myśl doniesienia o zatrutych słodyczach rozsiewanych w mieście przez nazistów na krzywdę dzieci, o inwigilacji paryżan przez szpiegów III Rzeszy pod postacią zakonnic i nocnych lądowaniach spadochroniarzy. Każdy mijany człowiek przyprawiał ją o drżenie jako możliwy stronnik nieprzyjaciela, gotów za wszelką cenę przeszkodzić jej w wypełnieniu misji. Przemierzyła rue Beautreillis z zabytkowym zegarem na ścianie jednej z kamienic, który nie ustawał w wysiłkach pod warstwą rdzy, aby przypominać mieszkańcom wiecznie żywego miasta i samej Estelli o ich śmiertelności.
Z nadzieją, że życzliwy gąszcz krętych uliczek i zaułków zdołał ją uchronić przed niepożądanym wzrokiem, ruszyła w stronę Palais-Royal. U wrót teatru pogratulowała sobie złocistej kreacji, która tutaj prezentowała się nader wiarygodnie.
Pokonała łuk wyściełanych czerwonym pluszem schodów wiodących do przytulnego westybulu, którego imponujący przepych w blasku wielkiego żyrandola kazał jej zmrużyć oczy. Pięknie upięte kotary ze szkarłatnego aksamitu osłaniały zapewne wejścia na widownię. Każdy element wystroju połyskiwał złotem, od dyskretnych motywów na tapetach w kolorze wina poprzez kinkiety, balustrady górnych galerii, karnisze, sztukaterię wokół fresku na suficie po łagodnie wygiętą płaskorzeźbę ponad drzwiami w głębi pomieszczenia. Kobiety w sukniach od Chanel, Lelonga i Callot Sœurs spoczywały na niskich kanapach, a mężczyźni wśród wybuchów śmiechu raczyli się koniakiem i kalwadosem. Estella wiedziała, że francuska stolica nie wyrzekła się całkowicie uciech i rozrywki, lecz po spotkaniu z monsieur Aumontem doznała w teatrze wrażenia, jakby wylądowała na Księżycu lub gdzieś równie daleko od rzeczywistości zwiastującej rychłe oblężenie.
Od pianina dobiegły dźwięki fokstrota, na co kilka par popłynęło w tańcu mimo braku miejsca. Dziewczyna strząsnęła kaptur, uwalniając fale długich, ciemnych włosów i postąpiła naprzód.
Gdzieś tu był lelek kozodój. Przemykając wzrokiem po zebranych twarzach, dostrzegła błysk w oku mężczyzny stojącego na wprost w gronie towarzyszy, niepodobny w wyrazie do pożądliwych spojrzeń, jakimi ścigali ją inni.
Nie mogła się wycofać ani okazać zmieszania. Prężnym krokiem ruszyła przed siebie, a złote fałdy sukni zamigotały na jej drżących nogach pod rozchyloną peleryną. Nie musiała szukać sobie miejsca, okrąg samoczynnie się przed nią otworzył pod wrażeniem jej swobody ruchów i śmiałej postawy podpatrzonych na wybiegach.
Wymieniła z mężczyzną dwa lekkie cmoknięcia.
– Witaj, skarbie – zaszczebiotała znów tonem modelek, gdy postanawiały uwieść męża majętnej klientki, najczęściej nie bez powodzenia.
– Miło cię widzieć – mruknął, obejmując ją w talii na znak, że się nie pomyliła.
– Pasjonuje mnie ornitologia – rzekła cicho. – W szczególności lelek kozodój.
Nie okazał zainteresowania.
– Zatańczymy? – Z przepraszającym ukłonem w stronę towarzystwa powiódł ją między wirujące pary.
Estella powstrzymała go przed rozwiązaniem troków swojej peleryny.
– Wolę zachować płaszcz – zastrzegła w obawie, by jedwabne wykresy nie wpadły w ręce szatniarzy.
Jak na złość ledwie wykonali dwa obroty, muzyka zwolniła do rytmu zmysłowego walca, a w rozluźnionej o tej porze atmosferze wszelka odległość w tańcu wyglądałaby nienaturalnie. Estella przywarła piersią do jego twardego torsu. Wydawał się zbudowany z samych mięśni pod ogorzałą od słońca skórą, jak gdyby więcej czasu spędzał na zewnątrz niż w biurze. Brązowe oczy i włosy niemal tak ciemne jak jej dopełniały niezwykle przystojnej całości, której nie omieszkałaby docenić w innych okolicznościach. Tyle że jego nienaganna francuszczyzna brzmiała wręcz zbyt poprawnie jak na ojczysty język.
Milczał w oczekiwaniu, aż pierwsza się odezwie. Błagalna nuta w głosie monsieur Aumonta i plamy krwi na jego koszuli nie pozostawiały wątpliwości, że krawiec i matka Estelli uczestniczą w czymś bardziej niebezpiecznym niż pomoc humanitarna, a lelek im w tym pomaga. Dziewczyna wolałaby nigdy nie mieć z nim do czynienia, gdyby nie prośba przyjaciela domu, którego znała od dziecka.
– Mam przesyłkę dla pana – szepnęła po angielsku ze skronią przy jego policzku.
Tego się nie spodziewał.
– Kim pani jest? – zapytał ściszonym tonem w tym samym języku.
– Nieważne. – Znów przeskoczyła na francuski.
– Trochę za późno na dyskrecję – zauważył w odniesieniu do sensacji, jaką budziła suknia Estelli, teraz niekoniecznie po jej myśli.
– Tak nie ubierze się nikt o nieczystym sumieniu – wypaliła ku jego rozbawieniu.
– Pośmieje się pan później – fuknęła na skraju nerwów. Chciała jak najprędzej mieć to za sobą i wrócić do monsieur Aumonta, niech los ma go w swojej opiece, a przede wszystkim do domu w nadziei, by odnaleźć tam mamę, całą i zdrową.
– Przechera z pani – mruknął, prezentując nad jej głową radosny wyraz twarzy.
– Śpieszy mi się – odparła z takim samym uśmiechem na pokaz. – Gdzie najbezpieczniej zostawić płaszcz?
