Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ziela i Konia łączy szorstka, męska przyjaźń – do czasu, kiedy Koniu podstawia kumplowi mocno śmierdząca świnię. Poszło o Ankę, która teraz nie chce nawet spojrzeć na niewinnego. Zielu postanawia się zemścić. Niestety, Anka nadal nie chce z nim rozmawiać, za to sprawą zaczyna interesować się dyro Gorlicki oraz kilkaset tysięcy ludzi na Facebooku. Kiedy Zielu decyduje się przyznać do rewanżowego szwindla, okazuje się, że jest troszkę za późno na sypanie głowy popiołem, a za drzwiami gabinetu dyrektora czeka już na niego delegacja z Kuratorium Oświaty.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 118
Marczuk nie lubił Żydów. Konkretnie dwóch: Joska Wyszkowera i Aarona Goldberga. Wkurzali go. Josek rzucił kiedyś w Marczuka zgniłą ulęgałką, a Aaron powiedział, że Marczuk jest zbyt brzydki, żeby jakaś dziewczyna chciała się z nim całować. Ale Marczuk też lubił Żydów. Dokładnie trzech: Heńka, Dawida i Berka. Szczególnie tego ostatniego, odkąd wyjaśnili sobie pięściami wszystkie nieporozumienia, a potem z powagą uścisnęli dłonie. Co do pozostałych Żydów Marczuk nie miał wyrobionego zdania. Chyba więc to nie sympatia, a zwykły ludzki odruch sprawił, że ten niewysoki, jasnowłosy chłopak z Choszczówki został bohaterem.
Dom Marczuków stał w miejscu, w którym teraz znajduje się porośnięta krzakami pusta działka tuż obok poczty na ulicy Kłosowej. Budynek spłonął pod sam koniec wojny, osmalone ruiny rozebrano, a cegieł użyto do odbudowy którejś ze staromiejskich kamienic.
Marczuk nie urodził się w Choszczówce. Kiedy jego rodzina sprowadziła się pod Warszawę w tysiąc dziewięćset dwudziestym szóstym albo dwudziestym siódmym roku, chłopiec był już na świecie. Dokładnej daty jego urodzin nie sposób ustalić, bo księgi parafialne w rodzinnej miejscowości gdzieś na Wileńszczyźnie zostały zniszczone we wrześniu 1939 roku. W każdym razie prawie całe dzieciństwo przyszłego bohatera, cała jego młodość, a więc w zasadzie całe życie związane było z tą cichą podmiejską osadą, którą miała kiedyś wchłonąć rozrastająca się Warszawa. To stamtąd przez kilka lat dreptał codziennie trzy kilometry do szkoły powszechnej w Białołęce Dworskiej. To tam każdego ranka w ostatnim roku przed wojną wsiadał na rower i pedałował do szosy modlińskiej, by w Henrykowie – często jeszcze przed świtem – wskoczyć do wąskotorowej ciuchci i przespać długą podróż do gimnazjum w Warszawie. To z tego niewielkiego robotniczego domku każdej niedzieli wraz z rodzicami i babcią chodził do ceglanego kościoła na płudowskich wydmach, a w największe święta zabierał się wozem sąsiadów na parafialną sumę w Tarchominie.
Następnego dnia po tym, jak Zenon Słowik, miejscowy kombinator o niespokojnych małych oczkach, złożył na Gestapo donos, że w jednym z choszczówkowskich domów ukrywa się żydowska rodzina, Marczuk od rana czuł, że zdarzy się coś ważnego. Kiedy na wpół dobudzony pedałował do Tarchomina, do tartaku, w którym znajomy ojca załatwił mu pracę, drogę przebiegł czarny kot. To znaczy nie do końca przebiegł. Zatrzymał się gdzieś w trzech czwartych, popatrzył zielonymi ślepiami na nadjeżdżającego rowerzystę i zawrócił. Trudno było powiedzieć, czy to się liczy, czy nie. Ale już przebita dętka w powrotnej drodze z całą pewnością nie wróżyła niczego dobrego. Marczuk dotoczył rower do domu, wprowadził do sieni, postawił do góry kołami i rozłożył zatłuszczoną szmatę, a na niej cały arsenał narzędzi.
