Dziwne losy Jane Eyre - Charlotte Bronte - ebook

Dziwne losy Jane Eyre ebook

Bronte Charlotte

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

12 osób interesuje się tą książką

Opis

Ekskluzywna edycja oprawiona w delikatną gładką tkaninę o właściwościach jedwabiu.

Dziwne losy Jane Eyre ukazały się po raz pierwszy w październiku 1847 roku i stały się wielkim sukcesem wydawniczym. Powieść, zaliczana do szczytowych osiągnięć literackich epoki wiktoriańskiej, harmonijnie łączy melodramatyczną fabułę z wnikliwą obserwacją psychologiczną oraz nastrojem tajemnicy i grozy.

Osierocona dziewczyna podejmuje pracę nauczycielki w posiadłości Edwarda Fairfaxa Rochestera. Zostaje jego narzeczoną, ale Rochester ukrywa przed światem ponury sekret.

Charlotte Brontë opowiada o wielkim uczuciu, które połączyło ludzi z różnych, tak odległych od siebie sfer – w świecie, gdzie konwenanse stanowiły o towarzyskim „być albo nie być”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 742

Oceny
4,4 (127 ocen)
74
38
12
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
madzia935

Nie oderwiesz się od lektury

Cudo, lepsze od wszystkich obecnych obyczajówek
10
doomiiim

Nie oderwiesz się od lektury

najlepsza z najlepszych❤️
00
viollaesz

Dobrze spędzony czas

mimo że Jane czasem bywa irytująca to jest to dla mnie jedna z lepszych książek Jane Austen
00
Malgosia121d

Nie polecam

Przeczytałam z polecenia. Nudna.
00
adamickiewicz

Nie oderwiesz się od lektury

Niezwykła, urocza, a jednocześnie mocno chwytająca za serce. Moje zostaje z Jane.
00

Popularność




Roz­dział I

Nie­po­dobna było tego dnia wyjść na spa­cer. Rano, co prawda, błą­ka­li­śmy się z godzinę po bez­list­nym ogro­dzie, ale po obie­dzie (pani Reed jadała wcze­śnie, gdy nie było gości) chłodny wiatr zimowy napę­dził tak ciemne chmury i deszcz tak sie­kący, że dal­sze prze­by­wa­nie na świe­żym powie­trzu stało się nie­moż­liwe.

Rada byłam z tego; ni­gdy nie lubi­łam dłu­gich spa­ce­rów, zwłasz­cza w chłodne popo­łu­dnia, tak się oba­wia­łam tych powro­tów do domu o zmroku ze zmar­z­nię­tymi pal­cami u rąk i nóg, z ser­cem ści­śnię­tym upo­mnie­niami Bes­sie, naszej bony, i upo­ko­rzona świa­do­mo­ścią, że Eliza, John i Geo­r­giana Reed są o tyle zręcz­niejsi i sil­niejsi ode mnie.

Eliza, John i Geo­r­giana sku­pili się teraz dokoła swej mamy w salo­nie. Pani Reed spo­czy­wała na kanapce przy kominku, a mając wokół sie­bie swo­ich piesz­czo­chów (któ­rzy w tej chwili nie kłó­cili się i nie krzy­czeli), robiła wra­że­nie zupeł­nie szczę­śli­wej. Mnie zabro­niła zbli­żyć się do sie­bie. Żałuje – mówiła – iż musi trzy­mać mnie z daleka, lecz dopóki nie usły­szy od Bes­sie i sama nie zauważy, że naprawdę sta­ram się wyro­bić w sobie bar­dziej towa­rzy­skie, odpo­wied­niej­sze dziecku uspo­so­bie­nie, że sta­ram się być natu­ral­niej­sza, żyw­sza i przy­jem­niej­sza w obej­ściu, dopóty będzie musiała odma­wiać mi tych przy­wi­le­jów, jakie się należą tylko zado­wo­lo­nym i weso­łym dzie­ciom.

– O co Bes­sie skar­żyła się na mnie? – zapy­ta­łam.

– Nie zno­szę chwy­ta­nia za słowa i dopy­ty­wań, Jane, a przy tym to doprawdy obu­rza­jące, gdy dziecko w ten spo­sób prze­ma­wia do star­szych. Siądź sobie, gdzie ci się podoba, i bądź cicho, dopóki nie nauczysz się mówić grzecz­nie.

Pokoik, gdzie jadało się śnia­da­nia, przy­le­gał do salonu. Tam się wsu­nę­łam. Stała tu półka z książ­kami; nie­ba­wem wycią­gnę­łam jakiś tom, upew­niw­szy się przed­tem, że jest obfi­cie ilu­stro­wany. Wdra­pa­łam się na kanapkę w zagłę­bie­niu okna, pod­wi­nę­łam nogi i usia­dłam po turecku, a zacią­gnąw­szy pra­wie szczel­nie pąsową zasłonę z weł­nia­nej mory, poczu­łam, że jestem ukryta i odosob­niona.

Fałdy pąso­wej dra­pe­rii zasła­niały mi widok z pra­wej strony; z lewej szyba chro­niła, choć nie odgra­dzała mnie od posęp­no­ści listo­pa­do­wego dnia. Co jakiś czas, obra­ca­jąc karty książki, przy­glą­da­łam się natu­rze. Daleko na hory­zon­cie roz­po­ście­rała się blada pustka mgieł i chmur; bli­żej widać było mokry traw­nik i krzew szar­pany wia­trem oraz nie­usta­jące potoki desz­czu, gwał­tow­nie gnane wichrem.

Powró­ci­łam do książki. Była to Histo­ria pta­ków bry­tyj­skich Bewicka. O tekst dru­ko­wany mało, natu­ral­nie, dba­łam; jed­nakże były tam pewne wstępne stro­nice, które zaj­mo­wały mnie mimo mych lat dzie­cin­nych. Była w nich mowa o sie­dzi­bach i gniaz­dach pta­ków mor­skich, „o samot­nych ska­łach i przy­ląd­kach”, które tylko one zamiesz­kują, i o wybrze­żach Nor­we­gii z sze­re­giem wyse­pek bie­gną­cych od połu­dnio­wego krańca – od Lindesnäs czy Naze – aż do przy­lądka pół­noc­nego.

Tam gdzie Ark­tyku wartka, chłodna fala Tuli samotną wysepkę, okala; Tam gdzie do Hebryd wody Atlan­tyku Szturm pona­wiają wśród bał­wa­nów ryku.

Nie mogłam też pomi­nąć wzmianki o zim­nych wybrze­żach Lapo­nii, Sybe­rii, Spits­ber­genu, Nowej Ziemi, Islan­dii, Gren­lan­dii z ich olbrzy­mią prze­strze­nią strefy ark­tycz­nej, tym strasz­nym bez­lud­nym prze­stwo­rem, zbior­ni­kiem mrozu i śniegu, gdzie stward­niałe pola lodowe, przez całe wieki nara­sta­jąc do wyżyn alpej­skich, ota­czają bie­gun i są sie­dzibą naj­sroż­szego zimna. O tej śmier­tel­nie bia­łej kra­inie wytwo­rzy­łam sobie wła­sne poję­cia: mgli­ste jak wszyst­kie na wpół zro­zu­miane wyobra­że­nia, nie­ja­sno two­rzące się w umy­słach dzieci, ale dziw­nie przej­mu­jące. Tekst tych stro­nic wstęp­nych nawią­zy­wał do nastę­pu­ją­cych dalej obraz­ków i nada­wał zna­cze­nie to skale, ster­czą­cej samot­nie wśród morza bał­wa­nów i piany, to zdru­zgo­ta­nej łodzi, wyrzu­co­nej na opusz­czone wybrzeża, to zim­nej, wid­mo­wej twa­rzy księ­życa, spo­glą­da­ją­cego spoza zwa­łów chmur na tonący wła­śnie okręt.

Nie umiem powie­dzieć, jaki nastrój wiał ze spo­koj­nego, opusz­czo­nego cmen­ta­rza z wid­nie­ją­cym na nim nagrob­kiem, furtką, dwoma drze­wami na tle niskiego hory­zontu, cmen­ta­rza oko­lo­nego wyszczer­bio­nym murem, nad któ­rym uno­sił się cienki sierp księ­życa, zwia­stu­jący nadej­ście wie­czoru. Dwa statki leżące bez ruchu na spo­koj­nym morzu wydały mi się nie­rze­czy­wi­ste. Szybko odwró­ci­łam oczy od potwora cią­gną­cego za sobą straszną sforę; był to widok zbyt okropny. Rów­nie okropny był widok czar­nego, roga­tego stwora sie­dzą­cego wysoko na skale i przy­glą­da­ją­cego się dale­kiemu tłu­mowi, zebra­nemu wokół jakiejś szu­bie­nicy.

