Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Najgorzej żyje się wśród tych, którzy zawsze są szczęśliwi
Z Kamieńczyka, niepozornej wsi, stworzono utopię – miejsce doskonałe, mające stać się przykładem dla całego kraju. W tym celu odcięto je od reszty państwa, wprowadzono odrębne prawa, a mieszkańców pozbawiono… pragnień. Właśnie do tego świata – w którym je się robaki, płaci punktami społecznymi i nie pije alkoholu – trafia Habanero, samozwańczy strażnik wiejskiego pogranicza. Dzieje się to jednak w dość nietypowy sposób…
Habanero budzi się w nowej rzeczywistości po stu latach hibernacji. Ponieważ przegapił zmiany społeczne, nagminnie łamie prawo, przez co zostaje wciągnięty w niebezpieczną rozgrywkę pomiędzy namiestnikiem Schabeuszem, a sędzią Kwaśniakiem.
Jego jedyną nadzieją na uniknięcie kary lub śmierci okazuje się Dżesika, która ma oprowadzić go po świecie przyszłości. Jednak już wkrótce wychodzi na jaw, że nawet ona nie zna wszystkich zakamarków i sekretów tego na pozór idealnego miejsca… Kamieńczyk ściele się trupem, a powodzenie całego eksperymentu zaczyna wisieć na włosku.
Po stu latach trwania eksperymentu przyszła pora na podsumowanie wyników. I tak oto nadszedł rok dwa tysiące sto dwudziesty czwarty. Rok, który miał dać odpowiedź na pytanie, czy udało się stworzyć idealne społeczeństwo, którego schematy można by powielić w całym kraju. Szykowano już na ten temat ostateczny raport. Niestety, owego roku pechowe wydarzenia zachwiały naszą wiarą i cywilizacją. Czyżbyśmy obrazili Boga klimatu nadmierną produkcją śladu węglowego? Nastał czas próby, w którym mieliśmy wybrać, czy chcemy żyć, mając oczy otwarte, czy wystarczyć nam miała wegetacja w alternatywnej rzeczywistości.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 217
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Marek Czestkowski
Dziki Kamieńczyk
Wszystkie postacie i wydarzenia opisane w książce są fikcyjne, a wszelkie podobieństwo do osób żyjących jest przypadkowe. Niniejszy tekst, jako kreacja artystyczna, jest jedynie fikcją literacką i tylko w taki sposób powinien być rozumiany.
Książka została w całości wymyślona i napisana przez człowieka, żyjącego autora – Marka Czestkowskiego. Żaden fragment powieści nie był konsultowany, wymyślony lub napisany za pomocą sztucznej inteligencji.
„Człowiek się rodzi, choć mu to szkodzi”.
Stanisław Jerzy Lec
Dziennik znaleziony w Kamieńczyku
A co widziałem i słyszałem, w tej księdze zapisane zostało.
A tak było na początku…
Kamieńczyk był wsią liczącą sześciuset sześćdziesięciu sześciu mieszkańców. Latem turyści wielokrotnie zwiększali jego populację. Był kurortem pełnym świeżego, wiejskiego powietrza, malowniczo położonym tuż nad rzeką Bug. Znajdowały się w nim domki letniskowe i wypożyczalnie kajaków. Stała też gospoda. Tak przynajmniej było jeszcze w roku dwa tysiące dwudziestym czwartym…
Owego roku władze w Warszawie wpadły na pomysł przeprowadzenia eksperymentu społecznego. Chciano stworzyć modelowe miejsce do życia dla społeczeństwa idealnego. Miejsce pełne radości i szczęścia, braku trosk i przemocy. Docelowo planowano uszczęśliwić w ten sposób cały kraj. W ramach testu postanowiono wybrać małe miasteczko lub wieś, a następnie wprowadzić tam niezbędne zmiany. Ze wszystkich miejsc w Polsce zdecydowano się właśnie na Kamieńczyk.
Wieś stała się pilnie strzeżoną, wydzieloną strefą państwa polskiego, która miała imitować działanie miasta w skali mikro. Mieszkańcom nie wolno było opuszczać Strefy.
