Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
133 osoby interesują się tą książką
Christina Lauren powraca z wyśmienitym nowym romansem.
Annę i Westa, głównych bohaterów, wydawałoby się, że różni wszystko. Ona jest artystką żyjącą od wypłaty do wypłaty, a on profesorem na Uniwersytecie Stanforda.
West może zostać jednym z czworga dziedziców konglomeratu Weston Foods. Jednak odziedziczenie stumilionowego spadku obwarowane jest warunkiem: zgodnie z testamentowym zapisem jego dziadka West nie zobaczy ani centa, dopóki nie będzie szczęśliwie żonaty przez co najmniej pięć lat. Początkowo wydaje mu się to banalnie proste – przecież jego fałszywe małżeństwo z Anną trwa już właśnie prawie tyle. Kiedy West czuje, że jest na ostatniej prostej, jego rodzina zaczyna naciskać na poznanie jego tajemniczej małżonki. Nie pozostaje mu więc nic innego, jak tylko odszukać Annę, jego nieokrzesaną żonę, i za sowite wynagrodzenie zaproponować jej kilkunastodniowy pobyt w towarzystwie jego bogatych i wymagających krewnych.
Lęki Westa szybko przechodzą od tego, czy zadziorna, pyskata żona zdoła odegrać swoją rolę, do obawy o to, że toksyczny świat bogaczy zatruje ją, kobietę zaskakująco rozsądną, lojalną i o dobrym sercu. Milioner będzie musiał sam odpowiedzieć sobie na pytanie, czy cena za jego kiepską historyjkę jest warta tego, by stracić prawdziwą miłość, która narodziła się z kłamstwa.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 434
Książkę dedykujemy temu, co sprawia,
że pozostajemy przy zdrowych zmysłach:
czatom grupowym,
zespołowi Bangtan, Harry’emu i Taylorowi
PROLOG
––––––––––––––––
ANNA
Dzień, w którym mąż wyprowadza, się z naszego mieszkania, to również dzień, kiedy wypuszczają Resident Evil Village na Play Station i moglibyście być zaskoczeni, która z tych rzeczy ma na mnie większy emocjonalny wpływ.
Jednak zważywszy na to, że nie jestem potworem i jednak cieszyliśmy się tym mieszkaniem wspólnie przez ostatnie dwa lata, robię to, co zrobiłaby każda kobieta, która przy rozwodzie dostaje kanapę i telewizor: patrzę z pokrzepiającym uśmiechem, jak West i jego dwaj umięśnieni kumple, świeżo upieczeni doktorzy, wynoszą jedno pudło po drugim, krzesło po krześle i walizkę po walizce oraz pozostałe dziewięćdziesiąt procent mebli i wyposażenia do ciężarówki zaparkowanej przy krawężniku. W moim posiadaniu pozostaje tylko garstka przedmiotów i to dość smutne – dobrze wykorzystywałam rzeczy Westa przez ostatnie dwa lata, ale ta chwila była nieunikniona.
Przynajmniej pociesza mnie fakt, że pakowanie mojego dobytku za dwa tygodnie będzie znacznie łatwiejsze.
West wyłania się z tylnej części ciężarówki i z gracją zeskakuje na ulicę, spoglądając na swój dobytek, z pewnością idealnie poukładany. Żebyście widzieli naszą spiżarnię: prawdziwe dzieło geniusza porządku. Mój skrupulatny były ma dwadzieścia osiem lat, jest niezwykle zorganizowany, to jeden z tych wyjątkowo zręcznych mężczyzn, którzy radzą sobie ze skomplikowanymi sprawami, jak rozliczanie podatków czy łatanie dziur w tynku. Przyznaję, pod tą seksowną, zręczną fasadą West jest też przebiegły. Stanowi idealne połączenie wzrostu i muskulatury, chociaż nie mam pojęcia, jaki jest wysoki. Czy to dziwne, że nigdy nie spytałam? Większość wysokich kobiet ma obsesję na punkcie wzrostu innych ludzi, ale mnie to nigdy nie dotyczyło. Znam wielu mężczyzn – wyższych, niższych i takich, którzy są dokładnie mojego wzrostu. Wiem tylko, że West jest ode mnie wyższy na tyle, że podczas ślubu musiał się pochylić, żeby mnie pocałować.
Nie myślałam o tym dniu od dawna, ale to chyba zrozumiałe, że pomyślałam o nim teraz. Mam wrażenie, że ten pocałunek miał miejsce wieki temu. Dwa lata tej przygody, a ja mam lepszą relację z kanapą, którą tu zostawia, niż z nim.
Teraz, stojąc na chodniku, odwraca się i patrzy na mnie, nasze spojrzenia spotykają się i nachodzi mnie jakieś dziwne uczucie, jakby lekkie zawroty głowy. To na pewno nie spadek poziomu cukru, zjadłam pół opakowania chipsów jalapeño, obserwując jego pakowanie. Nie chodzi też o gorąco: maj w LA stanowi definicję umiarkowania. O dziwo wydaje mi się, że to on.
Oczy Westa mają barwę promieni słońca przechodzących przez butelkę whisky. Jego włosy mają dokładnie taki sam kolor, ale wyglądają, jakby odbijało się w nich jeszcze więcej światła słonecznego i są tak gęste, że prawdopodobnie już tylko przez nie jestem stracona dla innych mężczyzn. Raz próbowałam je namalować, mieszając transparentną utlenioną czerwień jeziora z żółtawym brązem starego drewna, ale niezupełnie pasowało i kiedy tylko uświadomiłam sobie, jak bardzo irytował mnie fakt, że nie potrafiłam oddać dokładnego koloru jego włosów na płótnie, od razu zaczęłam się zastanawiać, dlaczego tak bardzo się w to zaangażowałam.
