39,99 zł
10 osób interesuje się tą książką
Miłościwie nam panujące królowe romansu powracają z nową powieścią Dzika przygoda pełną mocnych wrażeń i gorących uczuć. Szykujcie się na szaloną wyprawę do skalnych kanionów i pod rozgwieżdżone niebo Utah! Idealna pozycja dla fanek Emily Henry oraz Ali Hazelwood
Lily, wychowana przez fanatycznego poszukiwacza skarbów, nie odziedziczyła po zmarłym ojcu ani pasji do jego nietypowej profesji, ani pokaźnej sumy pieniędzy. Ale ta dziewczyna wie, jak sobie radzić! Korzystając z narysowanych przez ojca map, prowadzi wycieczki w Parku Narodowym Canyonlands dla głodnych wrażeń turystów. Dzięki temu jakoś wiąże koniec z końcem, wciąż nie zarabia jednak tyle, by móc odkupić ukochane, utracone przed laty ranczo.
Leo jest przypadkowym uczestnikiem jednej z organizowanych przez Lily wypraw. Ona rozpoznaje w nim mężczyznę, którego kiedyś kochała, on pragnie ponownie spróbować szczęścia z jedyną dziewczyną, która podbiła jego serce. Jednak Lily nigdy mu nie wybaczyła rozstania, a teraz myśli wyłącznie o biznesie i jasno stawia sprawę: do niczego między nimi nie dojdzie.
Podczas tej tygodniowej eskapady Lily i Leo zostaną wystawieni na próbę. Czy skorzystają z drugiej szansy, jaką da im los? Zapewniamy: nie pożałujecie wyprawy z Leo i Lily!
Christina Lauren to pseudonim duetu autorskiego – długoletnich przyjaciółek Christiny Hobbs i Lauren Billings. Ich książki, głównie romanse obyczajowe, okupują listy bestsellerów „New York Timesa” i „USA Today”. Ostatnie powieści autorek: Podróż nieślubna, Miłość na święta i Wzór na miłość, szturmem zdobyły serca czytelniczek.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 488
Od autorek
Park Narodowy Canyonlands, rozciągający się zaraz za miastem Moab, położonym w stanie Utah, jest jednym z najbardziej niezwykłych miejsc w kontynentalnej części Stanów. Rozległe obszary pustynne poprzecinane są rzekami Kolorado i Green River oraz niezliczonymi serpentynami ich dopływów. Odwiedzający to miejsce szczęściarze mogą nacieszyć oko niewiarygodnym widokiem bezkresnego błękitnego nieba oraz czerwonych skał ciągnących się kilometrami. Niektóre części parku są odosobnione i niemal zupełnie niedostępne, podczas gdy inne nadają się znakomicie na piesze wycieczki, są przejezdne i dają turystom mnóstwo frajdy.
Po miesiącach wizyt i zbierania materiałów obie zaznajomiłyśmy się z tymi widokami i terenem. Zatrudniłyśmy nawet eksperta od wycieczek, aby wyrysował dla nas mapę miejsc pełnych potencjalnych skarbów. Jednak, Drogi Czytelniku, czasami dla wartkiej opowieści musimy poświęcić faktograficzną dokładność i w związku z tym... parę szczegółów jest dziełem naszej fantazji. W kilku miejscach nie zgadza się odległość, w paru innych stworzyłyśmy nieistniejące w rzeczywistości widoki, a poszczególne punkty zyskały nowe położenie.
Chcemy zapewnić, że pisałyśmy tę książkę z myślą o tym, by ta historia dostarczyła przyprawiającej o zawrót głowy przyjemności i pozwoliła na ucieczkę od rzeczywistości. Niniejsza książka nie została pomyślana jako przewodnik, którym można się kierować podczas swojej podróży (jeśli będziesz, Miły Czytelniku, podążał za naszymi wskazówkami, niechybnie zginiesz, albo i nie). Chcemy myśleć, że miłosna historia Leo i Lily zainspiruje wiele osób do ruszenia w nieznane i przetarcia nowych szlaków, ale nawet jeśli ktoś poczuje się najszczęśliwszy zwinięty w kłębek w swoim fotelu mola książkowego, mamy nadzieję, że tą książką zapewnimy mu solidną porcję rozrywki.