Co prawda we wsi powstały budynki użyteczności publicznej, których wcześniej tam nie było, ale umieszczano je w obiektach już istniejących. Na przestrzeni lat architektura Kamieńczyka praktycznie się nie zmieniła. Dominowały murowane domy i drewniane chaty. Doszło tylko do dwóch znaczących ingerencji architektonicznych. Pierwsza wiązała się z Wielkim Wiatrakiem. Wyglądał on typowo dla wielkich nowoczesnych farm wiatrowych, z tym, że był sam, jeden. Postawiony w centrum wsi, na środku rynku Kościuszki, dominował nad wszystkim wokół i symbolizował wiarę ekologiczną, inaczej zwaną klimatyzmem. Składał się z wysokiej białej wieży, wirników i wystającej poziomej części, nazywanej gondolą, w której urządzono biurowiec. Tam mieścił się Urząd Wiejski. Drugą znaczącą zmianą architektoniczną była kolej lilipucia, czyli kolejka wąskotorowa poprowadzona wokół całej wsi w celach turystycznych. Składała się z miniwagoników z otwartymi dachami, żeby turyści mogli robić zdjęcia. Od biedy można było nazwać ją też wiejskim tramwajem.
Histeria klimatyczna doprowadziła do daleko idących zmian w prawie. Aby stworzyć społeczeństwo idealne, wprowadzono nakazy i zakazy, w tym najważniejsze: Dziesięć Świętych Świeckich Przykazań.
Nastąpiły potężne zmiany w światopoglądzie miejscowych mieszkańców. Poprzedniego Boga zastąpił nowy. Wraz z nim przyszła pora na nowe obrzędy. Wywrócono życie pierwszych mieszkańców Strefy do góry nogami. Kolejne pokolenia zaś przyjęły nowoczesność jako coś oczywistego. Nie znały przecież poprzednich zwyczajów. Wszystko, co stare, miało być zapomniane. Dotyczyło to także ludzi osiągających pięćdziesiąty rok życia, których kierowano na przymusową eutanazję, zwaną tutaj wybawieniem. Inżynieria genetyczna przeżywała swój rozkwit. Ci, którzy mieli pracować na chwałę idealnego społeczeństwa, codziennie musieli zażywać tabletki idylli, które zapewniały błogostan i brak wszelkich trosk.
Po stu latach trwania eksperymentu przyszła pora na podsumowanie wyników. I tak oto nadszedł rok dwa tysiące sto dwudziesty czwarty. Rok, który miał dać odpowiedź na pytanie, czy udało się stworzyć idealne społeczeństwo, którego schematy można by powielić w całym kraju. Szykowano już na ten temat ostateczny raport. Niestety, owego roku pechowe wydarzenia zachwiały naszą wiarą i cywilizacją. Czyżbyśmy obrazili Boga klimatu nadmierną produkcją śladu węglowego? Nastał czas próby, w którym mieliśmy wybrać, czy chcemy żyć, mając oczy otwarte, czy wystarczyć nam miała wegetacja w alternatywnej rzeczywistości.
A potem nadeszła katastrofa.
A co się stało, to się stało, i w tej księdze zapisane zostało…
***
Luty 2124 roku
Leniwe popołudnie w przychodni w Kamieńczyku zakłócił nagły i zdecydowany stukot na korytarzu; można by nawet powiedzieć, że nerwowy. To rzecz niesłychana w idealnym społeczeństwie idealnej wsi Kamieńczyk, gdzie nie znano żadnych trosk.
– Doktorze – zagadnął stażysta.
– Co się dzieje? – Doktor się ocknął, był zaspany i ziewał.
– Przywieźli nam tutaj coś specjalnego… I nie chodzi o medyczny przypadek. A może i tak? To się dopiero okaże…
– Co ty mi tu bredzisz, synu? Naszym zadaniem jest diagnozować i leczyć! Faszerować prochami i wszczepiać implanty. No, na co czekasz? Wprowadzić pacjenta!
