32,90 zł
Pstryk! – nikt jeszcze nie wiedział, że to ostatnie chwile klasy piątej.
Jedno niewinne zdjęcie klasowe. Jedna noc w domu bez opieki dorosłych. I się zaczęło…
Tośka nie zamierza czekać bezczynnie. Po zniknięciu przyjaciółki od razu postanawia wziąć sprawy w swoje ręce. Można przecież zawiadomić klasowego hakera, można włamać się do zakładu fotograficznego, sprawdzić, czy z innymi wszystko w porządku…
A potem stanąć do walki. Z kim? Z fotowampirem? Tylko kto uwierzy w jej historię…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 143
Paweł Beręsewicz
DZIEWIĘĆ CZERWONYCH IKSÓW
© by Paweł Beręsewicz
© by Wydawnictwo Literatura
Okładka: Monika Pollak
Korekta: Lidia Kowalczyk, Joanna Pijewska
Wydanie I, Łódź 2024
ISBN 978-83-8208-787-1
Wydawnictwo Literatura
91-334 Łódź, ul. Srebrna 41
tel. (42) 630-23-81
www.wydawnictwoliteratura.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Błaszczyk
X
A teraz, uwaga, wszyscy patrzą w aparat i… LUBICIE DŻDŻEM DŻDŻOWNICOWY?
PSTRYK!
Olka przyłapało na niezbyt mądrej minie. Wygląda trochę jak zmoknięty kurczak – na zdjęcie wzięli nas zaraz po WF-ie. Usta układają mu się w przeciągłe „nieeeee”, ale oczy patrzą gapowato, jakby nie zrozumiał pytania.
Stojąca po jego lewej stronie Amelka przeciwnie – najwyraźniej nie tylko zrozumiała, ale okropnie ją ubawiło. Głowę ma lekko odchyloną. Kitą czarnych włosów prawie łaskocze Olka w odstające ucho. Robi reklamę swojej paście do zębów i zaciska powieki, jakby ze śmiechu miały jej zaraz trysnąć łzy. Lewą rękę trzyma na ramieniu Klaudii – bo dalej na zdjęciu jest Klaudia.
Ta nie dała się zaskoczyć. Jak zawsze przygotowana, uśmiecha się skromnie, a skórę ma w takim kolorze, jakby od samego narzekania, że w te wakacje znowu Egipt, można się było opalić.
Następna w rzędzie Majka sięga jej niewiele powyżej ramienia. Nie dość, że najmniejsza w klasie, to jeszcze sekundy nie ustoi w spokoju. Na zdjęciu zastygła powykręcana na wszystkie strony – pięty vansów w jedną, dziury na kolanach w drugą, tylne kieszenie dżinsów w trzecią, brokatowe gwiazdy na froncie T-shirtu w czwartą. Po obu stronach przekrzywionej głowy sterczą wesołe kitki. Dżdżemowi dżdżownicowemu Majka mówi „nie”, odsłaniając większość uzębienia.
Potem jestem ja. Gdybym wiedziała, że będą zdjęcia, założyłabym bluzkę z kotem zamiast tej z motylem. Motylowi wytarł się już trochę wzorek na skrzydełku. Zasłaniam to miejsce różową torbą z jednorożcem. Chcieli, żebym trzymała tabliczkę „Klasa V”, ale powiedziałam, żeby sobie sami trzymali. Co ja jestem? Podstawka do napisów? Potem już nikt nie chciał trzymać i musieli „Klasa V” napisać kredą na tablicy, przed którą stoimy.
Minę mam oczywiście najgłupszą ze wszystkich. Kiedy inni mówią już „eee”, ja jestem dopiero przy „ń”, a do tego gapię się gdzieś w bok. Musiał pstryknąć akurat w tym momencie? Zerknęłam dosłownie na ułamek sekundy. Niewykluczone, że to po prostu trącona wiatrem gałąź wielkiego klonu za oknem maznęła cieniem po szkle albo lądujący na parapecie gołąb na mgnienie oka zmienił kąt padania światła. Ja jednak przez bardzo, bardzo, bardzo krótką chwilę byłam prawie pewna, że ktoś na mnie patrzy zza szyby. Na drugim piętrze, rozumiecie? Już tak czasem mam, że mi się głupie rzeczy zwidują. Amelka uważa, że to przez nasze warunki mieszkaniowe.