Nie przerywając tego intensywnego kontaktu wzrokowego, West podchodzi i zatrzymuje się zaledwie krok ode mnie. Przez jedną dziwną, gorączkową chwilę zastanawiam się, czy naprawdę zamierza pocałować mnie na pożegnanie.
– Myślę, że mam już wszystko – mówi i oczywiście nie zamierza mnie całować. – Ale jeśli czegoś zapomniałem, Jake będzie mógł po to podjechać.
Jake: młodszy brat Westa (i tylko odrobinę mniej przystojny) to ten typ kumpla z college’u, który wie wszystko o moim życiu na Uniwersytecie Kalifornijskim, ale nigdy nie poznał mojego ojca, mieszkającego zaledwie godzinę drogi stąd. Jake poznał mnie z Westem, a teraz będzie jedynym, co jeszcze nas łączy. Trochę mi smutno na samą myśl, ale potem przypominam sobie, że mam kanapę i telewizor, w którym czekają na mnie zombie.
– W porządku – odpowiadam.
– Masz kopie dokumentów? – pyta. – Mój prawnik je przejrzał i wszystko powinno być załatwione, jakby co zapisał tam swój numer, gdybyś miała jakiś problem. – Przerywa i przygląda mi się tak, jak z pewnością nie robił tego wcześniej, jakby próbował zobaczyć mnie po raz pierwszy. – Mój numer oczywiście pozostanie taki sam. Zapoznaj się z wszystkim i zadzwoń, gdybyś miała jakieś pytania.
– Oczywiście. Dzięki, że się tym zająłeś.
Uśmiecha się, a przy tym rozpromienia się cała jego twarz. Zastanawiam się, dlaczego nie robi tego częściej. A może jednak robi. Rzadko go widuję. Wstaje przed wschodem słońca, żeby pobiegać, a potem każdą godzinę spędza na zajęciach albo w bibliotece, a potem około północy wraca z siłowni. Ja z kolei mieszkam w studiu albo na jego – teraz mojej – kanapie.
Nie jestem pewna, co jeszcze mogłabym powiedzieć, więc próbuję jakoś zapełnić ciszę:
– Gratuluję ukończenia szkoły, West. Na pewno jesteś bardzo szczęśliwy.
– Zdecydowanie – odpowiada, wkładając ręce do kieszeni dżinsów. Widywałam go głównie w spodenkach koszykarskich i koszulkach treningowych, więc wytarte lewisy i szara bluzka są dla mnie sporym zaskoczeniem. Czuję się trochę oszukana, że widzę to dopiero teraz. Ponad paskiem jego spodni widać cienką gumkę jego bokserek, co powodowało, że musiałam wytężać wszystkie siły, by skupiać wzrok na jego twarzy. – Tobie też gratuluję – dodaje. – Nowych, wielkich projektów.
– Jasne – mówię ze śmiechem. – Świat czeka na mój kolejny ruch z zapartych tchem.
On też się śmieje, na ten dźwięk czuję dreszcz przebiegający przez kręgosłup.
Otacza nas niezręczna cisza, ale on wpatruje się prosto we mnie i czuję, jakbym nie mogła odwrócić wzroku. To taki intensywny kontakt wzrokowy. Jak pojedynek na spojrzenia, jak wpatrywanie się w szereg cyfr w filmie szpiegowskim, żeby je zapamiętać, i zmuszam się, żeby nie przerwać go jako pierwsza.
– Cóż – mówi w końcu – w takim razie to chyba wszystko.
– Życzę ci dobrego życia. – To oklepane stwierdzenie, ale naprawdę tak myślę.
– Ja tobie też. – West znowu posyła mi ten uśmiech, od którego błyszczą mu oczy i, cholera, naprawdę żałuję, że nie widywałam go częściej. – Do widzenia, Anno.
– Do widzenia, West.
Ściskamy sobie dłonie. Odwraca się i podchodzi do krawężnika, do swoich przyjaciół, którzy wsiadają za nim do szoferki ciężarówki. Jeden z nich otwiera okno i macha do mnie. Z radością odpowiadam tym samym, chociaż nie mam pojęcia, jak ma na imię.
Czuję, że ktoś staje obok mnie, odwracam głowę i widzę naszą sąsiadkę Candi w szlafroku. Zawsze w nim ją widzę, więc już od dawna zastanawiam się, co robi przez cały dzień. Ale piecze zabójcze ciasto cytrynowe i uprawia głośny seks z mężem, Robem, codziennie około północy, jak w zegarku, więc najwyraźniej jest naprawdę świetna.
– Przeprowadzacie się? – pyta, zaglądając ponad moim ramieniem do prawie pustego mieszkania.
– Och, ja przeprowadzam się za dwa tygodnie – informuję. – West właśnie odjechał.
Czuję, jak przenosi wzrok z pustego mieszkania na mój policzek, a kiedy uśmiecham się do niej, jej niebieskie oczy wypełniają się zmartwieniem.
– Jasna cholera, Anno, nie miałam pojęcia. Dobrze się czujesz?
– Wszystko w porządku – mówię i patrzę na ulicę, gdzie ciężarówka właśnie wchodzi w zakręt i całkowicie znika z pola widzenia.
– Dobra – stwierdza z niedowierzaniem. – Cieszę się. – Kładzie dłoń na moim ramieniu. – Ale jeśli będziesz chciała porozmawiać, pamiętaj, że tu jestem, dobrze?