Z miłością
Lauren & Christina
Prolog
Laramie, Wyoming
Październik, dziesięć lat wcześniej
Buty Lily Wilder zachrzęściły na wysypanym żwirem podjeździe, gdy przechodziła od stodoły do chaty, przemierzając swoje ulubione miejsce na ziemi. Tuż za nią kroczyły konie – skierowały się do zbiornika z wodą, spragnione po długiej nocy spędzonej na pastwisku. Z komina dużego domu w kierunku czystego szarego nieba snuła się strużka dymu. Poranek był chłodny. Słońce dopiero co wyjrzało zza górskich szczytów.
A ona była na nogach już od ładnych paru godzin.
Na ganku czekał na nią długi cień trzymający dwa kubki. Jej serce zareagowało nagłym, pełnym czułości fikołkiem na widok Leo – wciąż jeszcze zaspanego, okutanego w dresy i polar. Bez cienia wątpliwości tak właśnie chciała zaczynać swoje poranki i wciąż nie mogła uwierzyć, że od dziś tak będzie. Przeskoczyła za jednym zamachem trzy chybotliwe stopnie i wychyliła się, żeby zbliżyć swój uśmiech do jego uśmiechu. Czuła się tak, jakby od chwili, gdy poprzednio go dotknęła, nie minęły godziny, tylko upłynęło kilka dni. Jego wargi były ciepłe i miękkie, gdy przycisnął je do jej ust schłodzonych wiatrem. Ciepło jego palców na jej biodrze sprawiło, że serce Lily odpaliło kilka fajerwerków z podekscytowania.
– Gdzie on jest? – zapytała Lily, zachodząc w głowę, czy jej ojciec opuścił ranczo bez pożegnania.
Zachowałby się tak nie po raz pierwszy, ale po raz pierwszy zupełnie by jej to nie obeszło.
Leo wsunął ciepły kubek w jej dłoń, skinieniem głowy wskazując położony po drugiej stronie rzeki domek stróża.
– Przeszedł przez most, do Erwina – zrelacjonował. – Pożegnał się.
Czy powinna czuć się dziwnie z tym, że nie była pewna, dokąd wybierał się jej ojciec ani jak długo go nie będzie? Nawet jeśli, Lily nie pozwoliła na to, by ta myśl zaprzątała jej głowę zbyt długo – zdecydowanie bardziej zajmująca była radosna melodia wygrywana przez jej puls. W końcu zaczynało się jej życie! I jakimś cudem właśnie tego lata, gdy nauczyła się radzić sobie z niemal każdym aspektem pracy na ranczu, udało jej się również zakochać. To była miłość, która kompletnie ją zaskoczyła – dając jej pewność wzajemności w gorączce zdzierania z siebie ubrań. Spędziła dziewiętnaście lat życia tolerowana i traktowana jako element planu, ale z Leo w końcu czuła, że jest centrum czyjegoś świata. Nigdy wcześniej tak dużo się nie uśmiechała, nie śmiała się w sposób tak nieskrępowany, nie odważyła się pragnąć, wyzbywszy się skrupułów. Najbliższe temu uczucie ogarniało ją, gdy siedząc w siodle swojego konia, gnała przez rodzinne ziemie, ale tamte momenty były ulotne, za to Leo obiecywał jej, że jest tu na stałe.
Uniosła podbródek, żeby spojrzeć mu prosto w twarz. Odziedziczył irlandzką sylwetkę ojca i rysy matki, Amerykanki japońskiego pochodzenia, ale drzemiąca w nim dusza zdecydowanie była jego własna. Lily nie znała nikogo, kto stąpałby po ziemi tak mocno i spokojnie jak Leo Grady. Wciąż nie mogła uwierzyć, że ten niezłomny mężczyzna gotów jest zerwać ze wszystkim właśnie dla niej.
„Jesteś pewien?” – to pytanie zadała mu już zapewne setki razy. Ranczo Wilderów było jej marzeniem, ale dobrze wiedziała, że nie ma sensu zajmować się nim przez cały rok, gdy należy ono do kogoś innego. Pełnoprawnym właścicielem nie czuł się też jej ojciec, choć nie można mu odmówić starań – wykonywał minimum pracy potrzebnej, żeby zachować posiadłość w stanie umożliwiającym przetrwanie. Dla matki Lily ranczo było kolejną rzeczą, którą po prostu porzuciła. Niekiedy Lily miała wrażenie, że spędzała każdy dzień życia, czekając na chwilę, w której będzie mogła uczynić to miejsce swoim już na zawsze. Teraz ten dzień nadszedł, a przy jej boku stał Leo.
– Jestem pewien, Lil – potwierdził i wolną ręką objął jej ramię. Przyciągnął ją tak, by mogła się w niego mocniej wtulić, a następnie złożył pocałunek na jej czole. – A czy ty jesteś pewna, że chcesz mieć tu takiego żółtodzioba jak ja?