Po mojej lewej stronie stoi Boguś. Też nie wyszedł specjalnie korzystnie. Głowa wciśnięta w kark, jakby mu jakaś mrówka chodziła po szyi – ale nie taka gryząca, tylko okropnie łaskocząca. Okrągła buzia Bogusia jednocześnie sroży się i chichocze.
Stojąca obok niego Maryśka patrzy w obiektyw z niesmakiem. Sądząc po zmarszczonym nosie, żart o dżdżownicowym dżdżemie uważa za raczej słaby. Ma grzywkę przyciętą laserową przycinarką do grzywek i idealnie wyprasowaną bluzkę. Nie śmieje się z byle powodu.
Następny po niej, Michał, to sfotografowana niewinność. Uśmiech ma łagodny, oczy pełne słodyczy – oczywiście zupełnie nie wie, co w tej chwili robi jego prawa ręka. A ta – schowana za plecami Maryśki – wędruje w stronę Bogusia i pociąga za krótkie włoski na jego karku.
I wreszcie ostatni w rzędzie, Haczyk. Między nim a Michałem jest niewielka przerwa. Może piętnaście centymetrów, może dwadzieścia – w każdym razie dystans rzuca się w oczy. Haczyk wygląda jak wklejony z innego zdjęcia. Zza prostokątnych okularów z nieobecną miną patrzy prosto przed siebie, jakby cały czas widział monitor komputera, sprzed którego tak niechętnie się rusza. Prawą rękę trzyma opartą na półeczce pod tablicą za plecami Michała, ale bardzo się pilnuje, żeby go nie dotknąć.
Klasa piąta – dosłownie ostatnie chwile.
X
Moim zdaniem nie było wątpliwości, kto wyszedł najgorzej. Ja.
– No coś ty, Tośka! – upierała się Amelka. – Ja gorzej, i to sto razy.
– Co wy w ogóle gadacie? – marudziła Klaudia. – Wy to ładnie wyszłyście. Nie to co ja. Patrzcie, co mam na głowie. Jakieś kretyńskie kukuryku.
Klaudia już w szkole, zaraz po rozdaniu zdjęć, zagroziła, że podrze swoje na strzępy, podepcze i wyrzuci do kosza. Na razie jednak tego nie zrobiła. Idąc razem z nami poboczem szosy, niosła je w ręce razem ze świadectwem i co jakiś czas zerkała na nie z bólem. Cierpiała na widok samej siebie „potwornie oszpeconej” maleńkim kosmyczkiem, który ciut-ciut odstawał od reszty gładko zaczesanych włosów.
– Lepiej mnie sobie wytnijcie – radziła. – Psuję wam całe zdjęcie.
– To mnie sobie raczej wytnijcie – zrzędziła Amelka. – Wyszłam jak kretynka.
Ja też walczyłam o swoje:
– E tam! To chyba nie widziałyście mnie. Gapię się w bok, jakbym jakiegoś upiora zobaczyła. Oczywiście musiał pstryknąć akurat w tym momencie.
– Nie mogłyście mi powiedzieć, żebym się przyczesała? – lamentowała Klaudia.
– Przecież się czesałaś – powiedziałam.
Doszłyśmy właśnie do hurtowni sztucznych kwiatów Bukiecik. Tu Klaudia skręcała.
– No to (CMOK!) na razie (CMOK!), dziewczyny. – Sprawiedliwie rozdała nam po pożegnalnym całusie.
– Jutro lecicie? – spytała ją Amelka.
– Weź mi nie przypominaj!
