Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W mglisty wieczór, angielskimi drogami pokrytymi błotem, Jane Eyre przybywa do Thornfield Hall. Ma osiemnaście lat i nie wie, że jej życie znalazło się właśnie w punkcie zwrotnym. Sierota, wychowywana przez nienawidzącą jej ciotkę, została wysłana do szkoły z internatem, gdzie pozostała osiem lat — najpierw jako uczennica, a potem nauczycielka. Jej silny i niezależny charakter, który zapewnił jej reputację zbuntowanej dziewczynki, odpowiadając na wezwanie świata, skłonił ją do opuszczenia opresyjnych murów Lowood w poszukiwaniu posady guwernantki w prywatnym domu. W Thornfield Hall Jane zaopiekuje się małą Adelą, protegowaną pana Rochestera, mężczyzny po czterdziestce, o surowych rysach i niekonwencjonalnym sposobie bycia. Dla Jane nowy dom stanie się prawdziwą szkołą życia. Doświadczy tu niezależności i spokoju, którymi nigdy wcześniej się nie cieszyła. Lecz przede wszystkim pozna miłość pana Rochestera — wszechogarniającą, zmysłową i nieuchronną miłość od pierwszego wejrzenia.
Dziwne losy Jane Eyre (tytuł ang.: Jane Eyre: An Autobiography) to wydana w 1847 roku pod pseudonimem Currer Bell powieść angielskiej pisarki, Charlotte Brontë. Książka, która okazała się wielkim sukcesem literackim i zdobyła ogromną publiczność, do dziś cieszy się popularnością na całym świecie.
Historia napisana została w formie autobiograficznej, a jej główna bohaterka, tytułowa Jane Eyre, zwraca się bezpośrednio do czytelnika. Powieść zawiera pogłębioną analizę ewolucji bohaterów — zarówno z moralnego, jak i emocjonalnego punktu widzenia. Autorka wnikliwie portretuje „świat kultury” (doskonała wiwisekcja rozmaitych aspektów funkcjonowania społeczeństwa brytyjskiego i życia epoki) i „świat natury” (dopracowane stylistycznie opisy przyrody). Dziwne losy Jane Eyre opowiadają historię edukacji sentymentalnej młodej, angielskiej guwernantki, sieroty skromnego pochodzenia, która poszukuje miłości, dążąc jednocześnie do niezależności — ale powieść ta przynosi znacznie więcej…
Fabuła książki obejmuje trzy zasadnicze okresy: dzieciństwo Jane, spędzone z ciotką i kuzynami, którzy jej nie kochają, a później w ponurej Lowood School, gdzie zostaje nauczycielką; pracę w charakterze guwernantki małej dziewczynki w Thornfield Hall oraz stopniowe narodziny i pogłębianie się uczucia, które zwiąże ją z panem Rochesterem, w atmosferze oczekiwania, tajemnicy i tragedii; etap samostanowienia Jane, które prowadzi ją do nowej wiedzy i doświadczeń, a ostatecznie do wyboru życiowej drogi. Jane Eyre jest obdarzona żywą inteligencją, pomagającą jej poruszać się w konformistycznym i bezwzględnym społeczeństwie, w którym zresztą żyła sama Charlotte Brontë — powieść jest w istocie dziełem częściowo autobiograficznym. Moralna prawość Jane nie pozwala jej na kompromisy etyczne i dziewczyna zmuszona jest zrezygnować z miłości. Mimo tego dramatu, po krótkim okresie trudów, Jane bierze życie z powrotem w swoje ręce, podążając za swoimi przekonaniami i nie dając się sprowadzić na manowce. Czy rygor moralny, poświęcenie i pokora doprowadzą ją w końcu do upragnionego szczęścia?
Tytułowa bohaterka, osierocona w wieku trzech miesięcy, stara się wymazać smutne wspomnienia całkowicie pozbawionego uczuć dzieciństwa. Doświadczenia życiowe nauczyły ją, że pieniądze szczęścia nie dają, a jedyne, czego naprawdę pragnie, to kochająca rodzina. Jane ma naturę pełną pasji i odważny charakter, przepojony wartościami wolności i niezależności, ale ma też zdrowe moralnie sumienie i silną, chrześcijańską determinację. Połączenie wszystkich tych cech doprowadzi do dramatycznego konfliktu wewnętrznego, jaki zrodzi się w sercu i myślach bohaterki. Czy uda jej się go rozwiązać? Jane Eyre to uderzająco współczesna, bliska nam kobieta o niezwykle otwartym umyśle, wyprzedzająca zdecydowanie swoją epokę, obdarzona niezłomną wolą, niezniszczalnym organizmem i niezaprzeczalnym wdziękiem —- mimo skromnej postury i niedoskonałości urody, jaką obdarowała ją natura. Zarazem jednak to osoba delikatna, wrażliwa, refleksyjna. Młoda, niedoświadczona dziewczyna żyjąca w dziewiętnastowiecznej, patriarchalnej Anglii, skłonna zadawać sobie i światu trudne, niewygodne pytania i z uporem poszukiwać na nie odpowiedzi.
Historia Jane Eyre doczekała się licznych adaptacji filmowych, a także wielu tłumaczeń na różne języki. Bazą naszej publikacji jest polski przekład powieści autorstwa Teresy Świderskiej z 1930 roku.
William Makepeace Thackeray, wybitny pisarz współczesny Charlotte Brontë, tak mówił o niej samej i o Dziwnych losach Jane Eyre: „Nie potrafię zgadnąć, kim jest autor — jeśli kobietą, to zna język lepiej niż większość dam albo też posiada klasyczne wykształcenie. To świetna książka, mężczyzna i kobieta kapitalni, styl bardzo bogaty i, powiedziałbym, rzetelny (…). Niektóre sceny miłosne doprowadziły mnie do łez. (…) Bardzo jestem przejęty Jane Eyre i bardzo nią ukontentowany. (…) Proszę przekazać autorowi słowa mojego szacunku i wdzięczności, jego książka to pierwsza angielska powieść (…), jaką udało mi się od dłuższego czasu przeczytać”.
„Czy pan sobie wyobraża, że ja tu potrafię pozostać, stając się dla pana niczym? Czy pan mnie uważa za bezduszny automat, za maszynę bez czucia? Sądzi pan, że potrafiłabym znieść, gdyby mi mój kęs chleba wydzierano od ust i kroplę żywej wody wytrącano z czary? Ponieważ jestem biedna, nieznana, nieładna i mała, myśli pan, że i duszy we mnie nie ma ani serca? O, jak się pan myli! Mam duszę, jak i pan, i takież serce! Nie zwracam się teraz do pana tak, jakby nakazywał zwyczaj czy konwenans światowy, ale jak wolny duch do wolnego ducha, tak jak gdybyśmy, przeszedłszy przez śmierć i przez grób, stali przed Bogiem równi, bo i równi przecież jesteśmy!”.
Charlotte Brontë Dziwne losy Jane Eyre
Książkę polecają Wolne Lektury — najpopularniejsza biblioteka on-line.
Charlotte Brontë
Dziwne losy Jane Eyre
tłum. Teresa Świderska
Epoka: Romantyzm Rodzaj: Epika Gatunek: powieść obyczajowa
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 827
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
tłum. Teresa Świderska
Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie wolnelektury.pl.
Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Wolne Lektury.
ISBN-978-83-288-7094-9
Niepodobna było tego dnia wyjść na spacer. Rano co prawda snuliśmy się z godzinę po bezlistnym ogrodzie, ale po obiedzie (pani Reed, gdy nie było gości, jadała wcześnie) chłodny wiatr zimowy napędził tak ciemne chmury i deszcz tak przenikliwy, że dalsze przebywanie na świeżym powietrzu stało się niemożliwe.
Rada byłam z tego; nigdy nie lubiłam długich spacerów, zwłaszcza w chłodne popołudnia — tak się obawiałam tych powrotów do domu o zmroku ze zmarzniętymi palcami u rąk i u nóg, z sercem ściśniętym upomnieniami Bessie, naszej bony1, i upokorzonym w poczuciu, że Eliza, John i Georgiana Reed o tyle zręczniejsi i silniejsi są ode mnie.
Eliza, John i Georgiana skupili się teraz dokoła swej mamy w salonie. Pani Reed spoczywała na kanapce przy kominku, a mając wokoło siebie pieszczochów (którzy w tej chwili nie kłócili się ani nie krzyczeli), sprawiała wrażenie zupełnie szczęśliwej. Mnie zabroniła zbliżyć się do siebie, mówiąc, że „żałuje, iż musi trzymać mnie z daleka, lecz dopóki nie usłyszy od Bessie i sama nie zauważy, że naprawdę staram się wyrobić w sobie bardziej towarzyskie, odpowiedniejsze dla dziecka usposobienie, że staram się być naturalniejsza, żywsza i przyjemniejsza w obejściu, dopóty będzie musiała odmówić mi tych przywilejów, jakie się należą tylko zadowolonym i wesołym dzieciom”.
— O co Bessie skarżyła się na mnie? — zapytałam.
— Jane, nie znoszę chwytania za słowa i dopytywań. A przy tym to doprawdy oburzające, gdy dziecko w ten sposób przemawia do starszych. Siądź sobie, gdzie ci się podoba, a skoro nie umiesz mówić grzecznie, bądź cicho.
Pokoik, gdzie jadało się śniadanie, przylegał do salonu. Tam się wsunęłam. Stała tutaj półka z książkami. Wyciągnęłam jeden tom, starannie wybrawszy obficie ilustrowany. Wsunąwszy się na siedzenie w zagłębieniu okna, podwinęłam nogi i usiadłam po turecku, a zaciągnąwszy prawie szczelnie pąsową, morową2 zasłonę u okna, poczułam, że jestem ukryta i odosobniona.
Fałdy pąsowej draperii zasłaniały mi widok z prawej strony; z lewej szyba szklana chroniła, choć nie odgradzała mnie od posępności listopadowego dnia. W przerwach, obracając karty książki, przyglądałam się naturze. W oddali rozciągała się blada pustka mgieł i chmur, bliżej widać było mokry trawnik i krzew szarpany wiatrem oraz nieustające potoki deszczu, gwałtownie gnane wichrem.
Powróciłam do książki. Była to Historia ptaków brytyjskich3 Bewicka4. O tekst drukowany mało naturalnie dbałam, jednakże były tam pewne wstępne stronice, które zajmowały mnie mimo mych lat dziecinnych. Stronice te traktowały o siedzibach i gniazdach ptaków morskich, „o samotnych skałach i przylądkach”, które tylko one zamieszkują, i o wybrzeżach Norwegii z szeregiem wysepek biegnących od południowego krańca aż do Przylądka Północnego5.
Nie mogłam też pominąć wzmianki o pustych wybrzeżach Laponii9, Syberii10, Szpicbergu11, Islandii, Grenlandii12 z ich olbrzymią przestrzenią strefy arktycznej, strasznym, bezludnym przestworem, gdzie stwardniałe pola lodowe, przez całe wieki narastając w stronę wyżyn alpejskich, otaczają biegun polarny i są siedzibą najsroższego zimna. O tej śmiertelnie białej krainie wytworzyłam sobie własne pojęcia: mgliste — jak wszystkie na wpół zrozumiane wyobrażenia, niejasno tworzące się w umysłach dzieci — ale dziwnie przejmujące. Tekst tych wstępnych stronic nawiązywał do następujących dalej obrazków i nadawał znaczenie to skale, sterczącej samotnie wśród morza bałwanów i piany, to zdruzgotanej łodzi, wyrzuconej na opuszczone wybrzeża, to zimnej, widmowej twarzy księżyca, spoglądającego zza chmury jak spoza krat na tonący właśnie okręt.