Każdy obra­zek coś opo­wia­dał, czę­sto coś zagad­ko­wego dla mojego dzie­cin­nego umy­słu i nie­do­kształ­co­nych uczuć, ale zawsze coś głę­boko zaj­mu­ją­cego: jak te bajki, które nam nie­kiedy w zimowe wie­czory opo­wia­dała Bes­sie, gdy była w dobrym humo­rze. Wtedy to, przy­su­nąw­szy stół do pra­so­wa­nia przed komi­nek w dzie­cin­nym pokoju, pozwa­lała nam usiąść dokoła i pra­su­jąc koron­kowe fal­banki pani Reed albo rur­ku­jąc brzegi jej noc­nych czep­ków, kar­miła naszą cie­ka­wość opo­wia­da­niami o miło­ści i przy­go­dach, zaczerp­nię­tymi ze sta­rych bajek i jesz­cze star­szych bal­lad lub też (jak póź­niej odkry­łam) z kart Pameli i Hen­ryka, hra­biego More­land.

Z Bewic­kiem na kola­nach czu­łam się w owej chwili szczę­śliwa, a przy­naj­mniej po swo­jemu szczę­śliwa. Bałam się tylko, żeby mi nie prze­szko­dzono; nie­stety, stało się to aż nazbyt prędko. Otwo­rzyły się drzwi od salonu.

– Hę! Panno mru­kliwa! – usły­sza­łam krzyk Johna Reeda, lecz nagle umilkł; pokój widocz­nie wydał mu się pusty. – Gdzie, u licha, ona może być?! – wołał dalej. – Lizzy, Geo­r­giano – wołał na sio­stry – Jane tu nie ma; powiedz­cie mamie, że wyle­ciała na deszcz, nie­zno­śne zwie­rzątko!

„Dobrze zro­bi­łam, że zacią­gnę­łam zasłonę” – pomy­śla­łam, gorąco pra­gnąc, by nie odkrył mojej kry­jówki. John Reed nie byłby jej odkrył samo­dziel­nie; nie był on ani bystry, ani pomy­słowy, ale Eliza w tejże chwili wysu­nęła głowę przez drzwi i od razu powie­działa:

– Sie­dzi prze­cież we fra­mu­dze okien­nej, John!

Natych­miast wyszłam z ukry­cia, gdyż drża­łam na myśl, że mnie John stam­tąd wycią­gnie.

– Czego chcesz? – zapy­ta­łam bar­dzo zalęk­niona.

– Powiedz raczej: „Czego panicz chce?” – odpo­wie­dział. – Chcę, żebyś tu przy­szła!

I zasiadł­szy w fotelu, wska­zał mi gestem, że mam się przy­bli­żyć i sta­nąć przed nim.

John Reed był czter­na­sto­let­nim uczniem, o cztery lata star­szym ode mnie, gdyż mia­łam wtedy dzie­sięć lat. Był duży i tęgi na swój wiek, o nie­czy­stej i nie­zdro­wej cerze, gru­bych rysach roz­la­nej twa­rzy, cięż­kiej budo­wie i wiel­kich rękach i nogach. Obja­dał się zawsze przy stole, co wpły­wało źle na jego wątrobę, powo­do­wało męt­ność oczu i obwi­słość policz­ków. Powi­nien był znaj­do­wać się w szkole; jed­nakże matka zabrała go do domu na mie­siąc lub dwa „z powodu deli­kat­nego zdro­wia”. Pan Miles, nauczy­ciel, utrzy­my­wał, że John byłby naj­zu­peł­niej zdrów, gdyby mu nie przy­sy­łano z domu tyle ciast i sło­dy­czy. Serce matki jed­nakże nie podzie­lało tak suro­wego sądu i pani Reed przy­pi­sy­wała zły wygląd Johna raczej prze­pra­co­wa­niu, a może tęsk­no­cie za domem.

John nie był zbyt przy­wią­zany do matki i sióstr, a mnie po pro­stu nie cier­piał. Obcho­dził się ze mną bru­tal­nie i bił mnie, i to nie dwa lub trzy razy na tydzień albo raz lub dwa razy na dzień, ale stale. Bałam się go każ­dym ner­wem, drża­łam na całym ciele, gdy się do mnie zbli­żał. Były chwile, gdy tra­ci­łam wprost przy­tom­ność, takim przej­mo­wał mnie stra­chem, gdyż nie mia­łam zni­kąd ochrony przed jego groź­bami i sztur­chań­cami; służba nie miała ochoty ujmo­wać się za mną, by nie nara­żać się mło­demu panu, a pani Reed była głu­cha i ślepa na jego zacho­wa­nie: ni­gdy nie widziała, aby John mnie bił, ni­gdy nie sły­szała, aby mi wymy­ślał, choć nie­raz to czy­nił w jej obec­no­ści, jak­kol­wiek czę­ściej za jej ple­cami.

Jak zwy­kle posłuszna mu, zbli­ży­łam się do jego fotela; naj­pierw poka­zał mi język w całej oka­za­ło­ści, trzy­ma­jąc go tak wycią­gnię­tym przez jakieś trzy minuty; wie­dzia­łam, że za chwilę mnie ude­rzy, a choć lęka­łam się ciosu, to patrząc na Johna, nie mogłam się opę­dzić myśli, że jest brzydki i wstrętny. Może wyczy­tał te myśli z mojej twa­rzy, gdyż nic nie mówiąc, nagle ude­rzył mnie z całej siły. Zachwia­łam się, a odzy­skaw­szy rów­no­wagę, cof­nę­łam się parę kro­ków.

– To za twoje zuchwałe odpo­wia­da­nie mamie – powie­dział – i za twoje skra­da­nie się, i cho­wa­nie za firan­kami, i za to spoj­rze­nie przed chwilą, ty szelmo!

Przy­zwy­cza­jona do besz­ta­nia ze strony Johna, nie pomy­śla­łam nawet, by mu odpo­wie­dzieć; zasta­na­wia­łam się tylko, jak znieść sztur­cha­niec, który z pew­no­ścią nastąpi po obe­ldze.

– Coś ty robiła za zasłoną? – zapy­tał.

– Czy­ta­łam.

– Pokaż książkę.

Poszłam do okna i przy­nio­słam ją stam­tąd.

– Nie masz prawa brać naszych ksią­żek; mama powie­działa, że jesteś tutaj na łasce; nie masz pie­nię­dzy; twój ojciec nic ci nie zosta­wił; powinna byś żebrać, a nie miesz­kać z pań­skimi dziećmi, takimi jak my, jadać to samo, co my jadamy, i nosić suk­nie, za które nasza mama płaci. A teraz ja cię nauczę, co to zna­czy grze­bać na moich pół­kach z książ­kami; bo one są moje; cały dom do mnie należy albo będzie nale­żał za kilka lat. Idź i stań przy drzwiach, z daleka od lustra i od okien.

Uczy­ni­łam to, nie zorien­to­waw­szy się od razu w jego zamia­rze, ale gdy zoba­czy­łam, że John pod­nosi, waży w ręku książkę i wstaje, chcąc nią we mnie cisnąć, instynk­tow­nie usko­czy­łam w bok z krzy­kiem prze­stra­chu; nie dość jed­nak szybko; tom został rzu­cony, tra­fił mnie, a ja upa­dłam, ude­rza­jąc głową o drzwi i roz­ci­na­jąc ją sobie. Rana krwa­wiła, ból był bar­dzo ostry, strach prze­si­lił się we mnie, nato­miast obu­dziły się inne uczu­cia.

– Nie­go­dziwy, okrutny chło­paku! – zawo­ła­łam. – Nie jesteś lep­szy od roz­bój­nika… od poga­nia­cza nie­wol­ni­ków… od rzym­skich cesa­rzy!

Prze­czy­ta­łam wła­śnie Histo­rię Rzymu Gold­smi­tha i mia­łam wyro­bione zda­nie o Kali­guli, Nero­nie i ich następ­cach. Robi­łam nie­raz porów­na­nia w mil­cze­niu, ni­gdy nie przy­pusz­cza­jąc, że je w ten spo­sób gło­śno wypo­wiem.

– Co? Co? – krzyk­nął. – Czy ona to do mnie powie­działa? Sły­sza­ły­ście, Elizo, Geo­r­giano? Jeżeli ja tego mamie nie powiem! Ale naj­pierw…

Rzu­cił się ku mnie: poczu­łam, że chwyta mnie za włosy i za ramię; ale tym razem wal­czył ze zroz­pa­czo­nym stwo­rze­niem. Ja rze­czy­wi­ście widzia­łam w nim tyrana, mor­dercę. Czu­łam, że kilka kro­pel krwi ścieka mi z głowy po karku, przej­mo­wał mnie ból pie­kący, który zagłu­szył we mnie strach; opa­no­wała mnie wście­kłość. Nie wiem dobrze, co moje ręce uczy­niły, dość, że John wrza­snął: „Ty szelmo! Ty szelmo!”, i zawył na głos. Zaraz też nade­szła pomoc: dziew­częta pobie­gły po panią Reed, która była na górze; sta­nęła teraz wobec tego, co się działo, a za nią Bes­sie i panna słu­żąca, Abbot. Roz­łą­czono nas; usły­sza­łam słowa:

– Rany boskie! A cóż to za zło­śnica, żeby tak się rzu­cać na pani­cza Johna!

– Czy widział kto kiedy taką ucie­le­śnioną wście­kłość?

