Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ludzkość można uzdrowić… przy pomocy neuronauki.
Nieszczęścia, katastrofy, choroby, konflikty zbrojne… Wyobraź sobie, że to wszystko w jednej chwili znika. W zamian otrzymujesz szansę na nieskończony rozwój i życie, jakie sobie wybierzesz.
To możliwe dzięki Światowi Prim, stworzonemu przez Maurice’a Purkhavkę w drugiej połowie XXI wieku. Tylko tam człowiek może funkcjonować tak, jak chce, i bezkompromisowo realizować swoje marzenia. Najpierw jednak musi wziąć udział w naukowym eksperymencie, który wymaga pełnej izolacji od świata oraz… podłączenia swoich narządów zmysłów do specjalnego komputera.
Wrodzona ciekawość Michała, młodego fizyka i doktoranta uniwersytetu w Katowicach, nie pozwala mu przejść obojętnie wobec intrygującej oferty fundacji Terra. Co więcej, eksperyment może uwolnić go od kłopotów, w jakie mimowolnie wpadł. Michał zgłasza więc swój udział. Nie wie jednak jeszcze, że w tej misji nic nie będzie takie, jak się wydaje…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 653
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Grzegorz Mórdas-Żyliński
Dziury w ziemi
Dzieło to dedykuję mojej Żonie za Jej cierpliwość i dwunastoletnią niezłomną wiarę w szczęśliwe zakończenie mojej pracy.
Bez tej cierpliwości i wiary nic by nie powstało.
W treści tej historii znajduje się sporo terminów, wyrażeń i określeń specjalistycznych, rzadko spotykanych w języku potocznym lub wręcz szerokiemu ogółowi nieznanych. Gdyby wszystkie opatrzyć przypisami, opowieść nadmiernie by się rozrosła. Dlatego wnikliwym i ciekawym świata Czytelnikom polecam w takich sytuacjach poszukiwanie wyjaśnień w Sieci.
Pusta przestrzeń kosmiczna jest jednorodna i izotropowa, czyli we wszystkich kierunkach taka sama. Można lecieć w górę, w dół lub w bok, wszystko jedno, widząc tylko noc. Można obracać twarz dookoła, nie widząc, nie słysząc, nie czując nic. To „Nic” to właśnie Kosmos, przestrzeń. Inaczej jest na planetach, gdzie pojawia się grawitacja. Wskazuje ona kierunek w dół, ten, w którym płynie czas i wszystkie przedmioty. Zamyka nasz świat, jest dachem domu, w którym żyjemy. Oddziela nas od pustki i niebytu. Dlatego jest niezbędna do życia. Ale kto by o tym pomyślał?
W jednym z miast położonych w środku Europy, w nocy, przez skrzyżowanie ulic szedł człowiek. Był to taki przeciętny facet w średnim wieku, ubrany w szary płaszcz, pod którym miał marynarkę. W samochodzie zostawił teczkę z dokumentami, które przyznawały mu prawo spędzenia w tym miejscu kilku następnych lat.
Skrzyżowanie z czterech stron otoczone było wysokimi budynkami. Przechodząc na drugą stronę, widział tam wywiercony w ziemi okrągły otwór, otoczony barierką. Dalej była ulica, manifestująca swoją obecność odległym szumem rozmów i zgrzytem hamujących pojazdów. Stał przy niej mały samochód, w którym facet pozostawił swój miniaturowy świat – żonę z synem i kilka przedmiotów, do których był przywiązany.
Podszedł do wykopu, omijając po prawej stronie spiętrzoną czarną hałdę ziemi, rozmoczoną przez deszcz. Buty zapadały się w błocie, były więc już bardzo brudne. Nie dbał o to. Szedł do wykopu, by zajrzeć w jego czarną głębię.
Niedługo zjadę windą na dno tej dziury i spędzę w niej kilka lat – pomyślał. Będzie to najlepsze, co mogę zrobić.
Po przeciwnej stronie wykopu stała ogromna koparka z podniesionym czerpakiem, długim na pięć metrów, wiszącym na teleskopowych ramionach, które mogły się jeszcze wydłużyć o kolejne pięć. Razem dziesięć – tyle wynosić miała głębokość stacji komunikacyjno-zaopatrzeniowej, która wkrótce tu powstanie. Niżej zaczynał się szyb, wywiercony na głębokość stu metrów, o małej średnicy – zaledwie trzech metrów. Szybem tym pojedzie już wkrótce na samo dno, do swojego domu, gdzie odbuduje swój własny zniszczony świat. Winda ma być okrągła, dwupiętrowa – na dole jego bagaże, na górze on. Zjedzie na dół tylko raz, zabierając wszystko, co niezbędne, po czym powróci na górę i winda zostanie zdemontowana, a szyb – zasypany. Odtąd łączność z powierzchnią stanowić będzie kilka rur, którymi popłynie żywność, powietrze i wypompowywane na zewnątrz ścieki. Woda użytkowa i ciepło pozyskiwane będą „na miejscu”.
Stanął przy barierce, przyglądając się pagórkom ziemi wokół wykopu. Gdy wiatr zawiał mocniej, jakiś zardzewiały garnek potoczył się po stoku. Garnek ma sens – pomyślał. Tkwi on w tym pustym miejscu, które garnek unosi w środku. Podobnie jak człowiek. Gdy jednak tej pustki zabraknie, w jego głowie nie ma już miejsca, by układać treść. Wtedy treść piętrzy się i bałwani nad człowiekiem, zatapiając go powoli w śmieciach. Tych, które codziennie wbija nam w głowę świat. Prawdziwej treści jest w tych treściach tyle, co w pustym garnku…
– Sytuacja na froncie wschodnim zmienia się z godziny na godzinę. Wczoraj wojska odbiły dwadzieścia osiem miejscowości na północnym wschodzie i przeszły do kontrataku na linii Północ – Południe. W zaciętych walkach zestrzelono wiele dronów i zniszczono mnóstwo pojazdów opancerzonych wroga.
– Kierowcy przy dystrybutorach łapią się za głowy. Działania zbrojne podniosły ceny ropy naftowej do poziomu… nienotowanego od… lat.
– Huragan przybiera na sile i zbliża się do południowych wybrzeży kraju. Trąba powietrzna zrywa dachy domów i demoluje zaparkowane samochody. Wiatr w oku cyklonu przekroczył prędkość… co zmienia jego kategorię z czwartej na piątą. Mieszkańcy miasta… w ciągu dziesięciu minut stracili dorobek całego życia.
– W miejscowości… nad jeziorem… gdzie kiedyś spędzałeś urlop, jakiś wariat wszedł z bronią na podwórko domu i wystrzelał pięcioosobową rodzinę przy grillu. Potem wszedł do domu i strzelił w głowę samemu sobie.
– Rozporządzeniem ministra szkolnictwa do programu szkół podstawowych wprowadzono przedmiot o nazwie… który rozszerzy wiedzę naszych dzieci na temat… Już teraz wśród rodziców posiadających dzieci w wieku szkolnym powoduje to znaczący wzrost zainteresowania emigracją. Do dziś z kraju wyjechało…
Atmosferę sensacji stale podsycają krewni i znajomi, twierdząc na przykład:
– Zwolnienia zaczną się w przyszłym miesiącu. Przynajmniej trzydzieści procent wyląduje na bruku. Nieważne, jakie masz zobowiązania.