W przypływie radości uświadamiam sobie, że moje wymówki nie mają już znaczenia. Skończyłam studia i mam przed sobą życie pełne przygód, West zakończył doktorat i czeka go wspaniała przyszłość, z pewnością bardzo poważna i imponująca. Oboje dostaliśmy to, czego chcieliśmy.
– Och, nie, wszystko dobrze! – zapewniam. – Ledwo go znam.
Candi wpatruje się we mnie.
– Co?
Wskazuję na mieszkanie za mną.
– To mieszkanie rodzinne[1]. On był tylko przypadkowym kolesiem, za którego wyszłam, żeby móc tu mieszkać. Ale dziękuję.
Uśmiecham się raz jeszcze, ściskam jej dłoń spoczywającą na moim ramieniu i odwracam się, żeby wejść do środka. Mam kilku zombiaków do zabicia.
[1] Uniwersytet Kalifornijski w Los Angeles oferuje mieszkania dla studentów posiadających rodziny. Mogą ubiegać się o nie studenci po ślubie lub posiadający dzieci (przyp. tłum.).
PIERWSZY
––––––––––––––––
ANNA
Trzy lata później
Gdyby ktoś powiedział mi, kiedy byłam w college’u, że moim głównym źródłem dochodu będzie praca przy kasie na nocnej zmianie w sklepie na rogu… Cóż, pewnie bym mu uwierzyła. Już na pierwszym roku uświadomiłam sobie, że mój mózg nie radził sobie z naukami ścisłymi i z kursu przygotowującego do medycyny przeniosłam się na sztukę, choć pozostałam realistką w kwestii tego, co mogło nieść z sobą życie artysty. Każdy absolwent sztuki Uniwersytetu Kalifornijskiego marzy, by stać się kolejnym wielkim scenografem, kostiumografem czy inną szychą w kręgach sztuki, ale ci z nas, których ambicją jest po prostu zarobić na czynsz i ubezpieczenie zdrowotne, mają świadomość, że zapewne będziemy kelnerkami za dnia i hobbistycznymi malarkami nocą. Więc fakt, że jest 00.44, a ja siedzę za kasą w Pico Pick-It-Up, a nie jestem na jakimś eleganckim przyjęciu z elitą artystyczną tego miasta, nie powinien nikogo zaskakiwać, a już na pewno nie mnie.
Choć zważywszy na to, że rachunki za leczenie mojego taty powoli rosną, moje ambicje też powinny.
Ostrożnie odwracam stronę „US Weekly”, który pożyczyłam ze stojaka z gazetami. Jest tu wiele ofert dochodowej pracy. Dałabym radę stać się kolejną wielką influencerką sztuki i pewnego dnia dołączyć do Celebrities… Znaleźć się na stronie Oni Są Tacy Jak My! Jestem młoda i wiem, jak nosić bluzkę bez stanika. A to stanowi przynajmniej połowę wymagań, prawda?
Wyobrażam to sobie:
Sensacja Instragrama Anna Green przyłapana w idealnie wygniecionej bluzce tuż przed Sprouts!
Gwiazda TikToka Anna Green i jej seksowny chłopak-aktor przyłapani na obłapianiu się przed Soho House!
Zastanawiam się, ile obecnie zarabia influencer i czy te pieniądze wynagradzają ośmieszanie się podczas wygłaszania monologów do telefonu przed obrazem Picassa Kobieta z książką w Muzeum Norton Simon albo cierpliwość, jakiej wymagałoby odpowiednie ustawienie światła, żebym mogła narysować sobie maleńkie tygrysy na powiekach przy użyciu wyłącznie wegańskich kosmetyków.
Ten ciąg myślowy coś mi uświadomił: jestem za leniwa, żeby być influencerką.
Ale to nic. Jestem pięć nocy w tygodniu tutaj, robię trzy popołudniowe zmiany w Amir’s Café, czasami wyprowadzam psy i oddaję osocze krwi, jeśli robi się naprawdę krucho, ale płacę czynsz. Pokrywam większość opłaty za ubezpieczenie zdrowotne taty i wydatki na leczenie. To się liczy. Głęboki wdech. Przerzucam stronę i przechodzę do kolejnej sekcji.
– Anna.
Wychylam się za ladę i patrzę w obie strony. Mój szef, Ricky, stoi w drzwiach swojego małego, zagraconego biura, rzadkie blond włosy opadają na jego chłopięce oczy, a zaciśnięte pięści spoczywają na biodrach. Ma na sobie koszulkę z Naruto i spodnie dresowe z logo swojej byłej szkoły, Hamilton High School.
– Tak?
– Możemy porozmawiać?
– Jasne. – Wskazuję kciukiem na wejście do sklepu. – Chcesz, żebym zamknęła na chwilę?
Kręci głową.
– Jest pierwsza w nocy. Między pierwszą a drugą mamy średnio pół klienta.
– Racja. – Zeskakuję za swojego stołka i delikatnie odkładam gazetę na stojak, po czym tanecznym krokiem ruszam alejką. Ricky skończył szkołę w czerwcu, ale nie był zainteresowany pójściem do college’u, więc namówił rodziców, żeby postawili przed nim wyzwanie zarządzania ich sklepami Pick-It-Up przy Pico i Manning, wciśniętymi pomiędzy Subway i Jimmy John’s. Barb i Paul to dwoje moich ulubionych ludzi na świecie, ale Ricky wykorzystuje swój Szefowski Głos na mnie, odkąd tylko zaprosił mnie na kolację po skończeniu osiemnastu lat, a ja odmówiłam. Bądźmy poważni.