– Jest w garażu na dole.
– A czemu nie u nas, na górze?
– Jest dość sporych rozmiarów i nie zmieści się na schodach…
– Otyły, znaczy? Jak to możliwe? Przecież nasza dieta jest lekka, oparta na robakach, dzięki temu wszyscy mieszkańcy wsi są smukli. Dobrze, chodźmy do niego na dół. Zrobimy wywiad.
– Otyły nie… Ale, tego… on nie może mówić…
– Znaczy nieprzytomny? To pilny przypadek. Nie traćmy czasu! – Doktor zerwał się z fotela, ale stażysta powstrzymał go ruchem ręki.
– Kłopot w tym, że trochę potrwa, zanim będzie można go przebadać.
– A co on taki wstydliwy? – burknął doktor. – Nic nie powie, nie da się przebadać… Dobra tam, dostanie prochy albo od razu w żyłę. Potem zrobimy mu profilaktycznie lewatywę, a na końcu przystąpimy do szczegółowych oględzin.
– To wszystko będzie musiało poczekać…
– Żanklod – rzekł zniecierpliwiony doktor do stażysty. – Jeśli to kolejny kawał, to tym razem zasunę ci w grafiku trzydniowy dyżur i dopilnuję, żebyś nie zmrużył oka nawet na chwilę!
– Kiedy ja mówię prawdę… – Stażysta trząsł się ze stresu.
– Wytłumacz mi w końcu, Żanklodzie, kogo nam przywieźli i o co tu chodzi, bo dostanę szału! – ryknął doktor. Zdziwił się sam swoim zachowaniem, a potem łyknął dwie tabletki idylli, czyli leku na szczęście i błogostan.
– Bracie doktorze – stażysta ciężko oddychał – a co jeśli bratu powiem, że przywieźli nam bryłę lodu, a w niej zamrożonego kowboja dosiadającego klacz?
***
Doktor myśląc, że stażysta robi sobie z niego żarty, całą drogę do garażu miał hardą minę. Dopiero na dole, gdy zobaczył rzekomego pacjenta, uwierzył. Na środku pomieszczenia stała ogromna bryła lodu, wysoka i szeroka na prawie trzy metry. W jej środku był osobnik przypominający rewolwerowca z Dzikiego Zachodu dosiadającego klacz. Jeździec miał szeroki skórzany kapelusz, kamizelkę, a na niej srebrną odznakę, do tego pas z amunicją i rewolwerem. Na jego gębie widniał grymas i… kilkudniowy zarost. Jego poza wskazywała, że musiał wpaść do lodowatej wody przypadkiem, przed czym wcześniej się wzbraniał. Najpewniej dokonał tego, ścigając kogoś lub przed kimś uciekając.
– Teraz rozumiesz, bracie doktorze, dlaczego nie da się go przebadać ani dlaczego nic nie powie… – zaczął stażysta.
– Ale… Jak to w ogóle możliwe?… – Doktor zbierał szczękę z podłogi.
– Przywieźli tę bryłę przed chwilą. Transport zorganizował dzierżawca pobliskiej wypożyczalni kajaków. Zimą i tak nie ma nic do roboty. Bryłę wyłowiono tak, jak tu widać. Dryfowała w Bugu. Myślałem, że przywieźli jakiegoś topielca, ale sądząc po stroju, musiałby się utopić wiele lat temu… A właśnie, ile on może mieć lat? – Stażysta spoglądał na nieogoloną twarz nieszczęśnika.
– Nie wygląda jak człowiek współczesny ani nawet taki sprzed stu lat – zauważył trzeźwo doktor. – I nie wygląda jak Polak z żadnego znanego mi okresu historycznego. Żeby miał kontusz albo szablę, to jeszcze dałoby się go dopasować do tych szlacheckich zakutych łbów… Albo te szmaty, co nosili chłopi pańszczyźniani. Ale ten kapelusz, kamizelka i… Czy on ma… Na Boga klimatu… Czy on ma broń?!