A pani Reed dorzu­ciła:

– Zabierz­cie ją do czer­wo­nego pokoju i tam ją zamknij­cie! Czworo rąk pochwy­ciło mnie natych­miast i zanio­sło na górę.

Roz­dział II

Sta­wia­łam opór przez całą drogę; był to objaw nowy zupeł­nie i wielce pogłę­bia­jący złe wyobra­że­nie, jakie Bes­sie i Abbot skłonne były mieć o mnie. Fak­tycz­nie stra­ci­łam pano­wa­nie nad sobą; wie­dzia­łam, że chwi­lo­wym bun­tem ścią­gnę­łam już na sie­bie dawne kary, lecz, jak każdy zbun­to­wany nie­wol­nik, w roz­pa­czy posta­no­wi­łam iść do końca.

– Pro­szę trzy­mać jej ręce, panno Abbot! Rzuca się jak wście­kła kotka.

– Wstyd! Wstyd! – wołała panna słu­żąca. – Jakie to nie­przy­zwo­ite zacho­wa­nie, panno Eyre, bić mło­dego pani­cza, syna swo­jej dobro­dziejki! Swo­jego mło­dego pana!

– Pana! Jakim spo­so­bem jest on moim panem? Czyż ja jestem słu­żąca?

– Nie; panienka jest mniej niż słu­żąca, gdyż nie pra­cuje na swe utrzy­ma­nie. No, pro­szę usiąść i zasta­no­wić się nad swoją nie­go­dzi­wo­ścią.

Wnio­sły mnie tym­cza­sem do wska­za­nego przez panią Reed pokoju i rzu­ciły na oto­manę; natych­mia­sto­wym odru­chem chcia­łam zesko­czyć jak sprę­żyna; dwie pary rąk powstrzy­mały mnie w tej chwili.

– Jeżeli panienka nie będzie sie­dzieć spo­koj­nie, będziemy ją musiały przy­wią­zać – rze­kła Bes­sie. – Panno Abbot, niech mi panna poży­czy swo­ich pod­wią­zek; moje zerwa­łaby od razu.

Panna Abbot odwró­ciła się, by zdjąć z gru­bej nogi potrzebne tasiemki. To przy­go­to­wy­wa­nie wię­zów i dodat­kowa hańba z tym złą­czona uspo­ko­iły mnie nieco.

– Pro­szę nie zdej­mo­wać pod­wią­zek! – zawo­ła­łam. – Będę sie­działa spo­koj­nie.

I na popar­cie tych słów chwy­ci­łam się rękami sie­dze­nia.

– No, więc pro­szę pamię­tać – rze­kła Bes­sie; a prze­ko­naw­szy się, że się rze­czy­wi­ście uspo­ka­jam, prze­stała mnie przy­trzy­my­wać; teraz stały oby­dwie, zało­żyw­szy ręce, patrząc chmur­nie i podejrz­li­wie w moją twarz, jak gdyby nie­pewne, czy jestem przy zdro­wych zmy­słach.

– Nic podob­nego ni­gdy przed­tem nie zro­biła – rze­kła w końcu Bes­sie, zwra­ca­jąc się do poko­jo­wej.

– Ale to zawsze w niej tkwiło – brzmiała odpo­wiedź. – Czę­sto mówi­łam pani, co sądzę o tym dziecku, a pani zga­dzała się ze mną. To chy­tre małe stwo­rze­nie; ni­gdy nie widzia­łam dziecka w jej wieku tak bar­dzo skry­tego.

Bes­sie nie odpo­wie­działa. Po chwili jed­nak, zwra­ca­jąc się do mnie, rze­kła:

– Panienka powinna rozu­mieć, że ma obo­wiązki wdzięcz­no­ści wzglę­dem pani Reed; pani Reed panienkę utrzy­muje; gdyby panienkę wygnała, musia­łaby panienka iść do przy­tułku.

Mil­cza­łam, gdyż słowa te nie były dla mnie nowiną. Od czasu jak się­gam pamię­cią, sły­sza­łam już nie­raz podobne napo­mknie­nia. To wyma­wia­nie mi, że jestem na łasce, obi­jało się o moje uszy jak nie­ja­sna zwrotka; bar­dzo było przy­kre i upo­ka­rza­jące, ale tylko na pół zro­zu­miałe. Abbot dorzu­ciła:

– I nie powinna się panienka uwa­żać za równą z pan­nami Reed i pani­czem dla­tego, że pani łaska­wie pozwala, by się panienka cho­wała razem z nimi. Oni będą mieli dużo pie­nię­dzy, a panienka nie będzie miała nic; panience przy­stoi być pokorną i sta­rać się im podo­bać.

– To, co panience mówimy, to tylko dla jej dobra – dodała Bes­sie łagod­niej­szym gło­sem. – Panienka powinna sta­rać się być poży­teczna i miła, a wtedy może będzie panienka miała tutaj swój dom; ale jeśli panienka będzie gwał­towna i szorstka, to jestem pewna, że pani wyśle stąd panienkę.

– A przy tym – wtrą­ciła Abbot – Pan Bóg może panienkę poka­rać. Może jej zesłać nagłą śmierć w chwili, gdy wypra­wiać będzie hece, a wtedy dokąd pój­dzie? Chodźmy, Bes­sie, zostawmy ją tu. Nie chcia­ła­bym za nic mieć takiego serca jak ona. Niech się panienka pomo­dli, gdy zosta­nie sama, bo jeżeli panienka nie okaże skru­chy, to coś złego może tu przyjść przez komin i porwać panienkę.

Wyszły, zamy­ka­jąc drzwi za sobą i prze­krę­ca­jąc klucz w zamku.

Czer­wony pokój był to pokój zapa­sowy, w któ­rym bar­dzo rzadko sypiano, chyba że nie­spo­dzie­wany napływ gości do Gate­shead Hall zmu­szał gospo­da­rzy do uży­cia wszyst­kich pokoi. A jed­nak był to jeden z naj­więk­szych i naj­oka­zal­szych pokoi we dwo­rze. Na środku, podob­nie jak taber­na­ku­lum, stało łoże, wsparte na masyw­nych maho­nio­wych fila­rach, z kotarą z ciem­no­pą­so­wego ada­maszku; dwa wiel­kie okna z zapusz­czo­nymi stale żalu­zjami udra­po­wane były w festony i fałdy z podob­nej mate­rii; dywan był czer­wony; stół w nogach łoża nakryty był kar­ma­zy­no­wym suk­nem; ściany miały deli­katny beżowy kolor z odcie­niem różo­wym; szafa, toa­letka, krze­sła były z ciemno poli­tu­ro­wa­nego sta­rego maho­niu. Na tle tych ciem­nych barw wzno­sił się wysoko i jaśniał bia­ło­ścią stos mate­ra­ców i podu­szek na łożu nakry­tym śnież­no­białą pikową kapą. Nie mniej zwra­cał uwagę sze­roki wyście­łany fotel, sto­jący u wez­gło­wia łoża, rów­nież biały, z usta­wio­nym przed nim pod­nóż­kiem; pomy­śla­łam, patrząc nań, że wygląda jak jakiś biały tron.

W pokoju tym było chłodno, gdyż rzadko w nim palono; cicho, gdyż leżał daleko od dzie­cin­nego pokoju i od kuchni; uro­czy­ście, gdyż było wia­domo, że tak rzadko go uży­wano. Słu­żąca tylko cho­dziła tam co sobota zetrzeć tygo­dniowy kurz z luster i z mebli; sama zaś pani Reed odwie­dzała go cza­sami, by przej­rzeć zawar­tość pew­nej tajem­nej szu­flady w sza­fie, gdzie były zło­żone różne per­ga­miny, jej szka­tułka z klej­no­tami i minia­tura jej nie­bosz­czyka męża. Tu leży tajem­nica czer­wo­nego pokoju, tajem­nica jego opusz­cze­nia mimo oka­za­ło­ści.

Pan Reed nie żył już od lat dzie­wię­ciu; w tym pokoju wydał ostat­nie tchnie­nie; tutaj leżał wysta­wiony na parad­nym kata­falku; stąd ludzie z przed­się­bior­stwa pogrze­bo­wego wynie­śli jego trumnę – i od tego dnia uczu­cie uświę­ca­ją­cej grozy chro­niło ten pokój od czę­stych odwie­dzin.