– A co? Nie cieszysz się?
– No, proszę cię. Ile można do tego Egiptu!
– No, proszę cię. Ile można do tego Egiptu! – przedrzeźniała Amelka, kiedy zostałyśmy same. Tak przy tym niemiłosiernie wykrzywiała twarz, że aż parsknęłam ze śmiechu.
– Ty to świnia jesteś, wiesz? – powiedziałam z uznaniem.
– Wiem – przyznała bardzo z siebie zadowolona.
Amelka skręcała przy sklepie U Teresy i dalej szłam już sama. Nie miałam daleko. Jeszcze tylko jakieś sto metrów wzdłuż głównej ulicy, później przy tabliczce „koniec Pelsztyna” na drugą stronę i stamtąd kawałek najpierw asfaltową, potem ułożoną z pięciokątnych płyt, a w końcu polną drogą do naszej Rybakówki.
Uprzedzę pytanie. Nie. Nikt w naszej rodzinie nie jest rybakiem. Najbliższą rybę w okolicy można znaleźć w zamrażarce U Teresy, a następną jakieś piętnaście kilometrów dalej w przysychającej latem Szaszorce. Do czegoś, co od biedy można nazwać jeziorem, będzie od nas z trzydzieści kilometrów, a do morza to nie wiem ile, ale samochodem jedzie się cały dzień z dwiema krótkimi przerwami na siusiu i jedną dłuższą na obiad w McDonaldzie. Gdyby nasz dom miał wziąć nazwę od zajęcia gospodarza, byłby raczej Informatykówką. Albo Specjalistówką IT, jeśli się kierować wizytówką taty.
I nie – znowu uprzedzę – nie jestem Tosia Rybak. Ani też Rybakowska, Rybczyńska, Ryba, Rybacka, Rybarczyk ani nawet Karpińska. Nie ma nic rybnego w nazwisku Potrzeba. Zresztą dom – jak twierdzi tata – nazywał się Rybakówka, już kiedy go ileśtamnaście lat temu z mamą kupowali. Skąd nazwa? – tego nikt im nie umiał wyjaśnić. „A bo ja wiem? – rozkładali ręce najstarsi sąsiedzi. – Odkąd pamiętam, tak się mówiło. A wcześniej tu Niemcy mieszkali, to kto ich tam wie?”
Dom jest stary, do połowy odnowiony i do połowy tej połowy z powrotem postarzały. Na razie jeszcze widać, dokąd rodzice doszli z remontem, zanim zachorowała mama: tam, gdzie sięga jasnożółty, nieobłażący tynk, całe i wolne od mchu dachówki, szczelne rynny bez zielonych zacieków i okna, które da się otworzyć, a potem zamknąć. Pochód nowości zatrzymał się, kiedy dwa lata temu zostaliśmy tylko tata i ja. Bo teraz już nie mam mamy. Od tego czasu na nowo otynkowane ściany zdążyły już wypełznąć zielone wykwity, jakby chwilowo pokonana starość zamierzała odzyskać utracone tereny.
Dom jest dla nas dwojga o wiele za duży. Wystarczą nam dwa pokoje – jeden dla taty, drugi dla mnie, kuchnia, łazienka i salonik z drewnianą podłogą i wyjściem do zdziczałego ogrodu. W nieużywanej części hula wiatr i zalatuje wilgocią. Tata mówi, że trzeba by tam dociągnąć ogrzewanie, bo inaczej cali spleśniejemy, ale na razie jakoś tego nie robi. Na razie też nie spleśnieliśmy.
– Jestem! – zawołałam od progu.
Ucichł terkot klawiatury i przez drzwi po lewej na biurowym krześle wjechał do sieni tata, robiąc przy tym półtora obrotu wokół własnej osi. Mimo zmęczonej twarzy i siwych smużek przy uszach, na wygłupy najwyraźniej nie czuł się za stary.
– I jak? – spytał. – Zdałaś?
– Jakoś.