– Peter, ten przy schodach, dobrze go przypilnuje.
Estella wysunęła się z objęć partnera, rozplątała tasiemki peleryny pod brodą i przewiesiła ją w zagięciu łokcia, przytrzymując dłonią wnętrze lewej poły. Uznała, że ktoś, do kogo trafiają przesyłki okupione cudzą krwią, powinien zrozumieć aluzję. Żałowała płaszcza, który kosztował ją równowartość miesięcznego wynagrodzenia, lecz była to niewielka cena za ocalenie monsieur Aumonta. I mamy. I Paryża.
Wręczyła okrycie wskazanemu człowiekowi i zbiegła po schodach, targana niepokojem. Wypadła w mrok ulicy, byle dalej od tych niepojętych rzeczy, które napełniały ją trwogą, bo wróżyły kres pięknego świata paryskiej szwalni, w którym dojrzewała.
Dotyk dłoni na ramieniu przyprawił ją niemal o zawał. Jakimś cudem nie posłyszała kroków za plecami, a jednak stał tuż obok.
– Proszę to włożyć. – Okrył jej ramiona czarną marynarką. – W takim stroju nie dotrze pani do domu żywa o tej porze. Czy to ślady pani krwi znalazłem na pelerynie?
Estella drgnęła, gdy musnął palcami jej policzek, choć gest, który zrazu wzięła za próbę pieszczoty, szybko okazał się przejawem szczerej troski. Na widok jej reakcji natychmiast cofnął rękę.
– Nie, to monsieur…
– Mniejsza o nazwisko. Zabierze mnie pani do niego?
Dziewczyna skinęła głową i ruszyli w głąb paryskich uliczek, najwyraźniej również dobrze mu znanych, bo bez wahania dotrzymywał jej kroku w najskrytszych zaułkach, choć z lekkim dystansem. Gdy po przebyciu Passage Charlemagne zapuścili się w nieprzeniknioną plątaninę popękanych wapiennych murów Village Saint-Paul, rzucił jej pytające spojrzenie.
– Już niedaleko. – Były to pierwsze słowa, jakie wymówiła od początku marszu. A następnie dodała: – Kim pan jest?
Mężczyzna potrząsnął głową.
– Lepiej nie wiedzieć.
Szpieg. W ciemnym ustroniu tych głuchych podwórek bez przeszkód mógł ją unieszkodliwić pistoletem, nożem czy w jakikolwiek sposób to się odbywało, ale musiała zapytać:
– Po czyjej jest pan stronie?
– Zapomniałem pani podziękować – odparł jakby bez związku. – Te rysunki ocalą wielu francuskich obywateli.
– I brytyjskich? – przycisnęła.
– W ogóle alianckich.
Gdy dotarli do drewnianej bramy przy rue de Sévigné, Estella wślizgnęła się na podwórze i zdrętwiała na widok monsieur Aumonta leżącego na ziemi.
Postąpiła naprzód, lecz towarzysz zatrzymał ją w miejscu.
– Dopilnuję, by został pochowany jak należy.
„Pochowany. Boże! A co z…?”
– Maman… – Zabrzmiało to ledwie jak tchnienie w głębi ciemnej nocy.
– Proszę iść.
– A monsieur?
– Ja się nim zajmę.
Przypływ nagłej paniki rozpruł woal niefrasobliwości, który dotąd przesłaniał jej wzrok. Z sercem w gardle dziewczyna zawróciła, modląc się, by krawiec w swoich ostatnich chwilach się nie pomylił, a mama naprawdę była bezpieczna.
– Radzę wyjechać z Francji. I uważać na siebie.
W jego dotychczas powściągliwym tonie zadźwięczała niemal serdeczna nuta. Te ostatnie słowa towarzyszyły Estelli w drodze do domu. „Uważaj na siebie, maman. Już biegnę”.
Szczęśliwie dozorca chrapał na recepcji, dzięki czemu Estella nie musiała tłumaczyć się z zadyszki oraz męskiego fraka na ramionach. Pędem pokonała kolejne partie krętych schodów, zanim wpadła do mieszkania na poddaszu. Na widok mamy sączącej kawę w ciemnej kuchni spowił ją całun ulgi, niby jedwab, który jednak upadł na podłogę, gdy dostrzegła bladość policzków kobiety i drżenie filiżanki w jej dłoniach.
– Mów – szepnęła od progu Estella.
– Niewiele wiem – odparła cicho mama. – Monsieur Aumont pracuje chyba dla Anglików. Nigdy nie wyjaśnił dokładnie. Nie mógł. Ale ma mnóstwo krewnych w Belgii, Szwajcarii i Niemczech, od których dostawał ważne informacje. Musisz wiedzieć, że Żydzi nienawidzą nazistów. Monsieur Aumont też. Jak i ja.
– Ja także, ale czy to powód, aby się narażać?
– A co mi zostaje? Widziałaś dzieci, które razem z OSE* pomogliśmy wywieźć z Niemiec do Francji, aby uchronić je przed śmiercią. Nie mamy dla nich nic więcej niż talerz zupy i kilka ciepłych słów. Zabrano im rodziców wyłącznie z racji ich wyznania. Jak im nie pomóc?
To była prawda. Bezczynność oznaczałaby oddanie Paryża, utratę człowieczeństwa i przyzwolenie na to, by światem zawładnął bandytyzm.
– Na czym polega twój udział? – chciała wiedzieć dziewczyna.
Jeanne pociągnęła łyk kawy.
– Nie robię nic wielkiego. Głównie pomagam kamuflować działania monsieur Aumonta, wypatrywać w tłumie na peronie ludzi, których szuka. Samemu łatwo przegapić czerwoną apaszkę czy zielony beret. Zawsze czeka na dworcu, by odprowadzić mnie do domu po tym, co ma do zrobienia. Ale dziś nie wrócił.
– Monsieur nie żyje.
Wraz z tymi słowami jakby pękła jedna z nici, z których utkany był ich świat.
Jeanne sięgnęła po rękę córki.
– Jak to?
– Widziałam się z nim. Dostarczyłam za niego jakieś mapy.
– Proszę?