Opieram się o framugę drzwi i odsuwam z czoła za długą i ledwo już różową grzywkę. Desperacko potrzebuję strzyżenia i farbowania, ale takie rzeczy obecnie pozostają bardzo daleko na mojej liście priorytetów.
– Co tam?
Prostuje się i próbuje wyglądać autorytatywnie, gdy wskazuje na krzesło naprzeciwko siebie. Wygląda jak jedno z tych starych krzeseł ze szkoły podstawowej z obrysowanym plastikowym siedziskiem i stalową ramą z rurek, ale najbliższa szkoła znajduje się prawie kilometr stąd. Któregoś dnia pojawiło się w bocznej uliczce i od tego czasu stoi w biurze.
– Czy mogłabyś usiąść?
Zajmuję miejsce, ale zerkam przez ramię na wejście do sklepu. Nawet jeśli to Ricky wezwał mnie tutaj, w kasie nadal znajduje się mój utarg. Ostatnie, czego mi potrzeba, to żeby ktoś wpadł tam i porwał całą gotówkę. Sklep Verizon na końcu ulicy został obrabowany zaledwie w zeszłym tygodniu.
– A nie moglibyśmy porozmawiać tam? Nie podoba mi się, że sklep został bez opieki.
– Cóż, to akurat ironia.
Odwracam się, żeby spojrzeć na niego. Ze swojego miejsca widzę, że w tej chwili góruje nade mną, co zapewne było celowe z jego strony.
– Słucham?
Przekłada ołówek między palcami. Ma obgryzione paznokcie, a na wierzchu jednej dłoni widnieje wyblakła niebieska pieczątka z Rangy’s Arcade, ma również swój pierścień ze szkoły średniej. Ricky prostuje się, usiłując wyglądać na wyższego. Ma metr siedemdziesiąt w kapeluszu. Nie jest to moje najbardziej dojrzałe zagranie, ale czasem, kiedy Ricky jest wyjątkowo protekcjonalny, rysuję małe karykatury przedstawiające jego postać jako karzełka w za dużym garniturze ojca, a jego stopy topią się w ogromnych butach.
– To ironia, że udajesz niepokój o to, że sklep może zostać obrabowany.
– Ironia? – pytam. – Jak to?
– Widziałem na nagraniu, jak wczoraj wzięłaś opakowanie gum do żucia. Nie zapłaciłaś za nie.
Marszczę brwi i wracam myślami do tego, o czym mówił. Rzeczywiście wzięłam paczkę gum. Prawdopodobnie jakieś pół godziny po rozpoczęciu ośmiogodzinnej zmiany.
– Skąd wiesz, że nie zapłaciłam?
Wskazuje na kamerę w rogu biura, przypominając mi, że monitoring jest wszędzie. Ale skoro wie, że nie zapłaciłam, oznacza to, że…
– Obejrzałeś osiem godzin nagrania?
Ricky wierci się na krześle, a sztuczna skóra skrzypi pod nim, jakby puścił bąka. Próbuje zrobić to ponownie i efekt jest taki sam. Wyjaśnia z zarumienioną twarzą:
– Na podglądzie.
Wiem, jak stare są te kamery. Podgląd to w najlepszym wypadku podwójna prędkość.
– Czyli chcesz powiedzieć, że spędziłeś tylko cztery godziny na oglądaniu nagrań ze mną?
Rumieni się i macha lekceważąco.
– Nie w tym rzecz.
Powstrzymuję odpowiedź, która ciśnie mi się na usta, ale nigdzie mnie nie zaprowadzi: Cztery godziny zmarnowanego czasu wydają się większą stratą niż paczuszka gum za dwa dolce w ciągu trzech lat pracy, zupełnie jak twoja obecność tutaj, skoro o tej porze średnia wynosi pół klienta na godzinę.
Zamiast tego mówię:
– Po prostu zapomniałam. Nie miałam przy sobie gotówki, a nie chciałam płacić pięć dolarów opłaty za transakcję poniżej dziesięciu dolców.
– Powinnaś była włożyć wczoraj do kasy skrypt dłużny.
– Skrypt? Taki… na papierze?
Przytakuje.
– Mogłaś zapisać to na odwrocie paragonu.
– Jak Kelly doliczyłaby się tego, kiedy przyszłaby o siódmej?
– Powiedziałaby mi, że wzięłaś paczkę gum i zapłacisz później.
– Ale przecież wiedziałeś, że wzięłam paczkę gum. Obejrzałeś całe nagranie.
Jego nozdrza falują.
– Chodzi o to, że nie możemy ci ufać.
– Ricky, zapłacę za te gumy teraz. Boże, przecież pracuję tu od trzech lat i to pierwszy raz, kiedy masz ze mną jakikolwiek problem.
Jego mina podpowiada mi, że nie mam racji.
Odchylam się na moim małym krzesełku.
– Och. Rozumiem. Chodzi o tamtą randkę.
Ricky pochyla się, opiera na przedramionach i składa dłonie w taki sam sposób jak jego tata, kiedy wchodzi w tryb mentorski. Ale Paul mógłby wygłosić mi dwugodzinne kazanie o tym, jak odnieść sukces w biznesie, i pochłonęłabym je z radością, bo jest charyzmatyczny, troskliwy i harował jak wół, żeby zapracować na sieć czterech sklepów w centrum Los Angeles. Ricky dostał audi na szesnaste urodziny, sklep na osiemnaste i najwyraźniej wykorzystuje czas jako menedżer na oglądaniu nagrań ze mną w dni, kiedy zakładam spódniczkę do pracy. Więc nie wierzę w ani jedno jego słowo, kiedy mówi:
– Nie chodzi o randkę.
