Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ile można znieść, by zdobyć bilety na Finał Ligi Mistrzów w Warszawie?
Filip i jego koledzy wiedzą, że można znieść naprawdę wiele. Nawet wstawanie bladym świtem, by wcisnąć ludziom ulotki i dostać za każdą marne grosze.
Gdy nadarza się okazja i chłopaki otrzymują propozycję porządnej pracy, nie wahają się. Pieniędzy przybywa, są chwaleni przez szefa, ale zaczynają mieć moralne dylematy i prawdziwe, dorosłe problemy…
Trzymająca w napięciu powieść o pierwszych poważnych dylematach nastolatków, którzy przebywają w wirtualnym świecie i zmagają się na co dzień z zagrożeniami, jakie niesie powszechna obecność w Sieci pełnej m.in.: trolli, fake newsów, fałszywych tożsamości.
Paweł Beręsewicz stworzył książkę, której przekaz jest bardzo ważny i bardzo aktualny. Na przykładzie Filipa pokazuje nastolatkom, jak łatwo jest manipulować innymi i że z pozoru niewinne koloryzowanie rzeczywistości ma wielkie pole rażenia. W Internecie nie tylko różne osoby mogą być nie tymi, za które się podają – również przedmioty, produkty, usługi bywają opisywane, oceniane i ukazywane niezgodnie z prawdą.
Z recenzji poczytajciedziecku.pl
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 283
– A może by tak na pizzę? – powiedziałem uwodzicielsko, wyciągając z talii kolorową ulotkę.
Kobieta łypnęła wściekle i gniewnym strzepnięciem przegoniła mnie z drogi.
– Wredna baba! – mruknąłem pod nosem i ugodziłem ją w plecy zatrutym spojrzeniem.
– Jaką pizzę, baranie? – zaśmiał się Bartek.
Zerknąłem na ulotkę. Faktycznie, nie pizza. Pizzę rozdawaliśmy wczoraj. Najsmaczniejszą, najtańszą i najwłoskszą. Dzisiaj był Slimo…? Co takiego? – Przysunąłem papierek bliżej oczu.
– Co to jest Sli-mo-mix?
– A bo ja wiem? – Bartek wzruszył ramionami. – Szef mówił, że karma dla ślimaków, ale chyba jaja sobie robił.
Szary lutowy poranek nadciągał powoli, ale na duży postęp w temacie jasności tego dnia raczej nie należało liczyć. Tłum zaspanych ludzi wylewał się z metra i rozpływał po dnie płytkiej niecki, zwanej przez warszawiaków Patelnią. Tam rozdzielał się na mniejsze strumienie i powoli wsiąkał w miasto. Wilgotna, chłodna szarość wciskała mi się pod podkoszulek szczeliną między skórą a kołnierzem kurtki, by grzać zmarznięte łapy na moich ledwo ciepłych plecach. Kaptur na głowie? Wykluczone! Szczere spojrzenie miłych oczu to podstawa w tym fachu. Kto by zaufał zakapturzonemu typowi w kwestii Slimomiksu? Westchnąłem ciężko. Plik w mojej dłoni dorównywał grubością czwartemu tomowi Harry’ego Pottera, a w plecaku miałem jeszcze takie dwa.
– Polecamy Slimomix – szczebiotał parę kroków dalej Bartek i z profesjonalnym uśmiechem machał ludziom przed nosem kolorową karteczką.
Dalej, w wejściu do podziemi, rozdawał Jacek, a Uszatek obstawiał schody w kierunku Alej. Żeby poszerzyć zasięg sieci, przesunąłem się bliżej Marszałkowskiej i stanąłem parę metrów od perkusisty, który już od samego rana bębnił na pustych puszkach, kubłach i nogach od krzesła, licząc na to, że energiczne walenie choć na chwilę wyrwie przechodniów z porannego transu i zmusi do zwolnienia kroku.
– Slimomiksik dla szanownej pani! – Podałem ulotkę kobiecie w rozwianym płaszczu idącej prosto na mnie ze styropianowym kubkiem w ręce.
Zrobiła zwód na wysokich obcasach i minęła mnie niczym Messi wrośniętego w ziemię obrońcę. Messich w ogóle było najwięcej – niektórzy nawet zdążali w czasie dryblingu pokręcić głową i powiedzieć „dziękuję”. Sporą grupę stanowili też tacy, którzy brali ulotkę i nie czytając, wkładali do kieszeni, gdzie już czekały poprzednie, zgromadzone od czasu ostatnich porządków w kurtce. Nierzadko oczywiście jeszcze na moich oczach ulotki zmieniały się w papierowe kulki i lądowały w koszu na śmieci lub na szarych płytach chodnika.
Zdarzało się też na szczęście – choć raczej niezbyt często – że jakiś przechodzień rzucał okiem na treść i nagle dobra nowina w zetknięciu z uśpionym marzeniem rozpalała iskry w spojrzeniu. To były te chwile, kiedy musiałem w duchu przyznać, że w życiu, oprócz czterdziestu złotych za tysiąc sztuk, liczy się też satysfakcja z pracy.
– Naprawdę myślisz, że potrzebuję? – spytała dziewczyna, którą dopadłem, kiedy nieopatrznie zwolniła przy szalonym bębniarzu.
Na ramieniu miała płócienną torbę z białym kotkiem na czarnym płotku, a spod wełnianej czapki à la dymiący wulkan spływały na plecy lekko skłębione pasma włosów. Były przedziwnego koloru, który z głębokim poczuciem niedoskonałości języka uznałem za jeden z miliona możliwych odcieni rudości. Na moje oko wyglądała licealnie. Trzymała ulotkę w palcach, nieufnie zaglądała na pusty rewers i śmiesznie marszczyła nos.