Kiedy więc zasypie cię góra informacyjnych śmieci, kiedy stracisz zdolność wyodrębniania ich istotnych składników, wtedy zaczynasz ignorować je wszystkie. Kupujesz sobie piwo i sączysz je, sam lub z przyjaciółmi, wspominając dawne czasy, kiedy też było trudno, ale przynajmniej wiadomo, jak się skończyło. Szczęśliwie, na jakiś czas ujarzmiłeś swoją niepewność. Ale nie trwa to długo – za chwilę uderza w ciebie jakaś ponura informacja z najbliższego otoczenia: pies, wyprowadzany przez twoją córkę w parku, wpadł pod rozpędzoną hulajnogę, żona została posądzona o kradzież i pominięta w awansach w sklepie odzieżowym, gdzie pracowała, na śmietniku znajdujesz swój legendarny rower, na którym dwadzieścia lat temu, podczas zawodów kolarskich, przyjechałeś w drugiej dziesiątce. I tak czwarta, piąta… Wtedy już wiesz, że to wszystko dzieje się naprawdę i piętrzy się nad tobą jak gradowa chmura – po prostu cały zewnętrzny świat czyha na to, by zgnieść cię w wielkim imadle, dokręcając mu śrubę tak daleko, aż usłyszy trzask.
Rury układane są także poziomo, tworząc łańcuszki podobnych kabin, rozrzuconych po całym świecie. Rurami tymi będą prowadzone kable światłowodowe przewodzące dane z serwerów Proxy zamontowanych w kabinach, do Huba, i przesyłające je dalej, do adresatów. Ich lokatorzy żyć będą odtąd w świecie stworzonym przez siebie, a dokładniej – przez dziewięćdziesiąt miliardów własnych neuronów połączonych w tryliony kombinacji, zamkniętych w kostnej puszce – pozostaną tam otoczeni ideami, jakie stworzyli w swym dotychczasowym życiu, wzbogacając je i rozwijając dzięki nawiązanym kontaktom i wymienianym pomiędzy sobą informacjom, przekazując siebie nawzajem na wizji i fonii, a także czuciem, węchem i smakiem, albo może lepiej – przekazując właśnie taką wizję świata i siebie, jaką sami stwarzają i akceptują.
Podszedł jeszcze kilka kroków do otwartej jamy i spojrzał w rozkopaną przepaść – jakieś dziesięć metrów od niego, po przeciwnej stronie wykopu, warstwy gruntu piętrzyły się jedna nad drugą, niczym śmieci na wysypisku – u góry trawa, potem popielata ziemia, piasek, mokra brunatna glina, a poniżej lustro czarnej wody, spienionej na powierzchni, z której wystawała betonowa rura – ściana szybu, który wywiercono poniżej.
Przez chwilę wyobraził sobie to miejsce położone kilometr niżej, gdzie zostanie. Gdybym teraz tam zjechał – pomyślał – nic bym nie zobaczył. Panuje tam idealna cisza i ciemność, taka sama, jaka gości od wielu lat w miejscach wiecznego odpoczynku moich praojców.
Nagle zerwał się wiatr, lodowaty język przeniknął poły jego płaszcza, sięgnął pod koszulę, do spodni.
Ale przynajmniej jest tam ciepło.
Wiatr zawiał jeszcze mocniej i zrobiło się naprawdę zimno. Instynktownie ruszył dookoła wykopu, buty zapadały się w lepkiej ziemi. Wszędzie unosił się jej zapach – wilgotny i tajemniczy, niosący nieokreśloną obietnicę. Prac nie wstrzymano – pomyślał. Protest Kościoła, nagłaśniany w mediach, nie jest odbierany jednoznacznie. Powszechnie głoszono, że Interryci stanowią odłam groźnej sekty, głos zabierali psychiatrzy, widząc w całej sprawie wybuch globalnego szaleństwa. Jeden z nich znalazł nawet związek tego zjawiska z wprowadzonym niedawno na rynek drinkiem, zawierającym substancję podejrzaną o działanie psychotropowe.
Oni też nas nie rozumieją – pomyślał – bo w odróżnieniu od innych widzą w nas tylko nieszkodliwych wariatów.
Długo wbijał wzrok w koparkę, hałdy ziemi, brunatne kałuże. W jednej z nich dostrzegł swoje odbicie. Przyjrzał mu się uważnie.
Czy jestem wariatem? Rozwój nauki i postęp cywilizacyjny dają mi możliwość realizowania najdzikszych marzeń w świecie specjalnie spreparowanym na moje potrzeby. W ten sposób moje przedsięwzięcia odniosą sukces, uniknę rozczarowań, nie dosięgnie mnie wojna ani nieszczęśliwy wypadek, a moje ciało zachowa sprawność dzięki zdalnej opiece medycznej. Mój umysł będzie zwiększał swą moc dociekania prawdy w niezliczonych ćwiczeniach, uzyskując szansę na rozwiązanie jakichś realnych problemów i uczestnictwo w tworzeniu lepszego świata. Obronię swoją tożsamość, rozwinę własne pasje. Uniknę niewygód realnego życia, ryzyka, braku akceptacji, poniżających kompromisów, tolerowania bezczelności, cynizmu, obłudy. Nie będę żył nadzieją na osiągnięcie celów, których i tak nigdy nie osiągnę. Nie umrę w poczuciu ich daremności. Mój mózg, pracujący w idealnych warunkach, będzie bardziej wydajny i pożyteczny dla świata. Nie dam się wywieść w pole bzdurnym ideom, które jak nimfy Odysa przyciągają mój statek swym śpiewem, a potem, otoczony ich głosami, widzę, jak roztapiają się w bezsensownym upływie czasu, w niczym. Nie będę szedł dalej. Zostanę tutaj…
Pod wpływem podniecenia przeszedł jeszcze kilka kroków przed siebie, prosto w kierunku zagłębienia, jakby chcąc w nie wskoczyć. Zatrzymał się, gdy buty zaczęły mlaskać, ślizgając się po glinianej skarpie. Chwycił się szorstkiego głazu, który wystawał z ziemi. Zachwiał się, ale w końcu znieruchomiał nad krawędzią. Stał tak dobrą chwilę, odgarniając błoto z nogawek spodni. Potem się wyprostował i lewą dłonią, już mocno utytłaną w glinie, przytrzymał okulary, jednocześnie prawą z oczu i z nosa ocierając ciecz, zmieszaną z brudem i rysującą na jego policzkach fantastyczne linie.
Deszcz padał już teraz gęsto, chlupiąc w kałużach. Zerwał się dość silny, lodowaty wiatr, który przeszywał go przez płaszcz, wywołując dreszcz. Gdy zagarniał jego mocno już zamoczone poły, za plecami dobiegły go kroki. Kałużę obok pokonywała w bród pulchna brunetka, rozkładając szeroko ramiona dla zachowania równowagi. Ustawszy dwa kroki od niego, wyprostowała się, łapiąc powietrze. Po chwili na ramionach poczuł ciepły, wilgotny ciężar. Załzawiona twarz przylgnęła do jego policzka, a wąskie dłonie o długich paznokciach splotły się wokół jego tułowia, ciągnąc go gwałtownie w tył.
– Ty wariacie, co robisz! – przemówiła jego żona. – Idioto, wracaj! – dodała znacznie ciszej. – Dzieci czekają!