Estella uścisnęła dłoń matki i opowiedziała, co się wydarzyło. O spotkaniu we dworze, zakrwawionej koszuli, misji w teatrze i lelku kozodoju. Powtórzyła matce jego zapewnienie, że zadba o ciało krawca.
– Brzmiało szczerze – zakończyła cicho.
– Wzięłaś udział w spisku – wyszeptała mama, blada z przerażenia. – Wszędzie roi się od donosicieli. A lada chwila dotrze tu niemieckie wojsko. – Odetchnęła głęboko i uniosła głowę. – Musisz wyjechać z Francji.
– Nie przesadzaj.
– Natychmiast. – W głosie mamy zadźwięczała stal. – Nie masz wyboru. Jeżeli dzisiaj ktoś cię zauważył… – Strach nie pozwolił jej dokończyć zdania.
– Bez obawy, byłam ostrożna.
– Widziałaś plany, prędzej czy później skończysz jak monsieur Aumont. Poza tym w Paryżu nie masz szans, by zostać kimś więcej niż wyrobnicą, jak ja. Pojedziesz do Nowego Jorku.
– Lubię swoją pracę. Ponosi cię fantazja.
– Nieprawda. Spójrz, co masz na sobie. Takie suknie powstają w domach mody. Tu panuje wojna. Wkrótce nie będzie czego szyć ani czego nosić.
– Co po mnie w Nowym Jorku? – rzuciła dziewczyna lekko, niby dla żartu, zanim wspomnienie nieruchomego ciała monsieur Aumonta wyciągniętego w zaroślach obok ławki i nagła świadomość zagrożenia, w jakim znalazła się mama, ścisnęły ją za gardło. – Nie pojadę sama.
– Owszem. – W oczach mamy zalśniły łzy. – Już dawno temu monsieur poprosił, abym przejęła nadzór nad warsztatem, gdyby coś mu się stało. Nasze rzemiosło zanika. Jestem to winna jego pamięci. To nie ja przemyciłam mapy.
– Nic mi nie grozi. – „Radzę wyjechać z Francji”, posłyszała w myślach głos nieznajomego.
– Monsieur Aumont też tak sądził.
Estella wstała i wydobyła z kredensu butelkę porto. Napełniła dwa kieliszki, po czym wychyliła jeden szybkim ruchem, niezdolna wyobrazić sobie świata bez mamy, która posadziła ją pięcioletnią przy maszynie, znosiła do domu skrawki materiałów na ubranka dla szmacianej lalki, a podczas długich wieczorów przy dodatkowej pracy pozwalała u swoich stóp klecić ze ścinków fantazyjne kwiaty.
Od zawsze były we dwie. Co sobotę Estella towarzyszyła mamie na zakupach w Les Halles, a w każdy niedzielny poranek w kościele Saint-Paul-Saint-Louis. Przy jej boku wyciągała się wieczorem po powrocie z La Belle Chance, by pośmiać się z perypetii Huette i Renée lub po prostu zapaść w zdrowy sen po wielu godzinach szkicowania. Miała tylko mamę. Nie znała życia bez niej.
Niekiedy marzyła jej się siostra, ktoś bliski oprócz mamy, na kogo mogłaby liczyć. Próżne jednak były to fantazje, bo po śmierci Jeanne – uchowaj Boże – Estella miała zostać sama jak palec. Na temat ojca, który zginął na wojnie, w domu się nie mówiło.
Estella ponownie usiadła i odszukała dłoń mamy dla otuchy.
– Nie ma rejsów – stwierdziła bez wyrazu. – Chyba że jakimś cudem dotrę do Genui.
– Tydzień temu ambasada Stanów Zjednoczonych zamieściła w „Le Matin” zapowiedź ostatniego kursu do Nowego Jorku z Bordeaux.
– Dla amerykańskich obywateli.
Mama wstała i przecięła skromne wnętrze, w którym niewielu ludzi przy zdrowych zmysłach zgodziłoby się zamieszkać: ledwie dwa pomieszczenia, z czego jedno służące za kuchnię, jadalnię i pracownię naraz, bez dostępu do bieżącej wody, położone na szóstym piętrze bez windy i wyposażone tylko w najniezbędniejsze sprzęty oraz drogocenną maszynę do szycia. Zarobki w szwalni nie pozwalały na więcej.
Jeanne otworzyła starą drewnianą szkatułkę na przybory krawieckie – największy skarb w ich dobytku. Wieko zdobiła litografia przedstawiająca pęk dzikich irysów chłostanych wiatrem. Kształt wygiętych łodyżek zamiast uległości pod naporem żywiołu przywodził raczej na myśl triumfalny taniec i niezłomność. Mama wydobyła poduszeczkę igieł, srebrny naparstek, szpule nici oraz potężne nożyce, aż dotarła do ukrytego na dnie pisma.
– Masz amerykańskie dokumenty. – Podała zwitek córce.
– Proszę?
– Masz amerykańskie dokumenty – powtórzyła stanowczo Jeanne.
– Ile za to zapłaciłaś? Nikt się nie nabierze na trefne papiery, zwłaszcza teraz.
– Są prawdziwe.
Dziewczyna potarła oczy.
– Jak to?
Odpowiedź kazała na siebie czekać tak długo, że Estelli zaczęło szumieć w uszach.
– Twój ojciec pochodził z Ameryki. Urodziłaś się w Stanach.
– Przecież był francuskim żołnierzem – zaprzeczyła z uporem dziewczyna.
– Nie.
W pomieszczeniu zaległa cisza, gęsta niby wełniany koc tłumiący dostęp powietrza. Teraz mama jednym haustem pochłonęła swoją porcję wina.
– Pojechałam kiedyś do Nowego Jorku – wyznała w końcu. – I stąd się wzięłaś. Nie miałam zamiaru nigdy ci tego mówić, ale teraz najważniejsze, byś była bezpieczna.
Estella rozwinęła dokument, na którym widniało jej nazwisko i miejsce urodzenia zgodne z deklaracją mamy.
– Ale… wytłumacz mi.
Z oczu Jeanne popłynęły łzy.
– To zbyt bolesne.
– Wybacz, maman. – Estellę przeraził wyraz cierpienia matki. – Próbuję tylko zrozumieć.