– Absolutnie – powiedziałem z pełnym przekonaniem. – To najlepszy produkt na rynku.
– A jak działa?
– Doskonale.
– Próbowałeś?
– Oczywiście!
– I co?
– Rewelacja!
Obrzuciła mnie krytycznym spojrzeniem i kpiąco wydęła wargi.
– Właśnie widzę! – prychnęła i ruszyła w stronę przejścia podziemnego.
Po kilku krokach, nie patrząc w moją stronę, podniosła w dwóch palcach ulotkę Slimomiksu i wystudiowanym ruchem filmowego wampa strzepnęła ją sobie za plecy. Pomyślałem głupio, że ten mały świstek za nic w świecie nie może znaleźć się na ziemi, i odruchowo skoczyłem do przodu. W ostatniej chwili wsunąłem rękę między płytę chodnika a szybującą w powietrzu karteczkę. Eliksir szczupłości! – krzyczały czerwone litery. – Masz kilogramy na zbyciu? Slimomix się tym zajmie!
A więc to o to chodzi! – zrozumiałem i popatrzyłem w ślad za odchodzącą dziewczyną. Stanowczo nie miała kilogramów na zbyciu. Poczułem coś jakby ciepły podmuch na twarzy, a potem nagle ogarnęła mnie złość.
– Co znaczy „właśnie widzę”? – mruknąłem i położyłem rękę na brzuchu.
Zupełnie płasko nie było, ale bez przesady.
* * *
W ulotkach robiliśmy we wtorki i czwartki. Szliśmy wtedy na trzecią lekcję i rano mogliśmy podyżurować na Patelni. Po pracy wskakiwaliśmy w metro i pędziliśmy do szkoły. Nasze liceum było dwa kroki od stacji Racławicka i często udawało się zdążyć.
Kiedy po raz pierwszy usłyszałem, że Bartek zatrudnił się w tym fachu, pomyślałem, że mu odbiło. Wstawać przed piątą? Snuć się po ciemku po zasmrodzonych podziemiach? Wciskać ulotki zaspanym zombie? Musiałbym chyba upaść na głowę!
Albo mieć wielkie marzenie.
To, że finał Ligi Mistrzów zostanie rozegrany na Stadionie Narodowym w Warszawie, wiedzieliśmy od kilkunastu miesięcy. Dokładnie piętnastu. Wieść gruchnęła tuż po moim powrocie z Londynu, gdzie spędziliśmy z rodzicami dwa lata w związku z pracą mamy w angielskim oddziale jej firmy. To były moje pierwsze tygodnie w gimnazjum. Od razu w trzeciej klasie – dwie pierwsze przepadły mi przez Anglię. O meczu Jacek dowiedział się z radia i podekscytowany przyleciał do szkoły.
– Widzisz? – Szarpał mnie wtedy za rękaw. – U nas też dzieją się takie rzeczy!
Bartek z Uszatkiem przyszli ze swoich gimnazjów równie dobrze poinformowani i od początku pierwszej klasy liceum temat Meczu Stulecia stał się jednym z elementów cementujących naszą przyjaźń. Przykładowa rozmowa wyglądała tak:
– I pomyśleć, że rzut beretem od naszej szkoły będzie hasał taki Ronaldo – wzdychał, dajmy na to, Uszatek.
– No… albo Lewandowski – dodawałem patriotycznie.
– Albo Sadio Mané. – Jacek był fanem Liverpoolu.
– Liverpool w finale? – prychaliśmy chórem, a on dąsając się, burczał:
– A co? Pomarzyć nie można?
Ale nawet Jacek uważał, że w marzeniach istnieje granica bezczelności, której nie wolno przekraczać. Stąd szok, który, podobnie jak ja i Uszatek, przeżył pewnego dnia gdzieś na początku stycznia.
Siedzieliśmy w stołówce – cała nasza czwórka z Id – i bez specjalnego pośpiechu raczyliśmy się pomidorową z ryżem. Tematem rozmowy była tym razem kultura, nie sport. Zastanawialiśmy się mianowicie, czy to możliwe, że Rey jest zapomnianą siostrą Kylo Rena. Uszatek twierdził, że wszystko na to wskazuje, Jacek był przeciwnego zdania. Wtedy nagle Bartek z hukiem urwał się z choinki i palnął znienacka:
– A gdyby tak pójść na ten mecz?
Łyżki zamarły w powietrzu. Spojrzeliśmy na niego zaskoczeni, ale nie zdezorientowani.
„Ten” mecz mógł być tylko jeden i nawet przebywając w odległej galaktyce, wiedzieliśmy, o czym mowa. Bartek patrzył na nas twardo, jakby chciał rzucić wyzwanie wszelkim niemożnościom świata, a lekko wysunięta dolna szczęka świadczyła, że mówi poważnie. Wystarczył skok w nadprzestrzeń i byliśmy z powrotem.
– Jak?! – wykrztusiłem.
– Normalnie. – Wzruszył ramionami Bartek. – Metrem na stadion.
– A bilety?
– Nie macie karty miejskiej?
– Oj, weź przestań! – zezłościł się Uszatek. – Skąd weźmiesz bilety na mecz?
Bartek zrobił minę, jakby tłumaczenie głąbom oczywistości wymagało niezwykłego hartu ducha.
– Kupimy? – powiedział z sarkastycznym znakiem zapytania.