Podniósł wzrok, ogarniając nim znajomą, szczupłą twarz kobiety o mocno umalowanych oczach. Nie wyglądał na zaskoczonego.
– Tak, tak, już wracam. – Zawahał się przez chwilę, po czym objął ją swoimi utytłanymi w błocie ramionami, opierając ciężar ciała na szczupłych barkach kobiety.
Patrzyli na swoje twarze wykrzywione w bolesnych grymasach. Na ich policzkach lodowe kryształki topniały, mieszając się ze łzami żłobiącymi kręte koleiny, odrywanymi przez wiatr.
– Wytrzyj się trochę, jak ty wyglądasz? – Podała mu ligninową chusteczkę, wytarł nią twarz, ręce, po czym odrzucił. Drugą chustką obtarł jej łzy, rozmazując makijaż. Z oddali dobiegł go dźwięk klaksonu.
Oboje zwrócili się w stronę ulicy. Odnaleźli ułożony z desek szlak prowadzący do chodnika.
Znowu zabrzmiał klakson. Trzasnęły drzwi. Cichutko zaszumiał elektryczny motor. Chwilę później samochód odjechał, rozchlapując kałuże.
W drugiej połowie dwudziestego pierwszego wieku wysoko rozwinięta, zrównoważona gospodarczo, uznawana za jeden z silników światowego rozwoju Europa Środkowa zmieniła się nie do poznania. W bogatych krajach sielankowe dotąd życie ludzi przywykłych do dobrobytu, w obliczu walki żywiołów, przestało być stabilne i bezpieczne.
Oczywiście asortyment dóbr oferowanych za pieniądze emitowane w Europie nie zmniejszył się. Zabezpieczenie przed katastrofalnym klimatem stanowiły niskie budynki o solidnej konstrukcji, stojące na otwartym terenie, bądź, na terenach miejskich, wysokie, ze schronami wkopanymi głęboko w ziemię. Zagłębianie schronów w ziemi chroniło ludzi przed kataklizmem i pozwalało zaoszczędzić na ogrzewaniu, którego koszty, w następstwie wojen i problemów z zaopatrzeniem, trudno było zaakceptować. Niestety, stałe zagrożenie powodziami wywoływanymi przez nawalne deszcze ograniczało przydatność tego rozwiązania do terenów położonych na wyżynach. Tam z kolei podatne były na bombardowania i ostrzały rakietowe – niebezpieczeństwa w zachodniej Europie niewidziane, choć coraz realniejsze w miarę rozwoju działań wojennych na Wschodzie. Sytuacja pogarszała się z roku na rok, gdy walka żywiołów przybierała na sile.
Jak wiadomo, żywioły o różnej naturze, szalejące w różnych regionach świata, wspierają się nawzajem lub innymi słowy – napędzają jeden drugiego. Szaleństwa pogody w zachodniej Europie, łagodzone wielkimi wyrzeczeniami jej mieszkańców (którzy, wzorem prasłowiańskich czarowników, czerpali energię ze Słońca i wiatru, jak ognia – z obawy przed huraganem i powodzią – unikając wzniecania ognia), napędzane były z kolei przez ogromne pożary i wybuchy w toku walk na Wschodzie. Rujnujące klimat emisje, tak znienawidzone na Zachodzie, tu były nieuniknioną ofiarą ponoszoną dla naprawy świata. A wymagał on naprawy, ponieważ car, prezydenci i satrapowie Wschodu (zwani tu dla uproszczenia dyktatorami), sprawujący władzę na ogromnych terytoriach, wzniecali wojny, by powiększać swe państwa i pomnażać liczbę poddanych. Ten archaiczny system władzy, oparty na niewolnictwie, trwa od tysięcy lat, ponieważ wyrósł na gruncie naszych cech ewolucyjnych, plemiennych, wyselekcjonowanych w procesie doboru naturalnego, który, jak wiadomo, przez tysiące lat kształtował nasze ciała i psychikę, zaszczepiając w niej wolę masowego podporządkowania się przywódcom. Tym, którzy znając naszą przeszłość i przyszłość, lepiej od nas wiedzą, czego potrzebujemy. Dlatego im ufamy, powierzając władzę nad sobą, co oznacza możliwość budowania naszej przyszłości i zmieniania przeszłości tak, by obie wyglądały spójnie i (dla dyktatora) jak najkorzystniej. W zamian za to dyktator oferuje nam, jak twierdzi, spokój, bezpieczeństwo, a nawet coś więcej – obietnicę wyjednania przychylności swego ojca, Superdyktatora, osoby nadprzyrodzonej par excellence, który, jako Stwórca i Władca ogółu przestrzeni i materii, jeśli zechce, zamieni wasze życie w raj i przedłuży je wam w nieskończoność. Jeżeli tylko będziecie posłuszni jego ziemskiemu potomkowi.
A jednak, czasy się zmieniają i niektórzy z nas, choć nieliczni, zmieniają się razem z nimi. Powoli, niedostrzegalnie, nieubłaganie. Jeden z takich ludzi, Maurice (Moritz) Rosenstock (Purkhavka), urodził się kilkadziesiąt lat temu w Stanach Zjednoczonych i już niedługo potem stał się geniuszem. Wykazał to ludziom, udowadniając pewne twierdzenia matematyczne, dotąd uważane za hipotezy, oraz inne, zaskakujące, które sam sformułował. Odkrycia te pokazały, jak wytłumaczyć istnienie świata i zasady jego funkcjonowania oraz co możemy zrobić, by wyróżnić siebie spośród innych bytów, usuwając naszą tymczasowość i zyskując szansę, by dalej i skuteczniej poznawać świat. Mogły więc odmienić nasze życie. Niestety, odkrywca, mimo satysfakcji z wygłoszonych wykładów i opublikowanych książek oraz znacznego majątku zdobytego na popularyzacji swych odkryć, nie dostrzegał, by jego oczekiwania się spełniały. Działań, które proponował, nie można było realizować, ponieważ ogół ludzi, dla których dokonał odkryć, nie rozumiał i nie chciał wprowadzać ich w życie. Cóż mógł na to poradzić? Pokazał ludziom naturę świata, lecz nie potrafił zmienić natury ludzi. Dostrzegł jednak ten problem i postanowił zbadać go dokładniej, ponieważ nie znał pojęcia porażki. Postawił więc sobie pytania: jaka jest naprawdę ludzka natura? I: czy ludzkiej natury naprawdę nie można zmienić?
Aby ją zmienić, najpierw trzeba było zidentyfikować przeszkody uniemożliwiające osiągnięcie pożądanego celu. Jedną z nich są domniemane bariery pomiędzy ludźmi i fałszywe przekonanie o ich istnieniu, dające podstawę do dzielenia nas na dobrych i złych zamiast traktować wszystkich jednakowo. Jesteśmy do siebie podobni, posiadamy ciała zbudowane z tych samych organów i funkcjonujące identycznie, według tego samego planu zapisanego w naszych genach. Każdy z nas ma też własną historię, odrębną, lecz zasadniczo podobną do innych, złożoną z tych samych etapów: urodzenia, dzieciństwa, młodości, rozwoju społecznego, szukania partnera, płodzenia i wychowania potomstwa, pracy i twórczego życia, pogodzenia się ze śmiertelnością, śmierci. Gdzie są więc różnice? W indywidualnych przeżyciach i doświadczeniach, do których dostęp ma wyłącznie właściciel. Ponieważ od nich zależą znaczenia, jakie przypisujemy wszystkim pojęciom.