– Naprawdę?
– Nie chodzi o to – zapewnia.
– To naprawdę głupie, Ricky!
– Jestem Derrick.
– To naprawdę głupie, Derrick.
Rumieni się.
– Tak właśnie właściciel interesu załatwia problem z pracownikiem. Przykro mi, Anno. Będziemy musieli się rozstać.
Dzwoni mi w uszach. Na skórę wypływa rumieniec paniki.
– Zwalniasz mnie dzisiaj z powodu paczki gum?
– Tak.
– Barb i Paul wiedzą?
– Moi rodzice są świadomi, owszem. – Odbieram to jak cios w brzuch. Barb i Paul wiedzą, że Ricky zwalnia mnie z powodu paczki arbuzowej gumy Trident? I nie mają nic przeciwko?! Auć.
Ricky pochyla się, żeby przyciągnąć moją uwagę.
– Anno? Słyszałaś, co powiedziałem? Możesz oddać mi swoje klucze, a ostatni czek wyślę ci mailem.
Mrugam, żeby skupić się na nim, i wstaję.
– Pamiętaj, żeby odjąć koszt gum.
– Już to zrobiłem.
***
W chwili, gdy wychodzę na ulicę i nie widzę mojej zdezelowanej jetty tam, gdzie zwykle parkuję, uświadamiam sobie, że znalazłam się na początku ciągu potwornie gównianych wydarzeń. Wracam wspomnieniami sześć godzin wstecz, kiedy ulica Manning była czasowo zamknięta, żeby uprzątnąć coś po jakiejś stłuczce. Musiałam zaparkować przy Pico, a potem odnotowałam w pamięci, żeby przeparkować na Manning, gdy będzie już otwarta, albo dorzucić pieniądze do parkometru przed ósmą… i nie zrobiłam żadnej z tych rzeczy.
Ta głupia paczka gum za dwa dolce zmieniła się w czterdziestopięciodolarowy mandat za parkowanie.
Ale kiedy docieram do samochodu, zastaję nie tylko spodziewaną białą kopertę za wycieraczką, ale też ogromną czarną rysę po stronie kierowcy, gdzie ktoś najwyraźniej przerysował mi auto, a potem z radością pojechał w swoją stronę. Wgniecenie jest na tyle duże, że kiedy wsiadam do środka, nie mogę do końca zamknąć drzwi.
Kurwa.
W kwietniu nigdy nie pada w LA, ale oczywiście zaczyna w chwili, gdy wjeżdżam na autostradę. Wielkie krople spadają gwałtowną ulewą, przez którą cała ulica jest śliska, a ja momentalnie mam przemoczony cały bok ciała. Kiedy podjeżdżam do swojego mieszkania, zauważam, że chłopak mojej współlokatorki zaparkował na moim miejscu. Nie mogę nawet się wściekać, bo nie spodziewali się mnie w domu jeszcze przez najbliższe trzy godziny. Zastawiam go, wyłączam silnik i opieram głowę o kierownicę, by wziąć kilka głębokich wdechów.
Jedna rzecz na raz, słyszę w głowie głos taty, głęboki i niski. Zajmij się samochodem, a jutro porozmawiasz z Vivi o możliwości wzięcia dodatkowych zmian w kawiarni.
– Będzie dobrze – mówię w stronę nieba, które jakimś cudem rozpogodziło się po deszczu. Powtarzam te słowa, wysiadając z samochodu, i wpatruję się w drzwi, które nie chcą się zamknąć, po czym pochylam się, żeby wyjąć z auta wszelkie wartościowe przedmioty. Uświadamiam sobie, że AirPodsów, które tata dał mi na święta, już nie ma. Tak jak dziesięciu dolarów, które trzymałam na wszelki wypadek, gdybym potrzebowała jedzenia w środku nocy.
Czemu, do cholery, nie wykorzystałam tej dziesięciodolarówki, żeby zapłacić za gumy?
Ale nie! Dlaczego, do diabła, Derrick zwolnił mnie przez coś tak nieznaczącego? Okropnie małostkowe!
Jedna rzecz na raz, przypomina mi w głowie tata.
Wbiegam po schodach do mieszkania, wsuwam klucz do zamka i słyszę tylko „O cholera!” po drugiej stronie, zanim otworzę drzwi i zobaczę moją współlokatorkę Lindy i jej chłopaka Jacka w wyjątkowo kompromitującej pozycji na mojej ukochanej rozwodowej kanapie. On jest zupełnie nagi, niewiarygodnie spocony i – o Boże – nadal twardy. Odwracam się w chwili, gdy to, co widzę, krystalizuje się w mojej głowie. Lindy ma dłonie przywiązane do kostek, więc nawet nie może szybko umknąć, on gorączkowo próbuje ją uwolnić i oboje wykrzykują przeprosiny. Moje własne za to, że wróciłam wcześniej do domu, znikają w tym chaosie, przyciskam czoło do ściany, żałując, że nie mogę wtopić się w nią i zamieszkać tam na resztę moich dni. Byłabym wspaniałym duchem.
Słysząc zatrzaskujące się drzwi jej sypialni, odwracam się i opieram o ścianę, próbując zdecydować, czy pieczenie oczu oznacza nadchodzący histeryczny śmiech, czy szloch.