Sto sześćdziesiąt euro – tyle podobno miała kosztować najtańsza wejściówka. Uszatek sprawdził kurs w smartfonie (4,33), przełączył na kalkulator i zbladł, widząc wynik mnożenia.
– Sześćset dziewięćdziesiąt dwa złote, osiemdziesiąt groszy! – jęknął.
W gruncie rzeczy poczułem ulgę. Kwota wydawała się tak nieosiągalna, że mogłem z czystym sumieniem zwolnić się z jakichkolwiek rozważań.
– Fajnie – mruknąłem zgryźliwie. – Osiemdziesiąt groszy już mam.
Na znak, że temat skończony, wróciłem do pomidorowej, a Jacek z Uszatkiem poszli w moje ślady. Ale temat nie był skończony. Bartek miał sprawę dogłębnie przemyślaną. Też, jak twierdził, groszem nie śmierdział, ale za to wiedział, jak zarobić. Wtedy zaproponował nam te ulotki. Sam pracował tak już od kilku tygodni i przysięgał, że to robota marzenie.
– Nic nie musisz robić – zachwalał. – Stoisz, rozdajesz i tyle. A kasa płynie.
Nie powiem, taka perspektywa wydała mi się nawet dość kusząca – zwłaszcza ze stadionem narodowym w tle – tylko to wstawanie przed piątą nie za bardzo mi się podobało.
– No nie wiem – mruknąłem. – Potem będę cały dzień spał w szkole.
– A tak to nie śpisz?
Pił pewnie do tego kretyńskiego mema ze mną w roli głównej, który na początku roku krążył po okolicznych fejsbukach, a nawet podobno zrobił ogólnosieciową karierę. Na zdjęciu siedziałem w klasie z zamkniętymi oczami i wyglądałem, jakby jakiś nagły skok grawitacji pociągnął całą miękką tapicerkę mojej twarzy w stronę środka ziemi. Całości dopełniał napis: „Ach, śpij, kochanie! Niech prześliczne ci się śni równanie!”. Nie miałem pojęcia, kiedy Uszatek zrobił to zdjęcie, ale na pewno nie na matematyce. Matematyka stanowczo nie stwarzała warunków do spania. Jedyny przedmiot, na którym w grę wchodziło przyśnięcie – choć raczej na pewno nie przysnąłem – to angielski.
Nie żeby lekcje były wyjątkowo nudne, poziom szczególnie niski czy ja wybitnie uzdolniony – przez dwa lata w angielskiej szkole każdy by się nauczył języka. Setki razy wyjaśniałem, że zdjęcie musiało po prostu przypadkowo uchwycić moment mrugnięcia – no, może połączonego z ziewnięciem – ale przecież nie spałem! Nic z tego. Internety wiedzą swoje. „Śpiąca Królewna z Id” to i tak nie najgorsze, co się może do człowieka przylepić.
– Bardzo śmieszne – burknąłem z przyzwyczajenia. – A ile da się zarobić na tych ulotkach?
Bartek twierdził, że gość, dla którego rozdaje, płaci cztery grosze za sztukę i że w godzinę można wyciągnąć nawet i dwie dychy! Obliczyłem sobie szybko, że jeślibym rozdawał dwa dni w tygodniu od siódmej do dziesiątej (trzecia lekcja zaczyna się co prawda za pięć dziesiąta, ale zawsze coś się wymyśli), zarobiłbym sto dwadzieścia złotych tygodniowo, co przez dziewiętnaście tygodni, jakie zostały do finału Ligi Mistrzów, dałoby… sprawdziłem jeszcze raz, czy mi się kalkulator nie popsuł – dwa tysiące osiemdziesiąt złotych!
– A czego by to były reklamy? – zapytał nagle Jacek tak nie na temat, że nawet nas, przyzwyczajonych do jego dziwactw, na moment zatkało.
– A co to za różnica, Święty? – prychnął Bartek, a ja z Uszatkiem zaczęliśmy się rozglądać, żeby ukryć zażenowane uśmieszki.
Ksywka „Święty” przylgnęła do Jacka nieprzypadkowo. Ciężkie jasne włosy powracające na czoło mimo uporczywych prób zgarnięcia ich na bok, lekko zamglone błękitne oczy, duże usta delikatnie przekrzywione w łagodnym uśmiechu – do takiej twarzy aureola pasowałaby jak ulał. Ale kanonizację zawdzięczał nie tylko wyglądowi. W równej mierze przyczyniły się do niej obowiązkowość, punktualność, uczciwość i powaga, z jaką rozważał moralne konsekwencje każdego kiwnięcia palcem w bucie. To, że miał na nazwisko Święciak, też pewnie nie było bez wpływu.
– No… nie wiem… – Zaczerwienił się teraz. – Ale niektóre rzeczy to tak głupio reklamować, nie?
– Na przykład jakie? – spytałem.
– No… no… – rozpaczliwie szukał przykładów i coraz bardziej się rumienił.
– Posłuchaj, chłopie – zaczął Bartek po ojcowsku. – Czy my tu mówimy o dilerce, czy o rozdawaniu ulotek? Bo chyba jest różnica, co?
– No… jest, ale…
– Reklama dźwignią handlu – powiedziałem, bo mi się akurat przypomniało.