Używanie tego samego języka przez wielu ludzi nie oznacza, że poszczególnym wyrazom przypisujemy te same znaczenia. Już proste badanie mózgu wykonywane za pomocą rezonansu magnetycznego pokazuje, że emocje, jakie te same słowa wzbudzają u różnych osób, są różne. U każdego z tysiąca w ten sposób zbadanych wypowiedzenie słowa „dom” wywołało pobudzenia innych obszarów kory mózgowej. Dla żadnej z par badanych osób mapy tych pobudzeń nie były jednakowe.
Wieloznaczność języka i odrębność emocji, jakie wywołują w nas te same pojęcia, uniemożliwia korzystanie z niego dla osiągnięcia porozumienia. Dowodem na to jest cała historia Ludzkości, pełna konfliktów, wojen i ludobójstwa. Jej owocem jest nasza obecna organizacja społeczna: podział terenów na państwa, a całej ludzkości na narody, bazujący na różnicach etnicznych i kulturowych, nieistotnych z punktu widzenia biologicznej jednorodności gatunku, ograniczający możliwości porozumienia, a tym samym rozwoju, i w rezultacie szanse na przetrwanie w zmiennym środowisku bądź przystosowanie tego środowiska do naszych potrzeb.
Celem, jaki należało osiągnąć, była powszechna akceptacja postępu i zgoda na jego urzeczywistnienie, wdrukowana w samą istotę człowieczeństwa. Próbowano ją uzyskać już dawniej, lecz nikomu się to nie udało. Wszystkie te próby kończyły się ludobójstwem i umocnieniem władzy dyktatorów. Teraz jednak będzie inaczej, ponieważ zabiera się za to najgenialniejszy człowiek na świecie!
Aby zmienić cokolwiek w środowisku naszego życia, potrzeba pieniędzy. Dotyczy to budowy domów, mostów, a także przebudowy całego świata. Nasz bohater, Superman, prekursor nowych idei, poradził sobie z tym problemem dość łatwo. Majątek odziedziczony po rodzicach zainwestował na rynkach, stworzył własną kryptowalutę i pomnażał pieniądze powierzane mu przez innych ludzi. Zbudował własne imperium medialne, uzyskując znaczący wpływ na opinię publiczną. Umieścił na orbicie Ziemi wiele satelitów przekazujących informacje do wszystkich jej zakątków. Nie zrobił tylko jednego – tego, co wszyscy jego poprzednicy. Nie stworzył własnej armii i nie został dyktatorem. Dlaczego? Bo nie cierpiał naśladownictwa i droga, którą obierał dla rozwiązania problemów, musiała być oryginalna. Nie chciał zmieniać ludzi pod przymusem. Zamiast tego postanowił wykorzystać i rozwinąć wiedzę, jaką zgromadziliśmy o samych sobie, a ściślej mówiąc, o tych naszych organach, które decydują o naszym postępowaniu – mózgach. Postanowił zbudować z nich wszystkich jeden organizm, który oddycha, czuje i myśli, we wszystkich sprawach ich dotyczących, jak jeden człowiek.
W tym celu zaangażował się w wiele przedsięwzięć i założył wiele spółek. Największą i najważniejszą z nich było globalne przedsiębiorstwo, znane jako Si-Ej-Aj lub CAI – Computer-Aided Imagination Ltd. W nim zatrudnił swych najzdolniejszych ludzi, jemu też przypisał najważniejszą rolę w realizacji swego celu. Praktyczną stroną przedsięwzięcia natomiast zajmował się jego podmiot zależny – fundacja „Terra”.
EKSTERRA
Pewnego deszczowego ranka Michał, młody fizyk, doktor z Uniwersytetu Katowickiego, siedział w swym samochodzie podłączonym do ładowarki, na wzgórzu, przy wjeździe do niewielkiej osady koło Cieszyna. Jechał z czeskiej Ostravy do Krakowa, gdzie miał odwiedzić siostrę. Siedząc na „ekologicznie skórzanym” fotelu swojej terenowej toyoty, spoglądał na strugi deszczu spływające po szybie auta. Myślał o zygzakowatych liniach rysowanych na szkle przez wodę, zastanawiając się, dlaczego czasami dwie, początkowo rozbiegające się, krople po dziesiątkach zakrętów i skrzyżowań nieoczekiwanie spotykały się przy dolnym brzegu szyby, obok spryskiwacza. Wszystkie strużki zasadniczo zbiegały w dół, często się krzyżując i z powrotem rozjeżdżając, ale te dwie po spotkaniu płynęły razem, pogrubionym strumieniem, na brzeg gumowej uszczelki. Przypadek czy konieczność? Problem z zakresu statystyki czy hydrodynamiki?
Z zamyślenia wyrwało go uderzenie pioruna, całkiem blisko. Burza rozkręcała się, kłębiaste chmury o barwie ołowiu wylewały z siebie potoki wody, które mogły za chwilę zamienić wzgórze w wyspę. Szum ulewy zagłuszał odgłosy przejeżdżających samochodów. Spojrzał na zegar w kokpicie: to była pora, o której powinien już przynajmniej zbliżać się do Krakowa. Niestety, wskaźnik stanu ładowania pokazywał dopiero czterdzieści dwa procent. Do pełnego naładowania posiedzi tu jeszcze pół godziny.
Z bocznego schowka wyjął komórkę, by przejrzeć poranne wiadomości. Jeden z nagłówków zaciekawił go: Słynny HEKATONCHEJR powrócił. Wiktor Hartwig, dyrektor europejskiego oddziału CAI Ltd., po blisko miesięcznym pobycie w siedzibie koncernu w Los Angeles dziś rano wylądował w Warszawie. „Sturękiego” przywitało na lotnisku liczne grono entuzjastów i adeptów Interry… Powyżej widniało zdjęcie otyłego mężczyzny z twarzą buldoga, oczekującego na odbiór walizki na lotnisku w Warszawie.
Kolejna błyskawica rozjaśniła przestrzeń przed samochodem, ukazując kilka pojazdów przejeżdżających pobliską drogą. Prowadziła ona z wioski w kotlince otoczonej górami, zakręcając wokół wzgórza, na którym była stacja. Wioska, widoczna przy drugim jej krańcu, zajmowała rozległy plac, nad którym górował ceglany, średniowieczny kościół z dzwonnicą, stojący przy głównej ulicy. Na dzwonnicy można było dojrzeć kołyszący się dzwon, którego dźwięki przebijały się przez szum deszczu w przerwach między grzmotami. Na drodze przed kościołem zwrócił jego uwagę osobliwy widok: kolumna ludzi idących szeregami, w odświętnych ubraniach. Prowadził ją ksiądz ubrany w czarną pelerynę, niosący przed sobą wielki drewniany krzyż z wieńcem kwiatów zawieszonym na ramionach. Za nim, nie zważając na pogodę, szła duża grupa osób wystrojonych w garnitury i kolorowe suknie, pod parasolami wykręcanymi przez wiatr. Na czele pochodu, obok księdza, szły dzieci, rozsypując kwiaty unoszone przez wiatr, fruwające wokół nich, z których bardzo niewiele spadało pod nogi idących rodziców.
Który dziś mamy? Aha, Boże Ciało!
