Idealnie sparowani - Christina Lauren - ebook + książka

Idealnie sparowani ebook

Christina Lauren

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

 

KOLEJNA EMOCJONUJĄCA I PIKANTNA HISTORIA DUETU CHRISTINA LAUREN
TYM RAZEM WCHODZIMY NA SCENĘ REALITY SHOW…

 

 

 

Tworzą doskonały hollywoodzki romans na ekranie. Uwielbiają ich widzowie. Ale czy za kulisami ich relacja jest równie ekscytująca?

 

Felicity „Fizzy” Chen, uwielbiana autorka powieści romantycznych, ma na swoim koncie mnóstwo bestsellerów i jeszcze więcej randek. Ale czy była kiedyś naprawdę zakochana? Czuła pożądanie? Z pewnością TAK. Czy przeżyła miłość? NIE… Czyżby więc okłamywała swoje czytelniczki, pisząc romanse, które kończą się miłosnym happy endem?

 

Connor Prince, twórca filmów dokumentalnych i rozwiedziony ojciec, lubi swoją pracę dla telewizji, ale kiedy szef każe mu wymyślić program randkowy, Connor panikuje. Rozpaczliwie próbując znaleźć kandydatkę do głównej roli w nowym show, wpada na doskonały, ale ryzykowny pomysł. Pokaże królową romansu, dla której wybrany zostanie idealny facet do pary. Oczywiście wszystko odbędzie się na oczach milionów zachwyconych widzów…

 

Fizzy godzi się wziąć udział w zabawie. Ale czy zakocha się w którymś z bohaterów programu?

 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 500

Oceny
4,3 (328 ocen)
166
102
45
12
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
2323aga

Z braku laku…

Książka się ciągnie i momentami jest po prostu nudna. Pierwsza część czyli Wzór na miłość jest dużo lepsza.
30
monaczubacz

Całkiem niezła

dłuży się, nie porywa
10
sniff

Dobrze spędzony czas

Dużo lepsza od poprzedniej, optymistyczna, szybko się czyta.
10
klaudiaciacho

Dobrze spędzony czas

Wciągająca i urocza historia jak wszystkie od tego duetu😍🥹 Przeczytałam na raz❤️‍🩹
10
maialen75

Całkiem niezła

jak dla mnie w wielu scenach sztuczna i na siłę poprawna, a przez to trąci manifestem, a traci na autentyczności. A ja czytam komedie romantyczne dla rozrywki, nie chcę być przedmiotem indoktrynacji. Główna bohaterka swego czasu bardzo swobodna w relacjach seksualnych z każdym, który jej się podoba, ucieka z przerażeniem na szczere wyznanie kochanka o jednorazowej zdradzie ówczesnej żony, serio? Jak dla mnie szczyt hipokryzji i niewiarygodności. Albo jednoznaczne wyznanie miłości z komentarzem pełnym ubolewania, że "nasze społeczeństwo jest takie skryte". Nie piszę się na romans z morałem.
10

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: The True Love Expe­ri­ment
Co­py­ri­ght © 2023 by Chri­stina Hobbs and Lau­ren Bil­lings All ri­ghts re­se­rved. Wszel­kie prawa za­strze­żone Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Do­rota Po­ma­dow­ska Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Po­rad­nia K, 2023
Re­dak­tor pro­wa­dząca i re­dak­cja: MO­DE­STIA KA­TA­RZYNA SARNA
Ko­rekta: PAU­LINA ZA­BO­REK, RA­FAŁ SARNA
Ilu­stra­cja na okładce: LISA BREW­STER i De­po­sit pho­tos
Ad­ap­ta­cja okładki: MA­RZENA PIŁKO
Wy­da­nie I
ISBN 978-83-67784-04-7
Wy­daw­nic­two Po­rad­nia K Sp. z o.o. Pre­zes: Jo­anna Ba­żyń­ska 00-544 War­szawa, ul. Wil­cza 25 lok. 6 e-mail: po­rad­niak@po­rad­niak.pl
Po­znaj na­sze inne książki. Za­pra­szamy do księ­garni:www.po­rad­niak.plfa­ce­book.com/po­rad­niaklin­ke­din.com/com­pany.po­rad­niakin­sta­gram.com/po­rad­nia­_k_wy­daw­nic­two
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Oto do­bitny list mi­ło­sny do na­szego ga­tunku.

Niech na tych stro­nach roz­grywa się ro­mans.

Dla Jen­ni­fer Yuen,

Patty Lai, Eileen Ho,

Kayli Lee i San­drii Wong.

W tej opo­wie­ści kryje się cząstka każ­dej z Was.

Je­ste­śmy ogrom­nie wdzięczne za to, że po­dzie­li­ły­ście się z nami swo­imi hi­sto­riami, i mamy na­dzieję, że je­ste­ście z nas dumne.

Pro­log

FIZZY

– Uro­dzi­łam się jako pierw­sze spo­śród trojga dzieci, ale żar­tuję, że je­stem ni­czym pierw­szy na­le­śnik. – Lekki śmiech fa­luje w ze­bra­nym tłu­mie, a ja się roz­pro­mie­niam. – Wie­cie, co mam na my­śli? Tro­chę nie­chlujny, odro­binkę nie­do­pie­czony, ale i tak do­brze sma­kuje. – Śmiech na­ra­sta, ale te­raz roz­lega się także kilka ru­basz­nych gwiz­dów. Ja też wy­bu­cham śmie­chem, kiedy uświa­da­miam so­bie, co moi słu­cha­cze mają na my­śli. – Po­słu­chaj­cie, to na­wet nie miało za­brzmieć fry­wol­nie! Zo­bacz­cie, usi­łuję za­cho­wy­wać się jak pro­fe­sjo­na­listka, a da­lej so­bie nie ra­dzę. – Zer­kam ukrad­kiem przez ra­mię i uśmie­cham się do dok­tor Le­ili Nguyen, rek­torki Re­velle Col­lege na Uni­wer­sy­te­cie Ka­li­for­nij­skim w San Diego, mo­jej daw­nej na­uczy­cielki kre­atyw­nego pi­sa­nia. – Tak to się koń­czy, kiedy za­pra­sza się au­torkę ro­man­sów do wy­gło­sze­nia prze­mó­wie­nia pod­czas roz­da­nia dy­plo­mów.