– Zachowajmy spokój, bracie doktorze – uspokajał go stażysta. – Może to tylko atrapa albo zabawka?
– W każdym razie – zbierał swoje myśli doktor – Dziki Zachód to czas odległy nie tylko historycznie, ale przede wszystkim to zupełnie inny kontynent!
– Może po prostu przepłynął ocean? – zastanawiał się stażysta. – Ale ta klacz wielka! Dokładnie taka, jak na zdjęciach historycznych! – ekscytował się.
– Klacz? Znaczy, masz na myśli konia, tak?
– No, konia, tyle że to ona, czyli klacz.
– A ty nie pamiętasz, młodzieńcze, co pisali w książkach historycznych? Zwierzę parzystokopytne, robiące duże kupy. Żeby tak generować ślad węglowy, to trzeba nie mieć wstydu. Oj, zebrało mu się na łamanie przykazań. – Doktor pogroził pięścią.
– Myśli brat doktor, że on jeszcze żyje?
– Słyszałem o hibernacji, ale to chyba działa tylko w kontrolowanych warunkach, a nie tak łubudu do lodowatej wody. Nieszczęśnik na pewno dawno temu już skonał. Ale może to i lepiej…
– Co masz na myśli, bracie doktorze? – zapytał z ciekawością stażysta.
– Ten niezwykły eksponat wzbogaci Wiejskie Muzeum Historii Naturalnej! Rozmrozimy go, rozetniemy korpus i wyciągniemy flaczki. Wypchamy słomą, a flaczki przebadamy. Dzięki temu dowiemy się, czym żywił się przed laty nasz eksponat. Coś mi się wydaje, że dokonam przełomowych osiągnięć w historii medycyny!
Po słowach doktora tajemniczy rewolwerowiec zamknięty w bryle lodu zdawał się poruszać oczami, a mina jeszcze bardziej mu zrzedła.
– Widział to brat doktor? Ruszył oczami i wykrzywił mordę, gdy mówił brat o wyciąganiu flaczków!
– E tam, znowu sobie ze mnie żartujesz, młodzieńcze. No dobra, ustawię klimatyzację na wysoką temperaturę i odkręcę kaloryfery. Na podłodze rozłożymy ręczniki i wiadra, żeby nas nie zalało. Będziemy stale monitorować przebieg rozmrażania.
Doktor i stażysta doglądali domniemanego pacjenta do późnych godzin nocnych, ale w pewnym momencie zmogło ich zmęczenie i poszli spać. Gdy obudzili się rano, doznali szoku po tym, co zobaczyli. Eksponat był rozmrożony i co najciekawsze – żył.
– Buenos dias, señores – rzekł mężczyzna do lekarzy, po czym siarczyście splunął do wiadra.
– To chyba jakiś Hiszpan – stwierdził stażysta.
– Niedobrze, bo nie znam hiszpańskiego. My, doktorzy, przychodnia – próbował tłumaczyć doktor pacjentowi na migi.
– No przecież wiem. Słyszałem waszą rozmowę – odpowiedział pacjent po polsku.
– Mówisz, bracie, po polsku? – zapytał doktor.
– A niby po jakiemu mam mówić, jak ty do mnie mówisz po polsku? – odparł zdziwiony jeździec, odpowiadając pytaniem na pytanie.
– Mamy wrażenie, że nie pochodzisz stąd, bracie. A używanie przez ciebie języka polskiego to efekt trudnej sytuacji, w jakiej się znalazłeś.
– Bracie to, bracie tamto… O co wam chodzi? Nie przypominam sobie, żebym miał rodzeństwo… A przynajmniej żyjące. – Nieznajomy próbował sobie coś przypomnieć, ale miał zmrożony mózg.
Lekarze popatrzyli po sobie pełni zdziwienia.
– Przecież obywatele Strefy zwracają się do siebie w ten uprzejmy sposób od dziesiątek lat – rzekł doktor.
– Jak tam sobie chcecie. Nie wiem, jak długo byłem zahibernowany, ale pora wracać do domu. – Jeździec sprawdzał siodło na swojej klaczy.
