39,99 zł
Po dekadzie rozłąki los na nowo krzyżuje ścieżki kochanków – zakochana w sobie za czasów nastoletnich para wpada na siebie w Nowym Jorku. Oto nowa powieść Christiny Lauren – wzruszająca, pikantna i pełna romantyzmu „Miłość i inne słowa”. Ile wyrazów potrzeba, by dawni kochankowie zorientowali się, co poszło nie tak…?
SERCE MOŻE SIĘ UKRYĆ, ALE NIGDY NIE ZAPOMINA
WTEDY
Gdy miałam trzynaście lat, byłeś moim pierwszym prawdziwym przyjacielem. Gdy miałam piętnaście – moją pierwszą miłością. Potem byłeś dla mnie wszystkim! Mieliśmy razem podbijać świat. Aż jedna upiorna noc zrujnowała nasze wspólne plany.
TERAZ
Pracuję na oddziale pediatrii dzień i noc. Szykuję się do ślubu ze starszym i stabilnym finansowo mężczyzną, który nie interesuje się przesadnie moim sercem. To bardzo rozsądne rozwiązanie.
Pewnego dnia spotykam cię w kawiarni po jedenastu latach rozłąki. Wszystko ożyło na nowo. Nadal nie wiem, jak ci wybaczyć, a co gorsza nadal nie potrafię ci się oprzeć…
Przecież nasza miłość i namiętność prawie mnie zniszczyły! Z drugiej strony myśl o ponownej utracie ciebie jest nie do zniesienia! Czy mam na tyle odwagi, aby zaryzykować wszystko?
Historia w której teraźniejszość przeplata się z przeszłością, a młodzieńcze zauroczenie dwójki nastolatków przeradza w najprawdziwszy romans dorosłych. Nie obejdzie się bez wzruszenia, łez, salw śmiechu oraz pikantnych i emocjonujących zwrotów akcji. Zakochasz się na nowo!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 395
Dla Erin i Marcii
oraz ich domu położonego w lesie
nad strumykiem
Prolog
Mój tata był wyższy od mojej matki – i to sporo. Mierzył przeszło metr dziewięćdziesiąt pięć, podczas gdy ona miała zaledwie metr sześćdziesiąt. Wielki Duńczyk i malutka Brazylijka. Gdy się poznali, nie mówiła ani słowa po angielsku. Do chwili, gdy zmarła – miałam wtedy dziesięć lat – zdołali opracować coś na kształt własnego języka.
Pamiętam, w jaki sposób ją przytulał, gdy wracała z pracy do domu. Obejmował ją czule, wtulał twarz w jej włosy, a całe jego ciało nachylało się nad jej sylwetką. Jego ramiona przypominały cudzysłów, w który ujęto najsłodsze z sekretnych zdań.
Gdy tak trwali w uścisku, ja się wycofywałam, czując, że jestem świadkiem czegoś niemal świętego.
Nigdy nie przypuszczałam, że miłość może być czymkolwiek innym niż wszechogarniającą siłą. Nawet jako dziecko wiedziałam, że nie zgodzę się na nic innego.
Ale potem to, co zaczęło się od zlepka złośliwych komórek, zabiło moją matkę, a ja nie chciałam doświadczać tamtej siły – już nigdy. Gdy straciłam mamę, czułam się tak, jakbym miała zaraz utonąć w morzu miłości, którą nie miałam już kogo obdarować. Wypełniała mnie, dławiła niczym szmatka nasiąknięta naftą, wypełzała na wierzch, przyjmując postać łez i krzyków, a czasem ciężkiej, pulsującej ciszy. Mimo to wiedziałam, że niezależnie od tego, jak wiele bólu czułam, tacie było jeszcze ciężej.
Zawsze miałam pewność, że po stracie mamy już nigdy się nie zakocha. Pod tym względem łatwo było zrozumieć mojego tatę. Był prostolinijny i cichy: chodził cicho, mówił cicho, nawet jego gniew był cichy. Za to jego miłość była ogłuszająco głośna. Była jak potężny ryk oceanu. Kochał mamę z siłą równą słońcu, a potem rak odebrał ją mu podstępnie. Domyślałam się, że resztę swoich dni przeżyje ochrypły od płaczu i nigdy już nie będzie pragnął żadnej kobiety w taki sposób, jak niegdyś pożądał mamy.