Tak naprawdę to zdałam całkiem nieźle.
– Uff! – zaśmiał się tata. – Kamień z serca.
Świadectwo razem z klasowym zdjęciem położyłam na stole w kuchni i wyjęłam z lodówki resztę Zupy Tygodnia. Odgrzałam ją, a tata zrobił sobie przerwę i chwilę gadaliśmy, jedząc.
– Reszta też zdała? – wypytywał.
– Yhm.
– A ktoś ma jakieś ciekawe plany na wakacje?
– Klaudia do Egiptu jedzie.
– No, no. Wygląda na to, że plastikowe kwiaty dobrze się sprzedają. O! – Zauważył. – Zdjęcie dostałaś? Mogę zobaczyć?
– Tylko nie polej zupą.
Podsunęłam mu fotografię, a on obejrzał, nie dotykając.
– A pani wychowawczyni nie ma? – zdziwił się.
– Maliny? – Zesztywniałam. – No nie ma, a co?
Tata trochę się zmieszał i zamachał rękami.
– A nic, tak tylko pytam. Po prostu za moich czasów na klasowych zdjęciach zwykle byli wychowawcy.
Nie skomentowałam, ale pomyślałam z przekąsem, że rodzice to chyba raczej powinni na klasowym zdjęciu w pierwszej kolejności szukać swoich córeczek. Nie mam nic przeciwko Malinie, ale ostatnio wszystkie nasze rozmowy na jej temat kończyły się nieprzyjemnie. Zaczęło się od tego, jak przyszła do nas do domu. Przyniosła tekst mojej roli w jasełkach (jakby nie było maila) i tak się jakoś stało, że została na kolacji. Przegadali z tatą cały wieczór, a ja siedziałam jak na szpilkach.
Kiedy poszła, tata powiedział:
– Nawet miła ta wasza pani Malinowska. Może byśmy ją jeszcze kiedyś zaprosili, co?
– Po co? – żachnęłam się. – Codziennie ją widuję w szkole.
– Ale ja nie.
– Są wywiadówki!
Teraz też pytanie o Malinę popsuło mi humor. Tata chyba to wyczuł, bo szybko zmienił temat. Końcem łyżki postukał w zdjęcie i spytał:
– A ten to kto?
– Ten? – Zerknęłam. – Haczyk.
– A! Ten od komputerów, tak? Jak ma na imię?
– Miłosz.
– A czemu tak z boku stoi?
– Bo jest dziwny – ucięłam obojętnie.
Następne trzy albo cztery łyżki zjedliśmy bez gadania, a potem tata zapytał:
– A zdjęcie kto robił?
– Fotograf.
– No popatrz! A toś mnie zaskoczyła!
– No to nie wiem, jak mam ci powiedzieć – obruszyłam się. – Taki wysoki, z siwym kucykiem. Skórzana kurtka, kowbojskie buty, tatuaż na ręce. Też trochę dziwny.
– A! – przypomniał sobie tata. – To pewnie ten, co ostatnio otworzył zakład na rynku. Podobno przyjechał gdzieś z drugiego końca Polski. Dziwne. Zakład fotograficzny w dzisiejszych czasach? To się jeszcze w ogóle może opłacać? I do tego w takim Pelsztynie? Nie sądzisz, że to trochę podejrzane?
Tata mnie znał. Wiedział, że nic mi tak nie robi na humor jak nasze horrorozmówki. Nie mogłam nie skorzystać z wystawki.
– Bo może wcale nie chodzi o to, żeby się opłacało – powiedziałam tajemniczo.
– Nie? A o co?
– Może, żeby się nie rzucać w oczy…
– Fiu, fiu, fiu! – Tata zagwizdał przeciągle. – Myślisz, że ma coś do ukrycia?
– Nie wiem, wygląda podejrzanie.
– Że z kucykiem?
– Siwym. I takie oczy ma.
– Jakie?
– No takie trochę jakby… zbrodnicze.