Obok dok­tor Nguyen sie­dzi ko­lejna osoba, która usi­łuje stłu­mić roz­ba­wie­nie. Dok­tor Ri­ver Peña – bli­ski przy­ja­ciel, sek­sowny ge­niusz i nie­po­twier­dzony wam­pir – który dzi­siaj także jest go­ściem spe­cjal­nym. Zga­duję, że ma ode­brać ko­lejny ty­tuł ho­no­rowy w ka­te­go­rii „Uoso­bie­nie seksu”. Wy­gląda, jakby był jed­nym z tych ty­pów – sztywny koł­nie­rzyk, ide­al­nie wy­pra­so­wane spodnie od gar­ni­turu, wi­doczne spod dok­tor­skiej togi, błysz­czące wi­zy­towe buty i ta aura nie­do­stęp­no­ści... Oczy, ocie­nione dłu­gimi rzę­sami, błysz­czą w twa­rzy, na któ­rej ma­luje się wy­raz roz­ba­wie­nia i triumfu.

Kiedy do­sta­łam za­pro­sze­nie, żeby wy­gło­sić prze­mó­wie­nie pod­czas tej uro­czy­sto­ści, Ri­ver na­tych­miast rzu­cił na stół dwu­dzie­sto­do­la­rowy bank­not i oznaj­mił: „To przej­dzie kom­plet­nie nie­zau­wa­żone, Fizzy. Prze­ko­naj mnie, że bę­dzie ina­czej”.

Je­stem pewna, że on i moja naj­lep­sza przy­ja­ciółka Jess – jego żona – spo­dzie­wali się, że wyjdę na scenę i wy­gło­szę Mo­no­logi wa­giny przed pu­blicz­no­ścią aka­de­micką albo wy­cią­gnę ba­nana i na­cią­ga­jąc na niego pre­zer­wa­tywę, przy­po­mnę wszyst­kim ze­bra­nym, że bez­pieczny seks jest na­dal ważny w cza­sach pa­no­wa­nia Harry’ego Sty­lesa. Przy­się­gam, że gdyby sy­tu­acja tego wy­ma­gała, w każ­dej chwili mo­gła­bym ode­grać rolę kon­ser­wa­tyw­nej mi­ło­śniczki li­te­ra­tury.

W osta­tecz­no­ści wy­po­wie­dzia­ła­bym wię­cej niż jedną kwe­stię mo­jego prze­mó­wie­nia, za­nim uży­ła­bym dwu­znacz­nego słowa – a to nie było na­wet za­mie­rzone.

Od­wra­cam się do ubra­nych na czarno-nie­bie­sko-żółto ab­sol­wen­tów. Mo­rze po­staci roz­lewa się po sta­dio­nie RI­MAC Field. Czuję unie­sie­nie na myśl o tym, że już wkrótce cała ta mło­dzież po­fru­nie w świat. Tyle moż­li­wo­ści przed nimi. Tyle stresu zwią­za­nego z kre­dy­tem stu­denc­kim. Ale rów­nież tyle wspa­nia­łego seksu.

– Moja młod­sza sio­stra jest neu­ro­chi­rur­giem – kon­ty­nu­uję. – Mój mały bra­ci­szek jest naj­młod­szym part­ne­rem w hi­sto­rii swo­jej firmy. Je­den z mo­ich naj­lep­szych przy­ja­ciół, sie­dzący tuż obok mnie, to świa­to­wej sławy ge­ne­tyk. – Roz­le­gają się szczere okla­ski dla sek­sow­nego bio­tech­no­loga, a kiedy cichną, kon­ty­nu­uję: – Ale wie­cie co? Po­mimo nie­wąt­pli­wych osią­gnięć żadne z nich nie na­pi­sało książki Se­kretne po­żą­da­nie, więc cóż... chyba wszy­scy wiemy, kto tu­taj osią­gnął praw­dziwy suk­ces. – Uśmie­cham się, gdy do­cho­dzą mnie okrzyki słu­cha­czy. – Wo­bec tego po­słu­chaj­cie – mó­wię da­lej. – Wy­gło­sze­nie ta­kiej prze­mowy to na­prawdę wielka sprawa. Więk­szość lu­dzi po­pro­szo­nych o to, żeby wy­słać w świat grupę ta­kich mło­dych su­per­gwiazd jak wy, wy­mieni li­stę kon­kret­nych spo­so­bów, jak od­na­leźć swoje miej­sce w nie­ustan­nie zmie­nia­ją­cej się kul­tu­rze, albo za­chęci was do wzmoc­nie­nia swo­jego wpływu na świat po­przez re­duk­cję śladu wę­glo­wego. Po­wie­dzie­liby wam, że­by­ście ru­szyli zmie­niać pla­netę, i oczy­wi­ście: zrób­cie to. Wspie­ram ta­kie am­bi­cje. Oby­wa­tel świata. Do­brze. Eko­ter­ro­ry­sta. Źle. Ale dok­tor Nguyen nie za­pro­siła fa­scy­nu­ją­cego kli­ma­to­loga ani cha­ry­zma­tycz­nego po­li­tyka o umiar­ko­wa­nie bez­stron­nych po­glą­dach. Za­pro­siła mnie, Fe­li­city Chen, au­torkę ksią­żek prze­peł­nio­nych mi­ło­ścią, du­chem od­po­wie­dzial­no­ści i po­zy­tyw­nym na­sta­wie­niem do seksu. I mó­wiąc szcze­rze, je­dyną pro­fe­sjo­nalną radą, do któ­rej udzie­le­nia czuję się upo­waż­niona w kwe­stii świa­do­mo­ści eko­lo­gicz­nej, jest wspar­cie wa­szej lo­kal­nej bi­blio­teki. – Ko­lejna fala stłu­mio­nego śmie­chu. – Wła­ści­wie je­dyną rze­czą, na któ­rej mi za­leży, je­dyną, która ma dla mnie zna­cze­nie, jest to, by każdy z was po do­tar­ciu do końca tej zwa­rio­wa­nej po­dróży zwa­nej ży­ciem mógł spoj­rzeć wstecz i po­wie­dzieć z ręką na sercu, że był na­prawdę szczę­śliwy.