Zanim mama zmarła, zostawiła tacie listę rzeczy, o których miał pamiętać w okresie mojego dorastania:
1. Nie rozpieszczaj jej za pomocą zabawek; rób to, kupując jej książki.
2. Powtarzaj, że ją kochasz. Dziewczyny potrzebują słów.
3. Gdy będzie milcząca, ty weź na siebie mówienie.
4. Dawaj Macy dziesięć dolarów tygodniowo. Dopilnuj, by odkładała dwa. Naucz ją, jaką wartość mają pieniądze.
5. Do czasu, gdy skończy szesnaście lat, powinna być w domu o dziesiątej wieczorem, bez żadnych wyjątków.
Lista ciągnęła się i ciągnęła, liczba punktów przekraczała pięćdziesiąt. Nie chodziło o to, że mu nie ufała – po prostu chciała, żebym czuła matczyną troskę nawet po jej odejściu. Tata często wracał do lektury jej instrukcji, robił ołówkiem notatki, podkreślał niektóre fragmenty, upewniając się, że nie przegapił czegoś istotnego i niczego źle nie zrozumiał. W miarę jak dorastałam, lista stała się w naszym domu czymś w rodzaju Biblii. Chodziło nie tyle o zbiór zasad, ile o upewnienie się, że problemy, z którymi wraz z tatą się mierzymy, są zupełnie normalne.
Jedna z reguł szczególnie wryła się tacie w pamięć.
25. Gdy Macy wraca ze szkoły tak zmęczona, że nie jest w stanie sformułować sensownej wypowiedzi, zabierz ją gdzieś z dala od stresu codziennego życia. Znajdź schronienie na weekend, miejsce na tyle spokojne i blisko położone, żeby mogła tam odetchnąć pełną piersią.
Mimo że mamie wcale nie chodziło o to, byśmy kupili domek letniskowy, mój tata – człowiek interpretujący polecenia bardzo dosłownie – odłożył pieniądze, po czym przeszedł do fazy planowania. Sprawdzał wszystkie małe miasteczka położone na północ od San Francisco, przygotowując się do dnia, w którym będzie musiał dokonać inwestycji w nasz wypoczynek.
Przez pierwszych kilka lat po śmierci mamy obserwował mnie, a jego błękitne oczy o barwie lodu wpatrywały się we mnie miękko, a zarazem badawczo. Zadawał pytania wymagające dłuższych odpowiedzi; nie wystarczało zwykłe „tak”, „nie” czy „wszystko mi jedno”. Za pierwszym razem, gdy odpowiedziałam na jedno z tych szczegółowych pytań bliżej nieokreślonym pomrukiem, wymęczona po treningu pływackim, odrabianiu pracy domowej oraz żmudnej robocie polegającej na wspieraniu cechującej się uporczywym dramatyzmem koleżanki, tata zadzwonił do agentki nieruchomości, żądając, by znalazła dla nas domek letniskowy gdzieś w Healdsburgu w stanie Kalifornia.
Po raz pierwszy oglądaliśmy go podczas dnia otwartego. Prezentacji dokonywała lokalna pośredniczka, która otworzyła nam drzwi z szerokim uśmiechem, by następnie posłać naszej agentce, przybyłej z wielkiego miasta San Francisco, krzywe spojrzenie, w którym czaił się osąd.
Drewniana chata mieściła cztery sypialnie, stromy dach kryty był gontem, dodatkowo wnętrza cechowała wilgoć, a potencjalnie w kątach mogła się czaić pleśń. Skryty w cieniu lasu domek położony był nad strumieniem bezustannie szemrzącym tuż za moim przyszłym oknem. Dom był za duży na nasze potrzeby, a przylegająca do niego działka zbyt rozległa, byśmy dali radę się nią zająć. Ani ja, ani tata nie zdawaliśmy sobie wtedy sprawy, że najważniejszym pomieszczeniem stanie się biblioteka, którą tata zorganizuje dla mnie w dawnej garderobie.
Oboje nie wiedzieliśmy też, że najważniejsze okaże się sąsiedztwo, a klucz do drzwi mojego serca dostanie wychudzony mol książkowy – Elliot Lewis Petropoulos.