Niska oto­mana, na któ­rej zosta­wiły mnie jak przy­kutą Bes­sie i zło­śliwa Abbot, stała bli­sko mar­mu­ro­wego kominka; łóżko wzno­siło się przede mną; po pra­wej ręce umiesz­czona była wysoka ciemna szafa, któ­rej błysz­cząca powierzch­nia zała­my­wała odbla­ski świa­tła; po lewej znaj­do­wały się udra­po­wane okna; wiel­kie lustro pomię­dzy oknami odbi­jało opusz­czony maje­stat łóżka i pokoju. Nie byłam zupeł­nie pewna, czy one zamknęły drzwi na klucz, i gdy odwa­ży­łam się poru­szyć, wsta­łam i poszłam się prze­ko­nać. Nie­stety, tak; żadne wię­zie­nie nie mogło być pew­niej­sze. Wra­ca­jąc, musia­łam przejść obok lustra; mój wzrok, jakby urze­czony, spo­czął na nim bez­wied­nie. Wszystko wyglą­dało w lustrze zim­niej­sze niż w rze­czy­wi­sto­ści, a dziwna mała figurka patrząca stam­tąd na mnie, z białą twa­rzą i bia­łymi rękami, jak plamy w ciem­no­ści, i błysz­czą­cymi, wystra­szo­nymi oczami, poru­sza­jąca się nie­śmiało tam, gdzie wszystko tonęło w nie­ru­cho­mo­ści, zro­biła na mnie wra­że­nie praw­dzi­wego ducha; pomy­śla­łam, że podobna jest do tych zjaw, co to są niby boginki, niby cho­chliki, które wedle wie­czor­nych opo­wia­dań Bes­sie wycho­dzą z odlud­nych, papro­cią zaro­słych zakąt­ków wśród wrzo­so­wisk i jawią się spóź­nio­nym podróż­nym. Powró­ci­łam na swoje miej­sce.

Strach zabo­bonny już w tej chwili zaczy­nał mnie ogar­niać, ale nie była to jesz­cze godzina jego zupeł­nego zwy­cię­stwa: czu­łam jesz­cze cie­płą krew w sobie; nastrój zbun­to­wa­nego nie­wol­nika krze­pił mnie gorzką mocą; musia­łam wpierw zata­mo­wać szybki pęd myśli bie­gną­cej wstecz, zanim­bym się ugięła przed straszną chwilą obecną.

Cała bru­talna tyra­nia Johna Reeda, dumna obo­jęt­ność jego sióstr, odraza ich matki, stron­ni­czość służby, wszystko to burzyło się w mojej zanie­po­ko­jo­nej duszy jak brudny osad w zamą­co­nej studni. Dla­czego ja mam zawsze cier­pieć, zawsze być upo­ka­rzana, zawsze oskar­żana, na zawsze potę­piona? Dla­czego nie mogłam ni­gdy nikomu dogo­dzić? Dla­czego darem­nie sta­ra­łam się pozy­skać czy­je­kol­wiek względy? Elizę, która była uparta i samo­lubna, sza­no­wano. Geo­r­gia­nie, roz­piesz­czo­nej, kapry­śnej, skwa­szo­nej, kłó­tli­wej i aro­ganc­kiej w obej­ściu, ogól­nie pobła­żano. Jej uroda, różowe policzki i złote loki naj­wi­docz­niej zachwy­cały każ­dego, kto na nią patrzył, i zapew­niały bez­kar­ność. Joh­nowi nikt się nie sprze­ci­wiał, tym bar­dziej nikt go nie karał, cho­ciaż ukrę­cał główki gołę­biom, zabi­jał małe pawięta, szczuł owce psami, wino­grona w cie­plarni ogo­ła­cał z owo­ców, obła­my­wał pączki naj­rzad­szych roślin w oran­że­rii; mówił do matki „moja stara”, nie­kiedy urą­gał jej, że ma brzydką, ciemną cerę, taką, jak on sam miał; szorstko opie­rał się wszel­kim jej życze­niom, nie­raz roz­darł lub spla­mił jej jedwabną suk­nię, a jed­nak był zawsze jej „naj­droż­szym kocha­niem”. Ja nie ośmie­la­łam się w niczym zawi­nić, usi­ło­wa­łam speł­niać wszyst­kie swoje obo­wiązki, a jed­nak od rana do połu­dnia i od połu­dnia do wie­czora nazy­wano mnie nie­grzeczną i nudną, kwa­śną i skrytą.

Głowa wciąż mnie jesz­cze bolała i krwa­wiła od ude­rze­nia i upadku. Nikt nawet nie zga­nił Johna za to, że mnie nie­słusz­nie ude­rzył, lecz gdy w obro­nie przed dal­szym bez­pod­staw­nym gwał­tem zwró­ci­łam się prze­ciw niemu, spa­dło na mnie ogólne potę­pie­nie.

„Co za nie­spra­wie­dli­wość! Co za nie­spra­wie­dli­wość!” – wołał mój rozum, pobu­dzony przez ból do przed­wcze­snej, choć przej­ścio­wej prze­ni­kli­wo­ści, i pod­nie­cona doznaną krzywdą szu­ka­łam w myśli jakichś nie­zwy­kłych spo­so­bów wydo­by­cia się z tego nie­zno­śnego uci­sku. Prze­my­śli­wa­łam, czyby nie uciec, a gdyby to oka­zało się nie­moż­liwe, czyby nie prze­stać jeść i pić i w ten spo­sób umrzeć.

Jakaż roz­terka tar­gała moją duszą tego okrop­nego popo­łu­dnia! Jak mózg mój wrzał nie­po­ko­jem, a serce bun­tem! A jed­nak w jakiej ciem­nicy i głę­bo­kiej nie­świa­do­mo­ści toczyła się ta walka duchowa! Nie mogłam zna­leźć odpo­wie­dzi na wciąż powra­ca­jące pyta­nie: dla­czego ja tak cier­pię; teraz z odle­gło­ści tylu lat znaj­duję ją łatwo.

Byłam dyso­nan­sem w Gate­shead Hall; do nikogo tam nie byłam podobna; nie mia­łam nic wspól­nego z panią Reed, jej dziećmi i dobra­nymi przez nią domow­ni­kami. Jeżeli oni mnie nie kochali, to i ja rów­nież ich nie kocha­łam. Nie mieli obo­wiązku kochać stwo­rze­nia, które nie mogło myśleć tak jak oni; stwo­rze­nia tak odręb­nego, tak krań­cowo róż­nią­cego się od nich tem­pe­ra­men­tem, zdol­no­ściami, skłon­no­ściami; stwo­rze­nia nie­po­trzeb­nego, nie­mo­gą­cego słu­żyć ich inte­re­som lub przy­spa­rzać im przy­jem­no­ści; szko­dli­wego stwo­rze­nia, noszą­cego w duszy zarodki obu­rze­nia za ich trak­to­wa­nie, pogardę dla ich sądu. Wiem, że gdy­bym była dziec­kiem żwa­wym, weso­łym, nie­dba­łym, wyma­ga­ją­cym, ład­nym, roz­pusz­czo­nym, choć rów­nie zależ­nym i rów­nie bez przy­ja­ciół, pani Reed chęt­niej zno­si­łaby moją obec­ność, dzieci jej oka­zy­wa­łyby mi wię­cej ser­decz­no­ści, kole­żeń­skich uczuć, a służba mniej byłaby skłonna robić ze mnie kozła ofiar­nego w dzie­cin­nym pokoju.

Świa­tło dzienne w czer­wo­nym pokoju zaczy­nało zani­kać. Było już po czwar­tej, a chmurne popo­łu­dnie chy­liło się ku posęp­nemu zmro­kowi. Sły­sza­łam, jak kro­ple desz­czu bez­u­stan­nie biją w okno nad scho­dami, jak wiatr wyje pośród klom­bów za domem; czu­łam, że stop­niowo ziębnę na kość, a wtedy opu­ściła mnie odwaga. Zwy­kły mój nastrój upo­ko­rze­nia, powąt­pie­wa­nia we wła­sne siły, smut­nej depre­sji opadł jak wil­gotna mgła na doga­sa­jące ogni­sko mojego gniewu. Wszy­scy mówią, że jestem zła, a może to rze­czy­wi­ście prawda? Jakiż to pomysł mia­łam przed chwilą? Zagło­dzić się na śmierć? Prze­cież to z pew­no­ścią byłaby zbrod­nia; a czy jestem przy­go­to­wana na śmierć? I czy krypta pod amboną w kościele w Gate­shead jest ponęt­nym schro­nie­niem? Mówiono mi, że w takiej kryp­cie pocho­wano pana Reeda. Ta myśl przy­wio­dła mi go na pamięć; z coraz więk­szym lękiem roz­my­śla­łam teraz o nim. Nie mogłam go pamię­tać, ale wie­dzia­łam, że był moim rodzo­nym wujem, bra­tem mojej matki, że wziął mnie do swo­jego domu, gdy byłam małym dziec­kiem, sie­rotą zupełną; że na łożu śmierci wymógł na pani Reed obiet­nicę, że będzie mnie cho­wała i utrzy­my­wała jak wła­sne dziecko. Pani Reed praw­do­po­dob­nie uwa­żała, że dotrzy­muje obiet­nicy; i dotrzy­my­wała jej nie­za­wod­nie tak, jak na to pozwa­lała jej natura; ale w isto­cie jakże mogła lubić narzu­cone sobie dziecko nie z jej rodu, nie­zwią­zane z nią po śmierci męża żad­nymi wię­zami? Musiało jej być ciężko czuć się znie­wo­loną wymu­szo­nym przy­rze­cze­niem do zastę­po­wa­nia matki obcemu dziecku, któ­rego kochać nie mogła, i widzieć to tak odmienne, obce stwo­rze­nie sta­łym uczest­ni­kiem jej rodzin­nego kółka.