Każdy obrazek coś opowiadał, często coś zagadkowego dla mojego dziecinnego umysłu i niewykształconych uczuć, ale zawsze głęboko zajmującego — tak jak bajki, które nam niekiedy w zimowe wieczory opowiadała Bessie, gdy była w dobrym humorze. Wtedy to, przesunąwszy stół do prasowania przed kominek w dziecinnym pokoju, pozwalała nam usiąść dookoła i prasując koronkowe falbanki pani Reed albo rurkując brzegi jej nocnych czepków, karmiła ciekawość naszą opowiadaniami o miłości i o przygodach, zaczerpniętymi ze starych bajek o wróżkach i z dawnych ballad lub też (jak później odkryłam) z książek Pamela i Henryk, hrabia Moreland13.
Z Bewickiem na kolanach czułam się w owej chwili szczęśliwa, a przynajmniej po swojemu szczęśliwa. Bałam się tylko, żeby mi nie przeszkodzili. Niestety, stało się to aż nazbyt prędko. Otworzyły się drzwi od salonu.
— Hę! Panno mrukliwa! — usłyszałam krzyk Johna Reeda, który nagle umilkł; pokój widocznie wydał mu się pusty. — Gdzie u licha ona być może! — krzyczał dalej. — Elizo, Georgiano — wołał na siostry — Jane tu nie ma, powiedzcie mamie, że wyleciała na deszcz. Nieznośna dziewczyna!
„Dobrze zrobiłam, że zaciągnęłam zasłonę” — pomyślałam, gorąco pragnąc, by nie odkrył mojej kryjówki. John Reed nie byłby jej odkrył samodzielnie, nie był on ani bystry, ani pomysłowy, ale Eliza w tejże chwili wsunęła głowę przez drzwi i od razu powiedziała:
— Z pewnością jest we framudze okiennej, John!
Ja też natychmiast wyszłam z ukrycia, gdyż drżałam na myśl, że mnie John stamtąd wyciągnie.
— Czego chcesz ode mnie? — zapytałam nieśmiało, bardzo zalękniona.
— Powiedz raczej: „Czego pan chce ode mnie, panie Reed?” — odpowiedział. — Chcę, żebyś tu przyszła!
I zasiadłszy w fotelu, wskazał mi gestem, że mam się przybliżyć i stanąć przed nim.
John Reed był to sztubak14 czternastoletni, o cztery lata starszy ode mnie, gdyż wtedy miałam lat dziesięć. Duży był i tęgi na swój wiek, o nieczystej i niezdrowej cerze, grubych rysach na rozlanej twarzy, ciężkiej budowie i wielkich rękach i nogach. Objadał się stale przy stole, co oddziaływało na jego wątrobę i powodowało mętność oczu oraz obwisłość policzków. Powinien być obecnie w szkole, jednakże matka zabrała go do domu na miesiąc lub dwa „z powodu jego delikatnego zdrowia”. Pan Miles, nauczyciel, utrzymywał, że chłopak byłby najzupełniej zdrów, gdyby mu nie przysyłano z domu tyle ciast i słodyczy. Serce matki jednak nie podzielało tak surowego sądu i pani Reed przypisywała zły wygląd syna raczej przepracowaniu, a może tęsknocie za domem.
John nie był wielce przywiązany do matki i sióstr, a mnie po prostu nie cierpiał. Obchodził się ze mną brutalnie i bił mnie — i to nie dwa lub trzy razy na tydzień albo raz lub dwa razy na dzień, ale stale. Bałam się go każdym nerwem, drżałam na całym ciele, gdy się do mnie zbliżał. Były chwile, gdy wprost traciłam przytomność — takim przejmował mnie strachem, gdyż nie miałam znikąd ochrony przed jego groźbami i szturchańcami. Służba nie miała ochoty ujmować się za mną, by nie narażać się młodemu panu, a pani Reed na jego zachowanie była głucha i ślepa. Nigdy nie widziała, gdy John mnie bił, nigdy nie słyszała, gdy mi wymyślał, choć nieraz to czynił w jej obecności, jakkolwiek częściej za jej plecami.
Jak zwykle posłuszna Johnowi, zbliżyłam się do jego fotela. Najpierw pokazał mi język w całej okazałości, trzymając go tak wyciągniętym przez jakie trzy minuty. Wiedziałam, że za chwilę mnie uderzy, a choć lękałam się ciosu, to widząc Johna, nie mogłam się pozbyć myśli, że jest brzydki i wstrętny. Może wyczytał to z mojej twarzy, gdyż nic nie mówiąc, nagle uderzył mnie z całej siły. Zachwiałam się, a odzyskawszy równowagę, cofnęłam się o dwa kroki.
— To za twoje zuchwałe odpowiadanie mamie — powiedział — i za twoje skradanie się i chowanie za firankami, i za to spojrzenie przed chwilą, ty szelmo!
Przyzwyczajona do besztania15 ze strony Johna, nie pomyślałam nawet, by mu odpowiedzieć. Myślałam tylko, jak znieść szturchaniec, który z pewnością nastąpi po obeldze.
— Coś ty robiła tam za firanką? — zapytał.
— Czytałam.
— Pokaż książkę.
Poszłam do okna i przyniosłam ją stamtąd.
— Nie masz prawa brać naszych książek. Mama powiedziała, że jesteś tutaj na łasce; nie masz pieniędzy, twój ojciec nic ci nie zostawił. Powinna byś żebrać, a nie mieszkać z pańskimi dziećmi, takimi jak my, jadać to samo, co my jadamy, i nosić suknie kosztem naszej mamy. A teraz ja cię nauczę, co to znaczy gospodarować na moich półkach z książkami. Bo one są moje, cały dom do mnie należy albo będzie należał za lat kilka. Idź i stań przy drzwiach, z daleka od lustra i od okien.
Uczyniłam to, nie zorientowawszy się od razu co do jego zamiaru, ale gdy zobaczyłam, że John podnosi książkę, waży ją w ręku i wstaje, chcąc nią we mnie cisnąć, instynktownie uskoczyłam w bok z okrzykiem przestrachu. Nie dość jednak szybko — tom został rzucony. Trafił mnie, a ja upadłam, uderzając o drzwi głową i rozcinając ją sobie. Rana krwawiła, ból był bardzo ostry; mój strach minął, obudziły się natomiast inne uczucia.
— Niegodziwy, okrutny chłopcze! — zawołałam. — Nie lepszy jesteś od rozbójnika... Od poganiacza niewolników... od rzymskich cesarzy!
Czytałam Goldsmitha16Historię Rzymu17 i miałam wyrobione zdanie o Kaliguli18, Neronie19 i ich następcach. Robiłam nieraz porównania w milczeniu, nigdy nie przypuszczając, że je w ten sposób wypowiem głośno.
— Co? Co? — krzyknął. — Czy ona to do mnie powiedziała? Słyszałyście, Elizo, Georgiano? Jeżeli ja tego mamie nie powiem! Ale najpierw...
Rzucił się ku mnie. Poczułam, że chwyta mnie za włosy i za ramię, ale tym razem walczył ze zrozpaczonym stworzeniem. Ja rzeczywiście widziałam w nim tyrana, mordercę. Czułam, że kilka kropel krwi ścieka mi z głowy po karku, dokuczał mi piekący ból — w tej chwili strach zmienił się we mnie we wściekłość. Nie wiem dobrze, co moje ręce uczyniły, dość że John wrzasnął: „Ty szelmo! Ty szelmo!” i uderzył w głośny alarm. Zaraz też znalazł szybką pomoc: dziewczęta pobiegły po panią Reed, która była na górze. Stanęła teraz wobec tego, co się działo, a za nią Bessie i służąca, panna Abbot. Rozłączono nas, usłyszałam słowa:
— Rany boskie! A cóż to za złośnica, żeby tak się rzucać na pana Johna!
— Czy widział kto kiedy coś podobnego! Taką wściekłą pasję!
A pani Reed dorzuciła:
— Zabierzcie ją do czerwonego pokoju i tam ją zamknijcie!
Czworo rąk pochwyciło mnie natychmiast i zaniosło na górę.
Stawiałam opór przez całą drogę. Był to objaw zupełnie nowy i wielce pogłębiający złe wyobrażenie, jakie Bessie i Abbot skłonne były mieć o mnie. Faktycznie straciłam panowanie nad sobą; wiedziałam, że chwilowym buntem ściągnęłam już na siebie kary, lecz jak każdy zbuntowany niewolnik w rozpaczy postanowiłam iść do końca.
— Proszę trzymać jej ręce, panno Abbot! Rzuca się jak wściekła kotka.
— Wstyd! Wstyd! — wołała panna służąca. — Jakie to nieprzyzwoite zachowanie, panno Eyre, bić młodego panicza, syna swojej dobrodziejki! Swojego młodego pana!
— Pana! Jakim sposobem jest on moim panem? Czyż ja jestem służącą?
— Nie, panienka jest mniej niż służącą, gdyż nic nie robi za swe utrzymanie. No, proszę usiąść i zastanowić się nad swoją niegodziwością.
Wniosły mnie tymczasem do wskazanego przez panią Reed pokoju i rzuciły na otomanę20. Odruchowo chciałam wstać jak sprężyna, ale dwie pary rąk powstrzymały mnie w tej samej chwili.
— Jeżeli panienka nie będzie siedzieć spokojnie, będziemy ją musiały przywiązać — rzekła Bessie. — Panno Abbot, niech mi panna pożyczy swoje podwiązki, moje zerwałaby od razu.
Panna Abbot odwróciła się, by zdjąć z grubej nogi potrzebne tasiemki. To przygotowywanie więzów i dodatkowa hańba z tym złączona uspokoiły mnie nieco.
— Proszę podwiązek nie zdejmować! — zawołałam. — Będę siedziała spokojnie.
I na poparcie tych słów chwyciłam się rękoma siedzenia.
— No, więc proszę pamiętać — rzekła Bessie, a przekonawszy się, że się rzeczywiście uspokajam, przestała mnie przytrzymywać.
Teraz, założywszy ręce, stały obydwie, patrząc chmurnie i podejrzliwie w moją twarz, jak gdyby niepewne, czy jestem przy zdrowych zmysłach.
— Nic podobnego nigdy przedtem nie zrobiła — rzekła w końcu Bessie, zwracając się do Abbot.
— Ale to zawsze w niej tkwiło — brzmiała odpowiedź. — Często mówiłam pani, co sądzę o tym dziecku, a pani zgadzała się ze mną. To chytre, małe stworzenie. Nigdy nie widziałam dziecka w jej wieku tak bardzo skrytego.
Bessie nie odpowiedziała. Po chwili jednak, zwracając się do mnie, rzekła:
— Panienka powinna rozumieć, że ma obowiązek wdzięczności wobec pani Reed. Pani Reed panienkę utrzymuje, gdyby panienkę wygnała, musiałaby panienka iść do domu pracy.
