Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
22 osoby interesują się tą książką
Młoda służąca w czasach głodu, w środku zimy, ucieka z dotkniętej zarazą kolonialnej osady Nowego Świata do zupełnie nieznanego, dzikiego życia dającego jednocześnie wyzwolenie i wykorzenienie. Pozbawiona prawdziwego imienia, traktowana wcześniej w najgorszy możliwy sposób, dziewczyna wyrusza w podróż na północ, nie znając celu swojej podróży: w jej trakcie musi się zmierzyć z chorobą, nieprzewidywalną pogodą i dzikimi zwierzętami oraz ludźmi mającymi niecne lub niejasne zamiary. Ma zakrwawione dłonie, sprawiedliwe serce i głowę pełną słów ze świętych pism. Wie, że podążą za nią. A więc biegnie. A my biegniemy razem z nią, w te „Dzikie bezkresy”.
Fikcja historyczna, do której autorka sięgała już w Wyspie kobiet, to oczywiście skuteczna metoda badania współczesnych problemów – choćby zmian klimatycznych, religii, walki płci, tożsamości, kwestii statusu rdzennej ludności – przy wykorzystaniu języka innej epoki. Groff po raz kolejny zadaje tu uniwersalne pytanie o to, do czego jest zdolny człowiek, gdy postawi się go w sytuacji ekstremalnej. To opowieść o przetrwaniu, w której ani dla bohaterki, ani dla czytelnika nie będzie taryfy ulgowej.
Krążą plotki, że „Dzikie bezkresy” to pierwsza część planowanej trylogii o końcu imperium. Jednak przywołując tę pierwotną historię dziewczyny zagubionej w lesie, powieść Groff nawiązuje także do alegorycznej wędrówki. Mamy tu znaną od wieków przypowieść o władzy, pandemiczną baśń o zarazie i historię o dobrze znanym kobiecym strachu. Kryjące się w cieniu potwory, których boi się dziewczyna, to nie są groźne stworzenia szczerzące zęby, tylko mężczyźni.
„Dzikie bezkresy” to książka chuda i wygłodniała, naga jak obgryziona kość, odważna. Groff nie zgubiła się w lesie. Doskonale wie, dokąd zmierza.”
„The Guardian”
„Lauren Groff właśnie na nowo wymyśliła powieść przygodową.”
„Los Angeles Times”
„Po części powieść historyczna, po części horror, po części zapierający dech w piersiach thriller, po części historia o przetrwaniu w dziczy: „Dzikie bezkresy” to narracja o tym, jak wiele jesteśmy w stanie zrobić, aby pozostać przy życiu.”
National Public Radio
„Wspaniała... otoczenie wręcz ożywa w tej prozie, która żyje i oddycha każdą stroną.”
„Boston Globe”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 273
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tłumacz dziękuje Fundacji Jana Michalskiego w Szwajcarii za możliwość pracy nad przekładem niniejszej powieści podczas pobytu rezydencjalnego w fundacji wiosną 2024 roku.
Much work on the translation of this novel took place in spring 2024 during a residency
in Montricher, Switzerland, courtesy of the Jan Michalski Foundation. Thank you everyone
at the foundation and my fellow residents for the unforgettable experience. Jerzy Kozłowski
Tytuł oryginału The Vaster Wilds
Przekład Jerzy Kozłowski
Redakcja Maria Wirchanowska
Korekta Marcin Grabski, Anna Gądek
Projekt okładki Jaya Miceli
Ilustracja na okładce Penitent Magdalene, 1833, by Francesco Hayez (1791–1882) –
Bridgeman Images #DGA3683659
Opracowanie okładki i projekt stron tytułowych Tomasz Majewski
THE VASTER WILDS © 2023 by Lauren Groff
First published by Riverhead Books
Translation rights agreed by AJA Anna Jarota Agency and The Clegg Agency, Inc., USA.
All rights reserved.
Copyright © for the Polish translation by Jerzy Kozłowski, 2024
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Pauza, 2024
Zdjęcie autorki na okładce Copyright © Megan Brown
Skład i łamanie Dariusz Ziach
ISBN 978-83-972370-1-8 (EPUB); 978-83-972370-1-8 (MOBI)
Wydawnictwo Pauza
Warszawa 2024
Wydanie pierwsze
Wydawnictwo Pauza
ul. Meksykańska 8 m. 151
03-948 Warszawa
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Księżyc skrył się za chmurami. Wiatr zacinał lodowatym śniegiem.
Przez szczelinę w wysokiej czarnej palisadzie, pozornie zbyt wąską, by mógł się przez nią przedostać człowiek, przecisnęła się na zewnątrz, w bezkresną i przeraźliwą dzicz.
Kaptur miała nasunięty nisko na twarz, była drobna, zarówno chuda, jak i po dziecięcemu niewysoka, a głód ogołocił ją z ciała jeszcze bardziej, do samych korzeni, włókien i ścięgien. Lecz nawet tak wygłodzona i oślepiona ciemnością, poruszała się szybko. Podniosła się ostrożnie, potknęła przy pierwszym kroku, o mało nie upadła, odzyskała jednak równowagę i zaczęła biec, mknąć po zmarzniętych bruzdach pola i łodygach wyschniętych zbóż, które już latem poczerniały, jałowe, skarlałe od zarazy.
Chyżej, dziewczyno, popędzała siebie, i jej nogi w swoim lęku i bólu niosły ją szybciej.