– Coś ci się pomyliło, bracie. – Doktor pokręcił głową.
– Od początku zgrywasz mądralę. O co ci chodzi, doktorku?
– Po pierwsze, Dziki Zachód znajduje się kilka tysięcy kilometrów stąd, hen za oceanem! Po drugie, ostatni kowboje wymarli pewnie coś koło dwieście pięćdziesiąt lat temu.
– Ale ja nie pochodzę z Dzikiego Zachodu – rzekł nieznajomy w chrapliwy sposób. – Jak już, to raczej z Dzikiego Wschodu. Mieszkam w Knurowcu. Jestem strażnikiem wiejskiego pogranicza. Ochraniam lokalną wiejską społeczność przed desperados. Wołają na mnie Habanero. A to moja klacz, Karyna. – Klacz prychnęła, jakby rzeczywiście się przedstawiła. – A teraz pucuj się, doktorku, coś ty za gringo? Bo z twarzy to ja ciebie nie kojarzę. A tego el niño to już w ogóle.
– Czy ty, Habanero, wiesz w ogóle, gdzie jesteś? – zapytał doktor.
– Jesteście lekarzami, więc pewnie znajdujemy się w wyszkowskim szpitalu.
– Jesteśmy w przychodni w Kamieńczyku – poprawił go doktor.
– Ale tam nigdy nie było przychodni.
– Zapewniam cię, że jest tu od wielu lat… Czy ty wiesz, który mamy rok? – zapytał doktor.
– Wypadło mi z głowy! – Habanero pacnął się w czoło. – Rzeczywiście, warto zadać takie pytanie, będąc dopiero co rozmrożonym z bryły lodu, dryfującej w rzece przez Bóg wie ile. No to, doktorku, który mamy rok?
– Dwa tysiące sto dwudziesty czwarty.
– Dwa tysiące dwudziesty czwarty… No, to by się zgadzało.
– Źle mnie usłyszałeś. Powiedziałem dwa tysiące STO dwudziesty czwarty.
– Tja… – Habanero zmrużył oczy i podrapał się po brodzie. Potem wyliczał na palcach. – Musiałem albo uderzyć się w głowę przed wpadnięciem do rzeki, albo lodowata woda zmroziła mi mózg, albo nafaszerowali mnie tu prochami, albo na nieprzytomca dali mi w żyłę. Albo wszystko naraz.
– Nie wiemy, co się z tobą działo, zanim cię tutaj przywieźli – rzekł doktor. – A niech to, światowa sława przeszła mi koło nosa! – odłożył skalpel. – A może jednak dasz się uśmiercić i pociąć na kawałki? – zapytał uprzejmie.
– No, gracias. Ale mi się chce pić…
Habanero chwycił za manierkę, którą miał przyczepioną do pasa, i pił łapczywie. Biały płyn ciekł mu po brodzie.
– Cz… czy to mleko? – zapytał blady ze strachu doktor.
– Tak. – Habanero wytarł twarz i beknął. – A co, chcesz grzdyla?
– Nie wolno…
– Spokojnie, nie zwietrzało. Nic mi nie będzie. Nie takie rzeczy pije się w Knurowcu!
– Bracie, czyś ty oszalał?! – lamentował doktor. – Złamałeś właśnie szóste przykazanie! Nie będziesz jeść mięsa i nabiału!
– Od kiedy niby na wsi nie wolno pić mleka?
– Na terenie Kamieńczyka, czyli specjalnie wydzielonej strefy, jest to zakazane od ponad stu lat! Nie tylko nie wolno pić mleka, ale spożywać żadnego nabiału. Żadnego: ani sera, ani jaj, a nawet wędlin.
– Niby dlaczego?
– Bo krowy i świnie produkowały za duży ślad węglowy!
– Hmm… Nie słyszałem nigdy takiego zakazu. Zresztą mój poprzedni szef, niech mu ziemia lekką będzie, jeśli nie mylisz się co do daty, miał w zwyczaju palić w piecu wszystkie urzędowe dokumenty.