Milczałam, gdyż nie była to dla mnie nowina. Jak sięgam pamięcią, słyszałam już nieraz podobne napomknienia. To wymawianie mi, że jestem na łasce, obijało się o moje uszy jak niejasna zwrotka, bardzo było przykre i upokarzające, ale tylko w połowie zrozumiałe. Abbot dorzuciła:
— I nie powinna się panienka uważać za równą z pannami Reed i paniczem dlatego, że pani łaskawie pozwala, by się panienka chowała razem z nimi. Oni będą mieli dużo pieniędzy, a panienka nie będzie miała nic. Panience przystoi być pokorną i starać się im podobać.
— To, co panience mówimy, to tylko dla jej dobra — dodała Bessie łagodniejszym głosem. — Panienka powinna starać się być pożyteczna i miła, a wtedy może będzie panienka miała tutaj swój dom. Ale jeśli panienka będzie gwałtowna i szorstka, to jestem pewna, że pani odeśle stąd panienkę.
— A przy tym — wtrąciła Abbot — Pan Bóg może panienkę pokarać. Może jej zesłać nagłą śmierć w chwili, gdy wyprawiać będzie hece, a wtedy dokąd pójdzie? Wyjdźmy, Bessie, zostawimy ją tu. Ach, nie chciałabym za nic zamienić się z nią na dusze! Niech się panienka modli, panno Eyre, gdy zostaniesz sama. Bo jeżeli nie będziesz żałować, to Pan Bóg może dopuścić, że „coś” spuści się kominem i cię porwie.
Poszły, zamknąwszy drzwi za sobą i przekręciwszy klucz w zamku.
Czerwony pokój był pomieszczeniem zapasowym, w którym bardzo rzadko sypiano, chyba że wymusił to przypadkowy wielki napływ gości do Gateshead21 Hall22. A jednak był to jeden z największych i najokazalszych pokoi we dworze. Na środku stało łóżko, wsparte na masywnych, mahoniowych filarach z kotarą z ciemnopąsowego adamaszku. Dwa wielkie okna z zapuszczonymi stale storami udrapowane były w festony23 i fałdy z podobnej materii. Dywan był czerwony, a stół u stóp łóżka nakryty karmazynowym suknem. Ściany miały delikatny kolor brązowy z odcieniem różowym, szafa, toaleta i krzesła były z politurowanego, starego mahoniu. Na tle tych ciemnych barw wznosił się wysoko i jaśniał białością stos materaców i poduszek na łóżku, nakryty śnieżną kapą. Nie mniej zwracał uwagę szeroki, wyściełany fotel, stojący u wezgłowia łóżka — również biały, z ustawionym przed nim podnóżkiem. Pomyślałam, patrząc nań, że wygląda jak jakiś blady tron.
W pokoju tym było chłodno, gdyż rzadko w nim palono, i cicho, bowiem leżał daleko od dziecinnego i kuchni. Panował tu uroczysty nastrój, ponieważ było wiadomo, że rzadko doń wchodzono. Jedynie pokojówka przekraczała jego próg co sobotę, by zetrzeć tygodniowy kurz z luster i mebli, sama zaś pani Reed odwiedzała go czasami, aby przejrzeć zawartość pewnej tajemnej szuflady w szafie, gdzie były złożone różne pergaminy, szkatułka z klejnotami i miniaturowy portret jej nieboszczyka męża. Tu leży tajemnica czerwonego pokoju, tajemnica jego opuszczenia mimo okazałości.
Pan Reed nie żył już od dziewięciu lat — w tym pokoju wydał ostatnie tchnienie. Tutaj leżał, wystawiony na paradnym katafalku, stąd ludzie z przedsiębiorstwa pogrzebowego wynieśli jego trumnę i od tego dnia uczucie uświęcającej grozy chroniło ten pokój od częstych odwiedzin.
Niska otomana, do której przykutą zostawiła mnie Bessie i złośliwa Abbot, stała blisko marmurowego kominka. Łóżko wznosiło się przede mną, po prawej stronie umieszczona była wysoka, ciemna szafa, której błyszcząca powierzchnia załamywała odblaski światła, po lewej znajdowały się okna z udrapowanymi tkaninami. Wielkie lustro pomiędzy nimi duplikowało24 ponury majestat łóżka i pokoju. Nie byłam zupełnie pewna, czy dwie kobiety zamknęły drzwi na klucz, i gdy odważyłam się poruszyć, wstałam i poszłam się przekonać. Niestety, tak — żadne więzienie nie mogło być pewniejsze. Wracając, musiałam przejść obok lustra. Mój wzrok, jakby urzeczony, spoczął na nim bezwiednie. Odbicie powodowało, że wszystko wydawało się zimniejsze niż w rzeczywistości, a dziwna, mała figurka, patrząca stamtąd na mnie, z białą twarzą i białymi rękami — jak plamy w ciemności, z błyszczącymi, wystraszonymi oczami, poruszająca się nieśmiało tam, gdzie wszystko tonęło w nieruchomości, zrobiła na mnie wrażenie prawdziwego ducha. Pomyślałam, że podobna jest do tych zjaw, co to są niby boginkami, a niby chochlikami, które wedle wieczornych opowiadań Bessie wychodzą z odludnych, paprocią zarosłych zakątków wśród wzgórz i jawią się spóźnionym podróżnym. Powróciłam na swoje miejsce.
Strach zabobonny już w tej chwili zaczynał mnie ogarniać, ale nie była to jeszcze godzina jego zupełnego zwycięstwa, nadal czułam w sobie ciepłą krew. Nastrój zbuntowanego niewolnika krzepił mnie gorzką mocą. Musiałam wpierw zatamować szybki pęd myśli, biegnącej wstecz, zanim bym się ugięła przed straszną chwilą obecną.
Cała brutalna tyrania Johna Reeda, dumna obojętność jego sióstr, odraza ich matki, stronniczość służby — wszystko to kotłowało się w mojej zaniepokojonej duszy jak brudny osad w zmąconej studni. Dlaczego ja mam zawsze cierpieć, zawsze być upokarzana, zawsze oskarżana, raz na zawsze potępiona? Dlaczego nie mogłam nigdy nikomu dogodzić? Dlaczego daremnie starałam się pozyskać czyjekolwiek względy? Elizę, która była uparta i samolubna, szanowano. Georgianie, rozpieszczonej, kapryśnej, skwaszonej, kłótliwej i aroganckiej w obejściu, ogólnie pobłażano. Jej uroda, różowe policzki i złote loki, widocznie zachwycały każdego, kto na nią patrzył, i okupywały bezkarność. Johnowi nikt się nie sprzeciwiał, tym bardziej nikt go nie karał, chociaż ukręcał główki gołębiom, zabijał małe pawie, szczuł owce psami, winograd25 w cieplarni ogałacał z owoców i obłamywał pączki najrzadszych roślin w oranżerii. Zwracał się też do matki „ty stara”, a niekiedy urągał jej, że ma brzydką, ciemną cerę — taką, jak zresztą miał on sam. Szorstko opierał się wszelkim jej życzeniom, nie raz rozdarł lub poplamił jej jedwabną suknię, a jednak był zawsze „najdroższym synkiem”. Ja nie ośmielałam się zawinić w niczym, usiłowałam spełniać wszystkie swoje obowiązki, a jednak od rana do wieczora nazywano mnie niegrzeczną, nudną, kwaśną i skrytą.
Głowa wciąż mnie jeszcze bolała i krwawiła od uderzenia i od upadku. Nikt nawet nie zganił Johna za to, że mnie niesłusznie uderzył, lecz gdy w obronie przed dalszym gwałtem zwróciłam się przeciw niemu, spadło na mnie ogólne potępienie.
„Co za niesprawiedliwość! Co za niesprawiedliwość!” — wołał mój rozum i w myśli, podnieconej doznaną krzywdą, szukałam jakichś niezwykłych sposobów wydobycia się z tego nieznośnego ucisku. Przemyśliwałam, czy by nie uciec, a gdyby to okazało się niemożliwe, żeby już ani nie jeść, ani nie pić i umrzeć w ten sposób.
Jakaż rozterka targała duszą moją tego okropnego popołudnia! Jak wrzał mózg mój zamieszaniem, a serce — buntem! A jednak w jakiej ciemnicy i głębokiej nieświadomości toczyła się ta walka duchowa! Nie mogłam znaleźć odpowiedzi na wciąż powracające pytanie, dlaczego ja tak cierpię. Teraz, z odległości tylu lat znajduję ją łatwo.
Byłam dysonansem w Gateshead Hall. Do nikogo tam nie byłam podobna, nic we mnie nie układało się harmonijnie z panią Reed, jej dziećmi i z dobranymi przez nią domownikami. Jeżeli oni mnie nie kochali, to i ja również ich nie kochałam. Nie potrzebowali być przyjaźnie usposobieni do stworzenia, które nie sympatyzowało z żadnym z nich, do stworzenia tak odrębnego, przeciwnego im temperamentem, zdolnościami, skłonnościami, stworzenia niepotrzebnego, niemogącego służyć ich interesom ani przyczyniać im przyjemności, szkodliwego stworzenia, noszącego w duszy zarodki oburzenia na ich traktowanie, pogardę dla ich sądu. Wiem, że gdybym była dzieckiem żwawym, wesołym, niedbałym, wymagającym, ładnym, rozpuszczonym, choć równie zależnym i równie bez przyjaciół, pani Reed chętniej znosiłaby moją obecność, dzieci jej okazywałyby mi więcej serdeczności i koleżeńskich uczuć, a służba mniej byłaby skłonna robić ze mnie kozła ofiarnego w dziecinnym pokoju.
Światło dzienne w czerwonym pokoju zaczynało zanikać. Było już po czwartej, a chmurne popołudnie chyliło się ku posępnemu zmrokowi. Słyszałam, jak krople deszczu bezustannie biły w okna, jak wiatr wył pośród klombów za domem. Czułam, że stopniowo ziębnę na kość, a wtedy opuściła mnie odwaga. Zwykły mój nastrój upokorzenia, zwątpienia w siebie, smutnej depresji opadł jak wilgotna mgła na dogasające ognisko mojego gniewu. Wszyscy mówią, że jestem zła, a może rzeczywiście to prawda? Jakąż to myśl miałam przed chwilą? Zagłodzić się na śmierć? Przecież to z pewnością by była zbrodnia. A czy jestem przygotowana na śmierć? A czy krypta pod amboną w kościele w Gateshead jest ponętnym schronieniem? Mówiono mi, że w takiej krypcie pochowano pana Reeda. Ta myśl przywiodła mi go na pamięć, z coraz większym lękiem rozmyślałam teraz o nim. Nie mogłam go pamiętać, ale wiedziałam, że był moim rodzonym wujem, bratem mojej matki, że wziął mnie do swojego domu, gdy byłam małym dzieckiem, sierotą zupełną, że na łożu śmierci wymógł od pani Reed obietnicę, iż będzie mnie chowała i utrzymywała jak swoje dziecko. Pani Reed prawdopodobnie uważała, że dotrzymuje obietnicy — i dotrzymywała jej niezawodnie o tyle, o ile pozwalała na to jej natura. Lecz w istocie jakże mogła lubić narzucone sobie dziecko nie z jej rodu, niezwiązane z nią po śmierci męża żadnym węzłem? Musiało jej być bardzo ciężko czuć się zniewoloną wymuszonym przyrzeczeniem do zastępowania matki dziwnej dziewczynce, której kochać nie mogła, i widzieć to tak odmienne, obce stworzenie jako stałego uczestnika jej rodzinnego kółka.