Szcze­gólna myśl zaczęła we mnie świ­tać. Nie wąt­pi­łam, tak, nie wąt­pi­łam ni­gdy, że gdyby pan Reed żył, obcho­dziłby się ze mną dobro­tli­wie; a teraz, gdym tak sie­działa, patrząc na białe łóżko i ciem­nie­jące ściany – raz po raz jak urze­czona spo­glą­da­jąc ku nie­ja­sno poły­sku­ją­cemu zwier­cia­dłu – zaczę­łam sobie przy­po­mi­nać, co sły­sza­łam o umar­łych, nie­mo­gą­cych zaznać spo­koju w gro­bach, kiedy się pogwałca ich ostat­nie życze­nia, i odwie­dza­ją­cych ten świat, ażeby uka­rać wia­ro­łom­nych i pomścić uci­śnio­nych. Pomy­śla­łam, że duch pana Reeda, drę­czony krzywdą dziecka jego sio­stry, mógłby opu­ścić swoją sie­dzibę – czy to w kryp­cie kościel­nej, czy gdzieś w nie­zna­nym świe­cie umar­łych – i sta­nąć przede mną w tym oto pokoju. Otar­łam łzy i powstrzy­ma­łam łka­nie w oba­wie, by ten objaw gwał­tow­nego żalu nie zbu­dził jakie­goś nad­na­tu­ral­nego głosu ku memu pocie­sze­niu albo nie wywo­łał z mroku twa­rzy w aure­oli, schy­la­ją­cej się nade mną z dziwną lito­ścią. Czu­łam, że przy­pusz­cze­nie to, pocie­sza­jące teo­re­tycz­nie, byłoby straszne, gdyby się ziściło; całą mocą sta­ra­łam się je ode­gnać, sta­ra­łam się być odważna. Odgar­nąw­szy włosy z oczu, pod­nio­słam głowę i usi­ło­wa­łam śmiało rozej­rzeć się po ciem­nym pokoju. W tej chwili jakieś świa­tło zaja­śniało na ścia­nie. „Czy to pro­mień księ­życa – zada­łam sobie pyta­nie – prze­dziera się przez szparę w żalu­zji?” Nie; świa­tło księ­życa byłoby nie­ru­chome, a to się poru­sza; gdym na nie patrzyła, prze­su­nęło się na sufit i zadrżało nad moją głową. Łatwo dziś mogę zro­zu­mieć, że ta smuga świa­tła naj­praw­do­po­dob­niej pocho­dziła z latarni nie­sio­nej przez kogoś, kto prze­cho­dził pod oknami; wtedy jed­nak, ocze­ku­jąc rze­czy strasz­nych, mając nerwy roz­bite z powodu wstrząsu, wyobra­zi­łam sobie, iż ten nagły błysk świa­tła to zwia­stun nad­cią­ga­ją­cej zjawy z dru­giego świata. Serce zabiło we mnie mocno, krew ude­rzyła mi do głowy, w uszach poczu­łam szum, który wzię­łam za szum skrzy­deł; wydało mi się, że coś się do mnie zbliża; tchu nie mogłam zła­pać, nie star­czyło mi wytrzy­ma­ło­ści; rzu­ci­łam się do drzwi i zaczę­łam roz­pacz­li­wym wysił­kiem szar­pać klamkę. Wzdłuż kory­ta­rza usły­sza­łam kroki; obró­cono klucz w zamku i weszła Bes­sie z Abbot.

– Panno Eyre, czy panienka chora? – zapy­tała Bes­sie.

– Co za straszny hałas! Aż mną zatrząsł – zawo­łała Abbot.

– Wypuść­cie mnie! Pozwól­cie mi pójść do dzie­cin­nego pokoju! – krzy­cza­łam.

– Dla­czego? Czy się panience co stało? Czy panienka co zoba­czyła? – znowu zapy­tała Bes­sie.

– Ach! Zoba­czy­łam świa­tło i myśla­łam, że to duch przy­cho­dzi! – chwy­ci­łam teraz rękę Bes­sie, któ­rej mi nie cof­nęła.

– Ona umyśl­nie wrzesz­czała – oświad­czyła, krzy­wiąc się Abbot. – A co to był za wrzask! Gdyby ją coś bar­dzo bolało, można by to jesz­cze daro­wać, ale ona tylko chciała ścią­gnąć nas wszyst­kich tutaj; już ja znam jej miłe sztuczki!

– Co się tutaj dzieje? – zapy­tał inny głos wład­czo; to pani Reed nade­szła kory­ta­rzem w roz­wią­za­nym cze­peczku, groź­nie szu­miąc jedwa­biami. – Abbot, Bes­sie, zdaje się, że wyda­łam roz­kaz, aby Jane pozo­stała w czer­wo­nym pokoju, dopóki ja sama do niej nie przyjdę.

– Panna Jane krzy­czała tak gło­śno, pro­szę pani – tłu­ma­czyła się Bes­sie.

– Puść ją – brzmiała odpo­wiedź. – Puść rękę Bes­sie, dziecko; nie uda ci się wydo­stać stąd tym spo­so­bem, bądź pewna. Nie zno­szę chy­tro­ści, zwłasz­cza u dzieci. Mam obo­wią­zek poka­zać ci, że pod­stępne sztuczki na nic się nie zda­dzą; zosta­niesz tu jesz­cze o godzinę dłu­żej, a wypusz­czę cię tylko wtedy, kiedy będziesz ule­gła i cicha.

– O wujenko, miej litość! Prze­bacz mi! Nie mogę tego znieść! Ukarz mnie innym spo­so­bem! To zabije mnie, jeżeli…

– Cicho bądź! Co za wstrętna gwał­tow­ność!

Wujenka zapewne tak czuła; byłam w jej oczach przed­wcze­śnie doj­rzałą kome­diantką; szcze­rze widziała we mnie mie­sza­ninę zło­śli­wych namięt­no­ści, niskiego cha­rak­teru i nie­bez­piecz­nej obłudy.

Bes­sie i Abbot ode­szły, a pani Reed, znie­cier­pli­wiona moim nowym gwał­tow­nym wybu­chem bólu i roz­pacz­li­wego szlo­cha­nia, wtrą­ciła mnie z powro­tem do pokoju i zamknęła drzwi na klucz bez dal­szego gada­nia. Sły­sza­łam, jak odcho­dzi. Wkrótce po jej odej­ściu – przy­pusz­czam – musia­łam dostać jakie­goś ataku. Stra­ci­łam przy­tom­ność.

Roz­dział III

Przy­po­mi­nam sobie, że potem obu­dzi­łam się z uczu­ciem, jakby straszna zmora drę­czyła mnie we śnie. Widzia­łam przed sobą okropny czer­wony blask, popstrzony gru­bymi, czar­nymi drą­gami; sły­sza­łam głu­cho brzmiące głosy, jakby stłu­mione pły­nącą wodą albo wia­trem: wzbu­rze­nie, nie­pew­ność i góru­jące nad wszyst­kim prze­ra­że­nie zmą­ciły moje zmy­sły. Nie­ba­wem poczu­łam, że ktoś mnie dotyka, że mnie pod­nosi i pod­trzy­muje w pozy­cji sie­dzą­cej, i to deli­kat­niej, niż to kie­dy­kol­wiek czy­niono ze mną. Opar­łam głowę o poduszkę czy ramię i poczu­łam się lepiej.

Po pię­ciu minu­tach chmura otu­ma­nie­nia roz­wiała się; wyraź­nie zda­łam sobie sprawę, że znaj­duję się we wła­snym łóżku i że ten czer­wony blask to ogień na kominku w pokoju dzie­cin­nym. Była noc; świeca paliła się na stole; Bes­sie stała w nogach łóżka z mied­nicą w rękach, a jakiś pan sie­dział na krze­śle koło mojej poduszki, pochy­la­jąc się nade mną.

Poczu­łam nie­wy­mowną ulgę, uspo­ka­ja­jącą pew­ność opieki i bez­pie­czeń­stwa, gdy się prze­ko­na­łam, że w pokoju jest obcy czło­wiek, ktoś, kto nie należy do Gate­shead ani nie jest krew­nym pani Reed. Odwró­ciw­szy się od Bes­sie (choć jej obec­ność nie była mi tak nie­miła, jak byłaby, na przy­kład, obec­ność Abbot), przyj­rza­łam się twa­rzy tego pana. Pozna­łam go; był to pan Lloyd, apte­karz, wzy­wany nie­kiedy przez panią Reed, gdy zacho­ro­wał ktoś ze służby; do sie­bie i dzieci wzy­wała dok­tora.

– No, pro­szę, kto ja jestem? – zapy­tał.

Wymó­wi­łam jego nazwi­sko i rów­no­cze­śnie poda­łam mu rękę. Wziął ją, uśmie­cha­jąc się, i powie­dział:

– Poma­leńku przy­cho­dzimy do sie­bie.

Po czym uło­żył mnie z powro­tem i zapo­wie­dział Bes­sie, że muszę mieć zupełny spo­kój w nocy. Dał jesz­cze kilka wska­zó­wek, zapo­wie­dział, że zaj­rzy naza­jutrz, i odszedł, ku mojemu zmar­twie­niu; dopóki sie­dział przy moim łóżku, czu­łam się bez­piecz­nie, a gdy zamknął drzwi za sobą, cały pokój pociem­niał i serce się we mnie ści­snęło; osiadł w nim nie­wy­mowny smu­tek.