Te porządne buty ukradła synowi pewnego szlachcica, pacholęciu o połowę od niej młodszemu, lecz podobnej budowy, które zmarło minionej nocy na ospę, z wysypką niby rdza rozchodzącą się po wychudzonych członkach. Te skórzane rękawice i grubą opończę ukradła swojej pani. Przegoniła obraz tej niewiasty, z łkaniem klęczącej na zmarzniętej ziemi podwórza w tym piekielnym miejscu. Z każdym krokiem, im bardziej się oddalała, słabł uścisk wszystkiego, co tam zostawiła.
Jednak na ciemnej ziemi rozciągającego się przed nią pola coś dziwnie zamajaczyło i gdy mknęła przed siebie, spostrzegła, że to koszula żołnierza, który dwa tygodnie wcześniej został przyłapany, jak powoli się czołga, uciekając przed potwornościami fortu ku potwornościom puszczy. Przebył połowę drogi do linii drzew, kiedy cień, który padł na ziemię w ciszy, zgęstniał, urósł i wreszcie przybrał postać najbardziej przerażającego tuziemca, wojownika o dwie głowy wyższego od mężczyzn z fortu, który wzbudzał lęk jeszcze większy przez to, że nosił na ramionach szeroką ciemną pelerynę z indyczych piór. Jedną ręką chwycił pełzającego z trwogą żołnierza za włosy i wyciął mu w szyi nożem długie mokre czerwone usta. Puścił go, by ten zbroczył krwią ze swojego serca zamarzniętą glebę, i teraz trup leżał rozciągnięty haniebnie na ziemi. Od tamtej pory niepochowany, bo żołnierze z osady byli teraz zbyt słabi i tchórzliwi w swoim wygłodnieniu, by go ściągnąć z powrotem.
Minęła nieboszczyka, a gdy jego smród opuścił wreszcie jej nozdrza i była już prawie w lesie, znowu się zawahała, bo myśl o tych dwóch mężczyznach zrodziła myśli o innych, którzy być może kryli się wśród drzew, czyhając na nią w puszczy. I teraz, gdy próbowała przebić wzrokiem leśny mrok, w coraz czarniejszym cieniu każdego drzewa widziała zaczajoną postać, może uzbrojoną w nóż, topór albo strzałę, z zimnym morderczym błyskiem w oku.
Przystanęła, by zaczerpnąć tchu, ale nie miała wyjścia, zebrała się w sobie i ruszyła dalej.
I gdy tak biegła, każda wyobrażona postać okazywała się cieniem.
Postanowiła uciekać i tym samym porzuciła wszystko, co miała – dach nad głową, dom, kraj, język, jedyną rodzinę, jaką znała, małą Bess, którą się opiekowała od urodzenia, gdy sama była dziecięciem może czteroletnim, swoją niewinność, pojmowanie tego, kim jest, marzenia o tym, kim mogłaby kiedyś zostać, jeśli tylko przeżyje czas wielkiego głodu.
Nie myśl o tym, dziewczyno, napominała siebie, nie myśl o tym, bo inaczej zemrzesz z żalu.
I nie obejrzała się ani razu na blask ognisk w forcie, które malowały na czerwono nocne niebo nad osadą. Była niepiśmienna, ale głęboko wierząca, dobra i pobożna, słuchała pastorów, gdy czytali ze świętej księgi, śledziła ich słowa i przyjmowała je całymi długimi frazami do wiadomości. Los żony Lota nauczył ją przeć cały czas do przodu, bo ta, gdy uciekała z niszczonej sodomy, odwróciła się tylko raz i przez własną słabość i gniew boga zamieniła się w słup soli.
Dopiero gdy znalazła się w lesie, wiatr odsunął dłonie od jej policzków i spod spódnic. Wśród drzew było cieplej, jednak wcale nie ciepło. Stanęła i przycisnęła czoło do chropowatej kory sosny i jej szorstkość ją tam zatrzymała. Wszelkie światło, jakie mogło padać z nieba, nie padało wcale, albowiem niebiosa pokryte były grubą warstwą chmur. Puszcza przed nią tonęła w egipskich ciemnościach, chociaż w zagłębieniach drzew lśniły krostki śniegu. Oddech miała urywany i z trudem go uspokoiła. Pozwoliła ciszy wniknąć w siebie, w las, i ta cisza powlekła wspomnienie jej trzeszczących kroków, i dziewczyna zastanawiała się, czy te hałasy nie zbudziły aby mężczyzn z fortu lub rdzennych mieszkańców tego lasu. Tych znanych i tych nieznanych. Jedni i drudzy mogli się w tej chwili do niej zakradać.
Nasłuchiwała, ale wśród szelestów i świstów wiatru, wśród dźwięków zimnych konarów ocierających się o inne jak przy strojeniu skrzypek nie wyławiała odgłosu kroków ani trzasku łamanych gałązek. Aczkolwiek brak dźwięków nie stanowił dla niej prawdziwego pocieszenia.
I wreszcie, gdy krew przestała jej szumieć w uszach, usłyszała nieopodal strumień, wodę szemrzącą pod lodową pokrywą. Ruszyła przed siebie jak najśmiglej i jak najciszej, a gdy pod stopami odkryła gładkość lodu, potem zaś dostrzegła wąski korytarz kamiennego koryta, który wiosną obmywały wezbrane wody, podążyła wzdłuż strumienia na północ, wdzięczna, że może umknąć ostrym gałęziom i krzewom, które smagały jej twarz i chwytały za ubranie.