Zaczęła we mnie świtać osobliwa myśl: nie wątpiłam, tak, nie wątpiłam nigdy, że pan Reed obchodziłby się ze mną dobrotliwie. A teraz, gdym tak siedziała, patrząc na białe łóżko i ciemniejące ściany, raz po raz jak urzeczona spoglądając ku niejasno połyskującemu zwierciadłu, zaczęłam sobie przypominać, co słyszałam o umarłych, niepokojonych w grobach pogwałceniem ich ostatnich życzeń i odwiedzających ten świat, ażeby ukarać wiarołomnych i pomścić uciśnionych. Pomyślałam, że duch pana Reeda, dręczony krzywdą dziecka jego siostry, mógłby opuścić swoją siedzibę, czy to w krypcie kościelnej czy gdzieś w nieznanym świecie umarłych, i stanąć przede mną w tym oto pokoju. Otarłam łzy i powstrzymałam łkanie w obawie, by ten objaw gwałtownego żalu nie zbudził jakiegoś nadnaturalnego głosu ku memu pocieszeniu albo nie wywołał z cienia twarzy w aureoli, schylającej się nade mną w dziwnie litościwy sposób. Czułam, że przypuszczenie to — pocieszające teoretycznie, gdyby się ziściło — było straszne. Całą mocą starałam się je odegnać i być odważną. Odgarnąwszy włosy z oczu, podniosłam głowę i usiłowałam śmiało rozejrzeć się po ciemnym pokoju. W tej chwili jakieś światło zaświeciło na ścianie. „Czy to promień księżyca — zadałam sobie pytanie — przedziera się przez szparę w storze?” Nie, światło księżyca byłoby nieruchome, a to się porusza. Gdy na nie patrzyłam, przesunęło się na sufit i zadrżało nad moją głową. Łatwo dziś mogę wymiarkować, że ta smuga światła najprawdopodobniej pochodziła z latarni niesionej przez kogoś, kto przechodził pod oknami. Wtedy jednak tak byłam rozstrojona oczekiwaniem rzeczy strasznych, tak nerwy moje były rozbite, że wyobraziłam sobie, iż ten nagły błysk światła to zwiastun nadciągającej zjawy z innego świata. Serce zabiło we mnie mocno, krew uderzyła mi do głowy, w uszach poczułam szum, który wzięłam za łopot skrzydeł. Wydało mi się, że coś się do mnie zbliża. Czułam duszność, nie mogłam złapać tchu. Nie starczyło mi wytrzymałości — rzuciłam się do drzwi i zaczęłam rozpaczliwym wysiłkiem szarpać klamkę. Wzdłuż korytarza usłyszałam kroki, obrócono klucz w zamku i Bessie oraz Abbot weszły do środka.
— Panno Eyre, czy panienka chora? — zapytała Bessie.
— Co za straszny hałas! Aż mną zatrząsł! — zawołała Abbot.
— Wypuśćcie mnie! Pozwólcie mi pójść do dziecinnego pokoju! — krzyczałam.
— Dlaczego? Czy się panience co stało? Czy panienka co zobaczyła? — znowu zapytała Bessie.
— Ach! Zobaczyłam światło i myślałam, że to duch przychodzi! — Chwyciłam teraz rękę Bessie, której nie cofnęła.
— Ona umyślnie wrzeszczała — oświadczyła, krzywiąc się, Abbot. — A co to był za wrzask! Gdyby ją coś bardzo bolało, można by to jeszcze darować, ale ona tylko chciała ściągnąć nas wszystkich tutaj. Już ja znam jej nieznośne sztuczki!
— Co się tutaj dzieje? — zapytał inny głos, rozkazujący. To pani Reed nadeszła korytarzem w rozwianym czepeczku, groźnie szumiąc jedwabiami. — Abbot, Bessie, zdaje się, że nakazałam, by Jane pozostawić w czerwonym pokoju, dopóki ja sama do niej nie przyjdę.
— Panna Jane krzyczała tak głośno, proszę pani — tłumaczyła Bessie.
— Puść ją — brzmiała odpowiedź. — Puść rękę Bessie, dziecko. Nie uda ci się wydostać stąd tym sposobem, bądź pewna. Nie znoszę chytrości, zwłaszcza u dzieci. Mam obowiązek pokazać ci, że podstępne sztuczki na nic się nie zdadzą. Zostaniesz tu teraz o godzinę dłużej i uwolnię cię wtedy, gdy obiecasz, że będziesz uległa i cicha.
— O wujenko, miej litość! Przebacz mi! Ja nie mogę tego znieść! Ukarz mnie jakimś innym sposobem! Mnie to zabije, jeżeli...
— Cicho bądź! Co za wstrętna gwałtowność!
Wujenka rzeczywiście tak czuła, byłam w jej oczach zadatkiem na komediantkę. Naprawdę widziała we mnie mieszaninę złośliwych namiętności, niskiego charakteru i niebezpiecznej obłudy.
Bessie i Abbot usunęły się, a pani Reed, zniecierpliwiona moim nowym, gwałtownym wybuchem udręki i rozpaczliwym szlochaniem, wtrąciła mnie z powrotem do pokoju i zamknęła drzwi na klucz bez dalszego gadania. Słyszałam, jak odchodzi. Wkrótce po jej odejściu — przypuszczam — musiałam dostać jakiegoś ataku. Straciłam przytomność.
Przypominam sobie, że potem obudziłam się z uczuciem, jakby straszna zmora dręczyła mnie w śnie. Widziałam przed sobą okropny, czerwony żar za grubą, czarną kratą. Słyszałam głosy głucho brzmiące, stłumione płynącą wodą albo wiatrem — wzburzenie, niepewność i nad wszystkim górujące przerażenie wprowadzało zamęt w moje pojęcia. Niebawem poczułam, że ktoś mnie dotyka, że mnie podnosi i podtrzymuje w pozycji siedzącej, i to delikatniej, niż kiedykolwiek to ze mną czyniono. Oparłam głowę o jakiś filar czy czyjeś ramię i poczułam, że mi lżej.
Po pięciu minutach chmura otumanienia rozwiała się. Wyraźnie zdałam sobie sprawę, że znajduję się we własnym łóżku i że ten żar czerwony to ogień na kominku w pokoju dziecinnym. Był późny wieczór, świeca paliła się na stole, Bessie stała w nogach łóżka z miednicą w rękach, a jakiś pan siedział na krześle koło mojej poduszki, nachylając się nade mną.
Uczułam niewymowną ulgę, uspokajające wrażenie opieki i bezpieczeństwa, gdy się przekonałam, że w pokoju jest obcy człowiek, ktoś, kto nie należy do Gateshead ani nie jest krewnym pani Reed. Odwróciwszy się od Bessie (choć jej obecność nie była mi tak niemiła jak na przykład Abbot), przyjrzałam się twarzy tego pana. Poznałam go — był to pan Lloyd, aptekarz, wzywany niekiedy przez panią Reed, gdy chorował ktoś ze służby. Do siebie i do dzieci wzywała doktora.
— No, proszę, kto ja jestem? — zapytał.
Wymówiłam jego nazwisko i równocześnie podałam mu rękę. Wziął ją, uśmiechając się, i powiedział:
— Pomaleńku, pokrzepimy się.
Po czym ułożył mnie z powrotem i zapowiedział Bessie, żeby uważała, bym miała zupełny spokój w nocy. Dawszy jeszcze kilka dalszych wskazówek i zapowiedziawszy, że zajrzy nazajutrz, odszedł ku mojemu zmartwieniu. Dopóki siedział przy moim łóżku, czułam się bezpiecznie pod tą opieką, a gdy zamknął drzwi za sobą, cały pokój pociemniał i serce się we mnie ścisnęło. Osiadł w nim niewymowny smutek.
— Czy panienka czuje, że będzie mogła zasnąć? — zapytała Bessie całkiem łagodnie.
Zaledwie śmiałam jej odpowiedzieć, tak się bałam, że następne zdanie będzie brzmiało szorstko.
— Spróbuję.
— Czy nie chciałaby panienka napić się czego? A może by panienka co zjadła?
— Nie, Bessie, dziękuję.
— Jeżeli tak, to ja może bym się położyła, bo to już po dwunastej. Ale może mnie panienka zawołać, gdyby potrzebowała czego w nocy.
Co za zadziwiająca uprzejmość! Ośmieliło mnie to, więc zapytałam:
— Bessie, co się ze mną dzieje? Czy ja jestem chora?
— Zasłabła panienka, zdaje się, w czerwonym pokoju od płaczu. Ale wkrótce z pewnością panienka wydobrzeje.
Bessie weszła do znajdującej się obok stancji26 pokojówki. Słyszałam, jak mówiła:
— Sarah, przyjdź i śpij ze mną w pokoju dziecinnym. Za nic w świecie nie chciałabym być sama z tym biednym dzieckiem dziś w nocy, a nuż by umarła? To taka dziwna rzecz, że miała ten atak. Ciekawa jestem, czy ona co zobaczyła? Pani była za surowa.
Bessie wróciła z Sarah i położyły się. Szeptały ze sobą przed zaśnięciem dobre pół godziny. Z urywków ich rozmowy, które mnie dolatywały aż nadto wyraźnie, mogłam zrozumieć, o czym mówią.
— Coś koło niej przeszło, całe biało ubrane, i znikło... Wielki czarny pies szedł za nim... Trzy głośne stuknięcia do drzwi pokoju... Światło na cmentarzu wprost nad jego grobem... itp., itp.
Na koniec obie zasnęły. Wygasł ogień w kominku, wypaliła się świeca. Długa dla mnie była ta noc strasznej bezsenności, oczy, uszy i umysł wyostrzał strach — taki strach, jaki dzieci tylko odczuwać umieją.
Żadna poważna, dłuższa choroba nie nastąpiła po tym wypadku w czerwonym pokoju. Uległam tylko wtedy wstrząsowi nerwowemu, którego ślady odczuwam do dziś dnia. Tak, pani Reed, tobie zawdzięczam niektóre straszne męki duchowe, ale powinna bym ci wybaczyć, gdyż nie wiedziałaś, co czynisz. Szarpiąc me serdeczne struny, sądziłaś, że tylko wykorzeniasz ze mnie złe skłonności.
Nazajutrz w południe, wstawszy i ubrawszy się, usiadłam otulona w szal przy kominku w pokoju dziecinnym. Fizycznie byłam słaba i wyczerpana, ale więcej dokuczało mi to, że czułam się tak niewypowiedzianie nieszczęśliwa — tak nieszczęśliwa, że mi to wyciskało z oczu milczące łzy. Ledwie jedną słoną kroplę otarłam z policzka, płynęła za nią druga. A jednak, myślałam, powinna bym się czuć dobrze, gdyż żadnego z moich kuzynów nie było w pobliżu. Wyjechali wszyscy powozem z matką. Abbot szyła w innym pokoju, a Bessie, krzątając się tu i tam, zbierając zabawki i porządkując w szufladach, przemawiała do mnie raz po raz niezwykle dobrotliwie. Taki stan rzeczy powinien był być dla mnie rajem, dla mnie, przyzwyczajonej do ciągłej besztaniny, do stałego komenderowania mną. W rzeczywistości moje rozstrojone nerwy były w takim stanie, że żaden spokój nie mógł ich ułagodzić, żadna przyjemność mile ich podniecić.