Kiedy otwieram lodówkę, widzę, że Skrępowana Lindy i Spocony Jack zjedli resztę jagnięcego tadżinu, który zostawiłam sobie do zjedzenia po powrocie z pracy. Jedyne, co znajduję w środku, to pół kostki sera, starą śmietankę i kilka zwiędniętych marchewek.
Wchodzę do swojego pokoju, opadam na łóżko i wpatruję się w sufit, zbyt przybita nawet do tego, żeby w odwecie rysować karykatury Ricky’ego. Ściany wkoło aż uginają się od moich obrazów, prawie wszystkie to ogromne płótna przedstawiające kwiaty: prawdziwe dzieło sztuki natury. Żaden pędzel nie byłby w stanie idealnie odwzorować detali cieni płatków, delikatnych różnic w kolorach wzdłuż włókien czy skomplikowanych wzorów światła wspinającego się po łodyżce, ale muszę próbować, nie mogę przestać. Wczoraj rano skończyłam moje nowe ulubione dzieło – ogromny czerwony mak z ukrytą galaktyką pyłku głęboko w czarnym środku. Aktualnie stoi oparte o ścianę, częściowo ukryte za tym, które stoi przed nim – płatki jaskrów ciężkie od kropel wody.
Niestety, za te obrazy nie da się opłacić rachunków. Nie mam pojęcia, co teraz zrobić, ale wiem, że nie chcę kolejnej pracy takiej jak w Pick-It-Up. Nie chcę pracować w 7-Eleven czy w Starbucksie. Nie chcę być czyjąś przepracowaną asystentką, influencerką, kierowcą Ubera ani kelnerką. Chcę malować. Ale obecnie tonę w dokończonych płótnach, z których żadnego nie mogę sprzedać. To marzenie, które ciągle odsuwam na bok – utrzymywanie się ze sztuki – i które pozostaje tylko odległym echem. Sprzedałam kilka obrazów po skończeniu szkoły, nawet podpisałam kontrakt z menedżerem po jednym z pokazów przy Venice Beach, ale nie miałam żadnej wystawy od osiemnastu miesięcy, a mój menedżer nie zadzwonił prawie od roku. Czy tego chcę, czy nie, jutro będę musiała złożyć podania o pracę w każdej kawiarni i sklepie, jakie znajdę.
O 2.14 nad ranem mój telefon piszczy na stoliku obok i od razu po niego sięgam w nadziei na maila od Barb i Paula z przeprosinami za ich beznadziejnego syna. Niestety, to nie to. Przyszedł rachunek ze szpitala za ostatnią serię chemioterapii taty.
Chwytam kołdrę, naciągam ją na siebie, przekręcam się i ukrywam twarz w poduszce.
DRUGI
––––––––––––––––
LIAM
Dwie przecznice od mojego domu w Palo Alto znajduje się Safeway, co jest świetne z uwagi na wygodę, ale również okropne, bo zawsze, kiedy robię tu zakupy, obawiam się, że zostanę przyłapany przez kamery ochrony Weston Foods ponad sześćset kilometrów na południe, w Irvine.
Niezależnie, jak duży dystans – geograficznie czy emocjonalnie – stworzyłem między sobą a rodzinną korporacją, to wciąż się boję, że kiedy otworzą się automatyczne drzwi jakiegokolwiek innego supermarketu, w którym postawię stopę, moja idealnie wystylizowana matka w kostiumie od projektanta i bez żadnego włoska nie na miejscu od razu zostanie o tym powiadomiona. Stojąc przed ścianą ekranów w pokoju ochrony, pochyli się i pomalowanym paznokciem palca wskazującego dotknie małej postaci w rogu.
– Tak. Właśnie tam – powie do walkie-talkie, połączonego ze słuchawką w uchu ojca. – Widzę Liama w Safety na rogu Middlefields i San Carlos.
To absurdalny lęk, który pozostał mi z dzieciństwa. Pomijając fakt, że moja matka nigdy nie zadała sobie trudu przeglądania nagrań z kamer i że jest milion powodów, dla których mógłbym zapuścić się do sklepu, który nie należy do Westonów, w tym coś tak lojalnego, jak obadanie konkurencji. Ale to paranoja tego rodzaju, z którą człowiek żyje, kiedy biznes jego rodziny jest szóstą co do wielkości siecią spożywczą w Stanach i ma sięgający wielu dekad spór z piątą co do wielkości. To również taka paranoja, którą człowiek odczuwa, gdy całkowicie odcina wpływowego ojca od swojego życia osobistego. (Nie wspominając o tym, że gdyby mój ojciec naprawdę chciał wiedzieć, co robię każdego dnia, mógłby dowiedzieć się tego z łatwością. Raymond Weston jest po prostu zbyt narcystyczny, by choćby pomyśleć, że dystans między nami nie był jego pomysłem).
Ale moje instynkty nie zważają na logikę. Więc kiedy mama dzwoni, gdy stoję przy kasie, płacąc za wodę kokosową, gwałtownie stukam w zegarek, odrzucając połączenie, i rozglądam się w poszukiwaniu kamer.
Weź się w garść, Weston. Biorę głęboki wdech i uśmiecham się do kobiety przy kasie, wyjmuję telefon z saszetki na ramieniu, żeby zapłacić. Ekran rozświetla się kolejnym połączeniem.
Ponownie odrzucam i przysuwam telefon do czytnika przede mną. Nie odpowiada, więc próbuję pod innym kątem, Kasjerka wyciąga rękę, żeby sprawdzić, czy będzie mogła jakoś pomóc, gdy na ekranie pojawia się wiadomość: Williamie Albercie Westonie, odbierz ten telefon albo przysięgam, że przylecę do ciebie w tej chwili.