– Czy panienka czuje, że będzie mogła zasnąć? – zapy­tała Bes­sie wcale łagod­nie.

Zale­d­wie śmia­łam jej odpo­wie­dzieć, tak się bałam, że następne zda­nie będzie brzmiało szorstko.

– Spró­buję.

– Czy nie chcia­łaby panienka napić się czego? A może by panienka co zja­dła?

– Nie, dzię­kuję.

– Jeżeli tak, to ja się położę, bo to już po dwu­na­stej; ale może mnie panienka zawo­łać, gdyby potrze­bo­wała czego w nocy.

Co za zadzi­wia­jąca uprzej­mość! Ośmie­liło mnie to, więc zapy­ta­łam:

– Co się ze mną dzieje? Czy jestem chora?

– Zasła­bła panienka, zdaje się, w czer­wo­nym pokoju od pła­czu, ale wkrótce z pew­no­ścią panienka wydo­brzeje.

Bes­sie weszła do pokoju słu­żą­cej, który znaj­do­wał się obok. Sły­sza­łam, jak mówi:

– Saro, śpij ze mną w pokoju dzie­cin­nym; za nic w świe­cie nie chcia­ła­bym być sama z tym bied­nym dziec­kiem dziś w nocy, a nuż umrze. To taka dziwna rzecz, że miała ten atak; cie­kawa jestem, czy ona co zoba­czyła. Pani była za surowa.

Bes­sie wró­ciła z Sarą; poło­żyły się; szep­tały z sobą przed zaśnię­ciem dobre pół godziny. Z uryw­ków ich roz­mowy, które mnie dola­ty­wały aż nadto wyraź­nie, doro­zu­mieć się mogłam, o czym mówią.

– Coś koło niej prze­szło, całe ubrane na biało, i zni­kło… Wielki czarny pies szedł za nim… Trzy gło­śne stuk­nię­cia do drzwi pokoju… Świa­tło na cmen­ta­rzu wprost nad jego gro­bem… itp., itp.

W końcu obie zasnęły. Ogień na kominku wygasł, świeca się wypa­liła; długa wydała mi się ta noc strasz­nej bez­sen­no­ści; oczy, uszy i umysł wyostrzał strach – taki strach, jaki dzieci tylko potra­fią odczu­wać.

Żadna poważna dłuż­sza cho­roba nie nastą­piła po tym wypadku w czer­wo­nym pokoju; ule­głam tylko wtedy wstrzą­sowi ner­wów, któ­rego ślady odczu­wam do dziś dnia. Tak, pani Reed, tobie zawdzię­czam nie­które straszne męki duchowe, ale powinna bym ci wyba­czyć, gdyż nie wie­dzia­łaś, co czy­nisz; szar­piąc struny mego serca, sądzi­łaś, że tylko wyko­rze­niasz ze mnie złe skłon­no­ści.

Naza­jutrz w połu­dnie, wstaw­szy i ubraw­szy się, usia­dłam otu­lona w szal przy kominku w pokoju dzie­cin­nym. Fizycz­nie czu­łam się słaba i wyczer­pana; ale wię­cej doku­czało mi to, że byłam tak nie­wy­po­wie­dzia­nie nie­szczę­śliwa; tak nie­szczę­śliwa, że mi to wyci­skało mil­czące łzy z oczu; led­wie jedną słoną kro­plę otar­łam z policzka, pły­nęła za nią druga. „A jed­nak – myśla­łam – powin­nam była czuć się dobrze, gdyż żad­nej z moich kuzy­nek nie ma w pobliżu”. Wyje­chały powo­zem z matką. I Abbot szyła w innym pokoju, a Bes­sie, krzą­ta­jąc się tu i tam, zbie­ra­jąc zabawki i porząd­ku­jąc w szu­fla­dach, prze­ma­wiała do mnie raz po raz nie­zwy­kle dobro­tli­wie. Taki stan rze­czy powi­nien był być dla mnie rajem, dla mnie, przy­zwy­cza­jo­nej do cią­głej besz­ta­niny, do cią­głego komen­de­ro­wa­nia; w rze­czywistości moje roz­stro­jone nerwy były w takim sta­nie, że żaden spo­kój nie mógł ich uci­szyć, żadna przy­jem­ność nie była im miła.

Bes­sie zeszła do kuchni i przy­nio­sła mi cia­steczko z owo­cami na barw­nie malo­wa­nym por­ce­la­no­wym tale­rzu. To malo­wi­dło na por­ce­la­nie, przed­sta­wia­jące raj­skiego ptaka oto­czo­nego gir­landą pącz­ków róża­nych, było zawsze przed­mio­tem mojego naj­go­ręt­szego podziwu. Czę­sto pro­si­łam, żeby mi pozwo­lono wziąć ten talerz do ręki, bym się dokład­niej mogła przyj­rzeć rysun­kowi – ni­gdy jed­nak nie uwa­żano mnie za godną tego przy­wi­leju. Ten cenny przed­miot umiesz­czono mi teraz na kola­nach i zapra­szano ser­decz­nie, żebym zja­dła deli­katne cia­steczko. Daremna łaska! Przy­cho­dziła za późno, jak wiele innych upra­gnio­nych, a długo odwle­ka­nych łask. Nie mogłam zjeść ciastka, a upie­rze­nie ptaka i barwy kwia­tów wydały mi się dziw­nie wybla­kłe; odsu­nę­łam talerz i ciastko. Bes­sie zapy­tała, czy podać mi jaką książkę: słowo książka oży­wiło mnie na razie, popro­si­łam ją, żeby mi przy­nio­sła z biblio­teki Podróże Guli­wera. Książkę tę czy­ta­łam wiele razy z roz­ko­szą. Uwa­ża­łam ją za opo­wieść praw­dziwą i wię­cej mnie zaj­mo­wała niż bajki o wróż­kach i kra­sno­lud­kach. Co się tyczy kra­sno­lud­ków, to ponie­waż szu­ka­łam ich na próżno pod liśćmi łopianu i dzwon­ków, pod grzy­bami i pod cie­niem blusz­czów, osła­nia­ją­cych stare zakątki murów, pogo­dzi­łam się w końcu z tą smutną prawdą, że wszyst­kie one musiały opu­ścić Anglię i prze­nieść się gdzieś do dzi­kiego kraju, gdzie lasy są więk­sze i gęst­sze, a lud­ność nie tak liczna. Nato­miast wie­rzy­łam w ist­nie­nie kra­iny Lili­pu­tów i Brob­din­gna­gów i nie wąt­pi­łam, że kie­dyś, odbyw­szy długą podróż, zoba­czę na wła­sne oczy te małe pólka, domki i drzewka, tych malu­sień­kich czło­wiecz­ków, krowy, owce i ptaki jed­nego kró­le­stwa oraz zboża, wyso­kie jak lasy, olbrzy­mie psy, potworne koty, męż­czyzn i kobiety jak wieże – dru­giego kraju. Jed­nakże, gdy dosta­łam teraz do rąk ten ulu­biony tom, gdy zaczę­łam prze­wra­cać jego karty, szu­ka­jąc w prze­dziw­nych obraz­kach tego uroku, który tam dotych­czas zawsze znaj­do­wa­łam, wszystko to wydało mi się nie­sa­mo­wite i straszne; olbrzymy były jaki­miś ogrom­nymi upio­rami, Pig­mej­czycy – zło­śli­wymi, prze­raź­li­wymi cho­chli­kami, Guli­wer zaś był nie­szczę­snym wędrow­cem po strasz­nych i nie­bez­piecz­nych kra­inach.

Zamknę­łam książkę, któ­rej nie śmia­łam już dłu­żej oglą­dać, i poło­ży­łam ją na stole obok nie­tknię­tego ciastka.

Bes­sie skoń­czyła tym­cza­sem ście­rać kurze i porząd­ko­wać w pokoju. Umyw­szy ręce, otwo­rzyła małą szu­fladę, pełną resz­tek wspa­nia­łych jedwabi i atła­sów, i zaczęła fabry­ko­wać nowy kape­lusz dla lalki Geo­r­giany. Przy robo­cie śpie­wała. Była to pio­senka, która się zaczy­nała:

Kiedy szli­śmy na wędrówkę Dawno temu…

Ile razy daw­niej sły­sza­łam tę pio­senkę, zawsze odczu­wa­łam żywą przy­jem­ność, gdyż Bes­sie miała miły głos, przy­naj­mniej mnie się takim wyda­wał. Ale tym razem, cho­ciaż głos jej cią­gle był miły, odczu­łam w tej melo­dii nie­wy­sło­wiony smu­tek. Chwi­lami, zajęta swoją robotą, śpie­wała koń­cowy refren ciszej, mocno go zwal­nia­jąc. „Dawno temu” brzmiało jak naj­smut­niej­szy refren żałob­nego hymnu. Zaczęła śpie­wać inną bal­ladę, tym razem naprawdę smutną.

Stopy mam obo­lałe i chwiejny mój krok, A droga taka długa przez gór­skie wykroty; Wkrótce spły­nie na ścieżkę bez­mie­sięczny mrok I noc zagubi ślady ubo­giej sie­roty.