Teraz
Wtorek, 3 października
Gdyby narysować linię prostą wiodącą z mojego mieszkania w San Francisco do Berkeley, odległość wyniosłaby zaledwie dziesięć i pół mili, ale nawet w najbardziej dogodnych porach na dojazd bez samochodu trzeba liczyć ponad godzinę.
– Dzisiaj złapałam autobus o szóstej – mówię. – Dwa przejazdy liniami BART, a potem przesiadka na autobus. – Zerkam na zegarek. – Siódma trzydzieści. Nie jest najgorzej.
Sabrina ociera mleczną piankę z górnej wargi. Mimo że naprawdę rozumie moją niechęć do samochodów, w głębi duszy uważa, że powinnam po prostu przemóc się i kupić sobie jakiegoś priusa lub subaru, jak każdy szanujący się mieszkaniec Bay Area.
– Nigdy nie daj sobie wmówić, że nie jesteś świętą kobietą.
– Żebyś wiedziała, że jestem. A ty sprawiłaś, że opuściłam swoją bańkę – odpowiadam z uśmiechem, po czym przenoszę wzrok na jej malutką córeczkę spoczywającą w moich objęciach. To moje drugie spotkanie z księżniczką Vivienne i wydaje mi się, że od poprzedniego urosła co najmniej dwukrotnie. – Cieszę się, bo jesteście tego warte.
Każdego dnia trzymam w ramionach dzieci, ale nigdy nie czuję tego, co teraz. Za czasów studiów w Tufts mieszkałyśmy z Sabriną naprzeciwko siebie, miałyśmy pokoje na tym samym korytarzu w akademiku. Następnie wynajęłyśmy mieszkanie poza terenem kampusu, by potem przenieść się (w teorii miało to być podwyższenie standardu życia) do rozsypującego się domu, w którym mieszkałyśmy do chwili ukończenia studiów – każda z nas na innym wydziale. Cudownym zrządzeniem losu obydwie wylądowałyśmy ostatecznie na Zachodnim Wybrzeżu, w Bay Area, a teraz Sabrina miała dziecko. To, że byłyśmy wystarczająco dorosłe, by robić te wszystkie rzeczy – rodzić dzieci, rozmnażać się... – to najdziwniejsze uczucie na świecie.
– Zeszłej nocy z powodu tej małej byłam na nogach do jedenastej – odpowiada Sabrina, patrząc na nas dwie z czułością. Widzę, że jej uśmiech staje się kwaśny, gdy dodaje: – Następnie wstałam o drugiej. I o czwartej. I o szóstej...
– No dobra, wygrałaś. Należy jednak nadmienić, że pachnie zdecydowanie lepiej niż większość ludzi, których spotkałam w autobusie. – Składam całusa na czole Viv, następnie układam małą wygodnie na zgiętym ramieniu, dzięki czemu mogę ostrożnym ruchem sięgnąć po kawę.
Czuję się nieswojo, trzymając w dłoni kubek. To ceramiczne naczynie, nie papierowa jednorazówka. Nie przypomina też ogromniastego kubasa ze stali nierdzewnej, który Sean każdego dnia napełnia po brzegi, zakładając – skądinąd słusznie – że potrzebuję końskiej dawki kofeiny, by zmierzyć się z wyzwaniami kolejnego dnia. Minęły wieki od czasu, gdy mogłam pozwolić sobie spokojnie usiąść z kubkiem z prawdziwego zdarzenia i powoli sączyć jakikolwiek płyn.
– Już teraz wyglądasz jak mama – zauważa Sabrina, obserwując mnie pochyloną nad małym stolikiem kawowym.
– Efekt uboczny codziennej pracy z dziećmi.
Przez moment Sabrina wymownie milczy, a ja zdaję sobie sprawę z popełnionego właśnie błędu. Zasada numer jeden: nigdy nie wspominaj o pracy w obecności matek, szczególnie świeżo upieczonych. Niemal słyszę, jak serce mojej przyjaciółki przyspiesza rytm.
– Nie mam pojęcia, jak ty to robisz – szepcze.
To zdanie jest w moim życiu stale powtarzającym się refrenem. Moi przyjaciele wciąż wydają się nie dowierzać, że podjęłam decyzję, by pójść na Uniwersytet Kalifornijski w San Francisco, na wydział pediatrii, a potem wybrać specjalizację z intensywnej terapii. Bez pudła wychwytuję pojawiający się w ludziach cień podejrzenia, że oto najwyraźniej brak mi jakiejś ważnej części jaźni lub instynktu macierzyńskiego, dzięki czemu jestem w stanie co dnia obserwować cierpienie dzieci.