– To w tej chwili bez znaczenia. Musisz uciekać z Paryża. Jutro odjeżdża ostatni pociąg na zamówienie ambasady. Poszłam wypytać na wszelki wypadek. Lecz potem zabrakło mi odwagi, aby ci powiedzieć. Nie chciałam cię stracić. Ale teraz to jedyne wyjście.
– Nie mogę cię zostawić. – Estellę zawiódł głos na myśl o podróży na drugi koniec ogarniętego wojną kraju w pociągu pełnym Amerykanów, by w Bordeaux wstąpić na statek do Nowego Jorku jako jedna z nich. Bez mamy.
– Wszystko będzie dobrze.
Dziewczyna zaniosła się szlochem.
– Chérie – wyszeptała mama, przytulając jej głowę do piersi. – Bądź dzielna, bo inaczej ja też się załamię.
Rozpacz w głosie Jeanne przyniosła odwrotny efekt. Obraz mamy samej w warsztacie, w ich mieszkanku, w łóżku wyzwolił w dziewczynie nieznane dotąd pokłady łez. Zapłakała nad czekającymi je latami rozłąki, w niepewności, czy jeszcze kiedykolwiek się zobaczą.
O świcie miasto nawiedził rój wyjących Stuk, które zbombardowały pobliską fabrykę Citroëna. To obróciło wniwecz wszelkie nadzieje Estelli, że mama zmieni zdanie, dodatkowo utwierdzając Jeanne w postanowieniu, by wyprawić córkę za ocean.
Po obfitującym w emocje poranku w zatłoczonym schronie bez słowa pośpieszyły na Gare d’Austerlitz. Błękit letniego nieba z poprzedniego dnia przesłaniała gęsta zawiesina dymu i popiołu.
– Oby zaczekali – mruknęła mama, podczas gdy Estella jeszcze łudziła się w duchu, że jakimś cudem pociąg odjechał o czasie pod ostrzałem i pozostawił ją z mamą w Paryżu.
Nikt nie dobijał się do drzwi ich klitki w środku nocy. Nikt jej nie szukał. Kto podejrzewałby młodą szwaczkę bez pojęcia o niczym? Słowa mężczyzny z teatru jednak nie dawały jej spokoju. A nuż sprowadziła na mamę zagrożenie? Zrobiło jej się zimno na samą myśl i tylko z tego względu pozwoliła się zaciągnąć na dworzec, objuczona walizką i maszyną do szycia. Główną część bagażu stanowiła szkatułka na przybory krawieckie. Podobnie jak maszynę Jeanne musiała wcisnąć ją córce na siłę, gdyż ta nie chciała słyszeć o pozbawieniu mamy najbliższych jej sercu przedmiotów. Wyraz zawodu w oczach kobiety kazał jej jednak zaniechać protestów. Poza tym miło było zachować na pamiątkę coś, co przy każdym użyciu zbliżyłoby ją do mamy.
Na stacji panował taki tłok, że z trudem torowały sobie drogę. Poranny nalot postawił na nogi całe miasto. Przekonawszy się, ile pocisków może sypnąć dwieście bombowców w pobliżu ludzkich domów, nikt nie był ciekaw tego, na co jeszcze je stać. Na peronach walały się porzucone kufry, meble, lampy, skorupy strzaskanej porcelany, uszkodzone maskotki, zepsuty, stary zegar stojący i inne rzeczy, które nie zmieściły się w bagażowni.
Estella poczuła strużki potu wzdłuż pleców, choć miała na sobie tylko zwiewną sukienkę. Letni skwar w nieprzebytej ciżbie utrudniał oddychanie.
W powietrzu ciążył nastrój stresu i desperacji, gdy ludzie podawali sobie niemowlęta nad głowami, by nie zmiażdżyć ich w tłumie. Dzieci trafiały na stół obok pociągu, zanim matki zdołały się ku nim przecisnąć. Lecz niektóre z nich wsiadały do odległych wagonów w przekonaniu, że ich dzieci są już na pokładzie, i dopiero w trakcie odjazdu rzucały się do okien, bębniąc pięściami w szyby z niemą zgrozą w oczach. Co teraz czekało te maluchy? Estella silniej przywarła do ramienia mamy.
– Tam! – Jeanne podążyła w stronę mniej obleganego peronu, omijając wzrokiem dramatyczne sceny dookoła.
W miarę jak zbliżały się do składu przeznaczonego dla obywateli Stanów Zjednoczonych, Estellę napełniło poczucie winy. Korzystała z nie swoich przywilejów. Nic jej nie łączyło z tym krajem oprócz angielskiej wymowy, którą – dziełem przypadku – wpoił jej Amerykanin. W pociągu panował ruch, choć nie taki, by należało gnieździć się w toaletach jak na każdej innej trasie. Murów nie znaczyły nabazgrane kredą wiadomości, które na sąsiednich peronach wsiadający na pokład zostawiali zaginionym bliskim. Stąd jechało się tylko w jednym kierunku – do Ameryki. Bez oddawania dzieci w obce ręce.
Amerykanie podróżowali w eleganckich garniturach i lśniących butach, a towarzyszące kilku z nich żony miały na sobie lekkie spódnice, czółenka, kapelusze i rękawiczki. Francuscy obywatele gotowali się w płaszczach, swetrach, trzech sukienkach naraz, na które nie starczyło miejsca w torbach.
O wiele za szybko Estella dotarła przed oblicze konduktora. W ostatniej chwili ujęła mamę za ramię.
– Powiedz mi więcej o ojcu.
Kobieta stanowczo potrząsnęła głową.
– Nie czas na to. Sprawuj się należycie, ma chérie. – Ucałowała córkę.
Dziewczyna zatonęła w jej objęciach.
– Jak zawsze – bąknęła z nikłym uśmiechem.
– Dobre sobie! – zakpiła Jeanne. – Ale niech tak zostanie. Zawsze bądź sobą.
Wzruszenie odebrało Estelli głos, zanim zdążyła ubrać myśli w słowa: „Dziękuję. Nigdy cię nie zapomnę. Uważaj na siebie”. Jej łzy utworzyły mokry ślad na bluzce Jeanne.
