Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pewnego ranka z weneckiego kanału zostaje wyłowione ciało nieznanego mężczyzny z pokiereszowaną twarzą. Sekcja zwłok wykazuje, że wykrwawił się na śmierć wskutek ran zadanych nożem, a za życia cierpiał na rzadką chorobę, która zdeformowała mu tułów i szyję. Jego wygląd wydaje się znajomy komisarzowi Brunettiemu, usiłującemu ustalić tożsamość nieboszczyka. Ofiara nie ma przy sobie dokumentów, nie zgłoszono też niczyjego zaginięcia. Komisarz przypomina sobie, skąd zna twarz zabitego mężczyzny – rok wcześniej na autostradzie łączącej Wenecję z Mestre obserwował demonstrację rolników protestujących przeciwko narzuconym przez UE limitom w produkcji mleka. Ten trop pomaga ustalić, że zamordowany był weterynarzem w Mestre i pracował w jednej z pobliskich rzeźni. Wdał się tam w romans z młodą asystentką dyrektora, kobietą bezwzględną, cyniczną i podejrzanie bogatą.
Brunetti, miłośnik dobrej kuchni i mięsnych potraw, ma okazję zobaczyć na własne oczy, jak zabija się zwierzęta, których mięso trafia na stoły w weneckich domach i restauracjach. Zaczyna rozumieć swoją córkę oraz współpracowników z komendy, którzy od dawna są zwolennikami wegetarianizmu i przeciwnikami przemysłowej hodowli zwierząt. Wizyta w ubojni i niezwykła sprawność, z jaką jego współpracownica, signorina Elettra, zdobywa poufne informacje na jej temat, pozwalają śledczym wysnuć przypuszczenia co do motywu i sprawców zabójstwa.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 352
Fabio Morettiemu i Umberto Branchiniemu
Va tacito e nascosto,
Quand’avido è di preda,
L’astuto cacciator.
E chi è a mal far disposto,
Non brama che si veda
l’inganno del suo cor.
Wpatrzony w swą zdobycz,
przebiegły łowca
skrada się bezszelestnie.
Ten zaś, kto zło czynić pragnie,
nie chce,
by widziano je w jego sercu.
Libretto opery G.F. Händla Juliusz Cezar
Rozdział 1
Mężczyzna leżał nieruchomo niczym kawał mięsa na stole rzeźniczym, nieruchomo jak śmierć. Chociaż w pomieszczeniu było zimno, przykryty był jedynie bawełnianym prześcieradłem, które zsunęło się z jego twarzy i szyi. Klatka piersiowa mężczyzny wznosiła się niezmiernie wysoko, jakby pod plecy wetknięto mu podpórkę biegnącą na całej ich długości. Gdyby ta biała bryła to było ośnieżone pasmo górskie i gdyby ujrzał je z daleka znużony całodziennym marszem turysta, stojący przed koniecznością przedostania się na drugą stronę, z pewnością zdecydowałby się przejść wzdłuż pasma, by sforsować je przy kostkach, a nie przy piersi leżącego. Podejście w tym miejscu było zbyt długie i strome, nie wiadomo też, jakie trudności czekałyby podczas zejścia z drugiej strony.
Z boku rzucała się w oczy nienaturalna wysokość klatki piersiowej; z góry – gdyby nasz piechur znalazł się teraz na szczycie i mógł stamtąd spojrzeć na mężczyznę – uwagę przykuwała szyja. Szyja, a dokładniej jej brak, w istocie bowiem była szeroką kolumną biegnącą prosto spod jego uszu do ramion. Nie zwężała się, nie miała żadnych wgłębień na powierzchni; dorównywała szerokością głowie.
Uwagę zwracał także nos, ledwie widoczny z profilu. Został zmiażdżony i przesunięty w bok; skórę znaczyły zadrapania i maleńkie wgłębienia. Podrapany i posiniaczony był również prawy policzek mężczyzny. Cała jego twarz była opuchnięta, a skóra zwiotczała i blada bladością wywołaną czymś więcej niż śmierć, typową dla człowieka, który nie wychodził z domu. Widziana z góry, zapadała się łukiem poniżej kości policzkowych.