Częstuję Sabrinę moją rutynową odpowiedzią.
– Ktoś musi się tym zająć – mówię – a ja jestem w tym naprawdę niezła.
– W to nie wątpię.
– Co innego neurologia pediatryczna. Tego to bym nie mogła robić – mówię i natychmiast gryzę się w język, by nie powiedzieć czegoś więcej.
„Zamknij się, Macy. Przestań kłapać dziobem” – instruuję samą siebie.
Sabrina odpowiada delikatnym skinieniem głowy, przez cały czas nie spuszcza oczu z córeczki. Viv uśmiecha się do mnie, fikając nóżkami z ekscytacji.
– Nie wszystkie historie są smutne – stwierdzam, łaskocząc dziecko po brzuszku. – Malutkie cuda zdarzają się każdego dnia. Prawda, słodziaku?
Sabrina ewidentnie potrzebuje natychmiastowej zmiany tematu, bo kolejne pytanie zadaje zaskakująco donośnym głosem.
– Jak tam idą przygotowania do wesela?
Wydaję z siebie jęk, kryjąc twarz w słodkim karczku Viv. Wdycham jej dziecięcy zapach.
– Aż tak dobrze, co? – Sabrina ze śmiechem wyciąga ręce po córeczkę, nie chce już dzielić się nią ani minuty dłużej.
Trudno mi ją winić. Dziewczynka jest takim maleńkim, cieplutkim zawijaskiem...
– Jest po prostu idealna – mówię, przekazując przyjaciółce dziecko. – Wspaniała mała dziewczynka.
A potem, tak jakby wszystko, co robię, było w jakiś sposób powiązane ze wspomnieniami o nich – gwarnym życiu toczącym się w domku obok w gronie ogromnej, chaotycznej rodziny, której ja nigdy nie miałam – czuję falę nostalgii. Sięgam pamięcią do ostatniej niezawodowej relacji z dzieckiem, z którym miałam okazję spędzić sporo czasu. Wspomnienie to dotyczy okresu, gdy jako nastolatka patrzyłam na śpiącą w nosidełku małą Alex.
Następnie mój mózg wyświetla setki obrazów z przeszłości: pani Dina szykująca kolację wraz z Alex otuloną w chustę przy jej piersi. Pan Nick trzymający małą w potężnych włochatych ramionach, patrzący na dziewczynkę z przeogromną czułością. Szesnastoletni George próbujący – bez sukcesu – zmienić pieluchę, nie doprowadzając przy tym do incydentu z udziałem rodzinnej kanapy. Nick Junior, George i Andreas nachylający się opiekuńczo nad nowo narodzoną, najukochańszą siostrą. Następnie mój umysł niechybnie, w ten czy inny sposób, znajduje drogę do Elliota – czekającego w ciszy, aż jego starsi bracia wrócą do bijatyki, bieganiny albo z powrotem zajmą się robieniem bałaganu, dzięki czemu on będzie mógł zająć się Alex, wziąć ją w ramiona, czytać jej, obdarzać ją niepodzielną uwagą.
Czuję ból, tak strasznie za nimi wszystkimi tęsknię. Najbardziej jednak za nim.
– Mace – ponagla mnie Sabrina.
– Co takiego? – Mrugam kilkukrotnie.
– Wesele?
– A... no tak. – Czuję, jak nastrój gwałtownie mi się pogarsza; perspektywa planowania wesela w połączeniu z pracą w szpitalu (w wymiarze stu godzin tygodniowo) sprawia, że momentalnie czuję się wyczerpana. – Jeszcze się tym nie zajmowaliśmy. Wciąż musimy wybrać konkretną datę, miejsce... no, w sumie wszystko jeszcze przed nami. Sean nie przejmuje się za bardzo szczegółami, a to chyba dobrze, prawda?
– Oczywiście – odpowiada z udawaną pogodą Sabrina, układając Viv na stole i dyskretnie przechodząc do karmienia. – A poza tym... skąd ten pośpiech?