Mimo bardzo niesprzyjającej pogody procesja złożona z około setki osób śmiało maszerowała wokół kościoła. Wiatr wywracał parasole na lewą stronę, deszcz zamieniał odświętne garnitury w peleryny, po których spływała woda. Niebaczni na to mieszkańcy wioski śpiewali pieśni, zatrzymując się i przyklękając obok rozstawionych przy drodze, pod prowizorycznymi baldachimami, świętych obrazów. Na domiar złego, drogą w dół płynął wartki strumień wody, podmywając stopy idących.
Bateria powoli osiągała stan dopuszczający dalszą jazdę. Michał potrzebował osiemdziesięciu procent mocy, aby dojechać do Krakowa, jednak bezpieczniej byłoby wyjechać po pełnym naładowaniu. Brakowało jeszcze piętnastu minut.
Sięgnął do pulpitu i wybrał numer siostry. Telefon długo dzwonił, aż wreszcie coś zaskrzeczało.
– Michał. Skąd dzwonisz?
– Z samochodu, jadę do ciebie. Ze Szwajcarii.
– Misja się udała?
– Lepiej, niż myślałem.
– Cieszę się. Kończę dyżur. W domu będę dopiero za godzinę, przez te korki.
– Ja też nie wcześniej. Też korki i jeszcze ładowanie samochodu. Do zobaczenia.
– Cześć.
Ciekawe, kto pierwszy tam dotrze – pomyślał jeszcze. W razie czego mam klucz do domu. Być może zdążę zaparzyć jej kawę, zanim dojedzie.
Michał miał trzydzieści pięć lat, pracował na zlecenie armii NATO, w zespole prowadzącym badania nowych rodzajów broni. Wracał ze Szwajcarii, gdzie domawiał szczegóły spotkania, na którym miała zostać podjęta decyzja o przyszłości bomby termobarycznej, opracowanej przez zespół, w którym pracował. Projekt ten był już na ukończeniu i pozostało tylko przetestować skuteczność nowej broni na poligonie. Od sukcesu tego testu zależała przyszłość projektu i zaangażowanych weń osób.
Gdy po raz kolejny spojrzał na kokpit, ucieszył się.
– Naładowany, można jechać – mruknął pod nosem.
Wyszedł z samochodu, żeby odłączyć kabel. Kiedy wrócił, niebo rozcięła błyskawica. Biała, oślepiająca igła wbiła się w szczyt dzwonnicy kościoła. Z dachu wieży buchnęły płomienie. Widząc to, proboszcz przerwał procesję i zakasawszy sutannę, rzucił się biegiem na plebanię. Niektórzy ze zgromadzonych pognali za nim, inni rozbiegli się do swoich domów. W tej samej chwili ziemia zadrżała od grzmotu.
Do drzwi domu prowadziły trzy schodki pokryte ceglaną terakotą i z boku obramowane rozłożystym cyprysem przycinanym w stożek jeszcze przez Krystiana, byłego partnera siostry Michała, Gryzeldy, który wyprowadził się kilka lat temu. Od tego czasu cyprys zdążył już się zdeformować, z boku wyrosły mu gałązki, które wymagały przystrzyżenia. Siostrze brakowało czasu, by się tym zająć. Jako lekarz często dyżurowała w szpitalu, były jeszcze wywiadówki w szkole… Jej córka Klaudia średnio entuzjazmowała się nauką – przypomniał sobie to, co kiedyś od niej usłyszał.
Na małym podwórku przed domem w szerokich kałużach chlupała woda. Ominął domofon i poszedł prosto do drzwi. Garaż był otwarty, więc Gryzelda chyba właśnie przyjechała. Była więc pierwsza!
Grube dębowe drzwi były zamknięte, ale nie zawracał sobie głowy dzwonkiem. Wyjął „zapasowy” klucz z kieszeni, który dostał od siostry dawno temu, gdy się tu wprowadziła z Krystianem, swoim partnerem, i przekręcił go w ozdobnym mosiężnym zamku. Stanął na chwilę w miniaturowej sieni z boazerią, zrzucając mokasyny i jednocześnie odruchowo sięgając po miękkie, wykładane owczą wełną kamasze.
– To ja! – ogłosił na progu swoje przybycie, lecz nie doczekał się odpowiedzi. Zrobił więc kilka kroków w głąb masywnego, wypełnionego ciepłym brązem salonu, aż od łazienki dobiegł go szum wody z prysznica. Chyba się kąpie – pomyślał, rozglądając się.
Błyskawicznie wślizgnął się do małej kuchni, wlał wodę do czajnika i włączył go. Z aktówki wyjął paczkę kawy, którą przywiózł ze Szwajcarii, z szafki zaś dwie filiżanki. Gdy woda zagotowała się, wsypał do nich kawę, nalał wrzątku i postawił w salonie, na zgrabnym, orzechowym stoliku. Obok filiżanki siostry położył jej ulubioną szwajcarską czekoladę.
Przy stole stał szeroki skórzany fotel. Obok włączonego laptopa leżała na nim rzucona niedbale półotwarta torebka. Odsunął przedmioty, usiadł i odchylając głowę do tyłu, masował zdrętwiały w samochodzie kark.
Klaudia pewnie odrabia lekcje na górze – pomyślał o swojej dziesięcioletniej siostrzenicy.
Od strony łazienki zgrzytnęła klamka i dobiegły go kroki.
Skurczył się za oparciem fotela, by nie było go widać.
– Czy ktoś tu jest? – zapytał znajomy głos. Gryzelda stała na progu salonu, patrząc z niedowierzaniem w parującą filiżankę na stole.
– Michał? – zapytała ze zdziwieniem.
Podeszła do stolika i napiła się kawy.
– Świetna kawa!
Rozejrzała się dokładniej.
– Wiem, gdzie jesteś! Wlazłeś za fotel, cwaniaku.
W chwilę później stała przed nim w szlafroku, wysmukła, starsza o całe sześć lat, oglądając go swymi ciepłymi, brązowymi oczami zza cienkich, drucianych okularów. Gryzelda, jego siostra. Zawsze gdy przed nią stawał, czuł się trochę tak, jakby witał się z matką. To samo spojrzenie, ten sam „stanowczy”, prawie męski uśmiech.
Wycałowali się serdecznie, z głośnym cmokaniem, w czoło i oba policzki. Potem Michał objął ją ramionami i wyściskał. Na koniec Gryzelda, oparłszy dłonie na jego barkach, trzymając go krzepko na długość wyprostowanych ramion, wpatrywała się w niego z szerokim uśmiechem.
– Poczekaj. Zaraz zrobię śniadanie, ale najpierw dokończę twoją kawę.
– Okej – przytaknął.
Gryzelda wróciła do stolika. Pochyliła głowę nad filiżanką.
– Pachnie zagranicą.
– Wydaje ci się. To zwykła kawa.
Pociągnęła długi łyk. Wykrzywiła się.
– Tak, masz rację, zwykła. Czarna i gorzka. – Wykrzywiła twarz jeszcze bardziej. – Taka jak ty, włóczykiju. Włóczysz się po świecie i nie odzywasz do mnie przez cały rok.
Michał rozmasował twarz, ukrywając ją w dłoniach.
– Przesadzasz! – zaripostował. – Ale masz trochę racji. Cóż, pracuję. Chodzę głodny i niedospany. – Spojrzał na nią z wyrzutem. – Ale skoro mówisz o śniadaniu, zdradzę ci, że nocą, kiedy już zasnę, co rzadko się zdarza, śni mi się, wiesz co? Na przykład wczoraj… śnił mi się stół w kuchni, u mamy, i taki wielki omlet z sześciu jajek, jaki lubiłem kiedyś, pamiętasz?