– Z całą pewnością! – Jej słowa wybrzmiały w ciszy poranka zaskakująco głośno.
Z daleka odpowiedziało jej nieśmiałe rżenie nowego źrebaka. Leo rzucił jej spojrzenie pełne zachwytu. Owszem, może praca na ranczu była dla niego nowością, ale jeśli chodzi o konie, miał wrodzony talent. Był też zdolny do miliona innych rzeczy, a do tego obdarzony tym poręcznym „zawieś to na najwyższym haczyku w siodlarni” wzrostem. Jednak nie to sprawiało, że Lily pragnęła mieć go przy sobie. Pragnęła go tutaj, ponieważ Leo Grady był tak bardzo, tak niezaprzeczalnie jej – a coś takiego zdarzyło się w jej życiu po raz pierwszy.
Pachniał świeżością, jakby dopiero co wyszedł spod prysznica. Wtuliła się w niego, przyciskając twarz do jego szyi w poszukiwaniu choćby odrobiny potu, tego intensywnie męskiego aromatu, który wczoraj w nocy czuła na swojej skórze.
– Zrobiłem ci śniadanie – wymruczał prosto w jej włosy.
Odsunęła się, posyłając mu uśmiech pełen nadziei.
– Bułeczki twojej mamy?
Słysząc to pytanie, zachichotał.
– Zachowujesz się tak, jakby to ona je wynalazła. – Pochylił się, żeby przykryć jej usta swoimi, a potem wyjaśnił: – Zazwyczaj robiła nam rybę z ryżem. Jestem prawie pewien, że te bułeczki to przepis Rachael Ray.
Przez pokrytą szronem trawę nadchodził w stronę ganku Duke Wilder. Tylko nerwowe drgnięcie jego krzaczastych, czarno-siwych wąsisk zdradziło, że zauważył ich uściski.
Ale ta reakcja błyskawicznie zniknęła, a jego oczy pojaśniały. Duke zawsze był najszczęśliwszy, gdy zbliżała się chwila wyjazdu. Kiedy Lily była mała, zdarzało mu się wyjeżdżać za pracą nawet na Grenlandię. Jednak zasięg jego wyjazdów zmniejszył się drastycznie siedem lat temu, gdy jej matka zdecydowała się odejść. Duke został uziemiony z powodu córki oraz – przynajmniej w trakcie lata – gości przebywających na ranczu Laramie. Teraz córka była dorosła, a on w końcu mógł zrealizować marzenie o byciu niszowym celebrytą i w pełni skoncentrować się na realizacji sięgających czasów dzieciństwa marzeń o odnalezieniu stosów złota, które żądni przygód rabusie ukryli gdzieś na pustyni przeszło sto lat wcześniej. Zdecydowanie Lily nie była jedyną osobą, która cieszyła się z faktu, że w końcu jest na tyle dorosła, by przejąć obowiązki związane z ziemią należącą do rodziny.
Wzrok Duke’a znalazł się mniej więcej na wysokości ramienia córki, a ona obserwowała jego twarz, kiedy oczy mężczyzny spotkały się z oczami Leo. Wyglądało to tak, jakby prowadzili dialog pozbawiony słów. Czasami Lily czuła, że ledwie zna swojego ojca, innym razem miała wrażenie, że może czytać w nim jak w otwartej księdze. Duke nie miał serca do Rancza Wilderów, ale Lily i tak miała poczucie, że jego myśli niemal krzyczą: „Ten chłopak nie wygląda mi na kowboja”.
Bo Leo nie był kowbojem. Był studentem, matematycznym geniuszem, wychowanym w Nowym Jorku facetem, który trafił na ranczo, szukając pracy na wakacje, a potem zakochał się i zdecydował się wywrócić swoje życie do góry nogami, zostając tu dla ukochanej również po sezonie. Był cichy i uważny – stanowił absolutne przeciwieństwo Duke’a Wildera. Zaledwie dwudziestodwuletni patrzył w twarz pięćdziesięciolatka, który w okolicy cieszył się reputacją Indiany Jonesa, a zachowywał się z animuszem godnym Jacka Sparrowa. A jednak stojący u jej boku Leo Grady nawet nie drgnął.
– Damy sobie radę, Duke – odezwała się Lily, przełamując przedłużającą się ciszę.
– Opiekuj się nią do czasu, aż wrócę – zakomenderował Duke, nie spuszczając oczu z twarzy Leo, dzięki czemu nie zauważył pełnego irytacji grymasu na twarzy córki.