Widząc, że nasze argumenty odbijają się od wątpliwości Jacka, nie czyniąc w nich specjalnego wyłomu, z nadzieją spojrzeliśmy na Uszatka. W dziedzinie przekonywania nieprzekonanych nikt nie mógł się z nim równać. Uszatek zajmował się tym niemal zawodowo. Odkąd go poznałem – a z tego, co wiem, to i wcześniej – działał w przeróżnych facebookowych kampaniach społecznych. Ostatnio zaangażował się w akcję „Dość maratonów”. Na jej potrzeby wyliczył, że uczestnicy Maratonu Warszawskiego spalają podczas biegu siedemnaście milionów sześćset tysięcy kilokalorii, które, gdyby ich tak bezsensownie nie spalić, wystarczyłyby, żeby przez rok wyżywić pięćdziesięcioro dzieci w Afryce. To był argument, który ostatecznie przekonał mnie do niebiegania. Czegoś równie mocnego potrzebowaliśmy teraz, żeby skruszyć opór Świętego.
Uszatek, drobny pucołowaty brunet o wiecznie zatroskanym obliczu małego profesorka, poprawił na nosie ogromne okulary i z powagą przystąpił do dzieła.
– A korki z matmy jak znalazłeś, Święty? – spytał łagodnie i Jacek niechętnie przyznał, że z ulotki.
– A o korkach z chemii tam przypadkiem nie było? – ciągnął Uszatek.
– No, było.
– To dlaczego nie chodzisz na korki z chemii?
– Bo nie potrzebuję. – Jacek wzruszył ramionami.
W oczach Uszatka pojawiły się triumfalne błyski.
– A widzisz? – Wymierzył w Świętego palec wskazujący. – Dokonałeś wy-bo-ru! Matmę chcę, chemii nie chcę. Człowiek ma zawsze wybór. W ulotce dostarczasz mu in-for-ma-cji, a on podejmuje świadomą decyzję. Zmuszasz go do czegoś?
– No nie – bąknął Jacek.
– No właśnie. To czemu masz komuś nie dawać jakichś ulotek? Chcesz za niego decydować?
– No nie. – Jacek był już teraz bardzo malutki, a jego głos przypominał cichy wietrzyk na łące.
Za to Uszatek rósł w oczach. I w uszach też.
– Chcesz mu odebrać wolność?! – grzmiał. – Prawo do informacji? Człowieczeństwo?
* * *
Nie byłem do końca przekonany, że byle świstek może zaważyć na czyimś człowieczeństwie, ale musiałem przyznać, że przemowa Uszatka zrobiła na mnie wrażenie. Najważniejsze jednak było to, że trafiła do celu.
Kiedy w któryś styczniowy wtorek, jeszcze po ciemku, z termosami herbaty w szkolnych plecakach po raz pierwszy stawiliśmy się do pracy, Jacek był razem z nami.
O tej porze roku Liga Mistrzów spała snem zimowym pomiędzy fazą grupową a pierwszą rundą pucharową, ale na ulicach Warszawy plakaty i bilbordy już zapraszały na majowy finał. Pod jednym z takich bilbordów, przy pawilonie Cepelii, stała zaparkowana beżowa octavia kombi, którą Bartek pokazał nam, jak tylko wyszliśmy z przejścia podziemnego. Na tylnej szybie skody przyklejony był napis: „DRABMEDIA – Usługi marketingowe. Piotr Drabowski”, a pod spodem numer telefonu i adres mailowy.
Kiedy się zbliżyliśmy, z samochodu wysiadł na oko czterdziestoletni mężczyzna – jak się okazało szef i właściciel firmy. Miał na sobie długi czarny płaszcz, a pod nim czarny garnitur i różową koszulę w prążki. Przyglądając się nam, głaskał dłonią dłoń, jakby chciał je namydlić. Na widok opinających je skórzanych rękawiczek mimowolnie pomyślałem o odciskach palców.
– Tylko trzech? – mruknął niezadowolony.
– Trzech, ale jakich, szefie – zapewnił Bartek, mrugając do nas porozumiewawczo.
Wszyscy trzej skromnie spuściliśmy wzrok.
– Wiedzą, co mają robić? – spytał szef.
– Mówiłem. Wiedzą.
– Wiedzą za ile?
– Wiecie? – spytał Bartek, a my pokiwaliśmy głowami.
– Wiedzą, co grozi za podwójniaki i kosze?
Spojrzeliśmy pytająco, a Bartek uspokoił nas ruchem ręki i lekceważącym skrzywieniem.
– Chodzi po prostu o to, żeby nie rozdawać po dwie ulotki jednej osobie – wyjaśnił. – I oczywiście nie wyrzucać nierozdanych.
– Mam ludzi od pilnowania takich rzeczy – ostrzegł szef. – Jak któregoś złapią na oszustwie…
Zawiesił głos i kantem czarnej dłoni przesunął sobie po gardle.
– Żartowałem – zarechotał, widząc nasze szeroko otwarte oczy. – Za przekręty żegnaj kaso i wypad z roboty, rozumiemy się?
Drabowski zapisał nas sobie w tablecie, ze skrzynki w bagażniku wyjął pękate pliki ulotek związanych papierową banderolką, wręczył każdemu po pięć i przy nazwiskach zanotował komu ile. Tysiąc ulotek do rozdania w trzy godziny – pestka.
– A więcej nie można? – spytałem lekko zawiedziony.
– Na razie spróbuj tyle – mruknął szef i z powrotem wsiadł do swojej octavii.
Dwadzieścia złotych w godzinę – twierdził Bartek. Po cztery grosze za sztukę. Wychodziło około ośmiu ulotek na minutę.