W ciemną noc biegła i biegła, a zimno, mrok, knieja, strach i bezmiar tego, co straciła, wszystko to razem pomniejszało jej dawne „ja”, aż nie zostało z niego nic.
Nic nie jest niczym, nic to coś bez przeszłości.
Prawdą jest też, pomyślała dziewczyna, że bez przeszłości nic może być wolne.
Z czasem jej sparaliżowany ucieczką umysł znów zaczął pracować, myśleć.
Zdała sobie sprawę z wpatrzonych w nią oczu.
I chociaż wyobrażała sobie, że to wrogie spojrzenia ludzi, w istocie były to oczy lasu przypatrującego się tej nowej istocie o świszczącym oddechu i ostrym ludzkim smrodzie, stawiającej głośne kroki. Wszystkie nocne ptaki i wędrujące zwierzęta znieruchomiały w cichym zdumieniu, gdy dziewczyna je mijała. I dopiero gdy stworzenia te nie widziały już i nie słyszały biegnącej, a resztki woni jej trwogi zanikały w otoczeniu pełzających stworzeń, gdy można było wyłowić tylko ślad jej zapachu z liści, ziemi i ze śniegu poruszonych jej stopami, dopiero wtedy czas puszczy zadrżał i ruszył do przodu, zaś rozdarcie dokonane przez biegnącą dziewczynę zasklepiło się i leśne stworzenia wznowiły codzienne czynności zaspokajania głodu. Ledwie kilka godzin po tym, gdy je minęła, stała się dla nich dziwnym snem, słabo pamiętanym pośród pilnych potrzeb chwili.
Minęły minuty, może godziny, nie sposób było tego określić, w każdym razie długi i gęsty kawał czasu, kiedy biegła na północ brzegiem strumienia, gdy wtem spostrzegła głębszy, ciemniejszy połysk blisko miejsca, gdzie stąpała po miękkości lodu, i zrozumiała, że to płynąca swobodnie woda uwolniona spod zamarzniętej skorupy. Pochyliła się i zsunęła skórzane rękawice, chwyciwszy je zębami, po czym wcisnęła skostniałe dłonie między uda, aż odtajały i mogła poruszać palcami. Otworzyła worek, który niosła w jednej zesztywniałej ręce, sięgnęła do środka i wyciągnęła skradziony cynowy kubek, zanurzyła go w wodzie i pociągnęła tęgi łyk. Zimno przecięło ją przez środek od góry do dołu jak czubek noża. Aż zabolało. Zęby zaszczękały w kościach czaszki. Żołądek, pusty od czterech dni, zaprotestował przeciwko tej obfitości wody. Schowała kubek i podkasawszy opończę i spódnice, przytroczyła sobie worek do pasa przy samej skórze, żeby czuć go przy sobie i czerpać pocieszenie z jego bezustannej bliskości. Chciała zanurzyć się w niewielkiej śnieżnej zaspie i zasnąć, w głowie kręciło jej się i dudniło, wiedziała jednak, że nie może tego zrobić, i zmusiła się, żeby brnąć do przodu, przed siebie, coraz dalej.
I gdy biegła, modliła się w duszy:
Boże, który prowadzisz cichych i oświetlasz drogę pobożnym, zechciej mi wskazać pośród wszystkich moich wątpliwości i rozterek, co mam czynić, ażeby duch mądrości zachował mnie od wszelkich błędnych decyzji, ażebym ujrzała twoje światło i nie upadła na twej prostej drodze.
Nasłuchiwała czegokolwiek, co przekazałoby jej boską wolę: niskich zawodzeń nocnego ptaka, bożego wysłannika, zmiany w brzmieniu wiatru, lecz w odpowiedzi rozlegał się jedynie odgłos jej kroków i zimnego wiatru owiewającego obojętny las.
Tak więc biegła dalej i gdy starała się poruszać jak najciszej, przypomniała sobie o pociesze piosenki i pomyślała, że może ona ogrzeje jej trwogę, aż ta w niej stopnieje. Więc zaśpiewała w duchu najweselej, jak tylko potrafiła: Ze smutków zimy śmieje się wiosna ubrana w zieleń i radosna, dana, dana, dana i tak dalej. Choć znała wiele piosenek, tylko ta jedna wyszła jej na spotkanie. Dziwiła ją ta nieobecność w głowie, gdyż kiedyś, w poprzednim życiu, była małą trefnisią, roztańczoną, roześmianą, rozśpiewaną. Wiedziała wszakże, że taka istota może istnieć tylko tam, gdzie wolność i pobłażanie dopuszczają śmiech, było więc naturalne, że w czasie ucieczki wszystkie pozostałe piosenki się rozwiały. Mimo to ta jedna przyniosła jej tyle otuchy, ile mogła, choć w takiej opresji pociecha była niewielka.
Księżyc zaczął ukazywać swoje oblicze i las pokryły wstęgi światła i ciemności, ze smużącym się pod nimi śniegiem.
Coś się spruło w niebie, które nie cięło już jak wcześniej igiełkami lodu, lecz sypało miękkimi powolnymi płatkami, które gromadziły się na starszej warstwie bieli i maskowały jej ślady.
Dziękuję ci, zacny śniegu, za tę pomoc, pomyślała.
Biegnij, dziewczyno, mówił śnieg, sypiąc bez ustanku.
Niebawem z nieba spłynęły głosy.