– Tak właśnie zrobię – zapewnił go Leo.
– Nie potrzebuję opieki! – przypomniała im obydwu Lily.
Duke wyciągnął rękę, by zmierzwić jej ciemne włosy.
– Oczywiście, że nie potrzebujesz, dzieciaku. A tak w ogóle, to... zostawiłem ci notkę w jadalni.
– Super.
Łamigłówka. Zagadka. Albo szyfr, który miała za zadanie złamać. Ojciec wychował ją na grach, które sam uwielbiał, zachęcając ją do nich jak dzieciak, który patyczkiem próbuje zmusić do zabawy opornego żuka. Zupełnie nie rozumiał, jakim cudem wyrosła na osobę tak inną od niego. Zazwyczaj rozgrywał się w niej zaciekły pojedynek niechęci z ciekawością, aż w końcu zmuszona wyższą koniecznością Lily siadała, żeby zająć się rozwiązaniem czegokolwiek, co akurat tego dnia naszykował dla niej ojciec. Bywało, że rozwiązaniem łamigłówki okazywała się jakaś nieciekawa fraza w rodzaju: „Do zobaczenia później” albo „Tylko nie zjedz wszystkich ciastek owsianych”, ale bywało również tak, że chodziło o kluczową informację niezbędną do dalszego funkcjonowania rancza. Wszystko, czego Lily potrzebowała albo pragnęła, było zwykle ukryte w jakiś przemyślany i skomplikowany sposób, do tego kilometry od domu. A jeśli nie miała dość motywacji, by tego szukać, Duke uznawał, że widocznie potrzeba nie była wystarczająco silna.
Może dziś nie będzie sobie tym zawracać głowy. Może w końcu ona i Duke doszli do porozumienia w kwestii tego, że nie muszą wcale kochać tych samych rzeczy. Ba, nie muszą nawet kochać siebie nawzajem, żeby być w stanie koegzystować. Ona właśnie po raz pierwszy zaakceptowała tę myśl. Może Duke wróci do swojego świata, w którym uganiał się za artefaktami i polował na ukryte skarby, a Lily zostanie na ranczu wraz z końmi i ziemią, którą tak kochała, i... po prostu zignoruje leżącą na stole notatkę. Już na zawsze.
Napięcie rosło, aż nareszcie bańka pękła, gdy Duke po raz ostatni objął spojrzeniem chatę, po czym przeniósł wzrok na stodołę i rozciągające się za nią wzgórza. Tę ziemię kupili jego rodzice, a potem wychowali tutaj dwóch chłopców – Duke’a oraz jego brata Daniela. To Daniel zamienił to miejsce w Ranczo Wilderów, żył tutaj na stałe, przyjmując gości każdego lata, aż do swojej śmierci przed dwoma laty. Lily i Duke usiłowali jakoś ciągnąć ten biznes, który dla niego nigdy nie był priorytetem, ona zaś marzyła, żeby zajmować się ranczem w pełnym wymiarze, przejąć je i przywrócić temu miejscu dawny blask, który pamiętała z dzieciństwa, z cudownych letnich dni. Siedemdziesiąt osiem koni i dwieście akrów ukochanej ziemi Wyoming – to było jej wyobrażenie o perfekcji. Duke za to nie znosił tu każdego płotu, traktując tę posiadłość tak, jakby był uwięzionym w klatce kotem.
Jej „zbyt dobry na takie życie” ojciec wcisnął na głowę kowbojski kapelusz i skinął obojgu młodym ze słowami:
– Będę się zbierał.
Obyło się bez uścisków. Leo i Lily nie zeszli nawet z ganku; w ciszy obserwowali, jak wysoka, mocna sylwetka Duke’a Wildera oddala się w stronę starej ciężarówki, a potem znika w kabinie.
Lily odwróciła się do Leo, lekko podskakując z ekscytacji jak mała dziewczynka. Rósł w niej balonik radości, który lada chwila mógł unieść ją w stronę szarego nieba.
– Gotowa na to wszystko, szefowo? – zapytał Leo.
Odpowiedziała mu pocałunkiem. Miała nadzieję, że wyraziła w nim to, czego nie potrafiła przekazać słowami.