Wy­ma­rzony dzień, pe­łen słońca i błę­kitu. Drzewa eu­ka­lip­tu­sowe ko­ły­szą się na wie­trze, a kiedy we wła­ści­wym mo­men­cie zrobi się wdech, w do­sko­na­łym po­dmu­chu cie­płego po­wie­trza znad Za­toki San Diego można po­czuć za­pach oce­anu, który znaj­duje się nie­całe dwa ki­lo­me­try stąd. Po­mimo tego czuję lekki dys­kom­fort w żo­łądku. Więk­szą część do­ro­słego ży­cia spę­dzi­łam, bro­niąc swo­jego za­wodu, a ostat­nią rze­czą, ja­kiej pra­gnę, jest za­brzmieć de­fen­syw­nie. Stoję tu­taj, w bi­re­cie i to­dze, wy­gła­sza­jąc wy­kład, który sama na­pi­sa­łam na kom­pu­te­rze i wy­dru­ko­wa­łam, a to po to, że­bym nie za­częła im­pro­wi­zo­wać, ro­biąc prze­ryw­niki w po­staci spro­śnych dow­ci­pów, do­kład­nie tak, jak spo­dziewa się tego po mnie Ri­ver. Chcę, żeby słu­cha­cze usły­szeli szcze­rość w mo­ich sło­wach.

– Mam za­miar po­wie­dzieć wam, że­by­ście prze­żyli swoje ży­cie tak, jakby to była po­wieść ro­man­tyczna. – Pod­no­szę rękę do góry, kiedy ci uśmiech­nięci ab­sol­wenci za­czy­nają chi­cho­tać, ale nie mam do nich o to pre­ten­sji. My­ślą, że to dow­cip, że się kry­guję. – Po­słu­chaj­cie. – Za­wie­szam głos, by zro­bić wra­że­nie. Cze­kam, aż śmiech ucich­nie, a górę weź­mie cie­ka­wość. – Ro­mans nie ozna­cza nie­po­trzeb­nego zry­wa­nia sta­nika. Może tak być i nie ma w tym ni­czego złego, ale osta­tecz­nie ro­mans nie po­lega na fan­ta­zjo­wa­niu o tym, żeby być bo­ga­tym, pięk­nym, a na­wet o tym, by nie wy­cho­dzić z łóżka. – Znowu roz­lega się śmiech, ale te­raz wiem już, że zy­ska­łam ich uwagę. – Ro­mans po­lega na przed­kła­da­niu opo­wie­ści o ra­do­ści nad hi­sto­rie o cier­pie­niu. Po­lega na po­strze­ga­niu sie­bie sa­mego jako głów­nego bo­ha­tera in­te­re­su­ją­cego – może na­wet spo­koj­nego – ży­cia, o któ­rego prze­biegu w pełni się de­cy­duje. To, moi przy­ja­ciele, fan­ta­zjo­wa­nie o sen­sie ży­cia. – Znowu prze­ry­wam, tak jak to wcze­śniej prze­ćwi­czy­łam, po­nie­waż wszyst­kie te dzie­ciaki zo­stały wy­cho­wane pod po­sępną chmurą pa­triar­chatu i uwa­żam za swoją mi­sję na ziemi to, żeby roz­bić ten ob­łok w drobny mak. Prawda o tym, że wszy­scy za­słu­gu­jemy na ży­cie z sen­sem, po­trze­buje czasu, by do­trzeć do na­szej świa­do­mo­ści.

Prze­rwa roz­ciąga się dłu­żej, niż pla­no­wa­łam.

Po­nie­waż nie prze­wi­dzia­łam, że wła­sna teza ude­rzy mnie w sam śro­dek klatki pier­sio­wej, że jej zro­zu­mie­nie spad­nie na mnie ni­czym grom z ja­snego nieba. Sama prze­ży­wam całe swoje do­ro­słe ży­cie, jakby to była po­wieść ro­man­tyczna. Do­ce­niam przy­gody i am­bi­cję. Je­stem otwarta na mi­łość. Uwiel­biam seks, wspie­ram ko­biety, ak­tyw­nie za­sta­na­wiam się nad tym, jak spra­wić, żeby świat wo­kół mnie był lep­szy. Je­stem oto­czona ro­dziną i przy­ja­ciółmi. Ale moje wła­sne po­czu­cie sensu ży­cia prze­waż­nie przy­po­mina naj­lep­szą psiap­siółkę, od­daną córkę, dziew­czynę na jedną noc, któ­rej ni­gdy się nie za­po­mina. Sedno mo­jej hi­sto­rii – wą­tek ro­man­tyczny, w tym mi­łość i szczę­ście – to zie­jąca pustką czarna dziura. Mam po dziurki w no­sie pierw­szych ran­dek i na­gle czuję się tak znu­żona, że naj­chęt­niej po­ło­ży­ła­bym się na tej sce­nie. Uświa­da­miam so­bie z iry­tu­jącą wy­ra­zi­sto­ścią, że stra­ci­łam ra­dość ży­cia.