Cholera, na to nie mogę sobie pozwolić.
– Ups – mówi kasjerka, odczytując wiadomość z miną pełną współczucia. – Lepiej odbierz, Williamie.
W tej chwili mój telefon ponownie zaczyna dzwonić.
Ze śmiechem zrezygnowania odbieram połączenie na zegarku, nadal desperacko próbując zapłacić iPhonem za wodę. Może i jesteśmy w Silicon Valley, gdzie każdy ma zawsze przy sobie przynajmniej piętnaście urządzeń, ale i tak czuję, jak wszyscy stojący za mną w kolejce do kasy szybkiej obsługi piorunują mnie wzrokiem. W tej chwili jestem właśnie tym technologicznym dupkiem.
– Halo?
Jej głos niesie się przez pojedynczą słuchawkę w moim uchu.
– Liam? W końcu.
– Wybacz, mamo – szepczę. – Gdzie jesteś?
Przerywa, zaskoczona.
– Jestem… w domu. Gdzie ty jesteś?
– Wpadłem po wodę do Weston na rogu Alma i University. – Kasjerka patrzy na mnie zdezorientowana, ale tylko macham lekceważąco. Kłamstwo było niepotrzebne, zapewne i tak nie zadziała, bo problem z AirPodami jest jaki, że wychwytują wszelkie odgłosy w pomieszczeniu. Zerkam na wysoki sufit, zastanawiając się, ile dźwięków z otoczenia przedostaje się na linię. Moi rodzice zostali parą w pierwszej klasie szkoły średniej, ale wzięli ślub dopiero po skończeniu college’u, a potem odczekali jeszcze pięć lat, zanim urodził się mój starszy brat, Alex. Mówiąc prosto, Janet Weston jest w rodzinnym interesie od czternastego roku życia; ta kobieta spędziła tyle czasu w supermarketach, że potrafiłaby odróżnić odgłosy Safeway od Weston, nawet stojąc na rozjeździe autostrad 101 i 80 w godzinach szczytu. Muszę się stąd zmywać.
W końcu moja płatność zostaje zrealizowana. Zabieram wodę, zostawiam paragon i posyłam przepraszający uśmiech w stronę kolejki za mną, po czym wybiegam ze sklepu i nurkuję w alejkę między budynkami.
– Co słychać? – pytam, jakbyśmy oboje nie wiedzieli dokładnie, po co dzwoni.
Jestem wdzięczny za to, że daje mi czas na przygotowanie się; słyszę równomierny stukot jej butów i wyobrażam sobie, że wychodzi z pokoju na kafelki werandy z widokiem na zatokę Newport.
– Dzwonię w sprawie wesela Charlie.
Krzywię się, ściskając nasadę nosa.
– Oczywiście. Nie mogę się doczekać.
– Wszyscy wyruszamy na wyspę w przyszłym tygodniu, a twoja odpowiedź na zaproszenie przyszła wczoraj. Naprawdę miałam nadzieję na obecność dwóch osób. Zarezerwowaliśmy dla was jeden z pięciu prywatnych bungalowów.
– Wiesz, jaka jest zajęta, mamo.
– I właśnie dlatego te wakacje są jej potrzebne, skarbie. – Wzdycha. – Liam, kochanie, to będzie wyglądało naprawdę kiepsko, jeśli nie zjawi się cała rodzina. „Vogue” przyjeżdża, żeby zrobić sesję Charlie i Kellana. „Forbes” wysyła kogoś, żeby przeprowadził wywiad z twoim ojcem. Ludzie będą gadać. – Mama przerywa. – Nie chcę tego mówić, ale twój ojciec też zachowuje się dziwnie w związku z tym.
Żołądek mi się ściska.
– Jak to dziwnie?
– No wiesz. – Rzeczywiście wiem, chociaż chciałbym, żebyśmy chociaż raz porozmawiali otwarcie. Choć nie powie tego na głos, moja matka chce przekazać: Twój ojciec zaczyna myśleć, że może ona nie powinna być w tej rodzinie, skoro nigdy jej nie ma.
– Mamo, daj spokój.
Wzdycha.
– Praktycznie jej nie znamy – mówi. – Po prostu ją przywieź i wszystko będzie dobrze.
Wszystko będzie dobrze.
Tego właśnie potrzebuję. Jestem tak bliski zakończenia tej długotrwałej gry, linia mety jest już prawie w zasięgu wzroku. Ostatnie, czego chcę, to żeby mój ojciec przeniósł uwagę na moje życie prywatne. Ale może to zrobić. A fikcja życia, które wymyśliłem na potrzeby mojej rodziny – życia, na którym opierają się wszystkie moje plany – to skrupulatnie ustawiony domek z kart.
Biorę głęboki wdech i zaciskam powieki. Nie mam pojęcia, jak temu zaradzę, ale zostałem zapędzony pod ścianę i jestem tego świadomy. Więc pozwalam słowom popłynąć swobodnie:
– Dobrze, mamo. Będziemy tam oboje. – Drżenie jej pełnego ulgi oddechu zostaje jeszcze zwielokrotnione przez AirPody. To potwierdzenie, jaka była zestresowana, wzbudza we mnie nowe postanowienie. – Jakoś sobie z tym poradzimy.
– To wspaniałe wieści, skarbie! Och, tak się cieszę! Może przylecicie do domu dzień wcześniej, a potem polecimy na miejsce wszyscy razem? Lot do Singapuru to spory kłopot.