O, cze­muż mię wysłano w tę samotną dal, Gdzie wrzos się jeno pleni od groty do groty? Twarde są ludz­kie serca i obcy im żal, Anioł czu­wał jedy­nie nad drogą sie­roty.

Deli­katny i cie­pły owie­wał mię wiatr I gwiazdy z nieb mi słały blask senny i złoty, Jak gdyby sam Bóg Ojciec w dobroci swej kładł Spo­czy­nek i nadzieję pod stopy sie­roty.

Gdyby nawet pode mną miał zwa­lić się most Czy błędny ognik zwiódł mię w toń zie­jącą bło­tem – Wiem, że mój Ojciec w nie­bie usły­szy mój głos I przy­tuli do łona ubogą sie­rotę.

Wiem, że jest ktoś na nie­bie, kto doda mi sił, Choć nie mam już do życia na ziemi ochoty, Dziś niebo moim domem, gdy zie­mię mrok skrył, A Bóg jest przy­ja­cie­lem ubo­giej sie­roty1.

– No, pro­szę, panno Jane, pro­szę nie pła­kać – powie­działa Bes­sie, skoń­czyw­szy. Mogła rów­nie dobrze powie­dzieć ogniowi: „Nie pal się”. Lecz skądże ona mogła odgad­nąć, jak bar­dzo cier­pię? Przed połu­dniem przy­szedł znowu pan Lloyd.

– Jak to? Wsta­li­śmy już? – zapy­tał, wcho­dząc. – Jakże, panno Bes­sie, czuje się nasza chora?

Bes­sie odpo­wie­działa, że czuję się bar­dzo dobrze.

– W takim razie powinna mieć wesel­szą minkę. Pro­szę tu przyjść, panno Jane; panience na imię Jane, prawda?

– Tak, pro­szę pana, Jane Eyre.

– Otóż panienka pła­kała; czy może mi panienka powie­dzieć, dla­czego? Czy panienkę co boli?

– Nie, pro­szę pana.

– Ach! Myślę, że ona pła­cze, ponie­waż nie mogła wyje­chać z panią powo­zem – wtrą­ciła Bes­sie.

– Z pew­no­ścią nie dla­tego. Za duża jest na taką dzie­ci­nadę.

I ja to samo myśla­łam, a dotknięta w miło­ści wła­snej tym nie­słusz­nym zarzu­tem odpo­wie­dzia­łam czym prę­dzej:

– Ni­gdy w życiu dla cze­goś podob­nego nie pła­ka­łam, nie cier­pię jeź­dzić powo­zem. Pła­czę, bo jestem nie­szczę­śliwa.

– O, wsty­dzi­łaby się panienka! – rze­kła Bes­sie.

Poczciwy apte­karz zda­wał się tro­chę zdzi­wiony. Sta­łam przed nim; przy­glą­dał mi się długo; miał małe, siwe oczy, nie bar­dzo jasne, ale dziś nazwa­ła­bym je bystrymi; twarz jego o suro­wych rysach miała wyraz poczci­wo­ści. Przy­pa­trzyw­szy mi się do woli, powie­dział:

– Wsku­tek czego to panienka zacho­ro­wała?

– Upa­dła – rze­kła Bes­sie, znów się wtrą­ca­jąc.

– Upa­dła! To znowu jak małe dzie­ciątko! Czy ona nie umie cho­dzić w tym wieku? Musi mieć chyba z osiem albo dzie­więć lat.

– Upa­dłam, bo mnie ude­rzono – dałam śmiałe wyja­śnie­nie, które wyrwała ze mnie znów bole­śnie dotknięta duma. – Ale to nie od tego zacho­ro­wa­łam – doda­łam, pod­czas gdy pan Lloyd zaży­wał niuch tabaki.

W chwili gdy wkła­dał taba­kierkę z powro­tem do kie­szeni, ode­zwał się gło­śny dzwo­nek wzy­wa­jący służbę na obiad. Pan Lloyd wie­dział, co to zna­czy.

– To na pannę – rzekł. – Pro­szę spo­koj­nie iść na dół; ja tu tym­cza­sem dam burę panience Jane.

Bes­sie byłaby wolała zostać, ale musiała pójść, gdyż punk­tu­al­ność w porze posił­ków była surowo prze­strze­gana w Gate­shead Hall.

– Skoro nie upa­dek spo­wo­do­wał zasłab­nię­cie panienki, co zatem? – dopy­ty­wał się pan Lloyd dalej po odej­ściu Bes­sie.

– Zamknięto mnie w pokoju, gdzie duch poku­tuje, i trzy­mano nawet, kiedy się ściem­niło.

Ujrza­łam, że pan Lloyd uśmie­cha się i rów­no­cze­śnie marsz­czy.

– Duch! No co, dzie­ciak z panienki, koniec koń­ców. Boi się panienka duchów?

– Ducha pana Reeda boję się: umarł w tym pokoju, tam go wysta­wiono po śmierci; ani Bes­sie, ani nikt inny nie wej­dzie tam za żadne skarby w nocy, i to było okrutne zamy­kać mnie tam samą bez świecy, to było tak okrutne, że myślę, iż tego ni­gdy nie zapo­mnę.

– Co znowu? I to dla­tego czuje się panienka tak nie­szczę­śliwa? Boi się panienka teraz, za dnia?

– Nie, ale noc znów nie­długo przyj­dzie, a przy tym… ja jestem nie­szczę­śliwa… bar­dzo nie­szczę­śliwa z innego powodu.

– Z innego powodu? Czy może mi panienka powie­dzieć, z jakiego?

Jak bar­dzo pra­gnę­łam odpo­wie­dzieć wyczer­pu­jąco na to pyta­nie! Jak trudno mi było uło­żyć odpo­wiedź! Dzieci umieją czuć, ale nie umieją ana­li­zo­wać swo­ich uczuć; a jeżeli nawet doko­nują czę­ściowo ana­lizy w myśli, nie umieją rezul­tatu wyra­zić sło­wami. Oba­wia­jąc się jed­nak stra­cić tę pierw­szą i jedyną spo­sob­ność ulże­nia swemu zmar­twie­niu przez wypo­wie­dze­nie go, zdo­ła­łam, po kło­po­tli­wym mil­cze­niu, ująć je w zwię­złą, ale szczerą odpo­wiedź:

– Przede wszyst­kim nie mam ani ojca, ani matki, ani sióstr, ani braci.

– Ma panienka dobrą wujenkę i kuzyn­ków.

Mil­cza­łam znowu, a potem wybuch­nę­łam:

– Ale to John Reed tak mnie ude­rzył, że upa­dłam, a wujenka zamknęła mnie w czer­wo­nym pokoju.

Pan Lloyd po raz drugi wycią­gnął taba­kierkę.

– Czy nie uważa panna Jane, że Gate­shead Hall to bar­dzo piękny dom? – zapy­tał. – Czy nie jest panienka z tego rada, że może miesz­kać w tak pięk­nym domu?

– To nie mój dom, pro­szę pana, a Abbot powiada, że mam mniej prawa być tutaj niż słu­żąca.

– Co tam! Panienka nie jest chyba tak nie­roz­sądna, żeby pra­gnęła opu­ścić tak wspa­niały dom.

– Gdy­bym miała dokąd pójść, opu­ści­ła­bym go chęt­nie; ale ja ni­gdy nie będę mogła wydo­stać się z Gate­shead, dopóki nie będę doro­słą kobietą.

– A może by panienka mogła, kto wie? Czy panienka ma jakichś krew­nych oprócz pani Reed?

– Zdaje mi się, że nie, pro­szę pana.

– Żad­nych ze strony ojca?

– Nie wiem. Pyta­łam raz wujenki, odpo­wie­działa, że może i mam jakichś bied­nych, niskiej kon­dy­cji krew­nych nazwi­skiem Eyre, ale ona nic o nich nie wie.

– A gdyby panienka miała takich krew­nych, czy chcia­łaby panienka udać się do nich?

Namy­śla­łam się. Bieda ma pozór straszny dla ludzi doro­słych, tym bar­dziej dla dzieci; nie mają one poję­cia o pra­co­wi­tej, pil­nej, przy­zwo­itej nie­za­moż­no­ści; dla nich wyraz „bieda” wiąże się z łach­ma­nami, gło­dem, komin­kiem bez ognia, szorst­kim obej­ściem i niskimi nało­gami; dla mnie „bieda” ozna­czała poni­że­nie.

– Nie, nie chcia­ła­bym nale­żeć do ludzi bied­nych – odpo­wie­dzia­łam.

– Nawet gdyby byli dobrzy dla cie­bie?

Potrzą­snę­łam głową: nie mogłam zro­zu­mieć, jakim spo­so­bem ludzie biedni mogą być dobrzy; nauczyć się mówić jak oni, nabrać ich manier, być nie­wy­kształ­coną, wyro­snąć na podo­bień­stwo jed­nej z tych bied­nych kobiet, jakie widy­wa­łam nie­kiedy, gdy kar­miły dzieci albo prały ubra­nia przed drzwiami chat we wsi Gate­shead; nie, nie mia­łam w sobie dosyć boha­ter­stwa, by chcieć kupić wol­ność za cenę wyj­ścia ze swo­jej sfery.