W tym momencie wszystko było dokładnie takie, jak być powinno. Nikt jej nie pospieszał w tym konkretnym cudownym momencie. Patrzyła na kurz unoszący się wokół znikającej na horyzoncie ciężarówki Duke’a i czuła, że jedyne, co się liczy, to miłość, którą ma przy sobie, i migocząca galaktyka, która rozciągała się wokół niej. Jej własna galaktyka. Lily wzięła głęboki wdech, żeby się odezwać, ale głos ugrzązł jej w gardle, gdy zobaczyła malujący się na twarzy Leo wyraz czułości. Patrzył w dół, prosto w jej twarz.
„Zakochany Chłopak z Miasta” – tak przezywali go wszyscy kowboje od pierwszego dnia, gdy poznał Lily pięć miesięcy wcześniej.
Śmiejąc się z błogością, Lily ujęła w dłonie jego twarz i po raz kolejny stanęła na palcach, by złożyć na jego ustach pocałunek.
– Obiecaj mi, że będziemy tu szczęśliwi. Na zawsze.
Kiwnął głową i zbliżył czoło do jej czoła.
– Obiecuję.
1
Hester, Utah, bar u Archiego
Maj, dziś
– Z perspektywy czasu – powiedziała Lily, krzywiąc się lekko – widzę, że lepiej nie ignorować bijatyki w barze, jeśli rozgrywa się ona tuż za moimi plecami.
Archie wyciągnął w jej stronę mięsistą łapę, podając jej lekko cieknącą ścierkę, w którą zawinął kostki lodu.
– Mnie za to niepokoi fakt, że dostałaś łokciem prosto w tył głowy, a ledwie drgnęłaś.
– Czy to żarcik na temat tego, że mam twardy łeb? – zapytała, głośno wciągając powietrze, gdy lodowata ścierka dotknęła jej karku.
Archie przechylił się przez ladę.
– Mówię tylko, że jesteś naprawdę twardą farmerską dziewuszką, Lily Wilder.
Lily wybuchnęła śmiechem.
– Pocałuj mnie w tyłek, Arch.
– Kiedy tylko sobie zażyczysz, Lil.
Jeden łokieć położyła na odrapanym drewnianym oparciu, drugą ręką wciąż podtrzymywała lód. Śledziła wzrokiem krople pojawiające się na jej szklance z piwem, a następnie spływające jedna po drugiej, co tworzyło kształt ścieżki. Gdy tylko przeciągnęła po niej palcem, szklanka momentalnie pokryła się warstewką błota. Przez cały miniony dzień wiatr robił, co mógł, by wbić jak najwięcej czerwonego pustynnego pyłu w każdy zakamarek jej ubrania, w każdy kosmyk jej włosów, w skórę dłoni, ramion i twarzy. Dzięki Bogu za prysznice! I za krem przeciwsłoneczny. Jednak ze względu na klientelę, jaką można było spotkać u Archiego, Lily nie widziała sensu w dokładnym myciu się przed przyjściem tutaj – niezależnie od tego, czy siedziała przy barze, czy stała z drugiej jego strony, dorabiając sobie poza sezonem. Zbłąkany łokieć, który trafił ją w głowę, był ostatecznym potwierdzeniem tej tezy.
Drzwi otworzyły się, wpuszczając do pogrążonego w półmroku pomieszczenia nieco światła. W progu stanęły Nicole i jej blond strzecha. Dziewczyna ubrana była w kraciastą, niebiesko-czerwoną koszulę. Weszła, zajęła stołek obok Lily i uniosła podbródek w stronę Archiego – w tym drobnym geście zawarła zarówno powitanie, jak i nieme zamówienie. Po chwili Archie nalał lagera do szklanki wątpliwej czystości, a potem sięgnął po miseczkę budzącą jeszcze więcej higienicznego niepokoju, żeby wsypać do niej porcję orzeszków ziemnych, a następnie podsunąć ten zestaw kobietom. W tej chwili Lily była zbyt wygłodniała, by wybrzydzać, rzuciła się więc na orzeszki.
Nicole wskazała gestem zawiniątko z lodem.
– Co jest grane?
– To sprawka Peteya i Lou. Byłam przypadkową ofiarą.
– Chcesz, żebym skopała im tyłki? – zapytała Nicole, wstając z miejsca, ale Lily powstrzymała ją gestem.
Nicole była wyższa i silniejsza od Lily, a jej lojalność sprawiała, że sprowokowana potrafiła zamienić się w rozjuszoną bestię – Petey i Lou musieliby stoczyć z nią zaciekłą walkę. Lily wiedziała, że gdyby tylko skinęła na Nic, ta prędzej wyzionęłaby ducha na polu walki, niż się poddała. Ale ta dziewczyna była dla Lily wszystkim, więc zamiast ryzykować utratę przyjaciółki w boju, skinęła głową, wskazując niedużą stertę papierów leżących na ladzie obok ramienia Nicole.