Bessie zeszła do kuchni i przyniosła mi kawałek ciasta na pewnym malowanym żywymi barwami talerzu porcelanowym. To malowidło na porcelanie, przedstawiające rajskiego ptaka otoczonego girlandą pączków różanych, było zawsze przedmiotem mojego najgorętszego podziwu. Często prosiłam, żeby mi pozwolono wziąć ten talerz do ręki, bym się mogła dokładniej przyjrzeć obrazkowi, nigdy jednak nie uważano mnie za godną tego przywileju. Ten cenny przedmiot umieszczono mi teraz na kolanach i zapraszano serdecznie, żebym zjadła delikatne ciasteczko. Daremna łaska! Przychodziła, jak wiele innych łask upragnionych, a długo odwlekanych, za późno. Nie mogłam zjeść ciastka, a upierzenie ptaka i barwy kwiatów wydały mi się dziwnie wyblakłe; odsunęłam talerz i ciastko. Bessie zapytała, czy podać mi może jakąś książkę. Słowo „książka” pobudziło mnie na razie, poprosiłam, żeby mi z biblioteki przyniosła Podróże Guliwera27. Książkę tę czytywałam zawsze z rozkoszą. Uważałam ją za opowieść czerpaną z rzeczywistości i więcej mnie ona zajmowała niż bajki o wróżkach i krasnoludkach. Co się tyczy krasnoludków, to — ponieważ szukałam ich na próżno pod liśćmi łopianu i dzwonków, pod grzybami i pod cieniem bluszczów osłaniających stare zakątki murów — pogodziłam się w końcu z tą smutną prawdą, że wszystkie one musiały opuścić Anglię i przenieść się gdzieś do dzikiego kraju, gdzie lasy są większe i gęstsze, a ludność nie tak liczna. Wierzyłam natomiast w istnienie krainy Lilliput i Brobdingnag28 i nie wątpiłam, że kiedyś, odbywszy długą podróż, zobaczę na własne oczy te małe pólka, domki i drzewka, tych malusieńkich ludzi, krowy, owce i ptaki jednego królestwa oraz zboża, wysokie jak lasy, olbrzymie psy, potworne koty, mężczyzn i kobiety jak wieże — drugiego. Jednakże kiedy ten ulubiony tom dostałam teraz do rąk i kiedy zaczęłam obracać jego karty, szukając w przedziwnych obrazkach uroku, który tam dotychczas zawsze znajdowałam, wszystko to wydało mi się niesamowite i straszne. Olbrzymami były jakieś ogromne upiory, pigmejczykami29 złośliwe chochliki, zaś Guliwerem był nieszczęsny wędrowiec w strasznych i niebezpiecznych krainach.
Zamknęłam książkę, której nie śmiałam już dłużej oglądać, i położyłam ją na stole obok nietkniętego ciastka.
Bessie skończyła tymczasem ścierać kurze i porządkować w pokoju. Umywszy ręce, otworzyła małą szufladę, pełną wspaniałych resztek jedwabiu i atłasów, i zaczęła fabrykować nowy kapelusz dla lalki Georgiany. Przy robocie śpiewała. Była to piosenka, która zaczynała się od słów:
Ile razy dawniej słyszałam tę piosenkę, zawsze odczuwałam żywą przyjemność, gdyż Bessie miała miły głos, przynajmniej mnie się taki wydawał. Ale tym razem, chociaż głos jej był miły jak zawsze, odczułam w tej melodii niewysłowiony smutek. Chwilami, zajęta swoją robotą, śpiewała końcowy refren ciszej, mocno zwalniając. „Dawno temu”31 brzmiało jak najsmutniejszy refren żałobnego hymnu.
— No proszę, panno Jane, proszę nie płakać — powiedziała Bessie, skończywszy. Mogła była równie dobrze powiedzieć ogniowi: „Nie pal się”. Lecz jakże mogła odgadnąć we mnie chorobliwe cierpienie? Przed południem przyszedł znowu pan Lloyd.
— Jak to? Wstaliśmy już? — zapytał, wchodząc. — Jakże, panno Bessie, jak się ona miewa?
Bessie odpowiedziała, że mam się bardzo dobrze.
— W takim razie powinna by mieć weselszą minkę. Proszę tu przyjść, panno Jane. Panience na imię Jane, nieprawdaż?
— Tak, proszę pana, Jane Eyre.
— Otóż panienka płakała. Czy może mi panienka powiedzieć dlaczego? Czy panienkę coś boli?
— Nie, panie.
— Ach! Ja myślę, że ona płacze, ponieważ nie mogła wyjechać z panią powozem — wtrąciła Bessie.
— Z pewnością nie dlatego. Za duża jest na takie dziecinady.
I ja to samo myślałam, a dotknięta w miłości własnej tym niesłusznym zarzutem, odpowiedziałam czym prędzej:
— Nigdy w życiu dla czegoś podobnego nie płakałam. Nie cierpię jeździć powozem. Płaczę, bo jestem nieszczęśliwa.
— O, mogłaby się panienka wstydzić! — rzekła Bessie.
Poczciwy aptekarz zdawał się trochę zdziwiony. Stałam przed nim, przyglądał mi się długo. Miał małe, siwe oczy, nie bardzo jasne, ale dziś nazwałabym je bystrymi. Twarz jego o grubych rysach miała poczciwy wyraz. Przypatrzywszy mi się do woli, powiedział:
— Wskutek czego to panienka wczoraj zachorowała?
— Upadła — rzekła Bessie, znów wtrącając swoje słowo.
— Upadła! To znowu jak małe dzieciątko! Czy to ona nie umie chodzić w tym wieku? Musi mieć chyba z osiem albo dziewięć lat.
— Upadłam, bo mnie uderzono — dałam proste wyjaśnienie, które wyrwała ze mnie znów boleśnie dotknięta duma. — Ale to nie od tego zachorowałam — dodałam, podczas gdy pan Lloyd zażywał niuch tabaki.
W chwili gdy wkładał tabakierkę z powrotem do kieszeni, odezwał się głośny dzwonek, wzywający służbę na obiad. Pan Lloyd wiedział, co to znaczy.
— To na pannę — rzekł. — Proszę spokojnie iść na dół, ja tu tymczasem pannie Jane dam burę.
Bessie byłaby wolała zostać, ale musiała pójść, gdyż punktualności w porze posiłków surowo pilnowano w Gateshead Hall.
— Więc nie upadek spowodował zasłabnięcie panienki... Co zatem? — dopytywał pan Lloyd dalej po odejściu Bessie.
— Zamknięto mnie w pokoju, gdzie duch pokutuje, choć już było ciemno.
Ujrzałam, że pan Lloyd uśmiecha się i równocześnie marszczy.
— Duch! No co! Dzieciak z panienki koniec końców. Boi się panienka duchów?
— Ducha pana Reeda boję się. Umarł w tym pokoju, tam go wystawiono po śmierci. I to było okrutne zamykać mnie tam samą bez świecy. To było tak okrutne, że myślę, iż tego nigdy nie zapomnę.
— Co znowu? I to dlatego tak się panienka czuje nieszczęśliwa? Boi się panienka teraz, za dnia?
— Nie, ale noc znów niedługo przyjdzie. A przy tym... Ja jestem nieszczęśliwa... Bardzo nieszczęśliwa z innego powodu.
— Z innego powodu? Czy może mi panienka powiedzieć, z jakiego?
Jak bardzo pragnęłam odpowiedzieć wyczerpująco na to pytanie! Jak trudno mi było ułożyć odpowiedź! Dzieci potrafią czuć, ale nie umieją analizować swoich uczuć. A jeżeli nawet dokonają częściowo analizy w myśli, nie potrafią rezultatu wyrazić słowami. Obawiając się jednak stracić tę pierwszą i jedyną sposobność ulżenia memu zmartwieniu przez wypowiedzenie go, zdołałam po kłopotliwym milczeniu ująć je w krótką, ale ostatecznie w pewnej mierze trafną — bo szczerą — odpowiedź.
— Przede wszystkim nie mam ani ojca, ani matki, ani sióstr, ani braci.
— Ma panienka dobrą wujenkę i kuzynków.
Milczałam znowu, a potem wybuchłam:
— Ale to John Reed tak mnie uderzył, że upadłam, a wujenka zamknęła mnie w czerwonym pokoju.
Pan Lloyd po raz drugi wyciągnął tabakierkę.
— Czy nie uważa panna Jane, że Gateshead Hall to bardzo piękny dom? — zapytał. — Czy nie jest panienka z tego rada, że w tak pięknym miejscu może mieszkać?
— To nie mój dom, panie, a Abbot powiada, że mam mniej prawa tutaj być niż służąca.
— Co tam! Panna Jane chyba nie jest tak nierozsądna, żeby pragnąć taki wspaniały dom porzucić?
— Gdybym miała dokąd się udać, opuściłabym go chętnie. Ale ja nigdy nie będę mogła wydostać się z Gateshead, dopóki nie będę dorosłą kobietą.
— A może by panienka mogła, kto wie? Czy ma panienka jakichś krewnych oprócz pani Reed?
— Zdaje mi się, że nie, proszę pana.
— Żadnych ze strony ojca?
— Nie wiem. Pytałam raz wujenkę, odpowiedziała, że może i mam jakichś biednych, niskiej kondycji krewnych nazwiskiem Eyre, ale ona nic o nich nie wie.
— A gdyby panienka miała takich krewnych, czy chciałaby panienka udać się do nich?
Namyślałam się. Bieda ma pozór straszny dla ludzi dorosłych, a dla dzieci tym bardziej. Nie mają one pojęcia o pracowitej, pilnej, przyzwoitej niezamożności — dla nich z wyrazem „bieda” wiąże się pojęcie noszenia łachmanów, głodu, pieca bez ognia, szorstkiego obejścia i niskich nałogów. Dla mnie „bieda” oznaczała poniżenie.
— Nie, nie chciałabym należeć do ludzi biednych — odpowiedziałam.
— Nawet gdyby byli dobrzy dla ciebie, panienko?
Potrząsnęłam głową. Nie mogłam zrozumieć, jakim sposobem ludzie biedni mogą być dobrzy. A poza tym nauczyć się mówić tak jak oni, nabrać ich manier, być niewykształconą, wyrosnąć na podobieństwo jednej z tych biednych kobiet, jakie widywałam niekiedy, gdy karmiły swoje dzieci albo prały ubrania przed drzwiami chat we wsi Gateshead... Nie, nie miałam w sobie dosyć bohaterstwa, by chcieć kupić wolność za cenę wyjścia ze swojej sfery.
— Ale czyż krewni panienki są aż tak bardzo biedni? Czy to są robotnicy?
— Nie wiem. Wujenka Reed powiedziała, że jeżeli mam jakichś, to musi to być żebracza hołota. Ja bym nie chciała chodzić na żebry.