Początkowo nie potrafiła wychwycić, co mówiły, wtem jednak stały się głośniejsze i przybrały ton jej pani, karcący. Diabelskie nasienie, bękarcie marny, ostatnia, najgorsza, niepiśmienna Zet, któraś przed obowiązkiem zbiegła w chwili, gdy twoja pani potrzebowała cię najbardziej. Albowiem jest powiedziane: Bądźcie poddani starszym, a wszyscy jedni drugim bądźcie poddani. Pokorą bądźcie wewnątrz ozdobieni, gdyż bóg pysznym się sprzeciwia, a pokornym łaskę daje[1].
I tak sączył się jej do ucha z ciemnego lasu głos pani.
I zapomniawszy się, dziewczyna odpowiedziała na głos w padający śnieg. Azali pismo święte nie głosi też: Uchodź na górę, byś snadź nie zginął?
I roześmiała się, wiedziała przecież, że tak było napisane i że wygrała tę potyczkę. Jej śmiech jednak wzbudził czujność lasu, ten nowy dźwięk w jego uśpionym bezruchu, i dziewczyna musiała się klepnąć w policzki, by się uciszyć i przynaglić swe ciało.
Głos pani spadł na ziemię jak śnieżny płatek i biegnąca zostawiła go za sobą.
Księżyc wyłonił się już cały zza pierzyny chmur, a noc rosła. Dziewczyna była zmęczona, tak bardzo zmęczona. Gnały ją do przodu jedynie powietrze w płucach i pęd własnej trwogi. Jej oddech był widoczny w białych obłokach, które płynęły za nią.
I usłyszała w uchu nowy głos: Czemuż to, dziewczyno, kierujesz kroki na północ?
Biegnę ku życiu, biegnę ku żywym, odpowiedziała. Jak najdalej od pewnej śmierci, jak najdalej od diabła, który grasuje niewidzialny w osadzie. Ku czemuś, co kiedyś spostrzegłam nad ramieniem gubernatora. Był to pergamin, mapa z nakreśloną na wschodzie szeroką zatoką i drabiną rzek jak promienie słońca, które odchodziły od niej na północ. Tłustym paluchem dźgał ten rysunek pan gubernator i jegomościowi stojącemu obok mówił, że tutaj, na samej górze narysowanych ziem, na północy, są osady francuzów, kanada, a na południu osady hiszpanów, la florida. I gdym naprędce pakowała swoje rzeczy do worka, tuż przed ucieczką, przypomniałam sobie, że choć i francuzi, i hiszpanie to przebrzydli papiści, to jednak wyznają podobnego boga z tych samych najświętszych ksiąg. A że odległość na północ i południe wydawała się taka sama, muszę wybrać francuzów, bo ani w ząb nie znam hiszpańskiego, za to mowy francuskiej trochę liznęłam i mogę się porozumieć.
Czyżbyś nie znała skali tego miejsca? – zapytał głos i teraz pobrzmiewała w nim pogarda.
Na co dziewczyna odrzekła: Nie, ale z pewnością musi być dużo mniejsze niż moja ojczyzna za morzem, gdzie wszelkie pole tak jest przesiąknięte legendami, mitami i pradawnymi bitwami, że każdy krok nie tylko w przestrzeni się stawia, lecz także w warstwach czasu, w odróżnieniu od tego nowego świata. Tutaj jest jedynie ziemia, nic innego, wszystkie grunta, góry i drzewa nietknięte są opowieścią. To miejsce jest arkuszem, który dopiero trzeba zapisać.
A jak sądzisz, pytał głos, nawet gdybyś miała przetrwać tę wędrówkę, co przebrzydli papiści zrobiliby z taką młodą dziewczyną, z takim młodym ciałem jak to twoje, ciałem młodej żeńskiej istoty?
Och, nie zwracaj moich myśli ku tak nikczemnej doli, odparła ostro.
Głos jednak nie ustępował: I ty, któraś znała tylko wygodę i towarzystwo, któraś spała całe życie u boku innych ciepłych ciał, ty, któraś szukała innych ludzi, gdy tylko byłaś sama przez jedną chwilę, bo samotność była ci nieznośna, jesteś gotowa obyć się całkowicie bez towarzystwa w tej otchłannej głuszy?
I chciała załkać, powstrzymała się jednak i powiedziała: Bynajmniej nie jestem sama, bo zawżdy noszę w sercu boga mego.
I tak było, głęboko w sobie czuła boga, punkcik światła.
Głos jednak rzekł: A co, jeśli najtrwalszym zagrożeniem nie jest wcale człowiek, lecz ta stworzona przez boga dzicz, te srogie ostępy, zwierzęta, które tutaj krążą i polują?
I po raz pierwszy pomyślała o śmiertelnym chłodzie tych dni pod koniec zimy, potem o wilkach, lwach górskich i wężach, które na tych dzikich nieucywilizowanych ziemiach stworzyły sobie dom.
A były to tylko zagrożenia jej znane, przypuszczała jednak, że muszą też czaić się i nieznane. Monstra niezapisane w człowieczej wyobraźni, trudności niemożliwe do pokonania.