Zabrałem się z zapałem do pracy. Moja pierwsza ulotka powędrowała do starszego pana w brązowej jesionce. Nie wyglądał, jakby bardzo potrzebował depilacji ciała pastą cukrową, ale oczywiście nie mogłem ukrywać przed nim, że istnieje taka możliwość. Po dziesięciu minutach mój pierwszy plik ulotek schudł o dwadzieścia sztuk – sześćdziesiąt mniej niż zakładałem. Zaniepokojony rozejrzałem się po Patelni. Najbliżej miałem Jacka. Stał z lekko zawstydzonym uśmiechem i wystawiał w stronę przechodniów rękę z ulotką.
– Ja nie namawiam – mówił. – Ja tylko informuję.
Nie wyglądało na to, żeby zaspani ludzie zamierzali masowo korzystać z prawa do informacji.
O dziesiątej zwróciłem szefowi trzy nienapoczęte paczki. Czy lekki ruch jego górnej wargi był cieniem ironicznego uśmieszku, czy tylko zwykłą gimnastyką twarzy, nie potrafiłem ocenić. W zasadzie wszystko jedno, bo i tak po pierwszym dniu pracy miałem dość tych głupich ulotek. Czterysta sztuk w trzy godziny! Wstawanie przed świtem, sterczenie na zimnie, znoszenie fochów tych egoistów, którym nie chciało się nawet ręki wystawić, żeby poratować bliźniego – i to wszystko za szesnaście złotych? I tak dwa razy więcej niż Jacek – pocieszałem się. Ale jak Bartek z Uszatkiem byli w stanie rozdać po tysiącu? – tego za nic w świecie nie mogłem zrozumieć.
– Do tego trzeba mieć podejście, stary – tłumaczył mi Bartek, kiedy jechaliśmy metrem do szkoły. – Trzeba się uśmiechnąć, spojrzeć głęboko w oczy, takie tam bajery. Posłodzić trochę, pokadzić albo morda spaniela i na litość. Trochę też mądrych słówek nie zaszkodzi: „naukowo udowodnione”, „eksperci nie mają wątpliwości”, „świat oszalał na punkcie”, „efekty przechodzą najśmielsze…”.
Postanowiłem dać ulotkom jeszcze jedną szansę. Po południu siadłem przy komputerze, żeby trochę poszerzyć wiedzę na temat depilacji ciała pastą cukrową. W końcu kompetencje merytoryczne powinny zwiększyć moją wiarygodność, a przez to i skuteczność kolportażu.
Depilacja pastą cukrową – jak się dowiedziałem – jest zabiegiem bardziej nowoczesnym niż depilacja woskiem. Stosuje się podczas niego specjalną pastę skomponowaną wyłącznie z naturalnych składników (cukier, woda, sok z cytryny, zioła). Depilacja tą techniką jest mniej bolesna, gdyż pasta nie przykleja się do skóry, a jedynie do usuwanych włosków. Pastę można nanosić kilkakrotnie na to samo depilowane miejsce, wskutek czego zabieg jest bardziej dokładny. Preparat nakłada się pod włos, dzięki czemu może wniknąć do mieszków włosowych i szczelnie otulić włos, a następnie jest usuwany zgodnie z kierunkiem wzrostu owłosienia, co sprawia, że można usunąć je w całości.
– Ohyda! – wzdrygnąłem się po tych rewelacjach.
Szybko się jednak pozbierałem i przystąpiłem do dalszej roboty. Wypisałem na kartce kilka tekstów do użycia następnego dnia w pracy i poszedłem do łazienki przećwiczyć je przed lustrem.
– Szczelnie otula włos – powiedziałem aksamitnie i skrzyżowałem ręce na piersiach, jakbym chronił małego ptaszka przed złym światem.
– Pasta nie przykleja się do skóry. – Wykrzywieniem ust i syknięciem przez zaciśnięte zęby zobrazowałem cierpienie, na jakie byłoby się narażonym, gdyby uparcie trwać przy czymś, co się przykleja.
– Skomponowana wyłącznie z naturalnych składników. – Pełnymi gracji ruchami dyrygenta podkreśliłem lekkość kosmetycznej symfonii.
– Preparat nakładany jest pod włos. – Chciałem jeszcze przećwiczyć przeczesywanie palcami grzywki, ale zadzwonił domofon.
Wyjrzałem przez okno. Przed furtką stał rower. Trzymała go za siodełko ręka właściciela schowanego za murowanym słupkiem ogrodzenia. I tak wiedziałem, że to Jacek. Mieszkał dwa domy dalej na tej samej ulicy, ale nawet te kilkadziesiąt metrów zawsze przejeżdżał, a nie przechodził. Śmiałem się z niego, że wyciągnięcie roweru z garażu zajmuje dwa razy więcej czasu niż przejście tej odległości na piechotę, ale on tylko wzruszał ramionami. Po prostu lubił swojego wierzchowca.
– Masz cukier puder, bo u nas się skończył? – zapytał od płotu bez zbędnych powitań i wstępów.
Wpuściłem ich do środka – jego rower i jego – a sam poszedłem do kuchni.
– Nie mogłeś do sklepu pojechać? – spytałem, wracając z papierową torebką.
– Ale ja potrzebuję szybko, bo mi pasta za rzadka wyszła.
Dopiero teraz zauważyłem, że przyniósł blaszaną miseczkę. Musiał jechać po naszych wertepach, trzymając kierownicę jedną ręką.
Wyciągnął naczynie i wtedy zajrzałem do środka – mętne rzadkie błotko.
– Co to jest? – Skrzywiłem się z niesmakiem.
– Pasta cukrowa.
– Po co?
– No jak to po co? – żachnął się. – Do depilacji.