— Czy chciałaby panienka pójść do szkoły?
Znowu zaczęłam się namyślać. Niewiele wiedziałam o tym, czym jest szkoła. Bessie niekiedy mówiła o szkole jako o miejscu, gdzie panienki za karę wsadzano w dyby, gdzie im zawieszano tablice na plecach i gdzie wymagano od nich nadzwyczajnej dystynkcji i dokładności we wszystkim. John Reed nie cierpiał swojej szkoły i wygadywał na nauczyciela. Jednak jego upodobania nie były dla mnie prawem, a jeżeli opowiadanie Bessie o rygorze w szkole (słyszała o tym od panienek z rodziny, w której przebywała, zanim przybyła do Gateshead) wzbudzały nieco strachu, to za to szczegóły dotyczące rozmaitych umiejętności, nabytych przez te same panienki, nęciły mnie wielce. Wychwalała piękne widoki i kwiaty malowane przez nie, piosenki, które umiały śpiewać, i kawałki muzyczne, które umiały grać. Opowiadała o sakiewkach, które potrafiły robić szydełkiem, i o francuskich książkach, które umiały tłumaczyć. Słuchając tego, miałam ochotę współzawodniczyć z nimi. A przy tym szkoła byłaby zupełną odmianą — łączyła się z tym długa podróż, zupełne rozstanie z Gateshead, przejście do nowego życia.
— Tak, chciałabym pójść do szkoły — brzmiała odpowiedź, głośny wynik moich rozmyślań.
— No, no, nie wiadomo, co się stać może — powiedział pan Lloyd, powstając. — Dziecku potrzeba zmiany powietrza i otoczenia — dodał, mówiąc do siebie — nerwy w nieszczególnym stanie.
Bessie powróciła teraz, równocześnie rozległ się turkot powozu po wysypanej piaskiem drodze.
— Czy to pani wasza powróciła, panno Bessie? — zapytał pan Lloyd. — Chciałbym pomówić z nią, zanim odejdę.
Bessie poprosiła pana Lloyda do jadalni i sprowadziła go na dół. W rozmowie, która nastąpiła teraz (wnosząc z tego, co zaszło później), pan aptekarz odważył się poradzić, by mnie wysłano do szkoły. Rada ta niewątpliwie była chętnie przyjęta, gdyż jak powiedziała Abbot — omawiając tę sprawę z Bessie, podczas gdy szyły pewnego wieczora w dziecinnym pokoju, a ja leżałam już w łóżku i myślały, że śpię — „Pani byłaby, zdaje mi się, zadowolona, mogąc pozbyć się takiego nudnego, niemiłego dziecka, które zdaje się zawsze wszystkich szpiegować i jakieś tam intrygi po cichu obmyślać”. Abbot widocznie uważała mnie za jakiegoś dziecięcego zdrajcę stanu, rewolucjonistę!
Przy tej sposobności dowiedziałam się po raz pierwszy (z tego, co Abbot opowiadała Bessie), że ojciec mój był niezamożnym duchownym. Matka wyszła za niego wbrew woli rodziny, która uważała tę partię32 za nieodpowiednią dla niej. Dziadek mój, Reed, tak się rozgniewał tym jej nieposłuszeństwem, że wydziedziczył ją i nie dał ani szylinga33. Po roku małżeństwa ojciec zaraził się podczas epidemii, odwiedzając biednych w wielkim, fabrycznym mieście, gdzie leżała jego parafia. Matka zaraziła się od niego i oboje zmarli, jedno miesiąc po drugim.
Bessie, słysząc to opowiadanie, westchnęła i powiedziała:
— Biedna panna Jane... A jednak jest ona godna litości, Abbot!
— Tak, zapewne — odpowiedziała Abbot — gdyby to było miłe, ładne dziecko, można by jej współczuć sieroctwa. Ale doprawdy nie można lubić takiej małej ropuchy jak ona.
— Tak bardzo to nie, przyznaję — zgodziła się Bessie — w każdym razie taka piękność jak panna Georgiana byłaby bardziej wzruszająca w tym samym położeniu.
— Tak, ja przepadam za panną Georgianą! — zawołała Abbot z zapałem. — Ślicznota kochana! Z długimi lokami, niebieskimi oczami i tymi uroczymi rumieńczykami... Jak malowanie!... Bessie, miałabym ochotę na potrawkę z królika na kolację.
— I ja też, z rumianą cebulką. No, pójdźmy, zejdziemy na dół.
I poszły.
Rozmowa moja z panem Lloydem i to, co usłyszałam z wymiany zdań między Bessie a Abbot, zdecydowanie przekonały mnie, by chcieć powrotu do zdrowia. Zdawało się, że nadchodzi jakaś zmiana — pragnęłam jej i oczekiwałam w milczeniu. Odwlekało się to jednak, mijały dni i tygodnie. Odzyskałam zdrowie, ale nie było żadnej wzmianki o sprawie, która mnie tak interesowała. Pani Reed przyglądała mi się czasem okiem surowym, ale rzadko do mnie przemawiała. Od czasu mojego zasłabnięcia zaznaczyła silniej przedział pomiędzy mną a własnymi dziećmi. Wyznaczyła dla mnie małą komóreczkę, gdzie sypiałam sama, kazała mi osobno jadać i przebywać stale w pokoju dziecinnym, gdy moje kuzynki bawiły ciągle w salonie. Ani słowem jednak nie poruszyła sprawy posłania mnie do szkoły. Pomimo to miałam instynktowną pewność, że już niedługo znosić mnie będzie pod wspólnym dachem, gdyż jej spojrzenia, zwracane ku mnie, wyrażały teraz bardziej niż kiedykolwiek nieopanowaną i głęboką odrazę.
Eliza i Georgiana, widocznie stosując się do poleceń, mówiły do mnie możliwie jak najmniej. John pokazywał język, ilekroć mnie zobaczył, a raz nawet spróbował mnie bić. Ponieważ jednak natychmiast stanęłam w pozycji obronnej, poruszona tym samym uczuciem gniewu i rozpaczliwego buntu, jaki mnie był uniósł poprzednio, uważał, że lepiej dać spokój, i uciekł, wymyślając mi i zaklinając się, że rozbiłam mu nos. Istotnie, w ten wystający punkt wymierzyłam cios niezgorszy, a widząc, że go poskromiłam uderzeniem czy też wyrazem twarzy, miałam wielką ochotę dopełnić miary zwycięstwa. On jednakże już zdążył schronić się pod skrzydła swojej mamusi. Słyszałam, jak płaczliwym głosem zaczął opowiadać, że „ta szkaradna Jane rzuciła się na niego jak wściekła kotka...”. Matka przerwała mu ostro:
— Nie mów mi o niej, John. Powiedziałam wam, że macie się do niej nie zbliżać. Nie chcę, ażebyście się z nią wdawali w dyskusje, ani ty, ani twoje siostry.
Tu, przechylając się przez poręcz schodów, zawołałam nagle, wcale się nad moimi słowami nie zastanowiwszy:
— To oni nie są godni zadawać się ze mną!
Pani Reed była osobą raczej tęgą, ale usłyszawszy to dziwne i zuchwałe oświadczenie, wbiegła lekko na schody, jak wicher porwała mnie i zaciągnęła do pokoju dziecinnego. Rzuciwszy mnie na brzeg mego łóżka, z całym naciskiem zapowiedziała:
— Żebyś mi nie śmiała ruszyć się stąd i słowa jednego wymówić do końca dnia!
— Co by na to wuj Reed powiedział, gdyby żył? — zapytałam prawie mimo woli. Mówię: „prawie mimo woli”, gdyż język mój wymawiał wyrazy bez mojej zgody, mówiło przeze mnie coś, nad czym nie panowałam.
— Co? — powiedziała pani Reed ściszonym głosem. Jej zwykle spokojne, zimne, siwe oczy zmąciły się jak gdyby wyrazem lęku. Puściła moje ramię i patrzyła na mnie, jakby w istocie nie wiedziała, czy ma przed sobą dziecko czy szatana. Ale ja już wzięłam na kieł.
— Wuj Reed jest w niebie i stamtąd może widzieć wszystko, co wujenka robi i myśli. I mój tatuś, i moja mama też. Oni widzą, że wujenka mnie całymi dniami zamyka i życzy sobie, żebym umarła.
Pani Reed opanowała się niebawem. Wytrzęsła mnie z całej siły, wytargała za uszy i nie mówiąc słowa, wyszła. Bessie następnie wygłosiła mi godzinne kazanie, w którym dowodziła niezbicie, że jestem najbardziej niegodziwym, niepoczciwym dzieckiem, jakie się kiedykolwiek uchowało. Uwierzyłam jej w połowie, gdyż czułam istotnie, że tylko złe, gniewne uczucia kotłują się w mej duszy.
Minął listopad, grudzień, przeszła połowa stycznia. Boże Narodzenie i Nowy Rok obchodzono w Gateshead jak zwykle radośnie i uroczyście, wymieniano nawzajem podarki, wydawano obiady i przyjęcia wieczorne. Ze wszystkich tych uciech byłam, naturalnie, wyłączona i mój udział w tych zabawach polegał na przypatrywaniu się, jak strojono Elizę i Georgianę, jak potem schodziły do salonu, ubrane w lekkie, muślinowe sukienki i szkarłatne szarfy, z włosami ufryzowanymi starannie w loki; a później na przysłuchiwaniu się płynącym z dołu dźwiękom fortepianu i harfy, na przyglądaniu się, jak tam i z powrotem krążyli lokaje. Dźwięczało szkło i porcelana, gdy roznoszono zakąski, a ile razy otwierano drzwi salonu, dolatywał stamtąd zmieszany gwar rozmów. Zmęczywszy się tym zajęciem, wracałam ze schodów do samotnego i cichego dziecinnego pokoju. Tam, chociaż trochę smutna, nigdy nie czułam się nieszczęśliwa. Prawdę powiedziawszy, nie miałam najmniejszej ochoty iść pomiędzy gości, gdyż w towarzystwie rzadko na mnie zwracano uwagę. A o ile tylko Bessie była dobra i towarzysko usposobiona, uważałam za prawdziwą przyjemność spędzanie wieczorów z nią, zamiast pod groźnym okiem pani Reed w salonie pełnym pań i panów. Jednakże Bessie, skoro tylko ubrała swoje panienki, zwykła była przenosić się w bardziej ożywione sfery kuchni i pokoju gospodyni, zazwyczaj i świecę zabierając z sobą. Wtedy, dopóki ogień nie przygasł, siedziałam z lalką na kolanach, oglądając się raz po raz dokoła, by się przekonać, czy coś gorszego ode mnie nie pokutuje w tym mrocznym pokoju. A gdy już głownie nabierały ciemnoczerwonego koloru, rozbierałam się prędko, szarpiąc, jak umiałam, węzły i tasiemki, i chroniłam się od zimna i ciemności do łóżeczka. Zabierałam do niego zawsze swoją lalkę. Istota ludzka musi coś kochać, a ja — w braku godniejszych kochania przedmiotów — znajdowałam przyjemność w kochaniu i pieszczeniu tej wyblakłej podobizny człowieka, lichej i źle ubranej jak miniaturowy strach na wróble. Zastanawia mnie to, gdy sobie przypominam, jak niedorzecznie a szczerze rozpływałam się nad tą zabaweczką, wyobrażając sobie, że ona żyje i zdolna jest odczuwać. Nie byłabym mogła usnąć, nie otuliwszy jej wpierw swoją nocną koszulką, a gdy leżała przy mnie bezpiecznie i ciepło, czułam się stosunkowo dobrze, wierząc, że i ona również czuje się dobrze.