– Dotrzemy na miejsce. – Mówię to ostrzej, niż zamierzałem, a po moich słowach następuje nerwowa cisza. Krzywię się, a mój wzrok spoczywa na porzuconej czerwonej skrzynce z czerwonym słowem nadrukowanym na dnie. Desperacko pragnąc złagodzić jej niepokój, że chodzi o ciągłe tarcia pomiędzy mną a ojcem, dorzucam zdumiewające kłamstwo. – Będzie wracała z Kambodży.
O Boże. Boże. Dlaczego to powiedziałem? Nikt nie podał mi łopaty, a jednak sam kopię sobie grób.
– Kambodża! Jakie to egzotyczne!
– Rzeczywiście. – Zaciskam palce na czole. Ogarnia mnie panika. – Więc spotkamy się na miejscu.
Znowu milknie, a ja uświadamiam sobie, że nie zdołam jednak przed tym umknąć.
– Liam, kochanie – mówi mama cicho. – Nawet jeśli podróżujecie oddzielnie, może mógłbyś wcześniej zadzwonić do ojca? Chciałabym, żebyście nieco załagodzili niesnaski między wami, zanim pojawimy się na wyspie z wszystkimi. Nie chcę, żeby były widoczne jakieś napięcia.
Biorę głęboki wdech, starając się nie reagować na użyte przez nią słowo niesnaski na określenie ogromnej zdrady ze strony mojego ojca.
– Mamo – mówię, krzywiąc się, kiedy dostawca na rowerze przemyka przez alejkę, prawie potrącając mnie kierownicą. – Myślę, że to coś więcej niż niesnaski. To mnie należą się przeprosiny.
– Cóż… – Mama wzdycha ponownie. – Jestem pewna, że on żałuje tego, co zrobił.
– Powiedział ci to?
– Nie rozmawialiśmy o tym, ale ja przepraszam w jego imieniu. Może być?
Wpatruję się w ścianę naprzeciwko. Moi rodzice nie rozmawiali o cyrku, który skutkował tym, że nie rozmawiałem z ojcem od prawie pięciu lat? Cóż za idealny przykład dysfunkcyjności rodziny Westonów.
– Nie bardzo.
Ignoruje mnie.
– Oboje będziemy zachowywać się jak najlepiej – zapewnia mnie. – Nie powiem ani słowa o jej ubraniach. Ani fryzurze.
Zaciskam palce na czole.
– Musicie wyruszyć do środowego południa – ciągnie. – Pierwszego maja. Na lotnisku będzie czekał na was prywatny transport, więc wyślij mi, proszę, informacje na temat waszego lotu komercyjnego, żebym mogła wszystko zorganizować. – Wypowiada słowa „lot komercyjny”, jakby spodziewała się zastać zgniłego banana w swojej skrzynce odbiorczej. – My przylecimy na Pulau Jingga dzień przed wami i zorganizujemy atrakcje na całe cudowne dziesięć dni.
Dziesięć dni. Dziesięć dni na prywatnej wyspie z moją rodziną. Dziesięć dni na prywatnej wyspie z obcą osobą.
Jeśli będę miał szczęście.
Przez jedną gorączkową sekundę rozważam wyznanie matce całej prawdy i wyplątanie się z tej sieci kłamstw. Ale wiem, że ona powie wszystko ojcu, który tylko wykorzysta tę informację przeciwko mnie. Znowu ogarnia mnie furia. Zduszam w sobie impuls do zwierzeń.
– Liam. Słyszałeś mnie, skarbie? Bądźcie w Singapurze przed trzecim.
Zamykam oczy i pocieram skronie, w których formuje się coraz intensywniejszy ból głowy.
– Rozumiem. Będziemy.
– Daj mi znać, jeśli będę mogła w czymś pomóc. Prześlę ci mailem plan ślubu. Kocham cię, skarbie.
– Ja ciebie też.
Mama rozłącza się, a ja zawieszam wzrok na ekranie. Nie chcę być melodramatyczny, ale czuję się, jakby moje życie właśnie zostało rozdarte na dwie połowy: przed i po. Owszem, przed to góra kłamstw, skomplikowana historyjka, która zaczęła się od niewinnego przekrętu, ale powoli zmieniła się w całkowite oszustwo. Przed było jak głaz niebezpiecznie balansujący na krawędzi klifu. Ale przed osiągnęło też swego rodzaju niepewny zastój, tymczasowy spokój.
Po jest początkiem chaosu i zniszczenia, kiedy głaz zostanie nagle i gwałtownie zepchnięty.
Z mojego punktu widzenia mam trzy możliwości:
1. Sfingować własną śmierć.
2. W końcu przyznać się rodzicom, że okłamywałem ich przez pięć lat.
3. Lecieć do Los Angeles i pertraktować z moją żoną.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Tytuł oryginału: The Paradise Problem
Copyright © 2024 by Christina Hobbs and Lauren Billings
All rights reserved.
Copyright for the Polish edition © 2024 by Grupa Wydawnicza FILIA
Wszelkie prawa zastrzeżone
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2024
Projekt okładki: Faceout Studio
Ilustracje na okładce: Adobe Stock, Shutterstock
Redakcja: RedKor Agnieszka Luberadzka
Korekta: Grzegorz Kaczmarzyk, Agnieszka Luberadzka
Skład i łamanie: Tomasz Chojecki | Od Słowa do Słowa
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
„DARKHART”
Dariusz Nowacki
eISBN: 978-83-8357-885-9
Grupa Wydawnicza Fila sp. z o.o.
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
SERIA: HYPE