Wpa­truję się w mo­rze twa­rzy zwró­co­nych ku mnie, w sze­roko otwarte i uważne oczy, i mam ochotę przy­znać się do naj­gor­szego. Oto ni­gdy nie udało mi się wyjść poza pierw­szy akt mo­jej wła­snej hi­sto­rii. Nie wiem, jak to jest mieć nie­za­chwiane po­czu­cie sensu ży­cia. Mam po­wie­dzieć tym wszyst­kim świeżo upie­czo­nym mło­dym do­ro­słym, żeby wy­ru­szyli w świat z opty­mi­zmem, bo wszystko bę­dzie w po­rządku? Naj­wy­raź­niej świat ma za­miar nas po­ko­nać, a ja nie pa­mię­tam, kiedy ostat­nio by­łam na­prawdę szczę­śliwa. Na­gle wszystko, co mó­wię, każde bu­dzące na­dzieję słowo tego prze­mó­wie­nia, wy­daje mi się kłam­stwem.

Ja­kimś spo­so­bem udaje mi się jed­nak przy­brać ma­skę en­tu­zja­stycz­nej Fizzy i po­wie­dzieć tym dzie­cia­kom, że naj­lep­sze, co mogą zro­bić dla swo­jej przy­szło­ści, to wy­brać od­po­wied­nią spo­łecz­ność. Mó­wię im, że je­śli będą pa­trzeć w przy­szłość z opty­mi­zmem ulu­bieńca świata Teda Lasso, wszystko bę­dzie do­brze. Mó­wię im, że je­śli włożą w to pracę, je­śli za­ak­cep­tują, że na ich dro­dze po­ja­wią się ślepe za­ułki, wzloty i upadki, je­śli po­zwolą so­bie być bez­bron­nymi, ko­cha­ją­cymi i uczci­wymi wo­bec osób, które coś dla nich zna­czą, na­prawdę wszystko się ułoży.

Kiedy scho­dzę z po­dium i sia­dam na swoim miej­scu obok Ri­vera, mąż Jess wci­ska mi coś do ręki.

– Roz­wa­li­łaś sys­tem.

Pa­trzę na sze­lesz­czący dwu­dzie­sto­do­la­rowy bank­not, a po­tem dys­kret­nie mu go od­daję. Przy­kle­ja­jąc so­bie sze­roki uśmiech do twa­rzy, świa­doma, że wciąż mamy wie­lo­ty­sięczną wi­dow­nię, py­tam:

– A je­śli to wszystko bzdury?

1

FIZZYOkoło roku póź­niej

– Je­śli wła­śnie nie śnisz na ja­wie o ja­kimś sek­sow­nym bar­ma­nie, to nie masz żad­nej do­brej wy­mówki, żeby nie re­ago­wać na to, co wła­śnie po­wie­dzia­łam.

Mru­gam, spo­glą­da­jąc na moją naj­lep­szą przy­ja­ciółkę Jess, i uświa­da­miam so­bie, że w grun­cie rze­czy pod­daję się au­to­hip­no­zie, w kółko ob­ra­ca­jąc oliwkę w swoim mar­tini.

– Cho­lera, prze­pra­szam. Wy­łą­czy­łam się. Po­wtórz jesz­cze raz.

– Nie. – Jess pod­nosi sztywno swój kie­li­szek z wi­nem. – Te­raz mu­sisz sama się do­my­ślić.

– Do­my­ślić się, co za­pla­no­wa­łaś w ra­mach wy­cieczki do Ko­sta­ryki?

Kiwa głową i upija łyk wina.

Pa­trzę na nią bez­na­mięt­nie. Ona i jej mąż, wcze­śniej wspo­mniany Ri­ver Peña, zdają się nie­ustan­nie po­łą­czeni wi­bru­jącą ero­tyczną wiązką la­se­rową. Od­po­wiedź jest oczy­wi­sta.

– Seks na każ­dej pła­skiej po­wierzchni po­koju ho­te­lo­wego.

– To ja­sne.

– Bie­ga­nie ze żbi­kami?

Jess za­styga z kie­lisz­kiem w po­ło­wie drogi do ust.

– Cie­kawe, że przy­szło ci to na myśl na dru­gim miej­scu. Nie.

– Pik­nik w domku na drze­wie?

Na­tych­miast od­piera atak:

– Je­dze­nie z pa­ją­kami? Pa­suję.

– Sur­fo­wa­nie na grzbie­tach żółwi?

– Głę­boko nie­etyczne.

Krzy­wię się do niej z miną wi­no­waj­czyni. Stud­nia z prze­ko­ma­rzan­kami na li­nii Jess–Fizzy już wy­schła.

– Do­bra. Pod­daję się.

Przez chwilę ba­daw­czo mi się przy­gląda, po czym mówi:

– Le­niwce. Je­dziemy do re­zer­watu le­niw­ców.

Wy­daję z sie­bie okrzyk za­zdro­ści i udaje mi się wy­krze­sać z sie­bie tro­chę praw­dzi­wej ener­gii, żeby po­roz­pły­wać się nad tym, jak cu­downa bę­dzie ta po­dróż, ale Jess tylko sięga ręką przez ba­rowy sto­lik i kła­dzie swoją dłoń na mo­jej.

– Fizzy.

Spo­glą­dam na moje na wpół wy­pite mar­tini, żeby unik­nąć jej peł­nego tro­ski spoj­rze­nia. Mina ma­muśki, którą robi Jess, na­tych­miast wpę­dza mnie w po­czu­cie, że mu­szę na­pi­sać od­ręcz­nie prze­pro­siny, nie­za­leż­nie od tego, na czym aku­rat zo­sta­łam przy­ła­pana.

– Jes­sica – mam­ro­czę w od­po­wie­dzi.

– Co się dzieje?

– Co masz na my­śli? – py­tam, do­brze wie­dząc, o co jej cho­dzi.

– Tę całą aurę. – Wolną dło­nią unosi kie­li­szek wina. – Za­mó­wi­łam wino z win­nicy Choda, a ty nie za­żar­to­wa­łaś na te­mat krót­kich, pulch­nych wi­no­gron.