Dłużyły mi się godziny oczekiwania na odjazd gości. Nasłuchiwałam odgłosu kroków Bessie na schodach. Niekiedy przychodziła to po naparstek, to po nożyczki, czasami przynosiła mi coś na kolację — jakąś bułeczkę albo ciastko z serem. Wtedy siedziała na łóżku, podczas gdy jadłam, a kiedy skończyłam, pocałowawszy mnie dwa razy, mówiła: „Dobranoc, panno Jane”. Gdy taka była miła i łagodna, wydawała mi się najlepszą, najładniejszą, najpoczciwszą w świecie istotą i tylko jak najgoręcej pragnęłam, żeby zawsze była tak miła i dobra, a nie popychała mnie, nie burczała na mnie, nie stawiała mi nierozsądnych żądań, co aż nazbyt często robiła. Bessie Lee była to, sądzę, zdolna z natury dziewczyna, gdyż wszystko, co robiła, robiła składnie i ładnie i miała wybitny dar opowiadania. I ładna była przy tym, jeżeli dobrze pamiętam jej twarz. Przypominam ją sobie jako młodą dziewczynę — wiotką, o czarnych włosach, ciemnych oczach, bardzo ładnych rysach i świeżej, jasnej cerze. Miała jednak usposobienie kapryśne, prędkie i niezbyt gruntowne pojęcie o zasadach i sprawiedliwości. Pomimo to wolałam ją niż wszystkich innych mieszkańców Gateshead Hall.
Działo się to piętnastego stycznia, około godziny dziewiątej rano. Bessie zeszła była na dół na śniadanie, kuzynek moich jeszcze nie zawołano do matki. Eliza wkładała kapelusz i ciepły płaszcz ogrodowy, by pójść nakarmić swój drób — zajęcie, za którym przepadała, nie mniej lubiąc sprzedawanie jaj gospodyni i gromadzenie otrzymanych tą drogą pieniędzy. Miała ona żyłkę kupiecką i wybitną skłonność do oszczędzania. Dowodem tego była nie tylko sprzedaż jaj i kurcząt, ale także oddawanie ogrodnikowi za spore pieniądze cebulek i nasion oraz ciętych kwiatów. Pani Reed nakazała mu kupować od panienki wszelkie produkty z jej ogródka, jakie by tylko sprzedać pragnęła. Eliza zaś przehandlowałaby włosy z głowy, gdyby tylko mogła na tym porządnie zarobić. Pieniądze chowała początkowo w rozmaitych kątach, zawinięte w gałganek albo w stare papierki od papilotów. Ponieważ jednak niektóre z tych skarbów odkryła pokojowa, Eliza, w obawie, żeby nie stracić swoich cennych bogactw, zgodziła się powierzyć je matce na lichwiarski procent (jakieś pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt). Te procenty wyciągała co kwartał, z największą akuratnością prowadząc rachunki w książeczce.
Georgiana siedziała na wysokim krześle, czesząc włosy przed lustrem i przetykając loki sztucznymi kwiatami oraz wyblakłymi piórami, których zapas znalazła w jakiejś szufladzie na strychu. Ja ścieliłam łóżko, otrzymawszy wyraźny rozkaz od Bessie, bym je doprowadziła do porządku, zanim ona wróci (sama bowiem często teraz wykorzystywała mnie do czynności jakby pod-pokojowej w pokoju dziecinnym, do porządkowania, odkurzania krzeseł itp.). Złożywszy nocną bieliznę i zaścieliwszy kapę, podeszłam do okna, chcąc ułożyć niektóre rozrzucone tam książki z obrazkami i mebelki z pokoju lalek. Zatrzymał mnie nagły rozkaz Georgiany, żeby nie ruszać jej zabawek. Wtedy, nie mając nic lepszego do roboty, zaczęłam chuchać na zamarzłą w kwiatowe wzory szybę, by tym sposobem odczyścić kawałek szkła i móc wyjrzeć na świat, gdzie wszystko było takie ciche i stężałe pod wpływem silnego mrozu.
Z okna widać było lożę34 portiera i podjazd. Dokładnie w chwili, gdy rozpuściłam tyle srebrnobiałych liści zasłaniających szybę, że można było wyjrzeć, zobaczyłam, że otwierają bramę i wjeżdża jakiś powóz. Przyglądałam mu się obojętnie, gdy podjeżdżał przed dom. Ekwipaże35 często przybywały do Gateshead, ale nigdy żaden nie przywiózł gości, którzy by mnie interesowali. Ten powóz zajechał przed dom i stanął, dzwonek odezwał się głośno i gość został wpuszczony.
Ponieważ to wszystko niczym było dla mnie, zwróciłam uwagę na coś ciekawszego — na małą, głodną raszkę36, która nadleciała i ćwierkała na gałęziach bezlistnej czereśni, przywiązanej do muru pod oknem. Reszta mojego śniadania stała na stole. Rozkruszywszy kawałek bułki, starałam się właśnie otworzyć okno, ażeby wysypać okruszyny, gdy Bessie, biegnąc pędem po schodach, wpadła do dziecinnego pokoju.
— Panno Jane, proszę zdjąć fartuszek. Co tam panienka robi? Czy twarz i ręce panienka umyła dziś rano?
Szarpnęłam oknem raz jeszcze, zanim odpowiedziałam, gdyż chciałam, żeby ptaszek dostał pożywienie. Okno puściło, a ja wysypałam okruszyny trochę na kamienny parapet, a trochę na gałęzie czereśni, po czym, zamykając okno, odpowiedziałam:
— Nie, Bessie, ja dopiero w tej chwili skończyłam ścierać kurze.
— Nieznośne, niedbałe dziecko! A cóż to panienka robi tam teraz? Cała czerwona, z pewnością jakaś psota miała tu miejsce. Po co było otwierać to okno?
Nie potrzebowałam się silić na odpowiedź, gdyż Bessie widocznie za bardzo się spieszyła, by czekać na wyjaśnienia. Pociągnęła mnie do umywalni, niemiłosiernie, choć na szczęście prędko wyszorowała mi twarz i ręce wodą, mydłem i grubym ręcznikiem, wyszczotkowała głowę ostrą szczotką, zdjęła ze mnie fartuszek i wyprowadziwszy mnie szybko na schody, kazała natychmiast zejść na dół i stawić się w saloniku.
Miałam ochotę zapytać, kto się ze mną chce widzieć — czy tam jest pani Reed, ale Bessie już odeszła i zamknęła za sobą drzwi dziecinnego pokoju. Z wolna schodziłam ze schodów. Od trzech miesięcy prawie nie byłam nigdy wzywana przed oblicze pani Reed. Dla mnie, skazanej tak długo na pokój dziecinny, jadalnia oraz salon stały się jakąś straszną przestrzenią, do której bałam się wkraczać.
Stałam teraz w pustym hallu, przede mną były drzwi saloniku, a ja zatrzymałam się, onieśmielona i drżąca. Co za biednego, małego tchórza uczynił ze mnie w owych czasach strach, zrodzony z niesprawiedliwej kary! Lękałam się wracać do dziecinnego pokoju, lękałam się iść naprzód i wejść do saloniku. Z dziesięć minut tak stałam, wahająca się, wzruszona. Gwałtowny dźwięk dzwonka z saloniku zdecydował za mnie — muszę wejść.
„Kto może chcieć się ze mną widzieć?” — pytałam siebie w duszy, gdy oburącz naciskałam klamkę, która opierała się przez chwilę. „Kogo zobaczę w pokoju oprócz wujenki? Mężczyznę czy kobietę?”. Klamka ustąpiła, drzwi się otworzyły, a ja wszedłszy i dygnąwszy nisko, podniosłam oczy i ujrzałam... Czarny słup! Taka przynajmniej wydała mi się na pierwszy rzut oka sztywna, wąska, czarno ubrana, wyprostowana postać, stojąca na dywanie. Surowa twarz wyglądała jak rzeźbiona maska umieszczona na szczycie kolumny zamiast kapitelu37.
Pani Reed siedziała na zwykłym miejscu przy kominku. Skinęła na mnie, bym się przybliżyła. Posłuchałam, a ona przedstawiła mnie gościowi w tych słowach:
— Oto jest ta dziewczynka, w sprawie której zwracałam się do pana.
On — gdyż był to mężczyzna — obrócił z wolna głowę ku mnie, a przypatrzywszy mi się badawczymi, siwymi oczami, mrugającymi pod krzaczastymi brwiami, orzekł uroczystym basem:
— Jest małego wzrostu. W jakim jest wieku?
— Dziesięć lat.
— Aż tyle? — odpowiedział tonem powątpiewania, po czym w dalszym ciągu przez parę minut przyglądał mi się badawczo.
— Jak się nazywasz, dziewczynko? — zwrócił się w końcu do mnie.
— Jane Eyre, panie.
Wymawiając te słowa, podniosłam na niego oczy. Ten pan wydał mi się wysoki, ale to prawda, że ja byłam bardzo mała. Rysy miał grube i wszystko w nim było surowe, wymuszone.
— No powiedz mi, Jane Eyre, czy jesteś dobrym dzieckiem?
Niepodobna mi było odpowiedzieć na to twierdząco, moje otoczenie było przeciwnego zdania. Milczałam. Pani Reed odpowiedziała za mnie wymownym potrząśnięciem głowy, dodając:
— Może lepiej o tym nie mówić, panie Brocklehurst.
— Przykro mi, doprawdy, że muszę to słyszeć! Muszę z nią trochę pogadać! — Tu, łamiąc swą prostopadłą linię, rozsiadł się w fotelu naprzeciw pani Reed. — Podejdź tutaj — rzekł.
Przeszłam przez dywan, postawił mnie prosto przed sobą. Jakąż on miał twarz, gdy zobaczyłam ją prawie na jednym poziomie z moją własną! Co za wielki nos! A jakie usta! I co za ogromne, wystające zęby!
— Nie ma smutniejszego widoku nad widok niegrzecznego dziecka — zaczął — zwłaszcza niegrzecznej dziewczynki. Czy ty wiesz, dokąd ludzie źli idą po śmierci?
— Idą do piekła — odpowiedziałam szybko i trafnie.
— A co to jest piekło? Czy możesz mi na to odpowiedzieć?
— Piekło to otchłań pełna ognia.
— A czy ty byś chciała wpaść do tej otchłani i smażyć się tam na wieki?
— Nie, panie.
— Więc co winnaś robić, żeby jej uniknąć?
Zastanowiłam się przez chwilę. Moja odpowiedź, gdy się na nią zdobyłam, nie spodobała się.
— Muszę być zdrowa i nie umierać.
— Jak możesz być zdrowa? Dzieci młodsze od ciebie umierają codziennie. Nie dalej jak dwa dni temu pochowałem małe dziecko, pięcioletnie. Dobre, grzeczne dziecko, którego duszyczka jest teraz w niebie. Lękam się, że nie można by tego powiedzieć o tobie, gdyby cię Pan Bóg stąd odwołał.