– Nowa grupa? – upewniła się.
Nicole przytaknęła.
– Przyjeżdżają jutro.
– Faceci? – zapytała Lily.
Ich klientami byli zwykle mężczyźni, którzy przyjeżdżali, żeby bawić się w poszukiwaczy skarbów i rabusiów. Grupa kobiet zawsze była jak łyk świeżego powietrza. Takie wycieczki były spokojniejsze, łatwiej było sobie z nimi poradzić. Sprawiały, że robota stawała się niemal sensowna. Z naciskiem na „niemal”.
– Tia. Czterech.
– Kawalerski? Urodziny?
Nicole potrząsnęła głową, a po chwili wyjaśniła:
– Prawdopodobnie to po prostu kumple, którzy zdecydowali się na wspólny wypad.
Słysząc to, Lily wydała z siebie jęk. Wieczory kawalerskie miały przynajmniej tę zaletę, że było to coś w rodzaju misji: zwykle chodziło o wlanie w siebie jak największej ilości wódy i przeżycie tygodnia rozpusty, co później miało być wspominane latami. Ale grupy, które zgłaszały się do specjalizującej się w turystycznych wyprawach firmy Dzika Przygoda tylko po to, by „wyrwać się z miasta”, zwykle wymagały więcej niańczenia oraz nadania im pewnej struktury. W sumie było to nawet niezłe – w końcu Lily dorastała, pomagając ludziom cieszyć się wakacjami spędzanymi w siodle, i wciąż dawało jej to sporo frajdy – ale aktualnie jechała na oparach.
– Wszyscy podpisali kwitek? – zapytała.
Nic podrapała się po policzku i z zawahaniem odparła:
– Taaak...
Lily wycelowała palec w przyjaciółkę i uściśliła:
– Co to znaczy?
– No cóż... – zaczęła Nicole. – Wygląda na to, że wszystkie dokumenty zostały podpisane przez tę samą osobę.
Unosząc szklankę z piwem, Lily wymamrotała cicho:
– Cholera.
– Złotko, przecież to tylko formalność.
– Aż do momentu, gdy przestaje być tylko formalnością – odparła Lily. – Naprawdę nie stać mnie teraz na proces.
– Dziewczyno, ledwo stać cię na to piwo – rzuciła Nicole, a potem lekko pochyliła głowę, żeby złapać spojrzenie przyjaciółki. Nieokiełznana czupryna zasłoniła jej połowę twarzy, więc uważnie przyglądała się Lily tylko jednym roziskrzonym błękitnym okiem. – Naprawdę myślisz, że to będzie nasza ostatnia wyprawa?
Lily spuściła głowę i wbiła wzrok w widniejące na drewnianym blacie okrągłe ślady. Szczerze mówiąc, żywiła nadzieję, że to będzie pożegnalna misja Dzikiej Przygody. Marzyła, żeby to był ostatni raz, gdy zabierała mieszczuchów na pustynię, by tam mogli się integrować i zaznać trochę „prawdziwego, twardego życia”, uganiając się za fałszywymi skarbami. Chciała już odłożyć dziennik ojca i nigdy do niego nie wracać. Pragnęła życia, w którym nikt nie będzie zarzucał jej pytaniami o mapy Duke’a Wildera ani o jego anegdoty, a ona będzie mogła zapomnieć, kim był Butch Cassidy. Byłaby naprawdę szczęśliwa, wiedząc, że już nigdy nie będzie musiała oglądać mężczyzny w lakierkach usiłującego dosiąść konia czy słuchać kolejnej odzianej w ciuchy od Prady kobiety narzekającej na ból pośladków po trzydziestu minutach spędzonych w siodle. Chciała po prostu prowadzić ranczo, móc codziennie o świcie wskakiwać na grzbiet Bonnie i przeganiać swoje konie przez pokrytą szronem trawę chrzęszczącą pod ich kopytami i lśniącą niczym pole pełne diamentów. Marzyła, żeby mieć wystarczającą ilość pieniędzy, by wynieść się z rozpadającej się chatki ojca i więcej nie wracać do tego cholernego, pełnego kurzu miasta. Stanowczo bardziej niż czegokolwiek innego pragnęła, by ta podróż była już ostatnia.
Ale fakt, że czegoś pragnęła, nie sprawiał, że osiągała przedmiot swoich pragnień. Tę lekcję odebrała już dawno temu.