Mężczyzna miał ciemne włosy i krótką brodę, zapuszczoną zapewne po to, żeby ukryć grubą szyję; coś takiego dało się jednak ukryć nie dłużej niż przez sekundę. Broda miała odwracać uwagę, ale niemal od razu było widać, że stanowi jedynie kamuflaż, porastała bowiem żuchwę i kolumnę szyi, jakby nie wiedząc, gdzie się zatrzymać. Z tej wysokości wydawało się, że zarost spłynął na boki, a wrażenie to potęgował fakt, iż broda bielała w miarę oddalania się od środka szyi.
Uszy mężczyzny były zaskakująco delikatne, prawie kobiece. Gdyby nie broda, kolczyki pasowałyby do nich jak ulał. Pod lewym uchem, tuż za brzegiem brody, widniała różowa blizna. Trzycentymetrowej długości, szeroka jak ołówek, biegła pod kątem trzydziestu stopni w stosunku do osi szyi; skóra w tym miejscu była szorstka, jakby ten, kto zaszywał ranę, śpieszył się lub się nie starał, ponieważ pacjent był mężczyzną, a przecież mężczyźni nie przejmują się bliznami.
W pomieszczeniu było zimno; jedyny dźwięk stanowił świszczący szum klimatyzatora. Gruba pierś mężczyzny nie unosiła się ani nie opadała, on sam zaś też nie drżał z zimna. Leżał nagi pod prześcieradłem, z zamkniętymi oczami. Nie czekał, ponieważ nie musiał już na nic czekać, tak samo jak nie musiał się martwić tym, czy się spóźni, czy będzie na czas. Można by się pokusić o stwierdzenie, że po prostu był. To jednak byłoby nieprawdą, ponieważ już przestał być.
W pomieszczeniu leżały jeszcze, tyle że bliżej ścian – brodacz znajdował się pośrodku – dwie inne, podobnie przykryte bryły. Jeśli człowiek, który zawsze kłamie, mówi komuś, że jest kłamcą, czy mówi wtedy prawdę? Jeśli w jakimś pokoju nie ma nikogo żywego, czy jest on pusty?
Na drugim końcu pomieszczenia otworzyły się drzwi; przytrzymał je w tej pozycji wysoki chudzielec w białym kitlu, który stał tam na tyle długo, by do środka mógł wejść drugi mężczyzna. Pierwszy puścił drzwi, zamknęły się powoli, z cichym, niemal płynnym trzaskiem, który w zimnym pomieszczeniu wydał się głośny.
– Leży tam, Guido – rzekł doktor Rizzardi, podchodząc od tyłu do Brunettiego, komisarza policji weneckiej.
Brunetti stanął i przyjrzał się pokrytemu białym całunem „pasmu”. Rizzardi minął go i podszedł do stołu sekcyjnego, na którym leżał martwy mężczyzna.
– Został trzykrotnie dźgnięty w okolice krzyża bardzo cienkim nożem. Myślę, że ostrze miało mniej niż dwa centymetry szerokości, a sprawca znał się na rzeczy lub miał sporo szczęścia. Na lewej ręce widać dwa niewielkie sińce – wyjaśnił Rizzardi, zatrzymując się przy zwłokach. – A w jego płucach jest woda – dodał. – Zatem jeszcze żył, gdy do niej wpadał. Jednak zabójca przeciął żyłę główną: nie miał szans przeżyć. Wykrwawił się w ciągu kilku minut. – Po chwili ponurym tonem uzupełnił: – Zanim zdążył utonąć. – Uprzedzając pytanie komisarza, patolog rzekł: – To się stało ubiegłej nocy, przypuszczalnie jakiś czas po dwunastej. Ponieważ znaleziono go w wodzie, dokładniej nie potrafię określić.
Brunetti pozostał na swoim miejscu i spoglądał to na nieboszczyka, to na patologa.
– Co się stało z jego twarzą? – zapytał, świadomy tego, jak trudno będzie rozpoznać ofiarę ze zdjęcia, a nawet spojrzeć na fotografię tej pokiereszowanej, obrzmiałej twarzy.
– Przypuszczam, że pchnięty nożem, upadł do przodu. Prawdopodobnie był zbyt zaskoczony, by wyciągnąć przed siebie ręce i zamortyzować upadek.
– Mógłbyś zrobić zdjęcie? – zapytał komisarz, zastanawiając się, czy Rizzardi zdoła zamaskować część obrażeń.