– Już pora. – Kobieta zrobiła krok do tyłu i delikatnie ponagliła córkę w kierunku pociągu, jak gdyby pierwszy raz odprowadzała ją do szkoły.
– Kocham cię – wykrztusiła w końcu dziewczyna. – To dla ciebie. – Wręczyła matce paczuszkę z bluzką z ostatnich kawałków złotego jedwabiu, nad którą spędziła noc. – Wkładaj ją, gdy będzie ci smutno.
– Idź.
Estella nagle odkryła nieznaną sobie twarz matki, gdy spod maski chłodnego opanowania z całą mocą przebiła mieszanina miłości i panicznego lęku.
Wstąpiła na pokład. Nie spuszczając z oczu pleców oddalającej się mamy, usłyszała: „Nie pchać się!” od mężczyzny, na którego przypadkiem wpadła. Gdy już miała zrezygnować, Jeanne odwróciła się i wypatrzywszy ją w oknie, posłała córce buziaka ze złotą bluzką przy sercu na znak pamięci. Po czym zniknęła.
Estelli nie pozostawało nic innego, jak otrzeć łzy, usiąść, zapisać w pamięci ten ostatni obraz mamy i z niepokojem czekać przybycia do Bordeaux, gdzie wciąż spodziewała się najgorszego. Zbyt trudno było jej uwierzyć w to, czego dowiedziała się poprzedniej nocy o swoim pochodzeniu.
Jednak zawiłości własnego losu uleciały jej z głowy, ledwie wyjechali za rogatki. Z początku z rosnącym sercem chłonęła widok tysięcy prężnych kobiet w spodniach i niebiesko-biało-czerwonych chustkach na splecionych włosach, maszerujących wzdłuż szpaleru równie dumnych, strzelistych topoli, których pociągłe cienie zdawały się prowadzić je ku ocaleniu. Lecz z każdym kolejnym kilometrem złudność tych nadziei coraz bardziej dławiła ją w gardle, gdy za oknem roztoczył się krajobraz niewyobrażalnej nędzy i niedoli, nieporównywalnych z tym, czego sama kiedykolwiek zaznała.
Pasażerowie w milczeniu spoglądali na długi korowód wychudzonych wielodniową tułaczką uciekinierów z Belgii, północnej Francji i Paryża. Jedna z kobiet szła z kotem na rękach, jakiś malec taszczył klatkę dla ptaków, a obok starszy pan z trudem nawigował taczką wypełnioną gromadką dzieci. Tu osłabiona staruszka na dziecięcym wózku, tam dziewczynka z lalką w objęciach, a wokół zatrzęsienie walizek, pudeł i tobołów z pościelą, garnkami, zwierzętami. Mężczyzn jak na lekarstwo. Gdzieniegdzie mignął rower. Większość przemieszczała się na własnych nogach. Samochody z materacami na dachach dla osłony przed bombardowaniem grzęzły w gęstej masie pieszych. Powozy konne próbowały wyminąć kolumnę bokiem. Nad głowami rozbrzmiewały klaksony furgonetek i ciężarówek po dach wypełnionych ludźmi.
Im dalej, tym więcej wędrowców padało na ziemię na skraju drogi i zalegało bez ruchu – głównie starsi ludzie niezdolni do tak wielkiego wysiłku bez jedzenia. Estella znów nie mogła powstrzymać łez, obejmując się za ramiona, bo gdyby wcześniej wiedziała, co się dzieje, nie paradowałaby po paryskich ulicach w złotym jedwabiu. Przypomniała sobie wstrząs, z jakim niedawno obserwowała demontaż witraży w Sainte-Chapelle, które w płóciennych pokrowcach wywieziono dokądś dla zabezpieczenia. Po raz pierwszy wówczas zdała sobie sprawę, że władze realnie liczą się z bombardowaniem, choć ucieszyła ją troska o skarby stolicy. Teraz zawstydziła ją ta naiwność: skoro rząd przewidywał naloty, dlaczego zadbali o szyby, nie o ludzi?
Parowiec Washington dźwigał na pokładzie tyle amerykańskich flag, że wyglądał jak kuriozalna reklama swojego kraju. I w zasadzie tak było. Barwy miały dać czytelny sygnał, że nie jest to okręt bojowy, a więc powinien bezpiecznie dotrzeć do celu, nienękany przez działa i torpedy, w odróżnieniu od wielu jednostek, które siły wroga zdążyły zatopić w wodach Atlantyku od wybuchu wojny. Estella oniemiała na widok dźwigów transportujących na pokład luksusowe auta co zamożniejszych pasażerów. Że też ludzie nawet w takiej chwili nie umieli wyrzec się komfortu. Ona musiała zostawić swój najcenniejszy skarb – mamę.
Statek był wypełniony tylko do połowy, co także ją zaskoczyło – dlaczego nie wpuścić na pokład choć części tych nieszczęśników zbłąkanych wśród francuskich pól bez względu na brak papierów? Lecz w Lizbonie, gdzie Washington zawinął po tych, którzy nie zdołali na czas dotrzeć do Bordeaux, przybyło tylu ludzi, że zaczęto ustawiać łóżka polowe w salonie, bibliotece, oranżerii, a nawet na dnie osuszonego basenu. Mimo to na statku zalegała cisza, jakby podróżowały nim bezgłośne widma. Wypisane na twarzach zatroskanie i lęk nie znajdowały wyrazu w słowach, szczególnie gdy padły instrukcje, by spać z kapokiem pod poduszką. Co dzień docierały wieści o kolejnych stratach. Naziści dobijali się do bram Paryża. Rząd uciekł, a wiatr rozsiewał po ulicach popioły dokumentów spalonych w ministerstwach.
Nocą jedenastego czerwca, gdy okręt zmierzał z Lizbony do Galway po kolejnych amerykańskich uchodźców, Estella wyszła na pokład, niezdolna zmrużyć oka. Za burtą panował nieprzenikniony mrok, lecz niebo ponad głową dziewczyny rozjaśniała łuna rzęsiście oświetlonych flag. Od Estelli także bił blask jedwabnej sukni, którą włożyła z tęsknoty za mamą. Oczami wyobraźni ujrzała ją w złotej bluzce, jakby tkanina stanowiła ich łącznik w przestworzach.