– Zabieraj się z tym rowerem! Ruszyć się tu nie można! – pogoniła go matka, którą drażniły takie rzeczy jak rowerowy łańcuch na kuchennym stole, stara dętka w szafce z pościelą albo słoiczek smaru obok wiśniowych konfitur.
Wzdychając ciężko, Marczuk przeniósł warsztat pod rosnący przed domem krzak bzu i zaczął się mocować ze śrubą. Kiedy na bitej drodze prowadzącej od torów starej nadwiślańskiej kolei pojawiły się dwie ciemnozielone ciężarówki wyładowane niemieckimi żandarmami, trzymał właśnie w ręce odkręcone koło. Na wszelki wypadek cisnął je na trawę i ukrył się w bzach.
Wojskowe budy minęły furtkę Marczuków i zatrzymały się kilkadziesiąt metrów dalej przed posesją Zenona Słowika. Przerażony szmalcownik wybiegł na ganek i machał w stronę żandarmów w taki sposób, w jaki odpędza się krowy, które weszły w szkodę.
Sio! – zdawał się wołać. – Jedźcie dalej! Co będzie, jak ludzie zobaczą?
Oficer dowodzący akcją nie zamierzał przejmować się takimi drobiazgami.
– Gdzie Żydzi, Slowik? – szczeknął i mały człowieczek skurczył się jeszcze bardziej.
– Tam – powiedział chyba, ale najwięcej treści kryło się w jego gestach. Kazały jechać prosto, a potem skręcić w lewo w stronę Jabłonny i Legionowa.
Mielnikowscy! – przemknęło Marczukowi przez głowę.
Posesja mecenasa Mielnikowskiego leżała tuż przy lesie. Otaczał ją wysoki płot porosły gęstym żywopłotem i tylko czasem przez uchyloną bramę na samym końcu długiego podjazdu zobaczyć można było okazały dom ze schodkami prowadzącymi na ganek. Toczyło się tam jakieś nieznane, tajemnicze życie, o którym choszczówkowskie dzieciaki opowiadały sobie niestworzone historie.
Budy z żandarmami dojeżdżały już do zakrętu, ale musiały stanąć, bo wąską uliczkę tarasował wóz, na który dwóch barczystych chłopaków ładowało worki z jabłkami.
– Precz! – wrzasnął oficer przez okno szoferki, a kierowca jednej z ciężarówek nacisnął klakson.
Chłopcom przy wozie, którzy do tej pory uwijali się jak w ukropie, nagle przestało się spieszyć. Niezwykle starannie odłożyli na ziemię niesione właśnie worki, bezradnie rozłożyli ręce na znak, że nie wiedzą, o co chodzi, podeszli bliżej, żeby lepiej usłyszeć, rozpromienili się i klepnęli w czoło, jakby ich wreszcie olśniło, po czym podnieśli worki z ziemi i z przepraszającymi minami ułożyli je na wozie.
– Szybciej! – ryknął Niemiec i zaczął niebezpiecznie majstrować przy pasie.
W chłopaków jakby znowu wstąpiła zagubiona gdzieś energia i ruchy ich stały się wyraźnie żwawsze. Jeden skoczył w stronę szopy, w której trzymali konia, a drugi na migi tłumaczył coś oficerowi, kłaniając się co chwilę dla większej jasności przekazu.
Marczuk nie czekał dłużej. Dobrze wyćwiczonym susem przesadził drewniany płotek i przemknął chyłkiem na drugą stronę ulicy. Przez uchyloną furtkę wpadł na podwórko sąsiadów z przeciwka, minął drewniany domek, przeciął niewielki ogródek z kilkoma jabłonkami i tajnymi chłopackimi ścieżkami pognał przez opłotki w stronę obrośniętej bluszczem willi mecenasa Mielnikowskiego. Zdyszany dopadł do furtki i zerkając nerwowo w stronę, z której lada chwila miały nadjechać niemieckie ciężarówki, nacisnął guzik elektrycznego dzwonka. Wieczność upłynęła, zanim na żwirowej ścieżce prowadzącej od ganku usłyszał drobne pospieszne kroki.