Mimo to czuła pokusę, żeby jednak odrzucić to zlecenie. Siedem lat w biznesie, a Lily już czuła się uwięziona. Jakoś wiązała koniec z końcem, oprowadzając turystów po pustyni, ale konie wymagały naprawdę sporych nakładów, a ona potrzebowała koni, żeby móc oprowadzać turystów po pustyni. Drogie jajko, bardzo proszę, poznaj kurę.
– Jak poszło w banku? – zapytała Nic, zmieniając temat.
Lily tylko potrząsnęła głową.
– Znowu?
– A kto by udzielił pożyczki takiej osobie jak ja? Jak niby będzie wyglądał mój przychód, gdy przestanę oprowadzać wycieczki poszukiwaczy skarbów z bożej łaski?
Nicole po raz kolejny się pochyliła, a po chwili zapytała:
– Chyba im nie powiedziałaś, że taki masz plan, prawda? A oni sami przecież o tym nie pomyślą...
Lily rzuciła jej szybkie spojrzenie.
– Nie, nie powiedziałam. Nic, oni nie są idiotami. Facet oświadczył mi tak: „A zatem jeśli kupi pani ziemię i zacznie kolejny biznes, jak zamierza pani się utrzymywać, dopóki ta nowa działalność nie zacznie na siebie zarabiać?”. Stwierdziłam, że to zajmie parę lat, ale dobrze znam ten teren i fach i wiem, czego klienci szukaliby w Wakacjach na Zachodzie. Tyle że to nie miało dla niego znaczenia. Nie ma znaczenia, co im powiem, po prostu nie jestem dobrą inwestycją.
Nicole wypuściła powietrze i spojrzała na swoje dłonie. W tym momencie Lily zauważyła wśród stosu dokumentów i poczty kopertę opatrzoną swoim imieniem. Ten adres rozpoznałaby wszędzie, przecież kiedyś pod nim mieszkała.
W tej samej chwili poczuła, jak zalewa ją fala wspomnień – cierpkie, chrzęszczące pod kopytami zioła; zaganianie koni, gdy słońce powoli chowało się za szczytami gór; ciepłe maślane bułeczki o poranku; i tamten moment, gdy po raz pierwszy na niego spojrzała, a potem, po paru tygodniach, gorączka, dotyk jego niesamowitego ciała...
Lily poczuła ucisk w okolicach mostka i z całych sił spróbowała odciąć się od tych myśli. Wskazując kopertę, zapytała:
– Co to jest?
Nic przesunęła ją kawałek dalej.
– Nic takiego.
– Przyszło z Rancza Wilderów. A w polu adresata jest moje nazwisko – powiedziała Lily, wyciągając rękę. – Daj mi to.
Ale Nicole delikatnie smagnęła jej dłoń, by ją zniechęcić.
– Nie masz na to teraz ochoty, kotku, zaufaj mi.
Teraz?
– Czy chodzi o tamtą posiadłość?
– Daj sobie spokój, Lil, proszę cię.
W żyłach Lily krew zaczęła żywiej krążyć.
– Otworzyłaś to już? Przysięgam na wszystkie świętości, Nic, jeśli nie jesteś najbardziej wścibską małą... – Znów sięgnęła po kopertę, ale Nicole po raz kolejny zrobiła unik, odsuwając od niej przesyłkę.
– Powiedziałam: nie.
Krew w żyłach Lily niemal się zagotowała na samą sugestię, że nie będzie w stanie poradzić sobie z tym, co mogłaby znaleźć w kopercie. Przecież to Nic była narwana i gorącokrwista, a Lily była tą zrównoważoną. Mimo to nagle z jakiegoś powodu niczego na świecie nie pragnęła bardziej niż zapoznać się z zawartością tajemniczej białej koperty.
Chwyciła Nic za ramię, ale ta już spodziewała się ataku i się skuliła, zaciskając palce na kopercie. Lily natarła na nią. Dała nura, zrzuciła przyjaciółkę ze stołka i zaczęła szamotać się z nią na podłodze. Nagle wszystko inne przestało się liczyć – podpisane przez uczestników jutrzejszej wyprawy świstki ze zrzeczeniem się roszczeń po ewentualnym wypadku wirowały dookoła nich, mieszając się z walającymi się na lepkiej podłodze łupinami po orzeszkach. Za plecami mocujących się kobiet słychać było pohukiwania mężczyzn i zagrzewające do boju oklaski. W standardowych okolicznościach Lily wstałaby, żeby przenieść ten konflikt gdzieś indziej, ale teraz przyświecał jej tylko jeden cel: dostać w swoje ręce tę przeklętą kopertę, którą Nicole z całej siły przyciskała do brzucha, broniąc jej własnym ciałem.