„Zawsze bądź sobą”, zabrzmiały jej w uszach ostatnie słowa Jeanne. Czyli kim, skoro znalazła się bez domu, pracy, rodziny, a wszystko, co o sobie wiedziała, okazało się kłamstwem?
Wyczuła obok siebie czyjąś obecność.
– Zapali pani? – Blondyn o bursztynowych oczach wyciągnął ku niej paczkę lucky strike’ów. Jego życzliwy uśmiech pozwolił jej na chwilę zapomnieć o kłopotach.
– Skąd pan wziął amerykańskie papierosy? – Estella z wdzięcznością zaciągnęła się dymem.
– Rodzice zabrali zapas, gdy przenieśli się do Francji rok temu. Mimo usilnych starań nie zdążyliśmy wszystkiego wykopcić.
– Nie wiedzieli, że mamy we Francji papierosy?
– Pani jest Francuzką?
– Tak – odparła rezolutnie. – Ale urodziłam się w Stanach.
Wyznanie zawisło w powietrzu sztywno i niefortunnie, jak niewypał petardy.
– To proszę nie mieć mi za złe, ale zdaniem moich rodziców gauloises’y to czysta smoła.
– W porównaniu z tym: pewnie! – odparowała.
Nieznajomy z urażoną miną chwycił się za serce.
– Że niby Francuzi są od nas bardziej zahartowani?
– Nie mają wyboru. Nikt nie napada Ameryki. – Estella strzepnęła popiół w ciemną toń pełną u-bootów, torped i Bóg wie czego jeszcze. Góry lodowe nie robiły już na nikim wrażenia.
– Jestem Sam – przedstawił się. – Przykro mi z powodu tego, co się dzieje.
– Estella. To nie Stany podbijają Paryż. Co pan robił we Francji?
– Mój ojciec jest lekarzem, a mama pielęgniarką. Przysłał ich Czerwony Krzyż. Ale muszą wracać.
– Czy nie właśnie teraz przysłużyliby się najbardziej? – wytknęła uszczypliwie Estella.
– Tak, ale mama jest chora. Kilka tygodni temu w szpitalu jeden żołnierz przypadkiem ją postrzelił, a teraz wdało się zakażenie.
– Coś poważnego? – Należało wbić sobie do głowy, że inni ludzie też mają bliskich, dla których ochrony zrobiliby wszystko.
– Nic jej nie będzie. Ale ojca dręczą wyrzuty. Boi się wyjść na tchórza. Choć przypuszczam, że w głębi duszy jest zadowolony z pretekstu do powrotu. Gdyby nie mama, ja bym wolał zostać.
– Pan też jest lekarzem?
– Nie – odrzekł z wahaniem. – Pomyśli pani, że żartuję…
– Tym bardziej proszę powiedzieć. Tak rzadko mam okazję się pośmiać.
– Dobrze, ale tylko dla poprawy pani samopoczucia – stwierdził pogodnie. – Otóż wziąłem urlop dziekański na akademii medycznej i przeniosłem się z rodzicami do Francji, gdzie zatrudniłem się jako konstruktor u Wortha. A pozwoliłem sobie panią zaczepić, bo nie mogę dociec, czyja to suknia. Fason przypomina Vionnet, ale o taką oryginalność posądziłbym raczej McCardell.
– Kogo?
– Claire McCardell. To amerykańska projektantka.
– Niestety. To moje dzieło.
Sam wydał przeciągły gwizd.
– Gdzie się pani tego nauczyła?
– Od mamy. Praktycznie dorastałam w szwalni. Moja specjalność to sztuczne kwiaty. Potem przez rok uczyłam się w szkole odzieżowej. Gdy ją zamknięto, co weekend chodziłam na targowisko Carreau du Temple, kupowałam tyle używanych ciuchów, na ile było mnie stać, a w domu wypruwałam wszystkie nici i zszywałam od nowa, by zobaczyć, jak się to robi. Tydzień później wymieniałam je na inne.
– Więc pani zrozumie, dlaczego wolę kroić tkaniny niż ludzi. Proszę. – Podał jej kolejnego papierosa, bo pierwszego skończyła szybko, złakniona od wielu dni.
– W jaki sposób student medycyny trafia do domu mody?
– Moja mama też lubiła szyć. Jestem jedynakiem, więc w dzieciństwie jej pomagałem. Rodzice leczyli głównie mniej zamożnych mieszkańców Manhattanu, toteż sporo czasu spędziłem w domach włoskich szwaczek, żydowskich krawców i polskich hafciarek i tak się wyszkoliłem. A gdy wszyscy mężczyźni z Paryża poszli na front, zwolniła się posada.
– U Wortha nie przyjmują byle kogo – zauważyła Estella.
Czerń poniżej przeciął błysk światła.
– Co to? – zapytał Sam.
– Nie wiem. – Nagły strach zmroził Estelli krew w żyłach.
Silniki nie pracowały, a miarowy plusk wody o burty w zapadłej ciszy zdawał się rozsadzać im uszy. Właz do wnętrza zatrzasnął się za ich plecami jednocześnie z uruchomieniem syren alarmowych. Rozbrzmiewający komunikat wzywał pasażerów do ewakuacji szalupami.
– Dlaczego? – wyjąkała Estella, nie chcąc usłyszeć odpowiedzi, a głowę wypełniły jej wspomnienia okrętów, które padły ofiarą ataków w ciągu minionego roku.
– To Niemcy – usłyszała na potwierdzenie swoich obaw.
„Tak się to skończy”, przemknęło jej przez głowę. Na morzu, w czarnej wodzie wśród jeszcze czarniejszej nocy. Daleko od mamy. W towarzystwie mężczyzny, z którym zdążyła zamienić ledwie kilka słów.
Co teraz? Z nerwów ścisnęła papierosa w palcach. Czy nastąpi wybuch? A może bomba nadciągnie bezgłośnie, niby rekin, i ugodzi w najmniej spodziewanym momencie, zanim zdążą spojrzeć śmierci w oczy? Diabli nadali lelka kozodoja. To przez niego się tu znalazła.