– Omlet u mamy? Pewnie, że pamiętam. Ze śmietanką?
Michał zamyślił się.
– No jasne. Przecież mnie znasz.
Popatrzyła na niego z dobrotliwą i odrobinę ironiczną miną. Uśmiechnęła się z przekąsem.
– Oczywiście. Znam wszystkich swoich stałych pacjentów. A takich stałych jak ty mam tylko dwóch…
To go zaciekawiło.
– Aha, więc jestem twoim pacjentem. A kim jest ten drugi? Krystian?
Roześmiała się i wzruszyła ramionami.
– Mówię o pacjentach. Krystian był moim lekarzem!
Michał zmarszczył brwi.
– Tak? Leczył cię? A na co chorowałaś?
– Na zaufanie do facetów.
– Aha… – Pokiwał głową ze zrozumieniem. – A kto teraz jest twoim lekarzem?
Tylko poruszyła ustami. Stała już przy kuchni, rozbijając jajka do głębokiej patelni. Jej odpowiedź utonęła w skwierczeniu rozpływającego się tłuszczu.
Przyglądał się jej ciekawie, gdy krzątała się po małej kuchni, wybierając mu z miski największe jaja, kroiła w kostkę ziemniaki i cebulę i wsypywała jeden składnik po drugim do masywnej, podobnej do misy patelni. Na szlafrok nałożyła teraz fartuch, którego brzeg falował nad jej szczupłymi udami. Nawet na tę odległość biło od niej przyjemne ciepło jakby przeniesionego w czasie ich domowego ogniska.
– Twoje marzenie się spełniło.
Omlet był gruby, z sześciu jajek, oblany słodką śmietaną i nakryty listkiem sałaty. Ściśle według domowego przepisu. Podała mu go i wyszła do sąsiedniej sypialni, żeby się ubrać.
– Nie zjedz wszystkiego, zostaw trochę Klaudii! – rzuciła mu jeszcze na odchodnym.
Chciał ją zapytać, gdzie się podziewa jego siostrzenica. Na dole jej nie było, telewizor był wyłączony, a na podłodze nie poniewierała się ani jedna lalka. Dziewczynka uprzedziła go jednak po paru minutach, schodząc z góry.
– Witaj, gruby wujku. Co wcinasz?
Milczał przez chwilę, przełykając.
– Cześć. Wcinam mój ulubiony placek. Chcesz trochę? – odparł z pełnymi ustami.
– Ee, nie.
Nic więcej nie mówiąc, dała mu buziaka, zasiadła obok niego przy komputerze i natychmiast pogrążyła się w walce z żarłocznymi potworami o pięciu żywotach.
Kim była dla nich matka? Zastępowała im oboje rodziców właściwie od dziecka. Ojca, który opuścił ich w czasach jego niemowlęctwa, znał Michał tylko z opowieści Gryzeldy i z tych kilku zdjęć i pamiątek pozostałych po nim w domu. Najważniejszy z nich był samochód – dostawczy fiat, który matka do dziś prowadziła. Ona nauczyła ich wiązać buty, pływać, grać w futbol i koszykówkę, zmieniała opony w samochodzie, naprawiała drzwi do garażu, smażyła im omlety, piekła ciasta i pizze. Wszystko robiła perfekcyjnie i tego samego starała się ich nauczyć. Nigdy się na swój samotny los nie użalała, nie rozpieszczała ich, ale też nie była nadmiernie surowa. Była po prostu all in one – tatusiem i mamusią w jednym. Nigdy nie poznali innej rodziny.
W czym Gryzelda jest do niej podobna? – zadał sobie pytanie. W tym, że tak jak ona sama wychowuje swoje dziecko.
Siedząc przy stole obok swej siostrzenicy, przyglądał się jej, jak tłukła paluszkami klawiaturę, ze wzrokiem wbitym w ekran – bardziej kolorowy i zajmujący niż ołtarz Buddy. Z profilu wyglądała jak elektroniczna lalka, rumiana, z długimi blond włosami, łagodnie rozścielonymi na szczupłych plecach. Rozemocjonowana, grzebała w klawiszach, śląc długie serie pocisków w ekran pełen kosmatych stworów. Monitor wypełniał całe jej pole widzenia, jakby wszystko wokół niego było złudzeniem. Nawet nie zezowała w jego kierunku.
To dobrze – pomyślał – przyjrzę się teraz dokumentom.
Powoli wstał, zaniósł pusty talerz do kuchni i położył go w zlewie. Narzucił płaszcz, stopy wetknął do połowy w buty i kuląc się przed deszczem, wybiegł do samochodu. Po kilku minutach wrócił stamtąd, trzymając walizkę z laptopem i aktówkami. Położył to wszystko na stole i dopiero wtedy spojrzał na swoje nogi. Niestety, nadal tkwiły na nich w połowie założone buty, ociekające teraz błotem z ogródka. Na podłodze porobiły się błotniste ślady.
– Klaudia, gdzie mama trzyma ścierki?
Dziewczynka uniosła głowę znad ekranu, jednak nie odpowiedziała. Jej zainteresowanie wzbudził przyniesiony laptop ze stosem teczek, opatrzonych dziwnymi, anglojęzycznymi napisami.
– Wujku, zagramy?
– Później. Teraz potrzebna mi ścierka, żeby sprzątnąć ten brud z podłogi.
Wstała i przeszła do kuchni. Przyniosła stamtąd kawałek materiału. Rzuciła mu go pod nogi.
– Wujku, ale pokażesz mi film?
– Film nie jest dla dzieci. – Wycierał błoto z podłogi, wytarł też buty i postawił je w sieni. Kiedy wrócił, pokrywa laptopa była już otwarta i trwało podłączanie zasilacza.
– Wujku, on nie odpala, padła bateria. Gdzie to się wkłada? – W ręku trzymała wtyczkę.
Wyjął jej zasilacz z rąk, włożył wtyczkę w otwór zasilania komputera i rozejrzał się po ścianie w poszukiwaniu gniazdka.
– Wujku, podłączę, ale pokażesz mi film?
– Bateria musi się naładować.
Znalazł wreszcie gniazdko, ale tkwiła w nim wtyczka od komputera dziewczynki. Co teraz?
– Wiem, co zrobimy. Najpierw pogramy w twoją grę, a potem ty odrobisz lekcje, a ja popracuję. Zgoda?
– Zgoda, ale pomożesz mi w lekcjach. I pokażesz film.
– Okej.
Kliknęła kilka razy, przebiegła palcami po klawiaturze. Wyświetliła mu prezentację potworów, z którymi zmierzy się na poziomie trzynastym. Następnie zresetowała grę, żeby mógł zacząć od poziomu pierwszego. W tej partii wcielił się w Rycerza spacerującego po łące, obok którego krążył groźny Ludojad. Był to odrażający typ, o szerokich barach, obwisłych ramionach i wystających przednich zębach. Potwór był odporny na wszelką broń maszynową. Żeby go uśmiercić, należało najpierw odnaleźć różdżkę światła, a potem skierować ją wprost w niego, wpisując tajemne zaklęcie – imię potwora, które również trzeba było odgadnąć. Na szczęście nie musiał prosić dziewczynki o pomoc.