Krzy­wię się. Na­wet tego nie za­uwa­ży­łam.

– Przy­znaję, że to stra­cona oka­zja.

– Bar­man gapi się na cie­bie, od­kąd tu­taj przy­szły­śmy, a ty wciąż nie prze­sła­łaś mu na­mia­rów Air­Dro­pem.

Wzru­szam ra­mio­nami.

– Na brwiach ma wy­go­lone kre­ski.

Kiedy te słowa wy­do­by­wają się z mo­ich ust, na­sze zszo­ko­wane spoj­rze­nia się spo­ty­kają. Głos Jess zmie­nia się w dra­ma­tyczny szept.

– Czy ty na­prawdę je­steś...

– Wy­bredna? – wy­du­szam z sie­bie z tru­dem.

Uśmiech Jess ła­go­dzi nie­po­kój, który po­ja­wia się w jej oczach.

– I tu ją mamy. – Po­tem ści­ska jesz­cze raz moje palce, pusz­cza je i od­chyla się do tyłu. – Ciężki dzień?

– Po pro­stu dużo my­śla­łam – przy­znaję. – Może za dużo.

– Czyli wi­dzia­łaś się dzi­siaj z Kim?

Kim. Od dzie­się­ciu mie­sięcy moja te­ra­peutka i ko­bieta, co do któ­rej mam na­dzieję, że po­może mi się prze­ła­mać, tak bym wró­ciła do pi­sa­nia, uma­wia­nia się na randki i znowu po­czuła się sobą. Kim, któ­rej opo­wia­dam o wszyst­kich mo­ich lę­kach do­ty­czą­cych mi­ło­ści, związ­ków i weny twór­czej, po­nie­waż nie chcę zwa­lać bez­miaru swo­jego stresu na barki Jess (ona i Ri­ver wciąż jesz­cze są no­wo­żeń­cami) ani mo­jej sio­stry Alice (która jest w ciąży i ma już po­wy­żej uszu swo­jego na­do­pie­kuń­czego męża po­łoż­nika), ani mo­jej matki (która już aż nadto za­an­ga­żo­wała się w kwe­stię mo­jego stanu cy­wil­nego; prze­cież nie chcę wy­sy­łać jej na te­ra­pię).

W prze­szło­ści, kiedy czu­łam tego typu nie­za­do­wo­le­nie, wie­dzia­łam, że z cza­sem mi przej­dzie. Ży­cie ma swoje wzloty i upadki. Szczę­ście nie trwa bez końca, nie ma też na nie stu­pro­cen­to­wej gwa­ran­cji. Ale obecne do­zna­nie to­wa­rzy­szy mi pra­wie od roku. To cy­nizm, który naj­wy­raź­niej jest już na stałe wpi­sany w moją per­spek­tywę. Kie­dyś spę­dza­łam ży­cie na ukła­da­niu hi­sto­rii mi­ło­snych i try­ska­łam opty­mi­zmem, ma­jąc na­dzieję, że moja wła­sna hi­sto­ria mi­ło­sna roz­pocz­nie się na ko­lej­nej stro­nie. A co, je­śli ten opty­mizm opu­ścił mnie na do­bre? Co, je­śli skoń­czyły mi się strony w książce?

– Spo­tka­łam się z Kim – przy­ta­kuję. – I dała mi za­da­nie do­mowe. – Wyj­muję z to­rebki mały no­tes w twar­dej opra­wie i le­ni­wie nim ma­cham.

Te ko­lo­rowe ka­je­ciki od lat były mo­imi nie­od­łącz­nymi to­wa­rzy­szami. Za­bie­ra­łam je wszę­dzie ze sobą, za­pi­su­jąc w nich fa­buły ksią­żek, strzępy za­baw­nych roz­mów, ob­razy, które lo­sowo po­ja­wiały się w mo­jej gło­wie. Na­zwa­łam je „po­my­sło­no­te­sami” i za­pi­sy­wa­łam w nich różne rze­czy – dwa­dzie­ścia, trzy­dzie­ści, czter­dzie­ści razy dzien­nie. Te za­pi­ski były dla mnie nie­wy­czer­paną stud­nią po­my­słów. Przez kilka mie­sięcy po tym, jak mój ro­man­tyczny umysł za­trzy­mał się z pi­skiem na oczach ty­siąca świeżo upie­czo­nych ab­sol­wen­tów col­lege’u, na­dal no­si­łam przy so­bie je­den z po­my­sło­no­te­sów w na­dziei, że wena po­wróci. Ale w końcu jego wi­dok w to­rebce za­czął mnie stre­so­wać, więc zo­sta­wi­łam no­tesy w ga­bi­ne­cie w domu, żeby zbie­rał się na nich kurz – po­dob­nie jak na lap­to­pie i bla­cie biurka.

– Kim po­wie­działa, że mu­szę znowu za­cząć no­sić przy so­bie po­my­sło­no­tesy – wy­ja­śniam Jess. – I że je­stem już go­towa na tę ła­godną pre­sję po­sia­da­nia przy so­bie no­tesu, a na­pi­sa­nie choćby jed­nego zda­nia albo na­ry­so­wa­nie ja­kichś ba­zgro­łów może po­móc.

Jess daje so­bie se­kundkę, żeby to prze­my­śleć. A po­głos wy­ra­że­nia „na­pi­sa­nie choćby jed­nego zda­nia” dźwię­czy mię­dzy nami.

– Wiem, że by­łaś pod­ła­mana – mówi – ale chyba nie zda­wa­łam so­bie sprawy, jak bar­dzo.