W tym zdaniu, tuż pod jego powierzchnią, ukryte jest drugie, bliźniacze pytanie: „Jestem twoją najlepszą przyjaciółką, widziałam tego faceta raptem dwa razy... Skąd ten pośpiech, do cholery?”.
Ma rację. Nie ma żadnego pośpiechu. Jesteśmy razem zaledwie od kilku miesięcy. Chodzi o to, że Sean jest pierwszym od dekady facetem, z którym mogę się spotykać bez stale towarzyszącego mi poczucia, że coś w sobie hamuję. Jest taki łatwy w kontakcie i spokojny. A kiedy jego sześcioletnia córka Phoebe zapytała, kiedy się pobieramy, wydawało się, że to pytanie coś w nim uruchomiło. W efekcie zapytał mnie nieco później o to samo.
– Przysięgam – zapewniam Sabrinę – że nie mam żadnych rewelacji. O przepraszam, skłamałam. W przyszłym tygodniu mam wizytę u dentysty. – Przyjaciółka odpowiada wybuchem śmiechu. – Do tego właśnie doszło. To jedyna odmiana, której mogę się spodziewać w najbliższej przyszłości. Poza tym praca, sen, praca, sen – i tak w kółko.
Sabrina interpretuje moją odpowiedź jako zaproszenie, by swobodnie opowiedzieć mi o swoim rodzinnym życiu we trójkę. Dzieli się ze mną listą niedawnych osiągnięć: pierwszy uśmiech, pierwszy śmiech prosto z brzuszka, a poza tym – zdarzyło się to po raz pierwszy nie dalej jak wczoraj! – Viv udało się wyciągnąć łapkę i precyzyjnie złapać mamę za palec.
Słucham, z zachwytem zauważając, że każdy z najbardziej zwyczajnych szczegółów jest uznawany za cud, a właśnie tym w istocie jest. Z przyjemnością całymi dniami słuchałabym o wszystkich „zwyczajnych szczegółach”. Naprawdę kocham swoją pracę, ale czasem brakuje mi... normalnych rozmów.
Dzisiaj zaczynam w południe i prawdopodobnie wyjdę z oddziału dopiero w środku nocy. Wrócę do domu, prześpię parę godzin, by następnie powtórzyć jutro całą procedurę. Po spotkaniu z Sabriną i Viv reszta tego dnia płynnie przejdzie w dzień następny, a co za tym idzie – o ile na oddziale nie wydarzy się coś naprawdę tragicznego – nie zapamiętam z dziś zupełnie nic.
W związku z tym, podczas gdy przyjaciółka opowiada, staram się przyswoić z zewnętrznego świata tyle informacji, ile tylko jestem w stanie. Delektuję się zapachem kawy i tosta, słucham muzyki przebijającej się przez gwar rozmów pozostałych klientów. Gdy Sabrina pochyla się, by wyjąć z torby smoczek, omiatam spojrzeniem ladę, przenosząc wzrok z kobiety z różowymi dredami na niewysokiego mężczyznę z tatuażem na szyi; oboje przyjmują zamówienia na kawę. Naprzeciwko nich widzę potężny męski tors – i w jednej chwili staję się czujna jak ważka.
Jego włosy mają kolor zbliżony do czerni. Są w nieładzie, gęste kosmyki opadają mu na uszy. Kołnierzyk koszulki jest wywinięty z jednej strony, rąbek wysuwa się zza paska znoszonych czarnych dżinsów. Ma na sobie wsuwane vansy z modnym wiele lat temu, wyblakłym już nadrukiem. Sfatygowaną listonoszkę ma przewieszoną przez ramię i opartą na biodrze.
Gdy tak stoi plecami do mnie, wygląda jak tysiące innych mężczyzn w Berkeley, ale ja doskonale wiem, kim jest ten konkretny facet.
Zdradziła go ciężka książka z oślimi uszami, którą trzyma pod pachą. Istnieje tylko jedna osoba, która co roku w październiku po raz kolejny pogrąża się w lekturze Ivanhoe, oddając się temu rytuałowi z niesłabnącym zachwytem.