– Chcesz prosić ludzi, żeby na to patrzyli? – Nie taką odpowiedź Brunetti chciał usłyszeć, ale jednak padła. Po chwili patolog dodał: – Zrobię, co się da.
– Co poza tym?
– Przypuszczam, że zbliżał się do pięćdziesiątki, był w miarę zdrowy i nie pracował fizycznie, ale nic więcej nie mogę powiedzieć.
– Dlaczego jego ciało ma taki dziwny kształt? – zapytał Brunetti, gdy podszedł do stołu.
– Masz na myśli jego klatkę piersiową?
– I szyję – dodał komisarz, którego spojrzenie przyciągnął gruby kark nieboszczyka.
– To schorzenie zwane chorobą Madelunga – wyjaśnił Rizzardi. – Czytałem o niej i pamiętam ze studiów, ale objawy widziałem tylko na zdjęciach.
– Czym jest spowodowana? – zapytał Brunetti, stając obok martwego mężczyzny.
Patolog wzruszył ramionami.
– Kto wie? – odparł i jakby sam kiedyś słyszał taką odpowiedź z ust lekarza, dodał szybko: – Powszechnie wiąże się ją z alkoholizmem, czasem z zażywaniem narkotyków, chociaż nie w jego przypadku. On w ogóle nie pił i nie stwierdziłem oznak zażywania narkotyków. – Zawahał się, po czym ciągnął: – Większość alkoholików, dzięki Bogu, na nią nie zapada, ale większość zapadających na nią mężczyzn... i niemal zawsze są to mężczyźni... jest alkoholikami. Chyba nikt nie potrafi zrozumieć, dlaczego tak się dzieje.
Podchodząc bliżej do zwłok, Rizzardi wskazał na szyję denata, która była szczególnie gruba z tyłu, gdzie Brunetti dostrzegł coś, co wyglądało na niewielki garb. Zanim zdążył o to zapytać, usłyszał wyjaśnienie.
– To tłuszcz, który się zbiera w tym miejscu – rzekł patolog, wskazując na garb. – Oraz tu. – Wskazał na coś, co pod białym płótnem wyglądało jak piersi kobiece. – Choroba zaczyna się w wieku trzydziestu kilku lub czterdziestu kilku lat i objawy występują głównie w górnej części ciała.
– Chcesz powiedzieć, że po prostu rośnie? – upewnił się Brunetti, próbując sobie coś takiego wyobrazić.
– Tak. Czasami także w górnych partiach nóg. Jednak w jego przypadku chodzi tylko o szyję i klatkę piersiową. – Rizzardi przerwał na chwilę w zamyśleniu, po czym dodał: – Zmieniają się w baryłki, biedacy.
– Czy to częsta choroba?
– Nie, bynajmniej. Myślę, że w literaturze medycznej odnotowano tylko kilkaset przypadków. – Patolog wzruszył ramionami. – Tak naprawdę niewiele wiemy.
– Coś jeszcze?
– Ciągnięto go po szorstkiej powierzchni – stwierdził Rizzardi, prowadząc komisarza do nóg stołu sekcyjnego i unosząc prześcieradło. Wskazał na tylną powierzchnię pięty nieboszczyka, gdzie skóra była podrapana i pęknięta. – Na jego krzyżu też są dowody.
– Dowody na co?
– Przypuszczam, że ktoś chwycił go pod pachy i ciągnął po posadzce. W ranie nie ma żwiru, więc prawdopodobnie była to posadzka kamienna. – Żeby wyjaśnić sytuację, patolog dodał: – Miał na nogach tylko jeden but, mokasyn. To świadczy o tym, że drugi został ściągnięty.
Brunetti cofnął się kilka kroków, by znaleźć się z powrotem przy głowie martwego mężczyzny, i spojrzał na jego brodatą twarz.
– Ma jasne oczy? – zapytał.
Rizzardi zerknął na komisarza, wyraźnie zaskoczony.
– Niebieskie. Skąd wiedziałeś?
– Nie wiedziałem – odparł Brunetti.
– To skąd to pytanie?
– Chyba go już gdzieś widziałem – rzekł komisarz. Wpatrywał się w mężczyznę, w jego twarz, brodę, szeroką szyję. Pamięć go jednak zawiodła, pozostawiając jedynie pewność co do koloru oczu.