– Cóż, to wszystko nie dzieje się jed­no­cze­śnie. Przez ja­kiś czas pi­sa­łam, ale nie naj­le­piej mi szło. A po­tem za­czę­łam się mar­twić, że tak na­prawdę idzie mi kosz­mar­nie, co skło­niło mnie do uzna­nia, że stra­ci­łam wenę. A póź­niej myśl, że ją stra­ci­łam, do­pro­wa­dziła mnie do in­nej: być może stało się tak z po­wodu tego, że prze­sta­łam wie­rzyć w mi­łość. – Jess marsz­czy brwi, a ja mó­wię da­lej: – Nie cho­dzi o to, że pew­nego dnia obu­dzi­łam się i po­my­śla­łam: „Mi­łość to kłam­stwo”. – Dźgam oliwkę w mar­tini, a po­tem ce­luję wy­ka­łaczką w kie­runku przy­ja­ciółki. – Oczy­wi­ście twój przy­pa­dek do­wo­dzi, że tak nie jest. Ale kiedy wresz­cie pojmę, że moje ży­cie uczu­ciowe nie wy­gląda tak, jak mi się wy­daje?

– Fizz...

– Chyba wy­pa­dłam z pierw­szej ligi.

– Co? To jest... – Jess mruga oczami, ale ża­den ar­gu­ment nie może jej przejść przez gar­dło. – To jest na­prawdę bar­dzo do­bra me­ta­fora – pod­su­mo­wuje w końcu.

– To kla­syczny dy­le­mat w stylu jajko czy kura. Czy blo­kada pi­sar­ska za­biła mój ro­man­tyczny wzwód czy też utrata mo­jego ro­man­tycz­nego wzwodu za­biła mój fak­tyczny wzwód?

– W tej sy­tu­acji jest wiele wzwo­dów.

– Żeby tylko! A kiedy je­steś tak długo sama, na­wet nie masz pew­no­ści, czy w ogóle jesz­cze na­da­jesz się do by­cia z kim­kol­wiek w związku.

– Prze­cież ty nie chcesz być w żad­nym związku – przy­po­mina mi. – Nie wiem, kim jest Fe­li­city Chen, je­śli nie trak­tuje uma­wia­nia się na randki jak sportu eks­tre­mal­nego.

Znowu ce­luję w nią wy­ka­łaczką, te­raz zmo­ty­wo­wana do dzia­ła­nia.

– Otóż to! Ko­lejny spo­śród mo­ich lę­ków! A co, je­śli uszczu­pli­łam lo­kalne za­soby?

– Lo­kalne... za­soby?

– Żar­tuję, że rand­ko­wa­łam z każ­dym sa­mot­nym męż­czy­zną w hrab­stwie San Diego (i nie­umyśl­nie z kil­koma żo­na­tymi), ale nie są­dzę, by to było zbyt da­le­kie od prawdy.

Jess upija łyk wina.

– Daj spo­kój.

– Pa­mię­tasz Le­ona? Tego fa­ceta, który wy­wa­lił mi na stopy ogromną tacę sa­łatki grec­kiej na par­kingu przed Whole Fo­ods?

Kiwa głową.

– Tego go­ścia z Santa Fe?

– A pa­mię­tasz Na­thana? Tego, któ­rego po­zna­łam na randce w ciemno.

Mruży oczy.

– Chyba sły­sza­łam jego imię.

– Ci dwaj są braćmi. Bliź­nia­kami. Prze­pro­wa­dzili się tu­taj ra­zem, żeby być bli­żej ro­dziny. Spo­ty­ka­łam się z nimi w od­stę­pie dwóch ty­go­dni. – Jess za­sła­nia usta dło­nią, tłu­miąc śmiech. – Kiedy Na­than wszedł do re­stau­ra­cji i pod­szedł do sto­lika, za­py­ta­łam: „O rany, co ty tu­taj ro­bisz?”.

Jess wy­bu­cha śmie­chem.

– My­ślę, że jemu i Le­onowi cią­gle się to zda­rza.

– Ja­sne, ale w ze­szłym mie­siącu spo­ty­ka­łam się z ko­le­siem, który ma na imię Hec­tor. – Prze­ry­wam, żeby pod­kre­ślić wagę tego, co za­mie­rzam po­wie­dzieć. – To ku­zyn tych bliź­nia­ków, z któ­rego po­wodu tu­taj się prze­pro­wa­dzili.

Do­brze o niej świad­czy to, że ten śmiech bar­dziej przy­po­mina jęk. Te bzdety kie­dyś były za­bawne. Śmie­szyły nas obie... Ta­kie randki to był na­prawdę ubaw. Przy­gody Fizzy sta­no­wiły dla mnie nie­wy­czer­pane źró­dło in­spi­ra­cji... na­wet je­śli randka po­szła okrop­nie. Wciąż po­tra­fi­łam grać ko­me­die dla hecy, a na­wet dla naj­mniej­szego prze­bły­sku ja­kiejś kon­wer­sa­cji. Ale w tym mo­men­cie mam sześć czę­ściowo na­pi­sa­nych ksią­żek, które roz­po­czy­nają się uro­czą sceną spo­tka­nia pary przy­szłych za­ko­cha­nych, a po­tem... nic. Te­raz na dro­dze do „ko­cham cię” stoi ba­ry­kada. Mam w mó­zgu znak ZA­KAZ WSTĘPU. Za­czy­nam ro­zu­mieć dla­czego. To z po­wodu tego, że kiedy wi­dzę, jak Jess roz­pro­mie­nia się za każ­dym ra­zem, gdy Ri­ver wcho­dzi do po­koju, mu­szę przy­znać, że ni­gdy nie dzie­li­łam z ni­kim tego ro­dzaju ży­wio­ło­wej ra­do­ści. Wła­śnie dla­tego co­raz trud­niej mi pi­sać o mi­ło­ści w spo­sób au­ten­tyczny.

Nie je­stem na­wet pewna, czy wiem, jak wy­gląda praw­dziwa mi­łość.

Te­le­fon Jess wi­bruje na stole.