Niezdolna spojrzeć w drugą stronę, siedzę jak sparaliżowana, oczekując na moment, w którym odwróci się, a ja będę mogła zobaczyć, jak zmieniło go te niemal jedenaście lat. Ledwie myślę o tym, jak sama się prezentuję: mam na sobie uniform w kolorze miętowym, praktyczne sportowe obuwie, włosy niedbale ściągnięte w koński ogon... Z drugiej strony nigdy wcześniej nie myśleliśmy o swoich twarzach czy o tym, jak wyglądamy w oczach tego drugiego. Zawsze byliśmy zbyt zajęci zapamiętywaniem siebie nawzajem.
Sabrinie udaje się odzyskać moją uwagę w momencie, gdy duch przeszłości zbiera się do zapłacenia za kawę.
– Mace?
Znów parokrotnie mrugam.
– Przepraszam. Ja... przepraszam. Yyy... co?
– Właśnie nawijałam o wysypce wywołanej przez pieluszki, ale znacznie bardziej interesuje mnie, co cię tak... – Odwraca się, by spojrzeć w stronę lady. – Och.
Jej „och” na razie nie zdradza pełnego zrozumienia sytuacji. Odnosi się wyłącznie do tego, jak ten facet prezentuje się od tyłu. Jest wysoki – to akurat wydarzyło się zupełnie nagle, gdy skończył piętnaście lat. Jego barki są szerokie – to również zmieniło się nieoczekiwanie, ale nieco później. Doskonale pamiętam, gdy zauważyłam to po raz pierwszy; unosił się nade mną w garderobie (dżinsy miał zsunięte do kostek), a jego szeroka sylwetka zasłaniała słabe światło górnej żarówki. Jego włosy są gęste – to akurat żadna nowość. Dżinsy wiszą nisko na biodrach, a jego tyłek prezentuje się naprawdę niesamowicie. A ja nie mam pojęcia, kiedy to wszystko się wydarzyło.
Właściwie wygląda dokładnie jak koleś, którego w milczeniu taksowałybyśmy wzrokiem, by następnie spojrzeć po sobie i wyszeptać bezgłośnie: „Niezły, co nie?”. To jedna z najbardziej surrealistycznych myśli: uświadamiam sobie, że doroślejąc, zamienił się w faceta, za którym z zachwytem wodzę wzrokiem.
To naprawdę dziwne uczucie obserwować go od tyłu. Wlepiam w niego wzrok z taką intensywnością, że przez chwilę udaje mi się przekonać samą siebie, że to jednak nie może być on. W sumie to może być ktokolwiek – po ponad dekadzie rozłąki nie znam już jego ciała tak dobrze, prawda?
Ale właśnie wtedy on się odwraca, a ja czuję, jak z wnętrza kawiarni ucieka całe powietrze. Zupełnie jakbym dostała nagły cios w splot słoneczny, a moja przepona przestała pracować.
Sabrina słyszy piskliwy, stłumiony odgłos, który z siebie wydaję, i patrzy z powrotem w moją stronę. Widzę, jak podnosi się z krzesła.
– Mace? – pyta.
Wciągam powietrze, ale nie jestem w stanie wziąć głębokiego oddechu. W ustach mam kwaśny posmak, czuję pieczenie pod powiekami.
Jego twarz jest węższa, szczęka mocniej zarysowana, poranny zarost gęstszy. Wciąż nosi okulary w grubych oprawkach, ale teraz nie czynią go już podobnym do krasnala, za to grube szkła sprawiają, że jego orzechowe oczy wydają się większe. Nos mu się nie zmienił, ale teraz nie wygląda na zbyt długi w stosunku do reszty twarzy. Usta też ma takie same – o nienagannym wykroju, zdolne ułożyć się w najdoskonalszy na świecie sardoniczny uśmiech.
Nie jestem w stanie wyobrazić sobie wyrazu jego twarzy, gdyby mnie teraz dostrzegł. Może tej akurat miny nie widziałam nigdy wcześniej?
– Mace? – Sabrina wyciąga do mnie wolną rękę, łapiąc mnie za ramię. – Skarbie, wszystko gra?
Przełykam ślinę, po czym zamykam oczy, usiłując otrząsnąć się z transu.
– Jasne.
Wydaje się nieprzekonana.
– Jesteś pewna?
– To znaczy... – Kolejne przełknięcie śliny, po którym otwieram oczy, próbując spojrzeć na przyjaciółkę, ale wzrok znów ucieka mi ponad jej ramię. – Tamten facet... to Elliot.
Tym razem jej „och” jest bardziej znaczące.