Nie mogąc go pod tym względem uspokoić, spuściłam tylko oczy, utkwiwszy je w dwóch wielkich nogach spoczywających na dywanie i westchnęłam, pragnąc być stąd jak najdalej.
— Spodziewam się, że to było westchnienie z głębi serca i że żałujesz, iż martwiłaś twą najlepszą dobrodziejkę.
„Dobrodziejkę! Dobrodziejkę! — pomyślałam. — Oni wszyscy nazywają panią Reed moją dobrodziejką. Jeżeli tak, to «dobrodziejka» jest czymś bardzo nieprzyjemnym”.
— Czy odmawiasz pacierz rano i wieczór? — dopytywał dalej.
— Tak, panie.
— Czytujesz Biblię38?
— Czasami.
— Z przyjemnością? Czy bardzo ją lubisz?
— Lubię Objawienia39 i księgę o Danielu40, i Genesis41, i o Samuelu42, i kawałek księgi Exodus43, i niektóre części Księgi Królów44, i o Hiobie45, i o Jonaszu46.
— A psalmy ci się podobają? Sądzę, że je lubisz?
— Nie, panie.
— Nie? O, to źle! Ja mam małego chłopczyka, młodszego od ciebie, który sześć psalmów umie na pamięć. A gdy go zapytać, co woli, czy dostać do zjedzenia orzech osmażany czy nauczyć się wiersza jakiegoś psalmu, odpowiada: „O, nauczyć się wiersza psalmu! Aniołowie śpiewają psalmy!”. Tak on mówi i dodaje: „A ja pragnę być aniołkiem tu, na ziemi!”. A wtedy dostaje dwa orzechy w nagrodę, że taki pobożny.
— Psalmy nie są zajmujące — zauważyłam.
— To dowodzi, że masz złe serce i powinnaś modlić się do Boga, ażeby ci je odmienił, ażeby dał ci nowe, czyste serce, ażeby ci odjął to serce kamienne, a dał ci serce z żywego ciała.
Już miałam zapytać, w jaki to sposób miałaby się odbyć taka operacja zamiany mojego serca, gdy wmieszała się pani Reed, nakazując mi, bym usiadła. Zaraz też dalszą rozmowę wzięła na siebie.
— Panie Brocklehurst, zdaje mi się, że w liście pisanym do pana przed trzema tygodniami wyznałam panu, że ta dziewczynka ma charakter i usposobienie nie takie, jakie bym sobie życzyła w niej widzieć. Jeżeli przyjmie ją pan do szkoły w Lowood, byłabym rada, gdyby poproszono nauczycielki, by baczne na nią miały oko, a przede wszystkim, by strzegły ją od jej najgorszej wady: skłonności do kłamstwa i obłudy. Wspominam o tym przy tobie, Jane, żebyś nie próbowała oszukiwać pana Brocklehursta.
Czyż mogłam się nie bać pani Reed? Rzecz prosta, że musiałam jej nie znosić, skoro w jej naturze leżała chęć zadawania mi okrutnych ran. Nigdy w jej obecności nie czułam się dobrze i chociaż starałam się być posłuszna i dogodzić jej, usiłowania moje zawsze odpychała i odpłacała zdaniami takimi jak powyższe. Teraz to oskarżenie, wypowiedziane przed człowiekiem obcym, dotknęło mnie do głębi serca. Niejasno spostrzegłam, że już mi ona zaczyna odbierać nadzieję, pokładaną w tej nowej fazie istnienia, na jaką mnie skazywała, i czułam, choć nie byłabym umiała uczucia tego wyrazić, że sieje ona wstręt i nieżyczliwość wzdłuż drogi, jaką w przyszłości iść miałam. Widziałam, jak w oczach pana Brocklehursta zamieniam się w dziecko fałszywe i szkodliwe. I cóż ja mogłam uczynić, żeby tej krzywdzie zaradzić? „Nic w istocie” — pomyślałam, walcząc, by powstrzymać łkanie, i szybko otarłam kilka łez — bezsilnych dowodów mojej męki.
— Obłuda to w istocie brzydka wada w dziecku — rzekł pan Brocklehurst. — Jest ona pokrewna fałszowi, a wszyscy kłamcy dostąpią kary w jeziorze płonącym ogniem i siarką. Będą jej jednak pilnować, pani Reed. Pomówię z panną Temple i z nauczycielkami.
— Pragnęłabym, żeby Jane była wychowana w sposób odpowiedni do jej widoków w przyszłości — ciągnęła dalej moja dobrodziejka — żeby nauczyła się użyteczności i pokory. Co do wakacji, to jeżeli pan pozwoli, będzie je zawsze spędzała w Lowood.
— Życzenia pani są najzupełniej słuszne — odpowiedział pan Brocklehurst. — Pokora jest to cnota chrześcijańska, szczególnie odpowiednia dla wychowanek Lowood. Toteż ja wymagam, żeby ją jak najstaranniej pośród nich hodowano. Wystudiowałem, w jaki sposób można najlepiej w nich upokorzyć uczucia światowej pychy, i nie dalej jak parę dni temu miałem miły dowód, że mi się powiodło. Moja młodsza córka poszła z matką zwiedzić szkołę, a wróciwszy, zawołała: „O, drogi papo, jak skromnie i jak nieładnie wszystkie te dziewczęta w Lowood wyglądają, z tymi włosami sczesanymi za uszy, w tych długich fartuchach i z kieszonkami na wierzchu sukien. Wyglądają prawie jak dzieci biednych ludzi! A przy tym — dodała — przyglądały się mojej sukni i maminej, jak gdyby jedwabnej sukni nigdy dotąd nie widziały!”.
— To właśnie stan rzeczy, który ja najzupełniej pochwalam — odpowiedziała pani Reed. — Gdybym przeszukała całą Anglię, nie wiem, czy byłabym znalazła system odpowiedniejszy dla takiego dziecka jak Jane Eyre. Konsekwencja, mój drogi panie Brocklehurst, ja obstaję za konsekwencją we wszystkim.
— Konsekwencja, pani, jest pierwszym obowiązkiem chrześcijańskim i pilnuje się jej też we wszystkich zarządzeniach związanych z zakładem w Lowood: prosty pokarm, prosty ubiór, niewymyślne zasady, surowe i pracowite zwyczaje; taki jest porządek dnia w domu dla jego mieszkanek.
— Bardzo słusznie, łaskawy panie. Czy mogę zatem liczyć na to, że to dziecko będzie przyjęte do szkoły w Lowood i tam chowane odpowiednio do swojej pozycji i przyszłych widoków?
— Tak, pani, niech pani na to liczy. Będzie przyjęta do tej hodowli doborowych roślin i ufam, że okaże się wdzięczna za ten nieoceniony przywilej, że została wybrana.
— Poślę ją zatem możliwie najprędzej, panie Brocklehurst, gdyż zapewniam pana, iż pilno mi uwolnić się od odpowiedzialności, która zaczęła się stawać już nazbyt dokuczliwa.
— Niewątpliwie, niewątpliwie, łaskawa pani. A teraz się pożegnam. Powrócę do Brocklehurst Hall w ciągu tygodnia lub dwóch. Mój dobry przyjaciel, archidiakon47, prędzej mnie nie wypuści. Napiszę do panny Temple, że ma oczekiwać nowej dziewczynki, tak że nie będzie trudności z przyjęciem. Do widzenia!
— Do widzenia, panie Brocklehurst. Proszę mnie przypomnieć pamięci pani Brocklehurst, jej córek i synów.
— Nie omieszkam, łaskawa pani. Dziewczynko, oto masz książkę zatytułowaną Przewodnik dziecka. Czytaj ją i módl się, czytaj zwłaszcza „Opowiadanie o okropnej, nagłej śmierci Marthy G., niedobrego dziecka, grzeszącego fałszem i kłamstwem”.
To mówiąc, pan Brocklehurst wsunął mi w rękę cienką broszurkę, wszytą w okładkę, i zadzwoniwszy, by podstawiono powóz, odjechał.
Pani Reed i ja zostałyśmy same. Kilka minut upłynęło w milczeniu, ona szyła, ja się jej przypatrywałam. Mogła mieć wtedy ze trzydzieści sześć lub siedem lat. Była to kobieta silnie zbudowana, szeroka w ramionach i chociaż tęga, nie gruba. Twarz jej była nieco szeroka, gdyż dolną szczękę miała silnie rozwiniętą, mocną, miała niskie czoło, dużą i wystającą brodę, usta i nos dosyć regularne. Pod jasnymi brwiami błyszczały oczy pozbawione łagodności, cerę miała ciemną, włosy prawie lnianego koloru. Organizm jej był zdrowy, nie wiedziała co to choroba. Była to dokładna, mądra gospodyni, domowników i dzierżawców trzymała krótko, dzieci niekiedy opierały się jej władzy i śmiały się z niej pogardliwie. Dobrze się ubierała i miała figurę, na której strój ładnie się prezentował.
Siedząc na niskim stołeczku o parę kroków od jej fotela, przyglądałam się jej twarzy. W ręce trzymałam rozprawkę, zawierającą „Nagłą śmierć kłamczuchy”, na którą, jako na odpowiednią przestrogę, zwrócono mi przed chwilą uwagę. Wszystko, co zaszło przed momentem, co pani Reed powiedziała o mnie panu Brocklehurstowi, cała treść ich rozmowy — wszystko to było żywe, świeże, wszystko bolało w duszy. Odczuwałam każdy wyraz tak dotkliwie, jak wyraźnie go usłyszałam, i jakaś pasja urazy wrzała teraz we mnie.
Pani Reed podniosła wzrok znad robótki. Oczy jej zatrzymały się na moich oczach, a równocześnie palce zaprzestały zręcznych ruchów.
— Wyjdź stąd, wracaj do dziecinnego pokoju — rozkazała. Moje spojrzenie lub wyraz twarzy musiały jej się wydać obraźliwe, gdyż mówiła z niezwykłym, chociaż hamowanym rozdrażnieniem. Wstałam, poszłam ku drzwiom i znowu wróciłam. Podeszłam do okna, przeszłam przez pokój i stanęłam przed nią tuż blisko.
Czułam, że muszę mówić. Zdeptano mnie boleśnie, muszę wziąć odwet. Ale jak? Gdzież ja mam siłę odeprzeć cios mojej nieprzyjaciółki? Zebrałam całą energię i wyrzuciłam z siebie te szczere a zuchwałe słowa:
— Ja nie jestem obłudna. Gdybym nią była, powiedziałabym, że panią kocham, a ja oświadczam, że nie kocham pani. Nie znoszę pani tak jak nikogo na świecie, z wyjątkiem Johna Reeda. A tę książeczkę o kłamczusze może pani dać swojej córce, Georgianie, gdyż to ona kłamie, nie ja.
Ręce pani Reed wciąż jeszcze bezczynnie leżały na robótce, a jej lodowate oczy mroźnie utkwiły wzrok w moich.
— Co więcej masz mi do powiedzenia? — zapytała tonem takim raczej, jakim ktoś mógłby przemawiać do dorosłego przeciwnika, niż jakim się zwykło zwracać do dziecka.