– Człowieku, z którego roku ty pochodzisz?!
– Bo ja wiem… Ostatni, który zarejestrowałem, to chyba dwa tysiące dwudziesty czwarty. Czuję, że dopiero mózg zaczyna mi odmarzać.
– Świat, który pamiętasz, już od dawna nie istnieje! Zastąpił go nowy, lepszy!
– To głupie, że nie wolno pić mleka i jeść mięsa. Co za kretyn to wymyślił? Po co żyć w świecie pełnym tak durnych zakazów?
– Ty bluźnierco! – krzyczał doktor. – Przez ciebie planeta umrze! Ty… ty neandertalczyku!
– Oj tam, oj tam… Skąd niby miałem wiedzieć? Imaginuj sobie, gringo, że kiedy byłem zahibernowany w bryle lodu, nie docierały do mnie żadne wiadomości! A teraz, panowie, pozwolicie, że wraz z moją klaczą pojedziemy do domu…
– Nigdzie stąd nie wyjdziesz. – Doktor stanął w drzwiach. – Złamałeś przykazanie. Jako bluźnierca zostaniesz za to złożony w ofierze dla Boga klimatu.
Stażysta podszedł do doktora i szepnął mu do ucha:
– Bracie doktorze, niech brat nie żartuje ze swoją postawą. Przypominam, bo w stanie wzmożenia emocjonalnego mógł brat zapomnieć, że od dziesiątek lat nikt z nas i naszych przodków nie używał przemocy, bo wszyscy są zachipowani i wystarczy usmażyć delikwentowi mózg. Nie ma też policji, więc nawet nikt go nie aresztuje.
– Racja, młody. Zadziałałem instynktownie, tymczasem nawet nie wiem, co miałbym zrobić, gdyby rzeczywiście mnie zaatakował.
– Mam plan. Niech go brat tu jeszcze chwilę przetrzyma. Najlepiej go zagadać.
– Co wy tam sobie gruchacie, gołąbeczki? – przerwał im Habanero. – No dobra, czas na mnie. Sprawy „kto, co i dlaczego” mamy wyjaśnione. Nie trzeba nikogo rozpruwać. Urazy nie czuję, bo rzeczywiście mogłem wyglądać jak zdechlak.
– Nie przejdziesz! – Doktor, stojąc w drzwiach, rozłożył ręce.
Habanero wyjął rewolwer z kabury i wycelował w medyka.
– Doktorku, wiesz, co to jest?
– Nie bardzo – odparł speszony lekarz, patrząc na broń.
– Że też muszę tłumaczyć takie rzeczy… Jak wy tu w ogóle możecie żyć bez broni? No dobra. Ten przedmiot wypluwa ołowiane kulki, które podziurawią cię jak sito. I chyba nawet nowoczesna technologia ani medycyna nic na to nie poradzą, jeśli wykrwawisz się w parę minut.
– A ja i tak cię stąd nie wypuszczę, diable szatański!
– Ech, no dobra. Pstryk i gasimy światło.
Habanero nacisnął spust, ale z rewolweru wypłynął tylko rzeczny szlam.
– Co jest, do czorta? Zapchał się?
W tym momencie przez ułamek sekundy odczuł uderzenie w tył głowy i to jemu zgasło światło.
– Młody, coś ty zrobił?! – przeraził się doktor.
– Jak to co? Tradycyjnie kijem od szczotki w łeb! Co za emocje!
– No, już dobrze. Skutecznie go spacyfikowałeś, ale nie przyzwyczajaj się. Nie wolno odczuwać nam takich silnych i agresywnych emocji! Weź tabletki na szczęście, bo nie widziałem, żebyś dzisiaj zażywał.
Doktor i stażysta położyli Habanero na łóżku i podstawili pod skaner.
– A to co? – Medyk na szybko poddał oględzinom nieprzytomnego Habanero. – Brak śladu po szczepionce. Skaner też niczego nie wykrył w jego organizmie. Jak to w ogóle możliwe, że nie został zachipowany?