„Kocham cię, maman!”, zawołała w myślach.
– Chodź ze mną – rzucił Sam.
– Poszukaj rodziców. Ja dam sobie radę. – Próbowała nadrabiać miną, jakby samotne oczekiwanie na wystrzeloną torpedę wcale jej nie przerażało. Dla dodania sobie odwagi zaciągnęła się dymem z papierosa. Tymczasem na pokład wyległy tłumy pasażerów, a z megafonów płynęło ostrzeżenie, że Washington znalazł się na celowniku łodzi podwodnej III Rzeszy.
– Musisz mi pomóc. Najpierw ratują kobiety i dzieci. Moja mama dostanie ataku paniki, ktoś musi się nią zająć, gdy mnie ani ojca nie będzie.
Estella z wdzięcznością skinęła głową, choć przypuszczalnie uciekł się do przesady, i podążyli za tłumem.
Matka Sama stawiała opór przed zajęciem miejsca w szalupie.
– Bogu dzięki! – zawołał jej mąż na widok syna.
– To Estella – rzekł Sam do matki. – Dotrzyma ci towarzystwa, zanim się spotkamy.
– Sammy! – Kobieta ucałowała go w policzek. – Wybacz mi!
– Co? – Młodzieniec zmarszczył brwi.
– Że nalegałam, abyś był lekarzem. Nigdy więcej nie będę się wtrącać do twojej przyszłości, o ile…
„O ile przeżyjemy”.
– Trzymam cię za słowo. – Sam zerknął na Estellę. – Do zobaczenia na falach.
– Za kilka chwil – odparła dziewczyna w nagłym przypływie determinacji. Bo za wszelką cenę musiała zachować nadzieję, choćby jej ostatni promień. Nie mogła pozwolić Niemcom jej sobie odebrać i stać się jedną z tych, których ciała widziała przy drodze z okien pociągu. Usiadła w łodzi obok matki Sama.
Wszystko odbywało się sprawnie i w ciszy – inaczej, niż można by sądzić. Nikt nie krzyczał i nie rozpaczał, nawet łez popłynęło niewiele. Jakby skala traumatycznych przeżyć minionego tygodnia stępiła w ludziach emocje. Takie przynajmniej Estella odniosła wrażenie, gdy załoga przekazała wiadomość, że Niemcy zgodzili się poczekać dziesięć minut na ewakuację statku, co dawało szansę na przetrwanie pośrodku oceanu do czasu nadejścia pomocy.
Dziewczyna wzięła matkę Sama za rękę, jak postąpiłaby wobec własnej mamy. Amerykanka wyglądała na całkowicie przybitą i oderwaną od rzeczywistości, z głową ukrytą w ramionach.
– Dziękuję, moja droga. – Drugą dłonią kobieta sięgnęła do gęsto zdobionego cekinami gorsetu pod płaszczem. Estella rozpoznała świetnie wykonaną podróbkę „Cyklonu” marki Lanvin z dwiema sutymi falbanami z czarnej tafty – kreacji doskonałej na bal, a nie wyścigi z niemieckim u-bootem po Atlantyku.
– Ależ ze mnie elegantka od siedmiu boleści – bąknęła kobieta wstydliwie, pochwyciwszy spojrzenie dziewczyny. – Tak stwierdził mój mąż.
Rozchyliła płaszcz, pod którym zamigotała boczna, wyszywana paciorkami kieszeń na tle tkaniny, w której czerni – głębokiej jak otaczająca je noc – połyskiwał refleks nadziei.
– To jest nas dwie – rzekła Estella, spoglądając po sobie.
– Ta suknia dodaje mi siły. – Matka Sama wyprostowała plecy z uniesioną głową. – Czuję się w niej najbardziej autentyczną wersją samej siebie. Jakby budziła we mnie to wszystko, co gdzieś po drodze straciłam. Pewnie nie rozumiesz.
Estella poczuła pieczenie pod powiekami.
– Owszem, doskonale – odrzekła schrypniętym głosem.
Tak było. W tej sukni matka Sama nabierała siły, by z godnością stawić czoła czającemu się pod wodą złu, podobnie jak złoty jedwab uczynił z Estelli kobietę, która w imię wyższych wartości ośmieliła się nawiązać kontakt z obcym mężczyzną w teatrze na prośbę bliskiego człowieka. Przynosił też ukojenie, jak wcześniej na pokładzie, gdy jej myśli uleciały ku mamie pieszczącej fałdy bluzki, aż niemal poczuła jej dotyk.
Ubiór krył w sobie niepojętą moc. Stanowił coś znacznie ważniejszego niż tylko okrycie. Chybocząc się na łodzi ratunkowej wciąż umocowanej do burty na chwilę przed wodowaniem, Estella poprzysięgła sobie, że jeżeli wyjdzie z tego cało, marzenia staną się celem jej poczynań, a nie miłą odskocznią od rzeczywistości. Nie mogła walczyć na froncie, nie mogła obronić Paryża, ale mogła tworzyć ubrania, które będą dodawać kobietom odwagi, rezonu i otuchy, tak potrzebnych w tych mrocznych czasach.
Pogrążona w myślach, nie zauważyła pierwszych palców brzasku przecierających niebo z coraz większym rozmachem. Z zadumy wyrwały ją dziwnie radosne okrzyki oraz warkot uruchomionych silników. Wśród ogólnego poruszenia i syku rozpruwanej wody okręt nabierał pędu, kierując się ku słońcu, niczym ku wybawieniu.
– Co się stało? – zapytała matka Sama.
– Nie wiem – odparła Estella. – Chyba już po wszystkim.
– Naprawdę?
– Na to wygląda – powiedziała z nadzieją dziewczyna.
Z głośników dobiegła informacja, że faktycznie alarm został chwilowo odwołany, a dowódca u-boota, który wziął ich za inny okręt, teraz pozwolił im dalej płynąć. Jednak pasażerowie mieli pozostać w szalupach na wszelki wypadek. W powietrze wzbił się ogłuszający wrzask, nieznajomi padali sobie w ramiona, a każda twarz promieniała nie mniej niż rozjarzona tarcza nad horyzontem.