– To Juno – mówi moja przy­ja­ciółka, ma­jąc na my­śli swoją dzie­się­cio­let­nią córkę, która jest moją drugą w ko­lej­no­ści psiap­siółką i jedną z naj­bar­dziej uro­czych ma­łych istot ludz­kich, ja­kie po­zna­łam.

Dzieci w więk­szo­ści sta­no­wią dla mnie ta­jem­nicę, ale Juno ja­kimś spo­so­bem prze­ma­wia do mo­jego umy­słu tak, jak zro­biłby to do­ro­sły. Za­pewne dla­tego, że jest by­strzej­sza ode mnie.

Ge­stem ręki daję znak Jess, żeby ode­brała te­le­fon. Do­kład­nie w tej sa­mej chwili za­wie­szam wzrok na męż­czyź­nie sto­ją­cym po dru­giej stro­nie baru. Jest cu­downy w taki pro­sty i bez­po­średni spo­sób. Zmierz­wione ciemne włosy opa­dają mu na czoło, ma ja­sne, prze­ni­kliwe spoj­rze­nie i szczękę tak ostro za­ry­so­waną, że mógłby nią po­ciąć mi ubra­nie, kiedy ca­ło­wałby moje ciało. Ma­ry­narka za­rzu­cona na krze­sło, ko­szula opi­na­jąca sze­ro­kie ra­miona i roz­pięta pod szyją. Ma nie­chlujną po­wierz­chow­ność czło­wieka, któ­rego dzień był chu­jowy, i wy­głod­niałe spoj­rze­nie mó­wiące, że chęt­nie by mnie wy­ko­rzy­stał, by o tym dniu za­po­mnieć. Męż­czyźni, któ­rzy na­wią­zują tego ro­dzaju kon­takt wzro­kowy, za­wsze byli moją ko­ci­miętką. Po­przed­nie wcie­le­nie Fizzy już by­łoby w po­ło­wie sali.

Ale obecna Fizzy... Że­nada. Czy mój we­wnętrzny ba­ro­metr na­pa­le­nia sek­su­al­nego na­prawdę się ze­psuł? Ude­rzam go men­tal­nym mło­tem, wy­obra­ża­jąc so­bie, że ścią­gam tego Sek­sow­nego Pre­zesa Za­rządu ze stołka ba­ro­wego i po­ry­wam, cią­gnąc go za roz­pięty koł­nie­rzyk do holu.

Nic.

Tylko spójrz na jego usta! Ta­kie pełne! Ta­kie pewne sie­bie!

Wciąż nic.

Od­ry­wam od niego wzrok i od­wra­cam się do Jess, kiedy ta koń­czy roz­mowę.

– Wszystko w po­rządku?

– Żon­glerka or­ga­ni­za­cyjna za­jęć z tańca i piłki noż­nej – od­po­wiada, wzru­sza­jąc ra­mio­nami. – Roz­wi­nę­ła­bym te­mat, ale obie usnę­ły­by­śmy przy dru­gim zda­niu. Wra­ca­jąc do Hec­tora, tego ku­zyna...

– Nie prze­spa­łam się z żad­nym z nich – pa­plam bez za­sta­no­wie­nia. – Nie spa­łam z ni­kim od roku. – Wy­ko­na­łam te ob­li­cze­nia kilka dni temu. Dziw­nie się czuję, mó­wiąc to na głos.

Zdaje się, że rów­nie dziw­nie jest to usły­szeć, po­nie­waż Jess wpa­truje się we mnie z roz­dzia­wio­nymi ustami.

– Wow.

– Mnó­stwo lu­dzi nie upra­wia seksu od roku! – pro­te­stuję. – Czy to na­prawdę aż tak szo­ku­jące?

– Fizzy, w twoim przy­padku tak. Żar­tu­jesz?

– Ze­szłej nocy oglą­da­łam por­nosa i le­dwo co­kol­wiek po­czu­łam. – Spusz­czam wzrok na ko­lana. – Chyba prze­stało mi się ro­bić mo­kro w majt­kach.

Za­tro­ska­nie mo­jej roz­mów­czyni ro­śnie.

– Fizz, ko­cha­nie, ja...

– W ze­szłym ty­go­dniu za­sta­na­wia­łam się, czy nie iść po­bie­gać w ja­pon­kach tylko po to, żeby przy­po­mnieć so­bie od­głosy seksu. – Czoło Jess marsz­czy się ze zmar­twie­nia, więc na­tych­miast zmie­niam kie­ru­nek. – Od­po­wiedź jest ja­sna. Naj­wyż­szy czas na szyb­kie nu­merki.

Przez uła­mek se­kundy do­strze­gam, jak się za­sta­na­wia, czy wal­czyć z tą zmianą za­pa­try­wań, ale na szczę­ście wska­kuje do tego no­wego pę­dzą­cego po­ciągu.

– Mamy ry­go­ry­styczną umowę, że żadne kry­zy­sowe szyb­kie nu­merki nie będą ak­cep­to­wane. Przy­kro mi, ale ko­mi­tet zło­żony z naj­lep­szej przy­ja­ciółki sta­now­czo mówi „nie”.

– Ale wy­obraź so­bie, jak młodo będę wy­glą­dać. Eks­cen­tryczna i go­towa na wszystko.

– Nie.

War­czę i kie­ruję uwagę na ba­rowy te­le­wi­zor, w któ­rym wła­śnie skoń­czyła się trans­mi­sja ja­kie­goś me­czu i prze­wija się pa­sek z lo­kal­nymi wia­do­mo­ściami. Wska­zuję pal­cem na ekran.

– W te­le­wi­zji po­ka­zują two­jego męża.

Jess są­czy wino, ga­piąc się na dwu­wy­mia­ro­wego Ri­vera.

– To ni­gdy nie prze­sta­nie być dziwne.

– Mąż czy te­le­wi­zja?

Śmieje się.