– Różdżka jest pod tym kamieniem, obok rzeki. Ale żeby ją podnieść, musisz pokonać Glonojada.
– Oczywiście.
Glonojad był oślizgłym, oblepionym błotem ropuchem strzelającym żółtą ropą; jego trafny strzał zmniejszał siłę Rycerza, a po czterech trafieniach grę trzeba było wznawiać. Gdy w końcu Tycerz go dopadł, wymierzył mu potężny cios siekierą, po którym jego głowa odpadła od ciała, a z szyi popłynął czerwony płyn.
– Brawo, wujku, załatwiłeś go – szepnęła z podziwem dziewczynka. – Ale zobacz, głowa mu strzela, on jeszcze żyje. Dopraw go tą maczugą, bo cię opluje.
Posłusznie chwycił leżący w pobliżu blok skalny i wziąwszy potężny zamach, roztrzaskał Glonojada na kilka fragmentów zatopionych w czerwonej mazi. Potem, w taki sam sposób jak przy podnoszeniu maczugi, uniósł kamień i rzucił nim w potwora. Rozbłysk światła pod kamieniem wskazał mu miejsce ukrycia różdżki. Trzymając ją w rękach, Rycerz usiłował odgadnąć imię potwora. W tym celu należało rozwiązać anagram z liter rozsypanych w wyświetlonym okienku: WJTÓATAT.
„TWÓJ TATA” – wpisał po chwili namysłu.
„GRATULACJE!” – ogłosił wielkimi literami napis. „TERAZ MOŻESZ ZMIERZYĆ SIĘ Z LUDOJADEM”.
– Z Ludojadem zmierzymy się w następnej grze – poinformował zachwyconą dziewczynkę. – Czas na lekcje.
– A film?
– Najpierw ja go obejrzę. Potem obejrzymy go razem.
***
Wyjął wtyczkę komputera z gniazdka i wsunął tam zasilacz. Kliknął ikonę „PROJEKT MINOTAUR” i otworzył plik „Badania wstępne”.
Celem badania jest pomiar siły wybuchu zainicjowanego w zawiesinie powietrznej 3-amylo-8-butylo-tetra-alfa-dimetylo-benzoftalaminy jako metody niszczenia betonowych zapór stałych, zlokalizowanych na otwartym terenie, o wysokości nieprzekraczającej 160 stóp, w promieniu 1.5 mili od miejsca eksplozji. W ramach projektu zbadano również skuteczność inicjacji zapłonu zawiesiny powietrznej 3-amylo-8-butylo-tetra-alfa-dimetylo-benzoftalaminy przez opracowany w tym celu gazowy aktywator światłoczuły.
Przewrócił kilka stron. Były tam obliczenia, wykresy, odwołania do dokładniejszych badań, opisanych w części szczegółowej. Na koniec dotarł do ostatniej:
Nowatorski charakter projektu polega na oryginalnym, nienotowanym wcześniej w literaturze, wykorzystaniu do zapłonu bomby kontrolowanej eksplozji w zawiesinie powietrznej aktywatora zmieszanego z materiałem wybuchowym. Warunkiem wstępnym eksplozji aktywatora, inicjującej detonację bomby, jest osiągnięcie optymalnej wartości jego stężenia w powietrzu, co możliwe jest od chwili powstania zawiesiny powietrznej aktywatora i materiału wybuchowego. Fakt ten jest źródłem znacznej przewagi przedmiotowej bomby nad analogicznymi bombami konwencjonalnymi, a nawet wcześniej opracowanymi bombami próżniowymi, umożliwiając sterowanie strefą zniszczeń i kontrolowane rozszerzanie jej na coraz to nowe obszary penetracji materiału wybuchowego.
Na świecie jest już mnóstwo bomb – pomyślał – więc ta, nie najsłabsza i nie najmocniejsza, niewiele zmieni. To przecież nie bomba masowego rażenia, równająca miasto z ziemią w kilka sekund, nie wywołuje wstrząsów tektonicznych, nie rozsiewa bakterii wąglika, nie zatruwa wód gruntowych, nie zaraża dżumą. W zasadzie najlepiej działa w zamkniętych obiektach, wysysając z nich tlen i podgrzewając do kilkuset stopni. Z łatwością można ją przerobić na automat do produkcji grzanek. Zrumieni je nie tylko na powierzchni, ale w całej objętości, nadając grzance chrupiący smak. Może i chipsy dałoby się produkować w ten sposób? – uśmiechnął się na tę myśl.
– Chyba dobrze się bawisz?
Podskoczył raptownie, unosząc wzrok. Naprzeciw niego stała Gryzelda, uśmiechając się szelmowsko. Wysuwała sobie krzesło. Zamiast szlafroka miała teraz na sobie puszysty wełniany sweter w kolorze zgniłej zieleni i czarne legginsy – biodrówki, opinające biodra szerokim pasem. Wyglądała „strzeliście”, jeszcze bardziej „męsko” niż wcześniej.
– Nie, coś ty! Pracuję – rzucił trochę niepewnie, odruchowo się prostując. Powoli podnosił na nią wzrok, ogarnął nim jej nogi, szczupłe biodra opięte pasem, długą szyję, na koniec spojrzał jej prosto w oczy i z powagą w głosie stwierdził: – Ależ ty jesteś chudzielec!
Wyprostowała się, jeszcze bardziej wysmuklając swoją szczupłą sylwetkę na tle szerokiego okna. W jednej chwili jej rysy złagodniały, a oczy rozbłysły mocniej.
– Tak mówiła mama wiele lat temu, pamiętasz? – Jej głos drżał. – Naturalnie, że pamiętasz, przecież ją teraz przedrzeźniasz. A co mówiła o tobie? Ostatnio tak: „Michał – życie przekichał”.
– Naprawdę? – zmieszał się. – No cóż, mama rzadko się myli. Być może ma rację, ale nie sądzę. A jak to uzasadnia?
– To proste. Samotny facet z trzydziestką na karku, po uszy w długach. Wieczny marzyciel, zawsze goni za mrzonkami. Taki typowy produkt dzisiejszych czasów.
– Oczywiście: „Wziąłby się wreszcie do uczciwej pracy. Ludzi leczyć, domy budować”. Ty w jej ocenie masz uczciwą pracę, rodzinę. Tak mówiła, dopóki się nie rozwiodłaś.
– A teraz co o mnie mówi?
– „No tak, w życiu nie zawsze się układa. Dobre intencje nie idą w parze z rozsądkiem. Gdyby Krystian był rozsądniejszy…”
Roześmieli się oboje.
– Trudno ją za to winić. Nie ma bieżących informacji, bo rzadko się widujemy. Ale z tymi moimi długami to mocno przesadziła.
Gryzelda uniosła brwi i spojrzała na niego badawczo.
– Czyżby?
– Wkrótce się o tym przekona. I ty też.
– Bzdura.
– Nie.
– W takim razie policzmy. – Zmrużyła oczy. Prawą dłoń zacisnęła w pięść i wystawiła przed twarzą. Rozprostowała kciuk. – Dom zbudowałeś na kredyt.
– Tak.
– Do dziś spłacony zaledwie w kilkunastu procentach.
– Ale dwieście tysięcy wziąłem z kasy pożyczkowej na uczelni. Bez oprocentowania.
– Spłaty potrącają ci z pensji.
– Tak.
Rozprostowała palec wskazujący.
– Ostatnio kupiłeś samochód. Amerykański.