Wpatrywałem się w niego osłupiały i zastanawiałem się, czy mnie nie wkręca. Ale przecież Jacek i Powaga to było syjamskie rodzeństwo. Wyraźnie nie mógł zrozumieć, czego nie mogę zrozumieć.
– Po prostu chcę ją wypróbować i tyle – powiedział. – Przecież nie mogę ludziom wmawiać, że działa, skoro nie wiem, czy działa.
– Ale przecież tam jest napisane, że testowali dermatologicznie! – krzyknąłem wstrząśnięty.
– To nie znaczy, że działa – stwierdził.
– Ale kosmetolodzy polecają!
– To nie znaczy, że działa – upierał się.
– A że to najczęściej wybierana metoda?
– To nadal nie znaczy, że działa. Dosypiesz?
Zrezygnowany wsypałem mu do miseczki pół torebki cukru pudru. Zajrzał do środka i zrobił ruch, jakby chciał wymieszać to palcem. Zreflektował się jednak i spytał, czy mogę mu pożyczyć łyżkę. Poszliśmy do kuchni i tam przez dłuższą chwilę mieszał swoją masę. Nie był chyba zadowolony, bo jakoś dziwnie marszczył brwi.
– Teraz znowu za gęsta. Może doleję wody, jak myślisz?
Wzruszyłem ramionami i burknąłem, że w internecie coś pisali o soku z cytryny. Słysząc to, Jacek się rozpromienił i triumfalnie wycelował we mnie palcem.
– Aha! – zawołał. – Czyli czytałeś w internecie! Widzisz? Też ci głupio wciskać coś komuś bez sprawdzania.
Próbowałem się wykręcać, że ja tak tylko z ciekawości, ale nie chciał słuchać.
– Dobra, dobra – powiedział. – Masz tę cytrynę?
Wyjąłem z lodówki połówkę i wycisnąłem sok do miski. Jacek pomieszał jeszcze trochę, podniósł na łyżce odrobinę masy i przechylił.
– I co? – spytałem.
– Chyba dobre.
– Skąd wiesz?
– Jak spływa, to za rzadkie, jak spada, to za gęste – wyjaśnił. – A to ani nie spływa, ani nie spada, znaczy, że w sam raz. Masz jakieś zioła?
– Fakt, było coś o ziołach – przypomniałem sobie.
W szufladzie mama trzymała w podpisanych słoiczkach oregano, bazylię, estragon, rozmaryn, tymianek, koperek, kminek, majeranek, lubczyk, kolendrę i cząber. Każdego wsypaliśmy do pasty po szczypcie. Ściemniała po tym, zgęstniała i wyglądała tak obrzydliwie, że mogła być nawet skuteczna.
– To co sobie depilujesz? – spytałem.
– No… nie wiem – bąknął i nagle uświadomiłem sobie, że patrzy na moją górną wargę.
Rosły tam sobie powoli moje prawie-wąsy i na samą myśl, że ktoś mógłby chcieć się na nie zamachnąć, zareagowałem nerwowo.
– Wybij to sobie z głowy! – Zasłoniłem twarz ręką. – Na Kaloszu sobie próbuj!
Na Kaloszu akurat byłoby co depilować. Yorki w ogóle mają dość bujne owłosienie, a już ten państwa Święciaków był pod tym względem szczególnie udany.
Jacek jednak nie skorzystał z pomysłu. Westchnął ciężko i z kwaśną miną podwinął lewy rękaw. Na jego przedramieniu, jeśli się dobrze przyjrzało, można było wypatrzyć jasny rzadki meszek. Czubkiem łyżeczki nałożył sobie na rękę odrobinę pasty cukrowej i rozsmarował palcem. Usiadł na krześle, oparł łokieć na blacie i czekał.
Zapadła dziwna, złowroga cisza. Wpatrywaliśmy się obaj w zieloną plamę na jego jasnej skórze i przez chwilę wydawało mi się, że widzę pierwsze, blade smużki dymu. Musiałem chyba jednak się mylić, bo Jackowi nie drgnęła nawet powieka.
– Już? – spytał w pewnym momencie.
– A skąd mam wiedzieć? – prychnąłem.
Poczekał jeszcze dwie minuty, w końcu podszedł do zlewu i spłukał pastę z ręki. Zbadaliśmy depilowane miejsce komisyjnie. Ściemniałych od wody włosków nie dało się nie zauważyć.
– Może jest trochę mniej, co? – smętnie spytał Jacek.
– Może trochę – mruknąłem bez przekonania.
Wychodził zasmucony. Przekonywałem go, że pewnie dodaliśmy niewłaściwe zioła, a eksperci w dziedzinie kosmetologii przecież wiedzieli, co robią. Nie dał się uspokoić. Poważnie rozważał rezygnację z pracy. Prowadząc rower do furtki, szedł ze spuszczoną głową. Zapomniał nawet zabrać miskę.
Wieczorem do mnie zadzwonił. Przez telefon jego głos brzmiał radośnie i optymistycznie.
– Słuchaj – powiedział z zapałem. – Już wiem, co zrobię. Będę tylko mówił, że metoda jest bezbolesna. Za to mogę ręczyć. Sprawdziłem na własnej skórze. Tak będzie w porządku, prawda?
– Chyba tak – mruknąłem, a poza protokołem postukałem się w czoło.
Następnego dnia rozdawaliśmy hotel Żubr w Puszczy Białowieskiej. Cisza, spokój i świeże powietrze gwarantowane.