Kiedy była całkiem mała, a panicz Kit, syn pani, nie uwziął się jeszcze, by ją dręczyć, gdy kilka razy, łagodniej usposobiony, posadził ją sobie na kolanie i pokazywał okropności ze swoich książek, widziała tam obrazek mężczyzny bez głowy z oczami osadzonymi głęboko w ramionach, z ustami pod żebrami. Człowieka z głową psa. I panicz Kit opowiadał jej zdumiewające historie, rzeczy, o których wiedzieli wykształceni chłopcy, na przykład o lemurach, złośliwych cieniach zmarłych, i o miejscach na oceanie, gdzie marynarzy z jednej strony wciąga przeżuwająca paszcza, a z drugiej zgarnia z pokładu i pożera gigantyczna bestia. O tajemniczych kobietach z ciałami lwów. O psotnych leśnych duszkach, które porywają dzieci, by je wychowywać w krainach pod wzgórzami, i zostawiają w ich miejsce popiskujące niemowlęta z gliny. A co nie było zapisane w książkach lub czego Kit nie opowiedział, mógł stworzyć jej bystry i płodny umysł, na przykład kobietę z zębami żmii albo czarną trującą mgłę przyczajoną nisko przy ziemi.
Domyślała się, że w miejscu tak rozległym i różnorodnym potwory mnożą się jak grzyby po deszczu.
Nawet budzący największy postrach mężczyźni z fortu bali się potworności, co się kryły w puszczy; nie niedźwiedzi i potworów, lecz zmyślnych ludzi, którzy ich nienawidzą i podstępnie zabiją.
Z drugiej strony żyła wśród mieszkańców fortu wystarczająco długo, by wiedzieć, że nawet wśród jej rodaków są ludzie źli, bo o niektórych panach wszystkie dziewczyny szeptały między sobą, żeby się ich wystrzegać, byli też żołnierze z czerwonym błyskiem diabła w oku, a także najemnicy, którzy zabijali z równą łatwością, z jaką spali, i jednego z nich pewnikiem wysłano za nią, bo nie można było pozwolić, żeby to, czego się dopuściła, uszło jej płazem.
Zadrżała i musiała wyrzucić z myśli tortury, którym ten łotr ją podda, jeśli uda mu się ją schwytać.
Bo nawet człowiek dobry jest niebezpieczniejszy niż najgorszy niedźwiedź, a ona widziała, co potrafi zrobić stary ślepy niedźwiedź z wyrwanymi z czarnych dziąseł zębiskami, odciętymi pazurami, z różowymi krzyżykami w miejsce wyłupionych oczu. W ogrodach jej rodzinnego miasta w starym kraju stała w letnim upale wśród odświętnie wystrojonych gapiów w gorączce ekscytacji i nie mogła oderwać oczu od miejsca, gdzie biedny niedźwiedź, ciężki, cuchnący i zaśliniony, został przywiązany do pala. Gdy jednak wypuszczono rozwścieczone psy, by podgryzały to nieszczęsne skołtuniałe zwierzę, niedźwiedź spokojnie je odrzucał, pierwszego... drugiego... trzeciego, aż wszystkie trzy, poturbowane i skomlące, odczołgały się gdzieś, gdzie mogły skonać w spokoju i samotności. Wszędzie dookoła ludzie drwili głośno z tych zwierząt, zarówno zwycięzcy, jak i pokonanych. Ona zaś wróciła do domu, niosąc w trzewiach lód zgrozy, i tamtej nocy biedny stary niedźwiedź wkroczył do jej najgorszych koszmarów, odsłaniał dziąsła z wrzodami wezbranymi zieloną ropą, aż obudziła się ze wstrętem przy dźwięku porannych dzwonów. A ten słynny niedźwiedź bojowy był zaledwie niedźwiedziem miejskim, nieprzywykłym do gęstych starych borów tej dziczy, był niedźwiedziem oswojonym. Dziki niedźwiedź byłby o wiele bardziej zajadły i rozjuszony, podobnie jak wszystko na tych pogrążonych w nocnych mrokach ziemiach. Byłoby to w swojej skali i furii coś niewyobrażalnego. A ludzie byliby jeszcze gorsi.
Zataczała się, jej ciało osłabło, a oddech rzęził w mroźnym powietrzu.
Musiała się oddalić od fortu o całe mile, pomyślała i odważyła się obejrzeć za siebie w stronę miejsca, gdzie powinien się wznosić. Nie znalazła jednak ani śladu jego światła na niebie, żadnego dowodu, że jego mieszkańcy w ogóle przybyli na te ziemie. I to był dobry znak.
Głos pojawił się raz jeszcze, by powiedzieć łagodnie: Głupiec zawsze będzie głupcem.
Zmilcz, zawołała do głosu w swojej głowie. I głos jej posłuchał. Ucichł. A ona znowu została sama w tej straszliwej ciemności.
Nie przestawała biec mimo zmęczenia, biegła, aż księżycowe światło przygasło, a jej ciało po wielu godzinach wysiłku opanował stan upajającego rozgorączkowania.
Nagle z zadowoleniem zaczęła wdychać zimno, nogi wydały jej się lekkie i uwolnione. Po skórze przebiegały ogniste ciarki.
I gdy wezbrała w niej ta wywołana biegiem radość, przed oczami ukazywały się majaki.
Tam, w sylwetce wiązu wyrwanego z korzeniami przez jakąś dawną wichurę, z sękatymi korzeniami na tle nocy, ujrzała stającego dęba ogiera, czarnego i lśniącego.
Ależ nie, dziewczyno, napominała się, w tym nowym świecie nie ma ogierów, bo jedyne konie, jakie można tu znaleźć, sprowadzono na statkach i zostały dawno zjedzone, gdy głód stawał się coraz bardziej dokuczliwy.
Później ze szczytu wzniesienia ujrzała w słabym srebrzystym świetle, jak wiatr wzbija tumany lżejszego śniegu i rzeźbi z nich lśniące miasto z dachami, kominami, wieżyczką, a nawet dymem wesoło ulatującym z tych kominów, i widok ten tak bardzo uradował jej serce, że głośno zaszlochała. Potem wiatr się zmienił i cisnął to czarodziejskie miasto na ziemię.
I zdruzgotana pobiegła dalej.
Nareszcie strumień, którego brzegiem zdążała, rozszerzył się i gdy w półmroku rozstąpiły się drzewa, ujrzała przed sobą rozległą przestrzeń zalaną zimnym konającym światłem księżyca. Rozciągała się przed nią rzeka skuta zielonkawą bielą lodu, pod którym burzyły się gniewnie głębokie wody w bezustannym parciu przed siebie, najpierw ku zatoce i dalej, ku szerszym, zimniejszym, dzikszym wodom oceanów.
Ta rzeka była tak oddalona od miejsca, w którym dziewczyna rozpoczęła swoją ucieczkę, że było mało prawdopodobne, by dotarł tu nawet tak krwiożerczy człek, jak ten, którego posłano za nią z fortu, kimkolwiek był; zapewne wcześniej da za wygraną, uznała, i powlecze się z powrotem. Bo wszystkie dusze, które przybyły do tego kraju, teraz, pod koniec tej zimy grozy, były zmorzone głodem i wielu spośród najsilniejszych trafiło do ostatecznego królestwa śmierci pokonanych przez głód, biegunkę i kaszel, i nawet ci najbardziej zawzięci, którzy przeprawili się przez ocean, osłabli i stali się dziwnie gnuśni, całe dnie wylegiwali się na swoich pryczach i wbijali pusty wzrok w szare, wypróżniające się lodem niebiosa.
Na skraju rzeki znalazła wśród skał szczelinę, niewiele większą od jej ciała, i prędko zajęła to schronienie, bo na wschodzie już się rozpalało pierwsze światło dnia i wkrótce miała się stać widoczna dla całej okolicy.
W tej skalnej wnęce, osłonięta przed powiewami wiatru, ogrzewała znowu dłonie pod spódnicami w gorącym zagłębieniu ud. Gdy jej palce mogły się już poruszać, rozwiązała worek i wydobyła z niego swe nieliczne skarby: dwa brązowe koce, które, choć roiło się na nich od wszy, były grube i ciepłe, potem ostry toporek, potem nóż, potem cynowy kubek, połyskujący blado, wreszcie krzemień.
To były wszystkie dobra, o których zabraniu pomyślała w chwili, gdy zrywała z dotychczasowym życiem. Zabrałaby coś do jedzenia, tylko że od wielu dni nie było niczego, co mogłaby ukraść.
Gdy dość się już ogrzała w szczelinie z dala od ostrego wiatru, podbiegła do sosny z uschniętymi gałęziami, oderwała kilka i zataszczyła po kamieniach z powrotem, a potem przydeptywała je i przełamywała, aż były wystarczająco krótkie, by dały się wciągnąć do jamy. Zebrała garść suchych brązowych igieł z najmniejszych gałązek, których kurczowo się trzymały. Kucnęła w zagłębieniu i uderzała raz za razem w krzemień rękojeścią noża, nie spadła jednak żadna iskra. Krzesała dalej, aż zdrętwiały jej palce, a twarz zamokła od łez rozpaczy.
Iskro, spadnij na tę igłę i zamień się w płomień, szeptała.
Ojcze wszechmogący, służebnica twoja błaga cię o pomoc.
Iskra długo pozostawała głucha na te prośby i dwa razy jeszcze dziewczyna musiała ogrzać dłonie między udami, żeby mogły się znowu poruszać.
W końcu spadła jedna iskra i dziewczyna chuchała na nią, otulała ją suchymi igłami i martwymi liśćmi, a iskra była nieśmiała, gotowa w każdej chwili zgasnąć, dziewczyna jednak modliła się i nie przestawała chuchać, aż iskra zaczęła rosnąć, zgłodniała, zjadła kawałeczek uschniętego liścia i odkryła, że chce jeszcze, zlizywała coraz więcej i zamieniła się w końcu w rozedrgany radosny płomyk. Dziewczyna podsycała go, aż stał się małym gorącym ogniem, za który była niewymownie wdzięczna i tak bardzo rozkoszowała się jego ciepłem, że miała ochotę wsunąć go do ust i połknąć.
Płomień tańczył wdzięcznie, poruszając zadziorną główką jak coś żywego. Gdy dziewczyna była pewna, że jest dostatecznie silny i nie zgaśnie, splunęła weń na szczęście.
Rozpostarła nad swoją kryjówką jeden z wełnianych koców, tworząc płaski namiot, a drugim się owinęła i w nowym żarze ogniska otaczające ją w mroku namiotu kamienie stawały się coraz cieplejsze. Płatki śniegu, które zdołały opaść na rozgrzane kamienie przy ognisku, natychmiast znikały z sykiem. Jej ciało z każdym oddechem uwalniało napięcie. Czuła się dziwnie i niebawem zdała sobie sprawę, że ta dziwność bierze się z tego, że po raz pierwszy, odkąd pamięta w ciągu wielu ostatnich miesięcy, nie dygocze. Jej nocny bieg przez te wszystkie mile i ten świeżo rozniecony ogień rozgrzały ją na tyle, by uspokoić mimowolne drżenie ciała. Albowiem w nędzy fortu całe drewno na opał skończyło się w czasie długiego oblężenia, a drewno z rozbieranych domów miało najpierw ogrzać szlachetnie urodzonych, a ją, sługę, choć kiedyś pupilkę, w postępowym i artystycznym domu, porzucono tak jak innych nisko urodzonych na pastwę ostrych zębisk zimna. Mogła się tylko zakraść nocą, skostniała w sopel lodu, do ciepła gorączkującej małej Bess, zaczerpnąć, ile się dało, z jej szczupłego ciałka, i próbować w zamian ogrzać ją.
Ulga, którą poczuła w tej grocie, była tak potężna i nieoczekiwana, że złagodziła ostre ukłucia paniki i trwogi, i dziewczyna zapadła w głęboki sen. Spała tak mocno, że gdyby jakieś zwierzę podeszło do niej i polizało ją po twarzy albo gdyby czujny żołnierz, który w tejże chwili szedł chyłkiem jej śladami przez świt, w okamgnieniu przeskoczył dzielące ich mile i po cichu zakradł się do niej z nożem w ręku, nie zdążyłaby się obudzić, by poczuć strach.
Na powierzchni lodu niewielkie wiry śniegu i wiatru ścigały się w psim zapamiętaniu.
Rozjaśniało się i drugi brzeg wyłaniał się z ciemności wyraźnie i ostro.
Za skutą lodem rzeką, gdyby dziewczyna nie spała i obserwowała, ujrzałaby sznureczek kobiet i dzieci zrodzonych na tych ziemiach, zdążających w luźnym szyku ze swojej wioski do przybrzeżnych skał. Niebawem rozbłysły dwa ogniska, ukazując, że na rzece starannie wycięto lód, by móc czerpać wodę i się kąpać.
W świetle jutrzenki odległe ciała zanurzały się i kąpały mimo zimna, wbiegały szybko do rzeki, rozchlapywały wodę i równie szybko wybiegały, by się ogrzać przy ogniu, kilkadziesiąt dobrze odżywionych kobiet i dzieci o skórze lśniącej w poświacie ogniska i nieśmiałym brzasku. Gdyby była blisko, dostrzegłaby, że mają na sobie grubą na pół cala warstwę farby, mieszankę tłuszczu, ziół i gliny, która zimą daje ciepło, w gorących zaś miesiącach osłania przed słońcem, a we wszystkie pory roku chroni przed ukąszeniami owadów. Zobaczyłaby, że nie są nadzy, tak jak przypuszczali jej krajanie, lecz ubrani we wspaniałe giętkie stroje noszone blisko skóry, które zginały się razem z nimi i poruszały się razem z nimi.
Chociaż była pogrążona w głębokim śnie, otworzyła oczy, usiadła, rozejrzała się i mimo że spała, ujrzała drobne postacie na drugim brzegu rzeki, które piekły mięso i chleb; matki podrzucały wysoko kępki mchu, a wszystkie dzieci strzelały do nich maleńkimi strzałami, nawet te najmłodsze, które chwiały się jeszcze na nóżętach. Nad wodą niosły się niewyraźne głosy i śmiech tak zniekształcone przez odległość, wiatr i głęboki sen, że dziewczyna myślała, że pochodzą z jej rodzinnego miasta budzącego się do nowego dnia.
Po dźwiękach, które nadlatywały mętnie nad zamarzniętą wodą, nadciągnęły zapachy gotowania zmieszane z dymem i dziewczyna wyłowiła je z głębin snu. Przez całą głodówkę w forcie wyobrażała sobie jedzenie tak wyraziście, że wydawało się prawdziwe, więc teraz, we śnie, uznała, że i tę strawę tylko sobie wyśniła.
Mimo to jej usta poruszały się, jakby przeżuwała i przełykała naprawdę, aż głód został zaspokojony.
Zamknęła śniące oczy, położyła się, by znowu zasnąć głęboko, i gdy mijały poranne godziny, a ona wciąż spała, tubylcy pogasili ogniska i znikli, oddalając się ścieżką do swojej wioski.
Spała i spała, a do głowy wnikały jej nocne strachy.
Te koszmary nie były dla niej nowiną; nawiedzały ją na długo, zanim nauczyła się mówić, kiedy cały świat był zadziwiający i nowy, i kiedy wydawało się, że te potworności bezustannie trzepoczą pod skórą jej postrzegania.
Widziała bestie z samych kości bez ciała, jak wyłaniają się z tutejszych łąk, z płatami gliny, które odpadają ze stawów i roztrzaskują się na ziemi, jak stukoczą gnatami w ruchu, wszystkie czarne i uwiędłe, bo na takiej szarej opustoszałej łące jak ta, którą oglądała w tych strasznych wizjach, tylko martwi byli w stanie poruszać swymi trupimi członkami.
Wizje te stawały się gorsze, gdy cierpiała głód, chociaż od zawsze towarzyszyły jej snom i nawykła do tego, że budzi się zatrwożona tym, co zobaczyła.
Nawet w dawnym domu pani w mieście, nakarmiona tak, że nie mogłaby już nic przełknąć, i ułożona do snu na zielonych trzcinach posypanych świeżymi ziołami, widziała we śnie osobliwe monstra: sępy zrodzone z nocy, oleiste zacieki mroku zbierające się na suficie, rosnące tak, jak rosną plamy deszczówki, i skapujące na nią z rozdziawionymi w krzyku zębatymi paszczami.