– Nie ma, kurwa, mowy! – krzyknęła Nic, kuląc się na podłodze, gdy Lily bezskutecznie próbowała bić ją po barkach, następnie łaskotać pod żebrami, żeby w końcu przystąpić do bezpośredniego ataku na jej pośladki.
– Na kopercie jest moje nazwisko, ty łajzo!
– Nie chcesz tego widzieć!
– Popełniono przestępstwo! – krzyknęła Lily i zerknąwszy przez ramię, rzuciła: – Petey, ty jesteś gliną.
– Ale mam fajrant – odparł zagadnięty, chichocząc znad szklanki piwa. – Spróbuj jeszcze raz walnąć ją w tyłek.
– Zaraz walnę ciebie i to prosto w fiuta, jeżeli mi nie pomożesz!
– Złociutka, ależ bardzo proszę, możesz mnie walić, gdzie sobie życzysz.
Wydając z siebie dziki ryk, Lily resztkami sił zebrała się i wyszarpnęła kopertę spod ciała przyjaciółki. Ledwo widziała na oczy. Czuła jednak papier pod palcami, a gdy koperta znalazła się w jej rękach, niecierpliwie oddarła róg i oddaliła się, na wypadek gdyby Nicole zdecydowała się ją gonić. Ukryła się ze swoim łupem za Wielkim Eddiem siedzącym w pobliżu tarczy z rzutkami.
– Mówię ci – rzuciła ostrzegawczo Nic – wcale tego nie chcesz. – Wstała pokonana, wierzchem dłoni ocierając z policzków brud barowej podłogi, na której właśnie spędziła ładnych parę minut. Wróciła na swój stołek, do zamówionego wcześniej piwa i miseczki z orzeszkami. – Tylko nie przyłaź do mnie, jęcząc, kiedy już się zorientujesz, co to takiego.
Ukryta w rogu Lily wyswobodziła list z koperty. Oczy wszystkich w lokalu utkwione były w niej, gdy czytała – za pierwszym razem zupełnie nic nie pojmując, przed oczami tylko wirowały jej czarne literki – i pozostały wlepione w nią, gdy po raz drugi zabrała się do lektury. Zdania zaczęły nabierać kształtów, powoli wyłaniały się znaczenia, a cały ból straty – czarna pustka, którą udało jej się ukryć w najgłębszej czeluści gdzieś w okolicach klatki piersiowej – nagle został uwolniony i obsiadł ją niczym rój czarnych końskich much.
List został wysłany przez mężczyznę, do którego teraz należała jej rodzinna posiadłość. Lily spotkała go tylko raz, niespełna tydzień po przeżytym straszliwym zawodzie miłosnym. I mimo że z całej duszy nienawidziła Jonathana Crossa, to przez całą minioną dekadę pragnęła zobaczyć te słowa.
...na emeryturę... i ranczo jest na sprzedaż... chciałem, żebyś jako pierwsza miała okazję...
Nie miało znaczenia, jak korzystna była oferta, którą właśnie jej składał. Nie było na świecie rzeczy, którą mogłaby zrobić, żeby odzyskać rodzinną ziemię.
Gdy coś przepada, przepada na zawsze. Lily sądziła, że poradziła sobie z rozpaczą i tęsknotą za tym miejscem, ale teraz czuła, jak bolesne wspomnienia wracają.
Musiała zużyć wszystkie mentalne i fizyczne siły, żeby się nie rozsypać. Zęby wbiła w dolną wargę, mocno zacisnęła szczękę. Zmusiła się, by nie unieść barków na wysokość uszu, i z całych sił pohamowała chęć gwałtownego skulenia się w kłębek. Nikt z żyjących – a przynajmniej nikt z tych, którzy aktualnie przebywali w barze – nie mógł być świadkiem jej załamania.
W końcu wszyscy odwrócili oczy, stracili zainteresowanie lub zrobili to z szacunku, a ona odnalazła drogę do swojego stołka.
Nicole zdążyła już zamówić przyjaciółce kolejne piwo, które przesunęła w jej stronę, gdy Lily zajęła miejsce obok niej.
– Mówiłam ci – odezwała się Nic.
– Mówiłaś.
– Co zamierzasz z tym zrobić?
– W związku z tą sprawą zamierzam nie robić absolutnie nic – odparła Lily, unosząc szklankę do ust.