– Kto tam? – zapytał cichy dziewczęcy głosik.
– Janek Marczuk! Z Kłosowej! Proszę otworzyć! Szybko! – powiedział chrapliwym szeptem.
Za furtką zapadła cisza, ale po chwili dał się słyszeć szczęk przekręcanego klucza i w uchylonych drzwiczkach pojawiła się wystraszona twarz młodej służącej.
– Jadą do państwa! – zawołał Marczuk i dość bezceremonialnie wepchnął się do środka. – Jadą! Dwie budy! Pełne żandarmów! – tłumaczył bezładnie. – Słowik doniósł. Zaraz tu będą. Trzeba... trzeba coś zrobić!
– Co tam się dzieje, Krysiu? – Od strony ganku dobiegł czyjś niski, spokojny głos. – Czego chce ten chłopiec?
– Panie mecenasie! – Marczuk podbiegł w stronę domu. – Jadą tu! Trzeba to ukryć!
– Co ukryć, chłopcze? – spytał pan Mielnikowski, zerkając niespokojnie w stronę ogrodowej altany.
– Nie wiem! To coś albo tego kogoś! Zaraz tu będą! Pytali Słowika! On im pokazał!
– O czym ty mówisz? – Mecenas próbował zachować zimną krew. – To jakaś po...
W tym momencie usłyszeli wyraźny warkot ciężarówek zbliżający się z każdą sekundą, a potem głośne walenie w furtkę.
– Otwierać! – szczeknął oficer.
Pobladły mecenas przez sekundę wpatrywał się w oczy Marczuka i to, co w nich zobaczył, musiało go chyba przekonać, bo z nieoczekiwaną energią skoczył w stronę altany.
– Musicie pójść z tym chłopcem! – zawołał i dopiero wtedy Marczuk zobaczył trzy postacie skulone za drewnianą barierką.
Cała trójka wstała niepewnie i trzy pary wystraszonych oczu obrzuciły nieznajomego nieufnym spojrzeniem. Dwie kilkuletnie dziewczynki kurczowo trzymały się spódnicy ciemnowłosej kobiety mniej więcej w wieku matki Marczuka.
– Tam jest jeszcze jedno wyjście, prosto do lasu! – pospiesznie szepnął mecenas i machnął ręką w głąb ogrodu. – Już idę! – krzyknął i ruszył w stronę furtki, za którą niemiecki żandarm zaczynał tracić cierpliwość.
Marczuk doskoczył do tylnego wyjścia, ostrożnie uchylił drzwiczki i wyjrzał za płot. Ruchem głowy przywołał kobietę i wszyscy czworo wyśliznęli się do lasu.
– O co chodzi, panowie? – usłyszeli jeszcze za sobą spokojny głos mecenasa Mielnikowskiego otwierającego główną furtkę.
Konecki przerwał opowieść, poprawił mikrofon zatknięty za prawym uchem i potoczył wzrokiem po słuchaczach. Na publicznej prezentacji obowiązkowych projektów w wielkiej sali gimnastycznej choszczówkowskiego gimnazjum zebrała się cała szkoła. Zwykle przy takich okazjach publiczność umilała sobie czas rozmowami, poszturchiwaniem lub przesyłaniem z komórki na komórkę najnowszych internetowych hitów. Tym razem było zupełnie cicho. Dwie setki młodych twarzy wpatrzyły się w Koneckiego, czekając na dalszy ciąg prezentacji, a on sam nawet nie usiłował ukryć triumfującej miny. Adam Zieliński, niewysoki brunet w okrągłych okularkach siedzący w czwartym rzędzie tuż pod drabinkami, z niecierpliwości prawie wstrzymał oddech. Na jego wąskich ustach czaił się tajemniczy uśmiech, a piegowate policzki płonęły z podniecenia. Szczerze nie cierpiał Koneckiego, a zemsta miała cudowny smak.