– Zgadza się. Kupiłem go w Stanach. Ma niezły zasięg i osiągi. Tapicerka w skórze, podgrzewane fotele, kamery z przodu i z tyłu. Sam parkuje i zatrzymuje się pod światłami.
– Sam się prowadzi?
– Nie, jeszcze nie. Taki będzie następny. Kiedy go kupię, ten oddam tobie. – Jeszcze raz obdarzył ją tym swoim uroczym uśmiechem, który zapamiętała z dziecinnych czasów, gdy tłumaczył jej, że ma za marny rower, by pojechać z nim na wycieczkę.
– Spłacony?
– Niezupełnie. Zostało jeszcze jakieś trzydzieści procent.
– A za co kupiony?
– Za nagrodę. Wymyśliłem sposób pomiaru naprężeń w płytach tektonicznych. Pomaga w przewidywaniu trzęsień ziemi. Dostałem za to w nagrodę dziesięć tysięcy dolarów. Wziąłem z banku jeszcze piętnaście tysięcy i kupiłem samochód.
– W takim razie pozostało ci do spłacenia niewiele. Jakiś milion za dom i ze dwieście tysięcy za meble i wyposażenie, prawda? Może więcej, bo kanapy zamawiałeś w Monachium.
– Kocham autentyczny biedermeier. Kupiłem tam też na pamiątkę taką małą akwarelkę Schielego: Modląca się dziewczynka. Pięć tysięcy euro.
To ją zaskoczyło. Nagle straciła samoopanowanie, zmrużyła oczy, zaczerwieniła się i aż podskoczyła z wrażenia.
– Schielego? To cudowne! Gdzie ją powiesiłeś?
– Oczywiście w salonie, to taki skromny arkusik w grubej ramie. Przyjedź, to ci pokażę. Jest na nim sygnatura: Egon Schiele, 1905. Kiedyś widziałem u ciebie kopię tego obrazu, więc gdy zobaczyłem oryginał, od razu go sobie przypomniałem.
– U mnie? Jaką kopię?
Zamyślił się.
– O ile sobie przypominam… – obrócił się raptownie i wskazał palcem na schody – wisiała tam, na antresoli. Może nadal wisi?
– Ach, ta… Nie, nie wisi, oddałam ją Krystianowi. Malarstwo to jego specjalność. – Jej podniecenie opadło tak samo szybko, jak powstało. – Ile już mamy? Milion do półtora? – zapytała chłodno.
– Półtora, może z niewielkim hakiem.
– A więc?
– Mówisz tylko o jednej stronie rachunku. O stronie „winien”. Warto też spojrzeć na jego drugą stronę.
Uśmiechnęła się dobrodusznie.
– Oczywiście, nic prostszego. – Zakasłała. – A więc… tydzień temu nastąpił przełom. Doznałeś olśnienia. Teraz już wiesz, jak zarobić miliony. Genialny wynalazek, który przeniesie cię do historii. Taki jak ten, który ogłosiłeś w zeszłym roku: elektrownia wodna, co ogrzewa dom za darmo. Jak to opisałeś? – przerwała, by wygładzić fałdę na obrusie.
– Przypomnę ci. Turbina w kształcie walca z mikrootworami, obraca się w wodzie bardzo szybko, wytwarzając bąbelki próżni. – Dla wzmocnienia wrażenia uniósł ramiona i młócił nimi przed twarzą. – Podobne zjawisko zaobserwowano na łodziach podwodnych, bąbelki powstają podczas bardzo szybkich obrotów śruby napędowej. Woda wypełnia te bąbelki w ułamku sekundy i w wyniku trylionów mikroimplozji powstaje ciepło. Woda nagrzewa się.
– No właśnie. – Gryzelda wzniosła ręce gestem kapłana. – Turbina o sprawności tysiąc procent! Za każdy dżul energii dostajemy dziesięć dżuli. Energia za darmo, rewolucja w energetyce. Ostateczny ratunek dla twoich długów! Tylko… nie uwzględniłeś tarcia.
Podczas tego całego wywodu Michał uśmiechał się szeroko, jednak na końcu lekko się zaczerwienił. Pocierał dłońmi o kolana.
– Uwzględniłem, ale nie przewidziałem pewnych zjawisk nieliniowych. W obliczeniach wziąłem pod uwagę tylko najważniejsze oddziaływania, tarcie i lepkość, nie przewidziałem pośrednich efektów tarcia. W rezultacie równanie różniczkowe drugiego stopnia, które rozwiązałem, było za bardzo wyidealizowane. Eksperyment wykazał, że gdy obroty turbiny przekroczą pewną wartość, efekty trzeciego i wyższych rzędów rosną na znaczeniu i przy około stu tysiącach obrotów na minutę zaczynają ograniczać wydajność. Poniżej tej granicy turbina działa i produkuje energię, tylko z mniejszą wydajnością.
– Działa? W takim razie gdzie są twoje miliony?
– Podobny wynalazek zgłosili już do opatentowania Chińczycy. I stosują go, zdaje się, w wodociągach.
– Szkoda. Ale to chyba nie koniec twoich poszukiwań?
Wyprostował się, splatając dłonie na czubku głowy. Westchnął.
– Nie wiem… Wynajdywanie rzeczy w pojedynkę nie ma chyba sensu. To już nie są czasy Tesli czy Steve’a Jobsa. Na którymś etapie zawsze znajdzie się jakaś potężna korporacja, organizacja, agencja rządowa, która przeprowadzi dokładniejsze badania, zbuduje lepszy prototyp i udowodni, że pierwsza wszystko odkryła. Drapał się teraz w czubek głowy, marszcząc brwi. Patrzył tak smutno, że siostrze zrobiło się go żal. – Oczywiście – konkludował – lubię swoją pracę i nie zamierzam z niej rezygnować. Muszę jednak wyciągnąć wnioski z dotychczasowych niepowodzeń i zmienić trochę metody pracy. Jest takie przysłowie: jeśli nie możesz pokonać swoich konkurentów, to się do nich przyłącz.
– Tak więc – ciągnęła Gryzelda – co teraz zrobisz?
Podsunęła mu talerz z ciastkami. Odruchowo chwycił jedno z nich i schrupał.
– Nawiążę współpracę z NATO, z Amerykanami – odparł, przełykając. – Chcę im sprzedać swój pomysł. – Szerokim gestem wskazał rozłożoną na stole dokumentację. – Zupełnie nowy wynalazek, opracowany na zamówienie, w branży, gdzie dolary płyną rzeką…
Jednostajny szum, który dotąd słyszeli, urwał się raptownie i od strony schodów rozległy się trzy krótkie piśnięcia, podobne do sygnału budzika.
– Wiesz co? – przerwała mu, wstając.– Właśnie skończyło się pranie. Zejdę teraz na chwilę do pralni, zaraz wrócę i posłucham twojej opowieści do końca. Okej?
Uśmiechnął się.
– Jasne. Pomogę ci wieszać – odparł, mrugając do niej porozumiewawczo.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
Dziury w ziemi
ISBN: 978-83-8313-973-9
© Grzegorz Mórdas-Żyliński i Wydawnictwo Novae Res 2024
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.
REDAKCJA: Dominika Synowiec
KOREKTA: Angelika Kotowska
OKŁADKA: Krystian Żelazo
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Grupa Zaczytani sp. z o.o.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.
Opracowanie ebooka Katarzyna Rek