– Może rzeczywiście pochodzi z dalekich krain. Albo spędził wiele lat w bryle lodu i nie załapał się na szczepienia z mikrochipami?
– Lata w bryle lodu? – zastanawiał się doktor. – Myślałem, że to brednie osoby będącej w szoku. A jeśli to jednak prawda? Dziwna sprawa. Sam mam mętlik w głowie! Nie będę go więcej dotykać. Trudno, światowa sława przeszła mi koło nosa.
– Dlaczego brat tak mówi? Nie będziemy go rozpruwać?… – zapytał zawiedziony stażysta.
– Ta sprawa śmierdzi. Ten bluźnierca pił mleko, czym złamał święte przykazanie i zwiększył tym samym ślad węglowy. Do tego nie wiemy, kto to w ogóle jest, skąd ta przybłęda pochodzi, bo na bank kłamał na potęgę. Sam wyciągnął ten metalowy przedmiot i nazwał go bronią. Może nawet miał rację. Chyba widziałem coś takiego w książkach historycznych. Ale kto normalny nosi takie plugastwo? To pewnie jakiś zwykły chlor albo ćpun. Natychmiast skontaktuję się z czyścicielami. Niech oni oddadzą go w ręce niezawisłego sądu.
Doktor skontaktował się z czyścicielami i urzędnikami z Wielkiego Wiatraka, aby poinformować ich o nietypowym znalezisku.
– Czyściciele są w drodze – powiadomił stażystę. – No, to gratuluję awansu, młody.
– Ale ja jeszcze niczego nie zrobiłem…
– Ale ja zrobiłem. Umywam ręce – rzekł doktor, po czym umył ręce w zlewie.
– Ale dlaczego?
– W czasie całej mojej medycznej kariery nie przeżyłem tylu emocji, co w ciągu ostatniej doby – tłumaczył spokojnie doktor. – Wystarczy mi. A że do przymusowej eutanazji pozostało mi w sumie niewiele… No proszę, akurat wybiła jedenasta. Właśnie w tej chwili zmieniłem swoją kulturową płeć na żeńską, a to oznacza, że pracuję krócej niż mężczyźni. No, to papacie, lecę do fryzjerki. Kocham nowoczesność!
Maj 2124 roku
Dzień 1
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
Nakładem wydawnictwa Novae Res ukazało się również:
Stłucz termometr – pozbędziesz się gorączki
Dzień przed Wielkanocą Wyszków opanowuje zaraza nieznanego pochodzenia, miasto zostaje otoczone kordonem sanitarnym, a zdezorientowani mieszkańcy zmuszeni są do pozostania w domach.
Wobec narastającego zagrożenia naprędce zostaje powołana Rada Chłopskiego Rozumu, w której skład wchodzą: skorumpowany doktor wyznaczony na stanowisko eksperta do walki z epidemią KOWID, atrakcyjna sprzedawczyni ze spożywczaka z ambicjami dziennikarskimi i on – burmistrz Bredzisław Galareta – włodarz miasta, mistrz promocji i marketingu, naczelny ideolog. Gdy podczas konferencji prasowej dochodzi do zamachu przeprowadzonego przez katolicką terrorystkę, staje się jasne, że to początek wojny…
Foliarze, pro-liferzy, religijni ekstremiści, skorumpowana władza, sojusz tronu z ołtarzem, nepotyzm i korupcja. Satyra społeczno-polityczna ostra niczym cień mgły, pełna groteski i elementów gore, gdzie absurd goni absurd… a to wszystko dla dobra suwerena.
Dziki Kamieńczyk
ISBN: 978-83-8313-969-2
© Marek Czestkowski i Wydawnictwo Novae Res 2024
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.
REDAKCJA: Magdalena Czarnecka
KOREKTA: Anna Grabarczyk
OKŁADKA: Grzegorz Araszewski
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Grupa Zaczytani sp. z o.o.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.
Opracowanie ebooka Katarzyna Rek