– Te­le­wi­zja.

Do­strze­gam, jak to coś ema­nuje z niej ca­łej. Jej re­ak­cja na męża wy­daje się rów­nie na­tu­ralna jak od­dy­cha­nie. Stoi za tym na­uka, a kon­kret­nie od­kry­cie sa­mego Ri­vera: test DNA, który ka­te­go­ry­zuje pary – do­bie­ra­jąc je w Pod­sta­wowe, Srebrne, Złote, Pla­ty­nowe, Ty­ta­nowe lub Dia­men­towe Do­pa­so­wa­nie na pod­sta­wie wielu ro­dza­jów skom­pli­ko­wa­nych wzor­ców ge­ne­tycz­nych i te­stów oso­bo­wo­ści. Oka­zało się, że tych dwoje do­brało się naj­le­piej, jak to tylko moż­liwe.

Je­stem prze­szczę­śliwa, że wy­świad­czy­łam Jess tę przy­sługę. Nie za­mie­rzała zro­bić tej wcze­snej wer­sji te­stu, który do­brał ich w parę, do­póki do­słow­nie nie we­pchnę­łam go w jej ręce. Gdzież są moje w pełni za­słu­żone punkty kar­miczne za to do­ko­na­nie? Ri­ver zmie­nił swoje dzie­się­cio­let­nie ba­da­nia na­ukowe nad wzor­cami ge­ne­tycz­nymi i stop­niem do­pa­so­wa­nia w re­la­cjach dam­sko-mę­skich w apli­ka­cję i wartą mi­liard do­la­rów firmę Ge­ne­ti­cAlly. Te­raz stała się cu­dow­nym dziec­kiem bio­tech­no­lo­gii oraz in­ter­ne­to­wego prze­my­słu rand­ko­wego.

Strasz­nie glę­dzi, kiedy za­czyna za­głę­biać się w te­mat, ale ten test na­prawdę zmie­nił spo­sób, w jaki lu­dzie od­naj­dują mi­łość. Po­nie­waż Du­etDNA wpro­wa­dzono na ry­nek przed około trzema laty, wy­prze­dził pod wzglę­dem liczby użyt­kow­ni­ków na­wet Tin­dera. Te­raz, kiedy na ry­nek we­szła zsyn­chro­ni­zo­wana z te­stem apli­ka­cja Pa­ired, nie­któ­rzy ana­li­tycy prze­wi­dują, że no­to­wa­nia firmy prze­kro­czą wy­nik Fa­ce­bo­oka. Każdy zna ko­goś, kto zna­lazł drugą po­łówkę dzięki Ge­ne­ti­cAlly.

Wszystko cu­dow­nie, jed­nak dla Ri­vera, który woli spę­dzać czas przy dy­ge­sto­rium, niż pro­wa­dzić spo­tka­nia dla in­we­sto­rów albo od­po­wia­dać na py­ta­nia dzien­ni­ka­rzy, taki szum me­dialny to mor­dęga. Ale jak przy­po­mi­nają nam w wie­czor­nych wia­do­mo­ściach, Ge­ne­ti­cAlly już nie­długo prze­sta­nie być pro­ble­mem Ri­vera. Firma jest w trak­cie sprze­daży.

– Kiedy trans­ak­cja zo­sta­nie sfi­na­li­zo­wana? – py­tam.

Jess prze­łyka odro­binę wina ze wzro­kiem na­dal utkwio­nym w te­le­wi­zo­rze.

– Praw­do­po­dob­nie w po­nie­dzia­łek rano.

Nie mogę tego po­jąć. Za­rząd Ge­ne­ti­cAlly przy­jął ofertę i wła­śnie od­by­wają się wszyst­kie moż­liwe ro­dzaje trans­ak­cji praw za­leż­nych, któ­rych kom­plet­nie nie ro­zu­miem. Acz­kol­wiek zdaję so­bie sprawę z tego, że te­raz moi przy­ja­ciele będą tak bo­gaci, że dzi­siej­szego wie­czoru to Jess ure­gu­luje ra­chu­nek za drinki.

– Jak się z tym czu­jesz?

Śmieje się.

– Czuję się kom­plet­nie nie­przy­go­to­wana na to, jak od te­raz bę­dzie wy­glą­dało na­sze ży­cie.

Wpa­truję się w nią, roz­szy­fro­wu­jąc pro­stotę tego zda­nia. A po­tem się­gam przez stół i biorę ją za rękę. Na pra­wym nad­garstku ma pierw­szą po­łowę wy­ta­tu­owa­nego po pi­jaku, z li­te­rów­kami, wersu pio­senki Fle­etwood Mac: „Pio­lun po­ja­wia się tylko wtedy”. Ja mam: „kedy pada deszcz”. W ten spo­sób zo­sta­ły­śmy po­łą­czone na za­wsze.

– Ko­cham cię – mó­wię tym ra­zem na se­rio. – I je­stem tu­taj po to, żeby po­móc ci wy­dać twoją nie­wy­obra­żalną kasę.

– Wo­la­ła­bym wy­obra­żalną.

– Się­gaj po wię­cej, Peña. Użyj wy­obraźni.

Jess uśmie­cha się do mnie, ale jej uśmiech bled­nie. Ści­ska mnie za rękę.

– Wiesz, że dawna Fizzy po­wróci, prawda? – pyta. – My­ślę, że do­świad­czasz ja­kiejś prze­miany, a cały pro­ces musi za­jąć tro­chę czasu.

Zer­kam na drugą stronę baru, na tego roz­czo­chra­nego, sek­sow­nego fa­ceta. Szu­kam w swoim krwio­biegu ja­kichś wi­bra­cji albo cho­ciaż naj­de­li­kat­niej­szego drże­nia. Nic. Od­ry­wa­jąc od niego wzrok, po­woli ro­bię wy­dech i mó­wię:

– Mam na­dzieję, że masz ra­cję.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki