Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Siedemnastoletnia Marie de France, uznana za niepasującą do dworskiego życia i nienadającą się do małżeństwa, zostaje wygnana z królewskiego dworu przez Eleonorę Akwitańską i wysłana do Anglii, gdzie ma objąć stanowisko przeoryszy zubożałego opactwa, w którym zakonnice umierają z głodu, dziesiątkowane chorobami. Początkowe zaskoczenie surowością nowego życia mija, gdy Marie znajduje sens i miłość w byciu z siostrami, we wspólnocie. Pragnienie stworzenia rodziny, tęsknota za ojczyzną i pasje młodości zastępuje coś innego – oddanie innym kobietom i wiara we własne, boskie wizje. Marie, ostatnia z długiej linii wojowniczek i krzyżowców, odważnie postanawia wyznaczyć nowe ścieżki dla mniszek, które teraz prowadzi i którymi się opiekuje. Jednak czy w świecie, który w przerażający sposób się zmienia, nie zauważając istnienia Marie, jej siła i wizja wystarczą, by coś ocalić?
Wyspa kobiet to odważnie nakreślona feministyczna opowieść osadzona w XII wieku. Są tu sacrum i profanum, przemoc, zmysłowość, seks, wojna i religijna ekstaza, siostrzeństwo, nieposkromiona pasja oraz portret niezwykłej, dążącej do wielkości kobiety w zepsutym, patriarchalnym świecie.
"Porywająca i poruszająca. Groff w kunsztowny sposób tworzy pełną napięcia fikcję historyczną."
"TIME"
"Każda kolejna strona jest przyjemnością, gdy tak szybujemy z autorką."
"New York Times Book Review"
"W rękach Lauren Groff ta historia średniowiecznego opactwa staje się powieścią obowiązkową."
"The Washington Post"
"Lauren Groff, co zaskakujące i ciekawe, zainteresowała się tym razem XII-wiecznymi angielskimi zakonnicami. W rezultacie powstała wyjątkowa powieść o wielkiej energii i odwadze. Czytelnika niesie styl autorki i wciąga siła inteligencji, dzięki której współistnieją humor i emocjonalna złożoność. Brawurowa współczesna historia o przywództwie, ambicji i rzutkości oraz o życiu jednostek we wspólnocie."
"The Guardian"
"Emocjonalna i refleksyjna opowieść, która pochłonie was od pierwszej strony."
"Newsweek"
"Oszałamiająca… wielka, niesamowita. Jednocześnie dawna i aktualna, równie święta co głęboko ludzka."
"Entertainment Weekly"
"Nowy, odważny kierunek dla tej uznanej pisarki."
"Vogue"
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 320
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tłumacz i wydawczyni serdecznie dziękują
Pawłowi Żmudzkiemu za konsultację historyczno-merytoryczną.
Tytuł oryginału Matrix
Przekład Jerzy Kozłowski
Redakcja Agnieszka Trzeszkowska
Korekta Marcin Grabski, Anna Gądek
Projekt okładki i stron tytułowych Tomasz Majewski
MATRIX © Lauren Groff 2021
First published by Riverhead Books an imprint and division
of Penguin Random House LLC.
Translation rights agreed by AJA Anna Jarota Agency
and The Clegg Agency, Inc., USA.
All rights reserved.
Copyright © for the Polish translation by Jerzy Kozłowski, 2022
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Pauza, 2022
Zdjęcie autorki na okładce Copyright © Megan Brown
Skład i łamanie Dariusz Ziach
ISBN 978-83-963641-1-1 (EPUB); 978-83-963641-1-1 (MOBI)
Wydawnictwo Pauza
Warszawa 2022
Wydanie pierwsze
Wydawnictwo Pauza
ul. Meksykańska 8 m. 151
03-948 Warszawa
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Wyjeżdża z lasu sama. Siedemnastoletnia, w zimnej marcowej mżawce, Marie, która pochodzi z Francji.
Jest rok 1158 i świat przenika znużenie końca Wielkiego Postu. Niedługo zacznie się Wielkanoc, która w tym roku wypada wcześnie. Na polach w zimnej ciemnej glebie z nasion kiełkują rośliny, gotowe wybić się na powierzchnię. Marie po raz pierwszy widzi klasztor, blady i wyniosły na wzniesieniu w tej wilgotnej dolinie, gdzie wzgórza ze ściągających znad morza chmur nieprzerwanie wyżymają deszcz. Przez większą część roku królują tu odcienie szmaragdu i szafiru, w tej wilgoci roślinność wprost bucha, roi się od owiec, zięb i traszek, z urodzajnej gleby wyrastają delikatne grzyby, teraz jednak, gdy kończy się zima, wszystko spowijają szarości i cienie.
Stara klacz posuwa się smętnie do przodu, a w umocowanej za Marie wiklinowej klatce na skrzyni drży sokół drzemlik.
Wiatr cichnie. Drzewa przestają się poruszać.
Marie ma wrażenie, że w podróży przez te ziemie przypatruje jej się cała okolica.
Jest wysoką dziewczyną, istną olbrzymką o niezgrabnie wystających łokciach i kolanach. Mżawka osadza się na niej i spływa strumykami po selskinowym futrze, zaciemnia zielone nakrycie głowy. Jej surowe andegaweńskie oblicze nie ma w sobie piękna, jedynie spryt i pasję, wciąż niestłumioną. Jest mokre od deszczu, nie od łez. Marie jeszcze nie płakała przez to, że rzucono ją na pastwę losu.
Dwa dni wcześniej królowa Eleonora zjawiła się w drzwiach jej komnaty, bujne piersi, złociste włosy, niebieska szata podszyta sobolami, klejnoty zwisające z uszu i nadgarstków, lśniący różaniec i wonności tak mocne, że mogłyby zwalić człowieka z nóg. Zawsze starała się rozbrajać przez oszołomienie. Za nią stały jej dwórki, skrywając uśmiechy. Wśród tych zdrajczyń znajdowała się jej przyrodnia siostra, zrodzona z nieprawego łoża podobnie jak Marie, owoc nieokiełznanej ojcowskiej chuci; tylko że ta mizdrząca się istota, zrozumiawszy, jakie pożytki daje popularność na dworze, bladła na jej widok i uciekała przed podejmowanymi przez Marie próbami nawiązania przyjaźni. W przyszłości zostanie walijską księżniczką.
Marie ukłoniła się niezgrabnie i Eleonora lekkim krokiem wpłynęła do jej komnaty. Nozdrza królowej drżały.
Nadeszły nowiny, poinformowała, ach, jakie cudowne nowiny, co za ulga, otrzymała właśnie od papieża zgodę, koń galopował tak szybko, by ją dostarczyć z samego rana, że serce biedakowi nie wytrzymało. Zgodę na to, by dzięki jej staraniom, wielomiesięcznym staraniom królowej, ta biedna bękartka z jakiejś dziury w Le Maine została w końcu mianowana przeoryszą królewskiego klasztoru. Czyż to nie wspaniała wiadomość? Teraz wreszcie wiedzą, co zrobić z tą dziwną przyrodnią siostrą króla. W końcu będzie z niej jakaś korzyść.
Mocno podkreślone oczy królowej zatrzymały się na chwilę na Marie, a potem zwróciły ku wysokiemu oknu wychodzącemu na ogrody. Okiennice były otwarte, żeby Marie, stojąc na palcach, mogła obserwować ludzi spacerujących na zewnątrz.
Gdy Marie odzyskała głos, wydusiła z siebie, że jest wdzięczna królowej za światło jej zainteresowania, ale, och nie, nie mogłaby zostać mniszką, nie jest tego godna, a zresztą nie ma w sobie ani krztyny powołania, nawet odrobiny.
I mówiła prawdę, wiara, w której ją wychowano, zawsze wydawała jej się czymś z lekka niemądrym, aczkolwiek tajemnic i rytuałów było w niej co niemiara, no bo dlaczego dzieci miałyby się rodzić z grzechem, dlaczego miałaby się modlić do niewidzialnych sił, dlaczego bóg miałby być trójcą, dlaczego ona, która czuła ogień swojej wielkości we krwi, miałaby być uważana za kogoś gorszego, bo pierwsza kobieta powstała z żebra, zjadła zakazany owoc i w ten sposób utraciła nudny Eden? To nie miało żadnego sensu. Jej wiara zaczęła się wypaczać bardzo wcześnie, w latach dzieciństwa, powoli przybierała własny geometryczny kształt, aż z czasem miała się stać czymś jedynym w swoim rodzaju, kanciastym i majestatycznym.
Jednak w wieku siedemnastu lat, w tej prostej komnacie na westminsterskim dworze, nie mogła się równać z elegancką królową, miłośniczką opowieści, która choć drobna ciałem, chłonęła całe światło, wszystkie myśli z głowy Marie, a także całe powietrze z jej płuc.
Wystarczyło spojrzenie Eleonory i Marie od razu czuła się mała, jak wtedy, gdy ostatni raz widziała Le Maine, gdy już śmierć, małżeństwo albo zakon zabrały sześć ciotek, a matka wzięła jej dłoń i przycisnęła ją do jaja rosnącego między jej piersiami, z szerokim uśmiechem, lecz ze łzami w oczach, i rzekła: Och, kochanie, wybacz mi, umieram; i to wspaniałe silne ciało tak szybko zamieniło się w szkielet z cuchnącym oddechem, który niebawem ucichł, i Marie próbowała wtłoczyć w te żebra całą swą witalność, wszystkie modlitwy, ale serce ani drgnęło. Gorzka rozpacz dwunastoletniej Marie na wysoko położonym, wietrznym cmentarzu; a potem dwa lata samotności, bo matka nalegała, by jej śmierć utrzymywano w tajemnicy – wiedziała, że gdy tylko zwiedzą się o niej rodzinne sępy, odbiorą majątek Marie, była przecież tylko zrodzoną z gwałtu małą bękartką, której nic się nie należy; dwa samotne lata, kiedy Marie wycisnęła z tej ziemi tyle monet, ile się dało. Później tętent kopyt na dalekim moście i ucieczka do Rouen, przez kanał na królewski dwór jej prawowitego przyrodniego brata w Westminsterze, gdzie Marie wszystkich bulwersowała swoim łapczywym jedzeniem, nieobyciem, pozbawionym wdzięku grubokościstym ciałem; gdzie większość przywilejów należnych królewskiej krwi straciła za sprawą osobistych przywar.
Eleonora zaśmiała się z odrzucenia przez Marie jej przysługi i zaczęła z niej drwić. Ale zaraz, zaraz. Czyżby Marie naprawdę myślała, że kiedyś wyjdzie za mąż? Ona, ta wiejska dzikuska? O trzy głowy za wysoka, z tym swoim ciężkim krokiem, strasznym niskim głosem, olbrzymimi dłońmi, kłótliwością i ćwiczeniami we władaniu mieczem? Jaki mąż wziąłby za żonę Marie, istotę pozbawioną urody i najdrobniejszych nawet kobiecych talentów? Nie, nie, tak będzie lepiej, już dawno zdecydowano, jeszcze jesienią, i cała rodzina poparła ten pomysł. Marie umie zarządzać dużą posiadłością, potrafi pisać w czterech językach, wie, jak prowadzić księgi, z wszystkim tym poradziła sobie znakomicie po śmierci matki, choć wciąż była delikatnym dziewczęciem, co więcej, poradziła sobie tak dobrze, że przechytrzyła cały świat i wszyscy przez dwa lata brali ją za jej nieżyjącą matkę. To oczywiście znaczyło, że w klasztorze, w którym powołano Marie na przeoryszę, panowała taka bieda, że w tym właśnie czasie mniszki umierały z głodu. Wypadły z łask Eleonory kilka lat wcześniej i od tamtej pory cierpiały wielką nędzę. Poza tym wciąż dziesiątkowała je zaraza. A królowa nie mogła pozwolić, żeby mniszki królewskiego klasztoru były wykańczane zarówno przez głód, jak i zabójczy kaszel! To fatalnie by o niej świadczyło.
Zimne spojrzenie podkreślonych czernią oczu wwiercało się w Marie, która nie miała śmiałości spojrzeć na królową. Eleonora powiedziała, żeby nie traciła wiary, że z czasem będzie z niej całkiem niezła zakonnica. Każdy, kto ma oczy, widzi, że zawsze było jej pisane pobożne dziewictwo.
Na te słowa dwórki się rozchichotały. Marie miała ochotę zacisnąć im te ich trajkoczące dzioby. Eleonora wyciągnęła zdobioną pierścieniami dłoń. Dodała łagodnie, że Marie musi się nauczyć pokochać nowe życie, wykorzystać je jak najlepiej, bo takie jest życzenie zarówno boga, jak i jej, królowej. Niech rusza w drogę następnego dnia, z królewską eskortą i błogosławieństwem samej Eleonory.
Marie, nie wiedząc, co miałaby zrobić, ujęła w swe wielkie szorstkie dłonie drobną białą rączkę Eleonory i ją ucałowała. W głowie kłębiły jej się tak dziwne myśli. Chciała wsunąć miękkie ciało do ust i wgryźć się w nie do krwi; chciała odciąć tę dłoń sztyletem i na całą wieczność strzec jej pod suknią niczym relikwii.
Królowa wyszła dostojnym krokiem. Marie oszołomiona położyła się do łóżka obok służącej Cecily, która całowała jej głowę, usta, szyję. Cecily była jak pies, lojalna i szczera do bólu. Wrzała z oburzenia i sączyła jej do ucha kalumnie, mówiła, że królowa to bezwstydna rozpustnica z południa, że zdobyła koronę za pierwszym razem dzięki jednej szalejącej francuskiej świni, za drugim razem za sprawą talerza pełnego angielskich węgorzy, że każdy mógł się z nią przespać za cenę piosenki, wystarczyło zaśpiewać jakiś romans rycerski, a ona już zadzierała spódnicę, i jeśli jej dzieci nie są do siebie podobne, nie jest tak bez przyczyny, że diabeł napełnił tę królewską głowę nikczemnością, och, Cecily słyszała tak mroczne historie.
I wreszcie Marie otrząsnęła się z szoku i kazała służącej zamilknąć, bo w komnacie wciąż unosił się zapach perfum królowej, jej czujny duch.
Cecily się rozpłakała, aż zbrzydła jej świeża twarz, cała w smarkach i plamach, i wtedy służąca zadała drugi cios. Przekazała Marie, że nie pojedzie z nią do klasztoru. Że chociaż miłuje swoją panią, to jest za młoda i ma przed sobą zbyt wiele do przeżycia, by dać się pogrzebać żywcem z gromadą zakonnic o pustym wzroku. Cecily jest stworzona do małżeństwa, wystarczy spojrzeć na te biodra, to łono może wydać dziesięcioro zdrowych dzieciątek, do tego ma słabe kolana, nie nadaje się do całodniowych modłów na klęczkach. W górę i w dół, w górę i w dół, i tak cały dzień, jak świstaki. Tak, rano Cecily i Marie muszą się rozstać.
I Marie – która od małego przyjaźniła się z Cecily, córką kucharki w jej rodzinnej posiadłości w Le Maine, tą nieokrzesaną istotą, która do tej chwili była dla Marie wszystkim, kochanką i siostrą, służką, szczęściem i w całej Angleterre jedyną kochającą ją duszą – zrozumiała w końcu, że na tę śmierć za życia posłana zostanie sama.
Służąca szlochała, powtarzając raz za razem: Och, słodka Marie, och serce jej pęka.
Na co Marie, odsuwając się od niej, odparła, że musi to być najbardziej nielojalny rodzaj pękającego serca.
Wstała i przez otwarte okno wyjrzała na ogród przykryty peleryną z mgły, czując, jak zachodzi w niej słońce. Wsunęła do ust morelowe pestki z owoców, które wykradła latem z prywatnych drzew królowej, bo jesienią i zimą lubiła wysysać z nich goryczkę. Nad jej wewnętrznym pejzażem powiało chłodem zmierzchu, a w cieniach mroku wszystko nabrało groteskowej obcości.
I czuła, jak odpływa z niej ta olśniewająca miłość, która wypełniała te wszystkie lata na dworze Eleonory w Angleterre i która swym cudownym jaśniejącym blaskiem muskała nawet zmartwienia i samotność dręczące Marie. Pierwszego dnia na dworze westminsterskim wciąż miała sól na ustach po morskiej przeprawie, gdy przejęta usiadła do wieczerzy; i w końcu zagrały lutnie i oboje, a w drzwiach ukazała się Eleonora, z nabrzmiałymi w ostatnim stadium ciąży piersiami i brzuchem, z zaczerwienionym prawym policzkiem, bo tego dnia wyrwano jej ząb, i stawiała tak drobne kroczki, że wyglądała, jakby się ślizgała po wodzie niczym łabędź, i miała ten sam wyraz twarzy, który Marie widziała i kochała w swoich snach, odkąd była mała. Światło w komnacie skurczyło się do maleńkiego punktu oświetlającego tylko Eleonorę. To był ten moment, kiedy Marie straciła głowę. Tej nocy wróciła do chrapiącej już w łóżku Cecily i obudziła dziewczynę, ocierając się niecierpliwie o jej rękę. Marie wyprawiłaby się na poszukiwanie Graala, ukryła swą płeć i wyruszyła na wojnę, zabijałaby bez smutku, znosiłaby okrucieństwo ze spuszczoną głową, żyłaby cierpliwie wśród trędowatych, zrobiłaby każdą z tych rzeczy, gdyby Eleonora ją poprosiła. Bo właśnie z niej, z Eleonory, wypływały same dobre rzeczy: muzyka, śmiech, dworska miłość; jej uroda była źródłem piękna, a wszyscy przecież wiedzieli, że piękność jest zewnętrzną oznaką przychylności boga.
Nawet teraz, wyrzucona jak śmieć, Marie ze wstydem przyznaje, zdążając w stronę ponurego wilgotnego klasztoru, że wciąż zrobiłaby dla królowej wszystko.
Bo w deszczu i chłodzie nędza tego miejsca, bladych, ciasno przylegających do siebie budynków na wzgórzu, wprawia ją w osłupienie. To prawda, że cała Anglia jest biedniejsza niż Francja, miasta są mniejsze, mroczniejsze i brudniejsze, ludzie wychudli, cierpiący na odmrożenia, ale nawet jak na Anglię żałosny to widok, rozpadające się zabudowania gospodarskie, przewracające się płoty, ogród z tlącymi się kopczykami zeszłorocznych chwastów. Klacz wlecze się ciężko. Drzemlik popiskuje nieszczęśliwie, wyskubując spod skrzydeł pióra. Marie powoli zbliża się do przyklasztornego cmentarza. O tym klasztorze wiedziała tylko tyle, że założyła go kanonizowana królewska siostra kilkaset lat wcześniej, a kość jej martwego palca potrafi teraz wyleczyć czyraka; i że w czasach inwazji wikingów klasztor splądrowano i złupiono, mniszki zgwałcono, a na okolicznych moczarach wciąż znajduje się czasami szkielety z runami wytatuowanymi tak głęboko, że na czaszkach widoczne są ich wzory. I gdy w domu zajezdnym, w którym przenocowała, nieśmiało wypowiedziała nazwę klasztoru, dziewczyna podająca wieczerzę zbladła i rzuciła coś po angielsku szybko i niezrozumiale, ale ton jej głosu dawał wyraźnie do zrozumienia, że tubylcy uważają klasztor za mroczne, dziwne, godne pożałowania i budzące strach miejsce. I tak Marie odprawiła w miasteczku eskortę, aby samotnie przybyć do miejsca swej śmierci za życia.
Teraz pod cisem dolicza się czternastu lśniących w deszczu świeżych grobów. Później dowie się, że pogrzebano tutaj ciała dwunastu zakonnic i dwóch oblatek ledwie kilka tygodni wcześniej złożonych dziwną chorobą, od której ciało cierpiących stawało się sine, gdy tonęły we własnych płucach, i że część zakonnic wciąż choruje, oddycha chrapliwie, a w nocy męczy je grzechoczący kaszel.
Na usypanych mogiłach leżą ścięte gałązki ostrokrzewu i jego czerwone jagody to jedyne w tej mżawce, co delikatnie się jarzy, w tym świecie pozbawionym koloru.
Wszystko będzie szare, myśli Marie, szare, całe jej życie od tej pory. Szara dusza, szare niebo, szara marcowa gleba, szarawy, białawy klasztor. Biedna poszarzała Marie. Tymczasem w wysokich wrotach klasztoru ukazały się dwie drobne szare zakonnice w wełnianych habitach.
Gdy się do nich zbliża, Marie dostrzega, że jedna z nich ma dużą miękką twarz w nieokreślonym wieku, opuchniętą, oczy pobielałe, zmętniałe. Marie przekazano niewiele informacji o klasztorze, dość jednak, by mogła się domyślić, że ta kobieta jest ksienią Emme, która w ramach pocieszenia za ślepotę otrzymała dar wewnętrznej muzyki. Słyszała, że Emme nie ma wszystkich klepek na swoim miejscu, aczkolwiek jej obłęd przejawia się w sposób łagodny.
Druga mniszka ma twarz niczym owoc nieszpułki, żółtawy, kwaśny, przez mieszkańców tego dziwnego deszczowego kraju nazywany openærs, „otwartym tyłkiem”, ze względu na odbyt, który bóg uznał za stosowne w nim wycisnąć. To podprzeorysza Goda. Została wybrana w pośpiechu, gdy dusząca zaraza uśmierciła poprzednie przeoryszę i podprzeoryszę, ponieważ była ostatnią pozostałą przy życiu zakonnicą, która potrafiła czytelnie pisać po łacinie. Ofiarowane przez królową wiano miało wystarczyć, by siostry mogły jeszcze przez jakiś czas wyżyć, Goda napisała wcześniej do Eleonory, nie kryjąc niechęci, mogły więc przyjąć bękartkę Marie. W liście Gody roiło się od błędów.
Marie zatrzymuje konia pod wrotami i boleśnie się z niego ześlizguje. Próbuje poruszać nogami, ale te w ciągu dwóch dni spędziły na końskim grzbiecie trzydzieści godzin i wydają się teraz pozbawione kości, gdy Marie przepełniają niepokój i trwoga. Poślizgnąwszy się w błocie zmieszanym z końskim łajnem, pada na twarz u stóp ksieni. Emme spogląda w dół swymi białymi oczyma, ledwo dostrzegając na tle ziemi zarysy nowej przeoryszy.
Bardziej śpiewem niż mową stwierdza, że pokora nowej przeoryszy wspaniale o niej świadczy. Dzięki niech będą Matce Dziewicy Gwieździe Morza, która przysłała tak skromną i uniżoną królewską córę, by pokierowała klasztorem i go uzdrowiła po tych wszystkich smutkach, chorobach i pladze głodu. Ksieni uśmiecha się z roztargnieniem, zapatrzona w nicość przed sobą.
Podnieść się Marie pomaga Goda, mamrocząc, jaka to z niej niezguła, do tego olbrzymka, co za dziwaczna aparycja, chociaż strój prezentuje się całkiem nieźle, a raczej prezentował, bo teraz wszystko uwalane w błocie, ale może Ælfhild dopierze te rzeczy, a potem ktoś musi je oczywiście sprzedać, za same rękawy kupią mąki na cały tydzień. Nie przestając trajkotać w ten sposób, wprowadza dziewczynę do holu, dźgając ją palcem, za nimi zaś wchodzi ksieni. Goda ma obrażoną minę kogoś, kto czai się po kątach, żeby usłyszeć, jak się go obgaduje, by później móc się napawać swoją krzywdą.
W tutejszych oknach nie ma szyb, jedynie drewniane ramy z rozpiętą na nich woskowaną tkaniną, przez którą wpadają cienkie smugi światła, a chłód z zewnątrz jest jakby jeszcze pogłębiony w tym dużym podłużnym pomieszczeniu z maleńkim ogniem z patyków płonącym w kominku. Podłoga jest nieposypana tatarakiem: lśni zimny czysty kamień. Ze wszystkich drzwi wpatrują się w nią oczy, po czym się chowają.
Ćmy, myśli Marie. Może majaczy.
Goda zdrapuje z niej błoto i strząsa je na podłogę, ściąga nieziemsko brudne nakrycie głowy, umyślnie kłując ją szpilkami. Służąca przynosi balię z parującą wodą. Ksieni klęka, z przemarzniętych nóg Marie zsuwa zabłocone bezużyteczne ciżmy i pończochy, a później obmywa jej stopy.
Marie czuje mrowienie i głębokie pieczenie, gdy stopy wracają do życia. Dopiero delikatny dotyk niewidomej ksieni sprawia, że wstrząs słabnie. Możliwe, że to bezbarwne miejsce jest światem pozagrobowym, jednak pod palcami ksieni Marie czuje, że staje się na nowo człowiekiem.
Cichutko dziękuje za umycie stóp, nie zasługuje na taką dobroć.
Goda uświadamia jej jednak syczącym głosem, że nie jest nikim szczególnym, że tutaj wszystkim obmywa się stopy, czy ona o niczym nie ma pojęcia, taka jest reguła tego zgromadzenia.
Ksieni rozkazuje Godzie odejść i przekazać w kuchni, żeby do jej komnat przyniesiono wieczerzę, i Goda się oddala, mamrocząc coś pod nosem.
Ksieni tłumaczy Marie, żeby nie zwracała na podprzeoryszę uwagi, bo Goda miała ambitne plany, które zniweczyło jej przybycie. Goda jest oczywiście córą najznakomitszych angielskich rodów, płynie w niej po trosze krwi Berkeleyów, Swintonów i Meldredów, toteż nie mieści jej się w głowie, że bękarcia siostra normandzkiego klanu arywistów i złodziei królewskich koron wyprzedziła ją w klasztornej hierarchii. Ale oczywiście, ciągnie Emme, Eleonora zażądała tego stanowiska dla Marie i cóż może zrobić Emme wobec życzenia królowej? Poza tym Goda byłaby fatalną przeoryszą. Bardziej już nadaje się do przewodzenia zwierzętom, o które się troszczy, niż siostrom, z którymi się kłóci i które dręczy swoimi złośliwościami. Ksieni delikatnie wyciera stopy Marie miękką, niegdyś białą ściereczką.
Prowadzi bosą Marie po zimnych kamieniach w górę ciemnych schodów. Pokoje ksieni są maleńkie, zwoje i księgi leżą w stertach tam, gdzie ułożyła je Goda, ale okna są wypełnione kosztownymi rogowymi szybami, które rozświetlają komnaty żółtawym światłem. Drzemlik już się grzeje na swojej żerdzi przy niewielkim ogniu z brzozowych gałęzi, gdzie ładne niebieskie płomienie pożywiają się białą korą. Na stole ustawiona jest strawa, twardy ciemny chleb żytni z cieniutką warstewką masła, wino szczęśliwie niechrzczone i sprowadzone w lepszych czasach z Burgundii, zupa z czterema plastrami rzepy w każdej misce. Ksieni informuje Marie, że cierpią głód, mniszki nie dojadają, niestety, aczkolwiek cierpienie oczyszcza duszę i sprawia, że te pobożne, łagodne kobiety stają się jeszcze bardziej świątobliwe w oczach boga. I przynajmniej tego wieczoru Marie coś zje.
Emme przygląda się Marie, ale jej zmętniałe oczy sięgają dalej niż głowa dziewczyny, i pyta ją, co wie o zakonnym życiu. Marie wyznaje, że nie wie zupełnie nic. Jedzenie nie ma smaku albo zjadła zbyt szybko, żeby go wyłapać. Wciąż jest głodna, burczy jej w brzuchu. Ksieni słyszy ten odgłos i się uśmiecha, przesuwa swój chleb z masłem w stronę Marie.
Cóż, mówi, Marie z pewnością wszystkiego się szybko nauczy, królowa nie wspominała, by dziewczyna miała jakieś intelektualne braki. Opisuje rytm pędzonych tu dni. Osiem godzin modlitw: wezwanie w środku nocy, jutrznia o świcie, później pryma, tercja, seksta, godzina czytań, nona, nieszpory, kolacja, kompleta, sen. Przez cały dzień praca, milczenie i kontemplacja. Pochylają ciała wyłącznie do modlitwy; liturgia godzin jest modlitwą, ciężka praca fizyczna także jest modlitwą. Milczenie zakonnic jest modlitwą, czytania, których słuchają, są modlitwą, tak jak ich pokora. I modlitwą oczywiście jest miłość. Posłuszeństwo, obowiązkowość, uległość; wszystko jest przejawem miłości do wielkiego stwórcy.
Abatysa uśmiecha się łagodnie i zaczyna śpiewać wysokim, drżącym głosem.
Ależ nie, myśli poruszona Marie, miłość nie jest uniżonością, miłość jest uwzniośleniem. Czuje, jak mizerny posiłek układa się kiepsko w brzuchu. Życie zakonnicy wydaje się tak okropne, jak się tego obawiała.
Ksieni przerywa pieśń i informuje, że Marie może zatrzymać swojego małego drzemlika oraz rzeczy w kufrze do czasu, aż złoży śluby, a wtedy wszystko, co posiada, stanie się własnością klasztoru. Marie nie ma wystarczającej wiedzy, by zrozumieć, że to wielka przysługa, której nikomu innemu by nie wyświadczono.
W deszczowym zmierzchu rozlega się dzwon. Kompleta. Ksieni zostawia Marie, by odpoczęła w jej komnatach. Marie słyszy głosy zakonnic śpiewające w kaplicy Nunc dimittis i zasypia. Gdy się budzi, ma przed sobą znowu Emme, zarumienioną pod wpływem cudowności bożego oficjum.
Czas na kąpiel, informuje ją łagodnie.
Marie dziękuje, nie potrzebuje kąpieli, kąpała się w listopadzie, na co ksieni odpowiada śmiechem i tłumaczy, że mycie ciała jest także formą modlitwy i że w klasztorze wszystkie mniszki kąpią się co miesiąc, a służące co dwa miesiące, jako że bogu nie podobają się cielesne wonie.
Teraz z mroku w kącie komnaty odrywa się głębszy cień, stara zakonnica z długimi białymi włoskami na brodzie i twarzą jakby wyciosaną z kłody drewna. Kąpiel gotowa, przekazuje jękliwym, pełnym złości głosem. Jej angielski akcent jest tak mocny, że gdy mówi po francusku, brzmi to, jakby żuła kamienie. Marie aż się krzywi.
Ksieni się wzdryga i mówi, że nie cierpi, kiedy ktoś tak ją zaskakuje znienacka. Przedstawia Marie mistrzynię nowicjatu. Siostra Wevua. Rzecz dosyć osobliwa, ale chociaż Marie pospiesznie przyjmuje święcenia w katedrze w pobliskim mieście i oczywiście przybywa do klasztoru już jako przeorysza, wciąż jest nowicjuszką, dopóki nie złoży ślubów i nie przywdzieje welonu. Wevua jest dosyć skuteczna w swojej pracy z dziewczętami. Metody stosuje surowe, ale dzięki nim wszystkie nowicjuszki tak szybko się uczą, że są gotowe do ślubowania w zadziwiająco krótkim czasie.
Mistrzyni nowicjatu kiwa głową. Bije od niej niechęć, rodzaj duchowego tchnienia, zarówno do Marie, jak i do ksieni. Jej krok przypomina rytm serca, głośniej, ciszej, głośniej, ciszej, bo gdy Wevua była mała, stanął jej na stopie koń, miażdżąc kości i nerwy.
Widziałam tę stopę, gdy kilkadziesiąt lat temu przybyła do klasztoru i musiałam ją obmyć, przeraźliwie zniekształconą, jak coś z koszmarnego snu, wspomina ksieni.
Boli po dziś dzień, jakby przypiekały ją piekielne płomienie, oznajmia z satysfakcją Wevua.
I wszystkie trzy ciemnymi krużgankami po zimnych mokrych kamieniach pod bosymi stopami Marie przechodzą do lawatorium, gdzie wciąż pełno jest błota po zakonnicach, które przyszły z pól umyć się przed oficjum. Nad wielką drewnianą balią w głębi pomieszczenia w chłodnym wilgotnym powietrzu unosi się widmowa para. Gdy podchodzą bliżej, zapach ziół jest tak silny, że Marie musi oddychać przez usta, w przeciwnym razie znużona podróżą mogłaby zemdleć. Zioła są na wszy i pchły, od których roi się na zewnątrz, tłumaczy Wevua, artykułując słowa, jak gdyby je odgryzała. Powiesi szaty Marie w wychodku, gdzie zakonnice się załatwiają, bo amoniak z moczu zabije przez noc te paskudztwa.
Obie zakonnice wspólnie zdejmują z Marie pozostałe ubrania, jedwabną suknię, którą przerobiono z obszernej sukni jej matki, koszulę. Marie zasłania się chudymi rękami, pałając gniewem. Wevua pochyla się, by się dobrze przyjrzeć jej częściom intymnym, po czym dotyka jej zimnymi dłońmi, mówiąc, że ta nowa przeorysza jest tak postawna, ma tak wielkie dłonie i tak głęboki głos, oblicze tak niekobiece, że trzeba się upewnić, czy jest niewiastą, teraz jednak jest już spokojna, że Marie jest tą, za którą się podaje, po czym szturcha ją, żeby weszła do balii.
Marie opuszcza ręce, spogląda Wevui prosto w twarz i stara magistra cofa się o krok.
Ksieni beszta łagodnie mniszkę, och, niepotrzebnie uchybiła dziewczynie, zadając gwałt jej intymności. Wskazuje delikatnym gestem kąpiel, mówiąc, że po tak długiej i zimnej podróży, jaką odbyła Marie, ciepła woda na pewno sprawi jej wielką przyjemność. Marie wchodzi do wody. Żar na kostkach, łydkach, kolanach, udach, w kroku, na brzuchu, piersiach, pachach, szyi. Odór ziół wnika w jej nozdrza i wwierca się głęboko do głowy.
Siostra Wevua i ksieni nakładają na dłonie włosiennice, namydlają je i ścierają z ciała Marie szare wałeczki skóry, w niektórych miejscach aż do krwi. I w tej gorącej wodzie, w cieple i obezwładnieniu, w zmęczeniu i udręce, ciało Marie ją zdradza. Zaczyna ronić do wody łzy, choć ślubowała sobie, że nie będzie płakać, będzie silna i pogodzi się z tym wszystkim, co straciła, żegnaj, dworze, żegnaj, Cecily, żegnaj, przyszłości, żegnajcie, kolory, żegnaj, Eleonoro, koniec z podpatrywaniem jej z oddali i miłosną tęsknotą, jej niewidzialną towarzyszką. Przepłakuje splatanie jej burych włosów w mokry bicz, wyjście z gorąca w zimno, wytarcie wysokiego kościstego ciała kawałkiem materii, przywdzianie szat. Lniana koszula z wielką brązową plamą od piersi po rąbek – jest jasne, że kiedyś należała do martwej już zakonnicy. Wełniany habit zalatujący lawendą i czyimś ciałem, sięgający tylko za kolana. Wevua ze złością zauważa, że jest zdecydowanie za krótki. Podobnie peleryna. I oczywiście koszula pod tym wszystkim, co znaczy, że te biedne nogi są gołe, wystawione na paskudną aurę końca zimy, słotę i wściekły wiatr.
Ksieni wzdycha. Mówi, że nazajutrz Ruth z najgorszych nieużywanych habitów dosztukuje dół. Marie dostanie trzy pary pończoch, żeby się zabezpieczyć przed zimnem. Będzie cierpieć, ale ludzie skazani są na cierpienie i każda jego chwila przybliża naszą ziemską powłokę do niebiańskiego tronu.
Emme własnoręcznie pomaga Marie przywdziać białe nakrycie głowy nowicjuszek, kornet, barbet i welon, Wevua zaś wciąga na jej stopy, szarpiąc, trzy pary pończoch. Informuje skrzekliwym głosem, że najprawdopodobniej żadne chodaki nie będą na nią wystarczająco duże.
Ksieni mamrocze coś o biednej dziewczynie, po czym mówi, cóż, nic na to nie poradzi. Królowa nie przysłała jeszcze wiana Marie, a pieniędzy na zamówienie nowych chodaków w tej chwili nie ma, zostało już tak niewiele. Na co Wevua odpowiada, że Marie nie może chodzić boso, nawet służba klasztorna nie chodzi boso, strasznym grzechem byłoby zmuszać nową przeoryszę, żeby się bez nich obywała. Ksieni stwierdza, że to prawda, Marie będzie więc chodzić w tym, w czym przyjechała, ale Wevua przypomina, że Marie przyjechała w niedorzecznych dworskich ciżemkach z koźlej skóry, które są do niczego, niech ksieni sobie wyobrazi przeoryszę na podmokłych wiosennych polach, gdzie nadzoruje siejbę, jak bardzo w kilka chwil zmarzną i przemokną jej stopy, zimno z błot wniknie w nią i ją zabije, a wtedy do wszystkich innych kłopotów dojdzie im jeszcze martwa olbrzymia bastardka. Głos ksieni traci w końcu swą śpiewność, staje się kąśliwy, i Emme odpowiada Wevui, że w takim razie magistra musi dodać do wieczornego nabożeństwa modlitwę o chodakowy cud, zanim jednak rzeczony cud nastąpi, Marie będzie znosić swój los, który z pewnością nie jest najgorszą rzeczą, jaka może teraz spotkać siostry w klasztorze. Marie dostrzega, że między tymi kobietami tli się jakaś bardzo stara wrogość, wojna na cierpienia między zmiażdżoną stopą i zmętniałymi oczyma. Dziesięciolecia animozji widoczne jak słoje ściętego drzewa.
Ksieni odwraca się i pewnym krokiem przemierza mrok, gdy jej dwie towarzyszki ostrożnie stawiają kroki, przytrzymując się ściany. Przez dziedziniec w ciemną noc. Ksieni wraca po schodach do siebie i woła z góry do Marie, żeby nowa przeorysza się wyspała, bo następnego dnia zaczyna pracę, będzie przeglądać pergaminy i księgi rachunkowe.
Marie wchodzi za Wevuą do kaplicy, gdzie pozostawiono jedną cienką świecę z pszczelego wosku. Klasztor w obecnym ciężkim położeniu wyprzedał wszystkie ozdoby, pozostała jedynie drewniana rzeźba: chude członki, rany, ciernie, krew, żebra, ta prastara historia, którą zna na pamięć. W górę ciemnymi nocnymi schodami do dormitorium, gdzie pali się jedna jedyna lampka nad rzędem dwudziestu zakonnic śpiących już na wąskich pryczach, w pełnych habitach, bo kto wie, może właśnie tej nocy Aniołowie Zmartwychwstania zadmą w trąby i mniszki będą musiały być gotowe ulecieć w ramiona niebios. Marie ma wrażenie, że obserwują ją czyjeś oczy, ale każda twarz, którą widzi, jest wygładzona snem, udawanym lub prawdziwym. Gdzieś dalej słychać jakieś szepty, grzechotliwy kaszel. Przez szpary w okiennicach wpada wiatr, w powietrzu dormitorium unoszą się płatki śniegu, które topnieją, zanim opadną na podłogę. Marie kładzie się na pryczy, którą wskazuje jej Wevua. Ramy tutejszych łóżek są dla niej zbyt krótkie i Marie nie może się wygodnie ułożyć, aż w końcu zsuwa się niżej, zgina kolana i opiera stopy o podłogę, która wita jej podeszwy nieustępliwym zimnem.
Czegóż by teraz nie dała za bezmierną dobroć matki, jej dudniący śmiech, od którego wszystko stawało się lepsze, werbenę na jej szyi; ale matka od pięciu lat nie żyła. Albo za Cecily, żeby ją ogrzała, żeby mówiła bez ogródek, co myśli, żeby podzielała nienawiść Marie do tego lodowatego i potwornego miejsca, dzięki czemu nie musiałaby znosić tego wszystkiego sama. Co by powiedziała o tym miejscu Cecily, ta, która jako dziecko w brudzie i smrodzie kurzego kojca, gdzie przez szpary z boku wpadało słabe światło, wsuwała rękę pod kury, szukając jajka, ubrana w brudny kuchenny fartuch udający szaty liturgiczne, i z surową miną na twarzy, kołysząc wiaderkiem popiołu niczym kadzielnicą podczas zabawy w mszę, intonowała niezrozumiałe dźwięki, po czym do otwartych ust Marie wbijała jajko, wciąż ogrzane ciepłem swojej matki, ciało i krew w jednym, a Marie czyniła znak krzyża i z trudem przełykała kleiste, ciepłe, syte białko z żółtkiem. Potem oddech Cecily na twarzy Marie, zalatujący przeżutymi marchewkowymi obierkami, i jej twardy mały język zlizujący resztki jajka z brody Marie. Druga herezja, usta przy ustach. Jej szczere i mądre ciało; między służącymi, gdzie nauczyła się tych sztuczek, nie było prywatności. Żar, odkrywanie nowego w tej mocnej dziewczynie z dołeczkami w policzkach i ze słomą we włosach. Pulsowanie jej ciała na ciele Marie.
Marie ściska własne dłonie, ale są zimne i kościste, nie są dłońmi Cecily.
Dormitorium powoli się ogrzewa od oddechów i ciał mniszek. Wiatr zawodzi samotnie na zewnątrz. Marie przestaje dygotać. Już nigdy nie zaśnie, myśli, i zasypia.
Sen przychodzi natychmiast. Wyraźne wspomnienie, parny dok, za nim morze, roziskrzone od odbijającego się słońca. Dokuczliwy upał i pyszczki ryb w sieciach w niemym krzyku, tłum, kobiety dźwigające na głowach terakotowe dzbany, zapachy zgnilizny krwi ciał dymu i morskiej soli. Dzieci lawirujące w dole w gąszczu nóg. Wszędzie białe tuniki i czerwone krzyże uczestników krucjaty. Gwar głosów w niezrozumiałych językach, dalekie dźwięki fletów, jęki drewna, plusk fal. Pod jej pośladkami silne ramiona, kobieca ręka przytrzymująca jej dziecięce uda, ach, to jej matka. W tłumie tworzy się krąg. Pośrodku stoi naga kobieta lśniąca w słońcu od olejków, jakaż ona piękna. Rozpuszczone czarne włosy aż do pasa i kępki w pachach i kroczu. Na szyi ma srebrny naszyjnik, niewolnica. Na twarzy pogarda, nie patrzy na zbiorowisko, jej wzrok sięga wyżej ku niebu w oddali. Słychać krzyki, rozlega się powtarzalna muzyka, w powietrzu trzaska bicz niebezpiecznie blisko miękkiego brzucha niewolnicy. Zuchwała jak kotka naga kobieta powoli cofa się do drewnianej skrzyni, która sięga jej do kolan. Kuli się i chowa w niej. Wieko skrzyni zostaje zatrzaśnięte i zabite gwoździami. Teraz unosi się błyszcząca głownia miecza, z głośnym rykiem zostaje wbita w skrzynię i oddech Marie więźnie w gardle, pewnie już rozlewa się czerwona kałuża; nie patrz, Marie patrzy, ale nie widzi kałuży, przynajmniej na razie, nim kolejny miecz wznosi się i wbija, po czym jeszcze jeden i jeszcze jeden, coraz szybciej i szybciej. Cokolwiek w śniącej Marie jest zamarznięte, topnieje, potem szamotanina, trwoga, ktoś musi położyć temu kres, gdzie jest rozkaz, żeby to przerwać, na skrzyni jeży się już tyle mieczy. Ucisz się, to głos matki w uchu, ucisz się, uspokój, to tylko taka sztuczka. Powoli wyciągają miecze. Odbijają wieko. Długa chwila cichej grozy. I w końcu, nareszcie, kobieta się podnosi z niskiej skrzyni, w której leżała. Tak piękna, wciąż lśniąca, wciąż tak pełna pogardy i nienawiści. Żyje, jej skóra jest nietknięta, ani jednego draśnięcia na tej gładkiej, idealnej powierzchni, cała krew pozostaje pod skórą. Ktoś puszcza w obieg kapelusz, ten wypełnia się monetami. Przez Marie przechodzą fale dreszczy, rozchodzą się promieniście od kości na zewnątrz i w uchu znów rozlega się głos ukochanej matki, wszystko w porządku, najdroższa, ta biedaczka wiła się w tej skrzyni niby mały wąż.
Marie budzi się z wielką ciemną chmurą przed sobą i z bólem w kolanach, to Wevua kopie ją po nogach czubkami swoich chodaków, każe jej wstawać: Leniu, podnoś się, ty wielka chuda marudo, pierwsza modlitwa już się zaczęła, no już, ruszajże się, królewskie nasienie-próżniaczko-chudzielcu-szpetna smętna bastardko, ładna mi przeorysza, no już, wstawaj, magistra nie dostrzega ani śladu miłości do boga w nikczemnym sercu Marie, ale Wevua siłą ją tam wtłoczy albo dopilnuje, żeby dziewucha sczezła bez rozgrzeszenia.
Marie zrywa się w panice i widzi przez okno pyzaty księżyc na czarnym niebie i okolicę pogrążoną w ciemności. Przed nią w świetle jednej lampki inne zakonnice znikają na nocnych schodach, w mroku nie widać ich twarzy. Marie, wciąż pod wrażeniem swego snu, słyszy suchy zimny szelest ich habitów i myśli tylko o jednym: skrzydłach padlinożerców opadających coraz niżej w powolnych kręgach na trupią ucztę w dole.
[...]
Wydawnictwo Pauza powstało jesienią 2017 roku
na Saskiej Kępie w Warszawie. Zrodziło się z pasji –
do czytania i dobrej prozy zagranicznej.
Pauza specjalizuje się w literaturze z wyższej półki,
która wciąga, pochłania, wywołuje emocje.
Czytelnicy znajdą u nas znane i nagradzane książki
z całego świata, ale też mocne debiuty literackie.
Wyspa kobiet to czterdziesta czwarta książka
Wydawnictwa Pauza.
Wcześniej ukazały się:
2018
Legenda o samobójstwie – David Vann
Pierwszy bandzior – Miranda July
Nasz chłopak – Daniel Magariel
Historia przemocy – Edouard Louis
Tirza – Arnon Grunberg
2019
Pasujesz tu najlepiej – Miranda July
O zmierzchu – Therese Bohman
Piękna młoda żona – Tommy Wieringa
Czekaj, mrugaj – Gunnhild Øyehaug
Floryda – Lauren Groff
Przyjaciel – Sigrid Nunez
Madame Zero i inne opowiadania – Sarah Hall
Mój rok relaksu i odpoczynku – Ottessa Moshfegh
Brud – David Vann
Koniec z Eddym – Edouard Louis
2020
Zgiń, kochanie – Ariana Harwicz
Linia – Elise Karlsson
Nocny prom do Tangeru – Kevin Barry
Ta druga – Therese Bohman
Dorośli – Marie Aubert
Turbulencje – David Szalay
Nikolski – Nicolas Dickner
Fauna Północy – Andrea Lundgren
Witajcie w Ameryce – Linda Boström Knausgård
Pełnia miłości – Sigrid Nunez
Przejście – Pajtim Statovci
Niebieska Księga z Nebo – Manon Steffan Ros
Dziennik upadku – Michel Laub
2021
Halibut na Księżycu – David Vann
Zabierz mnie do domu – Marie Aubert
Utonęła – Therese Bohman
Koniec dnia – Bill Clegg
Sempre Susan. Wspomnienie o Susan Sontag – Sigrid Nunez
Tęsknota za innym światem – Ottessa Moshfegh
Ostatnie stadium – Nina Lykke
Niepoprawna mnogość – zbiór opowiadań pod redakcją Lucy Caldwell
Wyznanie – Domenico Starnone
Za otrzymane łaski – Valeria Parrella
Trzymam wilka za uszy – Laura van den Berg
Kto zabił mojego ojca – Edouard Louis
Archiwum zagubionych dzieci – Valeria Luiselli
2022
Komodo – David Vann
Londyn – David Szalay