Właściwie to lubiłem swój brzuch. No, może lubiłem to przesada, ale na pewno nie żywiłem do niego niechęci. Był miękki w dotyku, leciutko zaokrąglony, ale nie chlupotał w biegu i nie przyszczypywał się przy wiązaniu butów. Ani ozdoba, ani skaza – brzuch jak brzuch. Dlatego, choć ruda dziewczyna z Patelni znikła w czeluściach przejścia pod skrzyżowaniem Alej i Marszałkowskiej, jej kąśliwa uwaga o mojej rzekomej tuszy przylepiła się do mnie i uwierała jak kamyk w bucie. Swoją drogą trochę się dziwiłem, czemu mnie tak dotknął głupi docinek zupełnie obcej osoby. Chyba po prostu dziewczyna mnie wkurzyła. Co sobie myśli, chuda szczapa? Że może się tak po prostu z cudzej sylwetki nabijać? Zresztą przecież przez kurtkę i tak nie było nic widać.
Z tej złości postanowiłem trochę potrenować. Pokażę Rudej, co znaczy rzeźbiony brzuch – myślałem. Jeżeli oczywiście jeszcze kiedyś ją spotkam. Taka ewentualność nie wydawała mi się wykluczona. Skoro wtedy, wcześnie rano, wysiadała z metra i szła przez Patelnię, dość prawdopodobne, że to jej codzienna trasa.
Od tamtej pory każdego dnia bacznie się rozglądałem znad pliku ulotek o angielskim w trzy tygodnie i likwidacji owadów biegających. Raz nawet mignęła mi w tłumie ruda plama pod wulkaniczną czapką, ale bliżej Uszatka niż mnie, a ja nie mogłem opuszczać stanowiska. Tłumaczyłem sobie potem, że to wcale nie musiała być ona, a nawet jeśli – to i tak nie wiedziałbym, jak zagadać. Nie mówiąc już o tym, że kaloryfer na brzuchu nie był jeszcze gotowy.
– Kołczing, gajding i mentoring! – wołałem więc, przywołując się do porządku.
Chwilę później znów przyłapywałem się na tym, że wodzę wzrokiem po mijających mnie twarzach.
Któregoś dnia – chyba w drugiej połowie lutego, w każdym razie mieliśmy już spore doświadczenie w ulicznym rozdawnictwie – Drabowski wyjął karton z bagażnika octavii i powiedział:
– No, panowie, dzisiaj trochę odchudzimy ten naród grubasów.
Wziąłem swoją porcję, zerknąłem na ulotki i poczułem leciutkie ukłucie w brzuchu. „Slimomix!” – przeczytałem. Jak wtedy! Przypomniała mi się karteczka opadająca jak jesienny liść i płomień włosów gasnący w ciemnościach podziemia. Pomyślałem sobie, czemu nie mogłoby tak być, że eliksir szczupłości i ruda dziewczyna przytrafiają mi się zawsze tego samego dnia. Oczywiście nie wierzę w przesądy i znaki, ale rozdawanie ulotek nie jest aż tak ciekawym zajęciem, żeby go sobie czasem nie umilić jakąś głupią zabawą.
Stanąłem tam, gdzie zawsze, zerwałem banderolkę i pogrążyłem się w kolportażu połączonym z uważną obserwacją. Jak zwykle mijały mnie zastępy zaspanych twarzy, może trochę mniej bladych niż jeszcze parę tygodni temu, może patrzących na świat trochę łaskawiej, ale wciąż obojętnych wobec tego, co chciałem im dać. Były wśród nich twarze ładne, młode, brudne, sympatyczne, pomięte, mądre, zarośnięte, puste, wymalowane i bandyckie. Były też znajome. Student – chudy okularnik z torbą listonoszką przełożoną przez głowę i milionem mądrych myśli na twarzy – jak kukułka na kwadrans po siódmej. Trochę później Ciągnik – młoda matka z kilkuletnim dzieckiem wyciągającym rączki w stronę moich ulotek i brutalnie od nich odciąganym. Tuż przed ósmą Kibol nieustająco gotowy przywalić światu z byka. Staruszek z laską i plastikową reklamówką. Ten ostatni dreptał na tyle wolno, że mogłem zagrodzić mu drogę i spytać:
– Eliksir szczupłości dla szanownego pana?
Jak zawsze zawiesił laskę na nadgarstku, wziął ulotkę, przeczytał uważnie i podał mi z powrotem.
– Nie, nie, to dla pana. – Uśmiechnąłem się mile.
– Dla mnie? Dziękuję, młody człowieku.
Staruszek odszedł, a korowód znanych twarzy sunął dalej. Wyjątkowo nie było wprawdzie Budzika, czyli rumianej kobiety-kuleczki, która zawsze, mijając mnie, krzyczała do telefonu: „Wstałeś już? Człowieku, już pięć po ósmej!”, ale za to nie zawiodła Pachnąca, dzięki której od ósmej dziesięć do ósmej dwanaście nad Patelnią unosił się zapach kwietnej łąki. Czas Rudej raczej już minął, ale nadal z przyzwyczajenia przyglądałem się twarzom. Przeszli dwumetrowy Koszykarz i Zakolczykowana, Sobowtór Biebera i Sprinter. Około dziewiątej stanął przede mną smutny facet w zgniłozielonej kurtce. Tego widziałem po raz pierwszy.
– Jak masz na imię, chłopcze? – zapytał znienacka.
Mógł mieć pięćdziesiąt lat albo więcej. Włosy szlachetnie posrebrzone, wąski zaostrzony nos, którego czubek, jak biegun magnetyczny, ściągał ku sobie wszystko, co na twarzy nadaje się do ściągnięcia. Brwi, usta, policzki, czoło – ani jeden z kilkudziesięciu małych mięśni nie wyglądał na rozluźniony, jakby naprężały je smutek, zmęczenie lub uporczywy ból zęba. Tak mnie zaskoczył tym obcesowym pytaniem, że wybąkałem posłusznie:
– Filip. A co?
– Czy ty w ogóle wiesz, w czym ty bierzesz udział, Filipie? – spytał łagodnie.
– W niczym nie biorę udziału! – żachnąłem się. – Ja tylko rozdaję ulotki.
– A wiesz, co jest na tych ulotkach? – Jego głos dochodził jakby spod ziemi i choć nie było w nim cienia groźby, poczułem się nieswojo.
– Jakiś Slimomix – powiedziałem nerwowo. – Na odchudzanie chyba.
Przez twarz mężczyzny przebiegł ledwie widoczny grymas, co przy permanentnym skurczu mięśni wydawało się niemożliwe.
– A wiesz, Filipie, jak to działa? – zapytał i już przestałem być pewien tego braku groźby.
– Nie wiem, to nie moja sprawa. – Mój głos zabrzmiał cieniej, niż chciałem. – Ja tylko rozdaję ulotki.
Poszukałem wzrokiem chłopaków. Bartek, Jacek i Uszatek stali na swoich stanowiskach i cierpliwie wyciągali z talii kolejne karteczki. Żaden nie patrzył w moją stronę, ale i tak poczułem się raźniej.
– Bardzo pana przepraszam, ale mam pracę do wykonania – powiedziałem nieco pewniejszym głosem.
Smutny facet ani trochę się tym nie przejął. Zrobił krok w moją stronę i zasyczał:
– A wiesz, co się stało z moją córką?
Gdzieś za plecami miałem betonową ścianę z nasprejowanym logo finału Ligi Mistrzów, ale choć odruchowo cofałem się przed naporem, wciąż nie czułem oparcia.
– Nie wiem, proszę pana – powiedziałem ostrożnie. – W każdym razie ja nie mam z tym nic wspólnego. Ja tylko rozdaję ulotki.
– Była w twoim wieku, Filipie.
– Ja tylko rozdaje ulotki – powtórzyłem.
– Była śliczna, mądra, wesoła…
– Ja tylko…
Nagle w oczach mężczyzny błysnęło szaleństwo.
– Dawaj to świństwo! – wrzasnął i rzucił się na ulotki.
Odruchowo podniosłem rękę i napastnik przeleciał mi pod pachą jak byk na korridzie. Zrobiłem piruet na pięcie i znowu miałem go przed sobą. Łypał spod krzaczastych brwi, głośno oddychał przez nos i jeszcze tylko brakowało, żeby krzesał iskry podeszwą o płyty chodnika.
– Hej, proszę pana! O co chodzi? Co pan robi? – bełkotałem wystraszony.
Wykonał drugi skok. Błyskawicznie przełożyłem ulotki z lewej ręki do prawej i znów zaliczył pusty przelot, a przy okazji zahaczył nogą o jakąś nierówność i runął jak długi na ziemię. Jego wściekłość połączona z żałosną bezradnością była jednocześnie przerażająca i komiczna.
Schyliłem się, żeby pomóc mu wstać, a wtedy on, jeszcze leżąc, znienacka capnął za ulotki. Próbowałem zabrać rękę, ale zdążył chwycić mnie za nadgarstek. Przez chwilę się szarpaliśmy – on próbując wstać, ja usiłując oswobodzić dłoń, aż wokół zaczęli zbierać się ludzie.
– Co pan robi? Niech pan zostawi chłopaka! – zawołała jakaś wystraszona kobieta.
Inni też coś krzyczeli, ale nikt nie zdecydował się interweniować. Mnie tymczasem udało się wyrwać rękę i schować plik ulotek pod połę rozpiętej kurtki. Stanąłem tuż przy ścianie twarzą w stronę graffiti, odgradzając się od napastnika plecami i wypiętym siedzeniem. Ten zaś skakał na wszystkie strony i rozpaczliwie usiłował zajść mnie od przodu.
– Oddawaj to! – wrzeszczał. – Mordercy!
Nie mogąc osiągnąć zamierzonego celu, kompletnie stracił panowanie nad sobą i jak rozwścieczone dziecko zaczął mnie okładać po plecach otwartymi dłońmi. W końcu od strony Dworca Centralnego nadbiegli dwaj policjanci, chwycili go pod pachy i odciągnęli na bezpieczną odległość.
– To jakiś wariat! – tłumaczyli ludzie jeden przez drugiego. – Rzucił się na chłopaka i zaczął go tłuc! Zamknąć go trzeba! Niepoczytalny!
Jakby na potwierdzenie tych słów mężczyzna zaczął coś wrzeszczeć o mordercach, spisku i chciwych złodziejach, co chyba przekonało policjantów o stanie jego umysłu, bo grzecznie, ale stanowczo odprowadzili go w stronę zaparkowanego radiowozu.
– Nic ci nie zrobił? – dopytywał się Bartek, raczej dla zachowania formy, bo widać było, że wszystko mam w całości i na swoim miejscu.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Paweł BeręsewiczSzeptane
© by Paweł Beręsewicz © by Wydawnictwo Literatura
Okładka: Monika Pollak Skład i korekta: Lidia Kowalczyk, Joanna Pijewska
Wydanie I w Wydawnictwie Literatura Łódź 2023
ISBN 978-83-8208-125-1
Wydawnictwo Literatura
91-334 Łódź, ul. Srebrna [email protected] tel. (42) 630-23-81www.wydawnictwoliteratura.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Ossowska