Estella, z dłonią nad oczami, przesiadła się, by osłonić od światła matkę Sama.
– Jestem Clarice. – Pod wpływem ulgi kobieta rozluźniła palce ściskające połyskliwą tkaninę na piersi. – Gwoli nadrabiania uprzejmości.
– Estella. Dobrze, że mamy okazję je nadrobić – odparła z uśmiechem.
– Na dnie morza byłoby trudniej. Czy widzisz gdzieś Sama?
Estella przeczesała wzrokiem łodzie wzdłuż przeciwnej burty i wskazała ręką młodzieńca.
– Jak długo mamy tu zostać? – Clarice zmieniła pozycję, tłumiąc bolesny grymas.
Dziewczyna przypomniała sobie o jej dolegliwościach.
– Pewnie tylko trochę. Nie palę się spać tutaj przez dwa tygodnie – zażartowała, by odwrócić uwagę Amerykanki od cierpienia. – Chociaż pryczy w kantorku pocztowym niewiele bliżej do luksusów.
– Dlaczego nie masz kajuty?
Estella wzruszyła ramionami.
– Z braku wolnych miejsc. Nie szkodzi, nie jestem jedyna.
– Przeniesiesz się do mnie, a mąż będzie spał u Sama.
– Nie trzeba – zaoponowała dziewczyna.
– Samotna kobieta nie powinna nocować byle gdzie. Ktoś mógłby zrobić ci krzywdę.
Estella nie mogła powstrzymać rozbawienia.
– Wisimy w szalupie pośrodku oceanu pełnego u-bootów, a ja mam się bać spania pod biurkiem?
Clarice zawtórowała jej śmiechem.
– Towarzystwo dobrze mi zrobi. George całe dnie spędza przy chorych, ale nie pozwala mi pomóc. Mówi, że mam odpoczywać. A Sam włóczy się Bóg wie gdzie i kurzy jednego papierosa po drugim. Od przewracania się na łóżku w samotności z głową pełną obaw jeszcze nikt nie wyzdrowiał.
Okręt zmienił kurs, pozwalając się odprężyć twarzom zmęczonym blaskiem słońca, a serca wypełniło przyjemne poczucie wspólnie odniesionego triumfu. Gdy silniki zamilkły, członkowie załogi pomogli pasażerom wrócić na pokład i rozprostować nogi.
Sam i jego ojciec przypadli do Clarice, na przemian chwytając ją w ramiona. Estella umknęła wzrokiem, jakby to pozwoliło uśmierzyć jej tęsknotę za mamą. Gdy Clarice wyjaśniła mężczyznom nowy podział łóżek, wbrew przewidywaniom dziewczyny nie padł ani jeden głos sprzeciwu. Zamiast tego Sam posłał jej uśmiech.
– Świetnie. Tym łatwiej cię znajdę, gdy zachce mi się zapalić z kimś o piątej rano.
– Na pewno nie masz nic przeciw temu? – zapytała Estella.
– Chyba żartujesz! Mam powyżej uszu czytania Przeminęło z wiatrem, aby mama wytrwała w łóżku, bo szczerze mówiąc, „moja droga, nic mnie to nie obchodzi”.
Wszyscy wybuchnęli śmiechem, po czym Sam poszedł z Estellą do salki pocztowej po jej walizkę i maszynę do szycia.
– Sądzisz, że twoja mama naprawdę pozwoli ci robić to, co chcesz, gdy dotrzemy na ląd? – zagadnęła Estella.
– Słowo się rzekło – odparł uradowany.
– Znajdzie się coś dla ciebie w Stanach?
– Aż nadto. Bez dostaw z Paryża amerykański przemysł modowy nabierze w tym roku rozmachu.
– O tym nie pomyślałam – przyznała powoli.
Oczywiście miał słuszność. W nadchodzącym sezonie trudno było oczekiwać chętnych na zakupy w Paryżu ani liczyć na przemyt kopii wykrojów, skoro ruch morski miał zostać wstrzymany. Czymś trzeba będzie zapełnić szafy Amerykanek pozbawionych francuskich trendów.
– A ty masz coś na oku? – spytał Sam.
– Nie. – Po chwili wahania Estella postanowiła odsłonić karty. Opowiedziała mu o przerysowywaniu markowych projektów dla potrzeb amerykańskich zaopatrzeniowców, którzy skupowali szkice po półtora dolara za egzemplarz, aby następnie przesłać je do Nowego Jorku, gdzie służyły do lokalnej produkcji „autentycznych” podróbek Chanel.
– Mam więc kilka kontaktów, może uda się od tego zacząć.
– Ja też chętnie pomogę – powiedział z ożywieniem Sam. – Przy Siódmej Alei mieści się największy targ odzieżowy. Podrobiliby własną babkę, gdyby tylko ktoś zechciał ją nosić. Mówią na to „dzielnica mody”. Spróbuj znaleźć pracę jak najbliżej numeru pięćset pięćdziesiąt i na pewno nie dalej niż czterysta pięćdziesiąt. A sądząc po tej sukni, nie zdziwiłbym się, gdybyś pewnego dnia otworzyła swój własny zakład.
Estelli zaświeciły się oczy. Naprawdę wiele by dała, by jego słowa się sprawdziły.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
TYTUŁ ORYGINAŁU: The Paris Seamstress
Redaktorki prowadzące: Ewelina Czajkowska, Olga Gorczyca-Popławska Wydawczyni: Maria Mazurowska Redakcja: Adrian Kyć / Rytm pisania Korekta: Anna Żukowska Projekt okładki: Łukasz Werpachowski Zdjęcie na okładce: © Fabian; © XtravaganT / Stock.Adobe.com
Copyright © 2018 by Natasha Lester The moral right of the author has been asserted. All rights reserved.
Copyright © 2024 for the Polish edition by Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.
Copyright © for the Polish translation by Anna Sauvignon, 2024
Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.
Wydanie elektroniczne Białystok 2024 ISBN 978-83-8371-254-3
Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl
Plik opracował i przygotował Woblink
woblink.com