Gdy się ocknęła, sama w swojej grocie, nocne strachy zdążyły zatruć pociechę, którą czerpała z ciepła, i czuła teraz w środku bezdenną pustkę.
Przez całe życie jej pierwszą myślą po przebudzeniu była myśl o małej Bess, o jej głodzie, potrzebach, szczęściu. Teraz, gdy nie było już małej Bess, o której mogłaby myśleć, kamieniała, bo nie potrafiła najpierw pomyśleć o sobie.
Ognisko było kilkoma żarzącymi się mrówkami. Ciało tak strasznie dokuczało po biegu, że aż ją zatchnęło, gdy się pochyliła, by dmuchnąć w dogasający ogień. Koc nad głową był mokry od śnieżnych płatków, które przywiał wiatr i które roztopiły się pod wpływem jej ciepła.
Posłała myśli ku drodze, którą przemierzyła nocą, i próbowała wyczuć, czy ktoś pokonuje ten szlak jej śladem.
Wciągnęła w nozdrza powietrze, jak gdyby mogło jej coś podpowiedzieć.
Jednak droga, którą przeszła, i powietrze, które wciągnęła, nie powiedziały jej zupełnie nic.
[...]
Wydawnictwo Pauza powstało jesienią 2017 roku
na Saskiej Kępie w Warszawie. Zrodziło się z pasji –
do czytania i dobrej prozy zagranicznej.
Pauza specjalizuje się w literaturze z wyższej półki,
która wciąga, pochłania, wywołuje emocje.
Czytelnicy znajdą u nas znane i nagradzane książki
z całego świata, ale też mocne debiuty literackie.
Dzikie bezkresy to osiemdziesiąta książka
Wydawnictwa Pauza.
Wcześniej ukazały się:
2018
Legenda o samobójstwie – David Vann
Pierwszy bandzior – Miranda July
Nasz chłopak – Daniel Magariel
Historia przemocy – Édouard Louis
Tirza – Arnon Grunberg
2019
Pasujesz tu najlepiej – Miranda July
O zmierzchu – Therese Bohman
Piękna młoda żona – Tommy Wieringa
Czekaj, mrugaj – Gunnhild Øyehaug
Floryda – Lauren Groff
Przyjaciel – Sigrid Nunez
Madame Zero i inne opowiadania – Sarah Hall
Mój rok relaksu i odpoczynku – Ottessa Moshfegh
Brud – David Vann
Koniec z Eddym – Édouard Louis
2020
Zgiń, kochanie – Ariana Harwicz
Linia – Elise Karlsson
Nocny prom do Tangeru – Kevin Barry
Ta druga – Therese Bohman
Dorośli – Marie Aubert
Turbulencje – David Szalay
Nikolski – Nicolas Dickner
Fauna Północy – Andrea Lundgren
Witajcie w Ameryce – Linda Boström Knausgård
Pełnia miłości – Sigrid Nunez
Przejście – Pajtim Statovci
Niebieska Księga z Nebo – Manon Steffan Ros
Dziennik upadku – Michel Laub
2021
Halibut na Księżycu – David Vann
Zabierz mnie do domu – Marie Aubert
Utonęła – Therese Bohman
Koniec dnia – Bill Clegg
Sempre Susan. Wspomnienie o Susan Sontag – Sigrid Nunez
Tęsknota za innym światem – Ottessa Moshfegh
Ostatnie stadium – Nina Lykke
Niepoprawna mnogość – zbiór opowiadań pod redakcją Lucy Caldwell
Wyznanie – Domenico Starnone
Za otrzymane łaski – Valeria Parrella
Trzymam wilka za uszy – Laura van den Berg
Kto zabił mojego ojca – Édouard Louis
Archiwum zagubionych dzieci – Valeria Luiselli
2022
Komodo – David Vann
Londyn – David Szalay
Wyspa kobiet – Lauren Groff
Wizyta – Katharina Volckmer
Ostatni wywiad – Eshkol Nevo
Strega – Johanne Lykke Holm
Intymności – Lucy Caldwell
Coś nie tak. Kobiecość i wstręt – Eimear McBride
Pomniejsi wędrowcy – Eimear McBride
Dla Rouenny – Sigrid Nunez
Zmagania i metamorfozy kobiety – Édouard Louis
2023
Odmawiam myślenia – Lotta Elstad
Elmet – Fiona Mozley
Mleko krew żar – Dantiel W. Moniz
Urugwajka – Pedro Mairal
Andromeda – Therese Bohman
2023
Czy muszę odchodzić? – Yiyun Li
Wcale nie jestem taka – Marie Aubert
Fatum i furia – Lauren Groff
Nędza – Andrzej Tichý
Długa odpowiedź – Anna Hogeland
W lasach ludzkiego serca – Antje Rávik Strubel
Zmiana – Édouard Louis
Dostatek – Jakob Guanzon
Lapvona – Ottessa Moshfegh
Ptaki – Samanta Schweblin
2024
Słabsi – Sigrid Nunez
Eileen – Ottessa Moshfegh
Ostatni dzień na Ziemi – David Vann
Szczegóły – Ia Genberg
Fuga – Lauren Groff
Miałam tak wiele – Trude Marstein
Soho – Fiona Mozley
Zaproszona – Emma Cline
System – Amanda Svensson
Niewidzialni – Pajtim Statovci
Psychiatrzy i masażyści – Arnon Grunberg
Na czworakach – Miranda July