– Myślisz, że morderca?
– Chyba nawet seryjny.
– Fotomorderca?
– Mordograf.
– No to całe szczęście, że dzisiaj w nocy nas tu nie będzie.
Ups! Dopiero to mi przypomniało, że była mowa o jechaniu do biura. W przypadku taty to znaczyło trzysta pięćdziesiąt kilometrów w jedną stronę i tyle samo w drugą. Cztery, pięć razy do roku musiał się tam pojawiać. Zabierał mnie wtedy ze sobą, na miejscu podrzucał do dziadków, a sam szedł załatwiać swoje pracowe sprawy. Nocowaliśmy w jego dawnym pokoju – na biurku nadal stał przedpotopowy komputer wielkości piekarnika – i następnego dnia wracaliśmy. A ja się na jutro umówiłam z Amelką!
– A może ja bym mogła zostać, co? – wyrwało mi się.
Prawdę mówiąc, na myśl o nocy w pustym domu czułam się trochę nieswojo. W ciemności zawsze coś trzeszczało, stukało, szeleściło. Oczywiście wiedziałam, że to prawdopodobnie tylko stare drewno, kuna na strychu, nietoperze – mimo to raźniej było mieć za ścianą kogoś, kto boi się mniej. Za to gdyby już się udało przeżyć tę noc… – myślałam. – Przez cały dzień miałybyśmy z Amelką dom tylko dla siebie! Kusząca perspektywa. Nie żeby mi tata jakoś specjalnie przeszkadzał – po prostu do zabawy w piękne miliarderki tatowie nie są ani trochę potrzebni.
– Zostać? – zaniepokoił się tata. – Sama?
Wzruszyłam ramionami może trochę zbyt energicznie.
– A co za problem?
– Nie bałabyś się?
– Czego?
– A nie chcesz pojechać? – W jego głosie słychać było, że sam ma wątpliwości, czy to atrakcyjna propozycja. – Niby rzeczywiście dziadkowie są nad morzem – myślał dalej na głos. – Trochę byś się chyba sama wynudziła.
Pokazałam miną, że nie zaprzeczam, i czekałam na ostateczną decyzję. Wcale nie byłam pewna, jaką bym wolała.
– Niby już duża z ciebie dziewczyna…
Czułam, że tata sam siebie przekonuje, i coraz większego miałam stracha. Niemrawo wymamrotałam:
– No.
– I są na świecie telefony…
– Właśnie.
– Masz numer do Szubartów, nie?
Szubartowie to nasi najbliżsi sąsiedzi. Tata sam wpisał mi ich numer w komórkę, kiedy rok temu musiał na pół dnia wyjechać na jakieś szkolenie.
– Jesteś pewna, że sobie poradzisz? – wahał się jeszcze.
Teraz to już nie było wyjścia. Honor ma się tylko jeden.
– A czemu miałabym sobie nie poradzić? – prychnęłam.
Kiedy tylko po wcześniejszym obiedzie tył naszej brązowej mazdy zniknął z ram kuchennego okna, porwałam ze stołu komórkę i napisałam do Amelki: Cześć, Ami, jutro nie ma taty. Cały dom nasz!!! Super, nie?
Odpowiedziała GIF-em z uszczęśliwionym króliczkiem. Zapowiadał się fajny pierwszy dzień wakacji. Nie miałabym tylko nic przeciwko temu, żeby było już rano.
X
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
X
Dostępne w wersji pełnej
X
Dostępne w wersji pełnej
X
Dostępne w wersji pełnej
X
Dostępne w wersji pełnej
X
Dostępne w wersji pełnej
X
Dostępne w wersji pełnej
X
Dostępne w wersji pełnej
X
Dostępne w wersji pełnej
X
Dostępne w wersji pełnej
X
Dostępne w wersji pełnej
X
Dostępne w wersji pełnej
X
Dostępne w wersji pełnej
X
Dostępne w wersji pełnej
X
Dostępne w wersji pełnej