– Ale czyż krewni panienki są aż tak bar­dzo biedni? Czy to są robot­nicy?

– Nie wiem; wujenka Reed powie­działa, że jeżeli mam jakichś, to muszą być żebra­czą hołotą, a ja bym nie chciała cho­dzić po żebra­ni­nie.

– Czy chcia­łaby panienka pójść do szkoły?

Znowu zaczę­łam się namy­ślać; nie­wiele wie­dzia­łam, czym jest szkoła. Bes­sie nie­kiedy mówiła o szkole jako o miej­scu, gdzie panienki za karę sadzano w dybach, gdzie im zawie­szano tablice na pier­siach i gdzie wyma­gano od nich nad­zwy­czaj­nej dys­tynk­cji i dokład­no­ści we wszyst­kim. John Reed nie cier­piał swo­jej szkoły i wyga­dy­wał na nauczy­ciela; jed­nak gusta Johna Reeda nie były dla mnie pra­wem, a jeżeli opo­wia­da­nie Bes­sie o rygo­rze w szkole (sły­szała o tym od panie­nek tej rodziny, w któ­rej prze­by­wała, zanim przy­była do Gate­shead) wzbu­dzały we mnie pewien strach, to szcze­góły o roz­ma­itych umie­jęt­no­ściach, naby­tych przez te same panienki, nęciły mnie wielce. Wychwa­lała piękne widoki i kwiaty malo­wane przez nie, pio­senki, które umiały śpie­wać, i utwory, które umiały grać; opo­wia­dała o sakiew­kach, które umiały robić szy­deł­kiem, o fran­cu­skich książ­kach, które umiały tłu­ma­czyć. Słu­cha­jąc tego mia­łam ochotę współ­za­wod­ni­czyć z nimi. A przy tym szkoła byłaby cał­ko­witą odmianą; łączyła się z nią długa podróż, zupełne roz­sta­nie z Gate­shead, przej­ście do nowego życia.

– Tak, chcia­ła­bym pójść do szkoły – brzmiała odpo­wiedź, gło­śny wynik moich roz­my­ślań.

– No, no, nie wia­domo, co się stać może – powie­dział pan Lloyd, wsta­jąc. – Dziecku potrzeba zmiany powie­trza i oto­cze­nia – dodał, mówiąc do sie­bie – nerwy w nie­szcze­gól­nym sta­nie.

Bes­sie powró­ciła teraz; rów­no­cze­śnie roz­legł się tur­kot powozu po wysy­pa­nej żwi­rem dro­dze.

– Czy to wasza pani powró­ciła, panno Bes­sie? – zapy­tał pan Lloyd. – Chciał­bym pomó­wić z nią, zanim odejdę.

Bes­sie popro­siła pana Lloyda do pokoju śnia­da­nio­wego i wyszła pierw­sza, by wska­zać mu drogę. W roz­mo­wie, która nastą­piła teraz, wno­sząc z tego, co zaszło póź­niej, pan apte­karz odwa­żył się pora­dzić, by mnie ode­słano do szkoły. Rada ta nie­wąt­pli­wie była chęt­nie przy­jęta, gdyż jak powie­działa Abbot, oma­wia­jąc tę sprawę z Bes­sie, pod­czas gdy szyły pew­nego wie­czoru w dzie­cin­nym pokoju, a ja leża­łam już w łóżku i one myślały, że śpię: „Pani byłaby, zdaje mi się, kon­tenta pozbyć się takiego nud­nego, nie­mi­łego dziecka, które zawsze wszyst­kich szpie­guje i jakieś tam intrygi po cichu obmy­śla”. Abbot widocz­nie poczy­ty­wała mnie za jakie­goś dzie­cin­nego Guya Faw­kesa.

Przy spo­sob­no­ści dowie­dzia­łam się po raz pierw­szy z tego, co Abbot opo­wia­dała Bes­sie, że ojciec mój był nie­za­moż­nym duchow­nym; że matka moja wyszła za niego wbrew woli rodziny, która uwa­żała tę par­tię za nie­od­po­wied­nią dla niej; że mój dzia­dek Reed tak się roz­gnie­wał tym jej nie­po­słu­szeń­stwem, iż wydzie­dzi­czył ją i nie dał ani szy­linga; że po roku mał­żeń­stwa ojciec mój zara­ził się pod­czas epi­de­mii tyfusu, odwie­dza­jąc bied­nych w wiel­kim fabrycz­nym mie­ście, gdzie leżała jego para­fia; że matka moja zara­ziła się od niego i oboje zmarli, jedno w mie­siąc po dru­gim.

Sły­sząc to opo­wia­da­nie, Bes­sie wes­tchnęła i powie­działa:

– Biedna panna Jane też jest godna lito­ści, Abbot!

– Tak, zapewne – odpo­wie­działa Abbot – gdyby to było miłe, ładne dziecko, można by współ­czuć z jej sie­roc­twem; ale doprawdy nie można lubić takiej małej ropu­chy jak ona.

– Nie można jej bar­dzo lubić, przy­znaję – zgo­dziła się Bes­sie – w każ­dym razie taka pięk­ność jak panna Geo­r­giana byłaby bar­dziej wzru­sza­jąca w tym samym poło­że­niu.

– Tak, ja prze­pa­dam za panną Geo­r­gianą! – zawo­łała Abbot z zapa­łem. – Ślicz­notka kochana!… Z dłu­gimi lokami, nie­bie­skimi oczami i tymi ślicz­nymi rumień­czy­kami jak malo­wa­nie!… Zja­dła­bym grzanki z serem na kola­cję, Bes­sie.

– I ja też, z przy­ru­mie­nioną cebulką. No, chodźmy na dół. I poszły.

Prze­ło­żył Wło­dzi­mierz Lewik. [wróć]

Roz­dział IV

Roz­mowa moja z panem Lloy­dem i to, co usły­sza­łam z roz­mowy mię­dzy Bes­sie a Abbot, dodało mi dosta­tecz­nego bodźca, by pra­gnąć powrotu do zdro­wia; zda­wało się, że nad­cho­dzi jakaś zmiana, pra­gnę­łam jej i ocze­ki­wa­łam w mil­cze­niu. Odwle­kało się to jed­nak; dni i tygo­dnie mijały. Odzy­ska­łam zdro­wie, ale nie było żad­nej wzmianki o spra­wie, która mnie tak inte­re­so­wała. Pani Reed przy­glą­dała mi się cza­sem suro­wym wzro­kiem, ale rzadko do mnie prze­ma­wiała. Od czasu mojej cho­roby akcen­to­wała sil­niej prze­dział pomię­dzy mną a wła­snymi dziećmi. Wyzna­czyła dla mnie małą komó­reczkę, gdzie sypia­łam sama, kazała mi osobno jadać i prze­by­wać stale w pokoju dzie­cin­nym, gdy kuzynki bawiły cią­gle w salo­nie. Ani sło­wem jed­nak nie wspo­mniała o spra­wie posła­nia mnie do szkoły; pomimo to odczu­wa­łam instynk­towną pew­ność, że już nie­długo będzie mnie zno­sić pod wspól­nym dachem, gdyż jej spoj­rze­nia, zwra­cane ku mnie, wyra­żały teraz wię­cej niż kie­dy­kol­wiek nie­opa­no­waną i głę­boką odrazę.

Eliza i Geo­r­giana, widocz­nie sto­su­jąc się do roz­ka­zów, mówiły do mnie moż­li­wie jak naj­mniej; John naigra­wał się ze mnie, ile razy mnie zoba­czył, a raz nawet spró­bo­wał mnie zbić; ponie­waż jed­nak natych­miast sta­nę­łam w pozy­cji obron­nej, poru­szona tym samym uczu­ciem gniewu i roz­pacz­li­wego buntu, jaki mnie był poniósł poprzed­nio, uwa­żał, że lepiej dać spo­kój, i uciekł, wymy­śla­jąc mi i zakli­na­jąc się, że mu roz­bi­łam nos. Istot­nie wymie­rzy­łam w ten wysta­jący punkt cios nie­zgor­szy, a widząc, że go poskro­mi­łam tym ude­rze­niem czy też wyra­zem twa­rzy, mia­łam wielką ochotę dopeł­nić miary zwy­cię­stwa; on jed­nakże już zdą­żył schro­nić się pod skrzy­dła swo­jej mamusi. Sły­sza­łam, jak płacz­li­wym gło­sem zaczął opo­wia­dać, że „ta szka­radna Jane rzu­ciła się na niego jak wście­kła kotka…” Matka prze­rwała mu ostro:

– Nie mów mi o niej, kocha­nie; powie­dzia­łam wam, że macie się do niej nie zbli­żać; ona nie jest tego godna, nie chcę, aże­by­ście się z nią zada­wali, ani ty, ani twoje sio­stry.

Wtedy, prze­chy­la­jąc się przez poręcz scho­dów, zawo­ła­łam nagle, wcale się nad moimi sło­wami nie zasta­no­wiw­szy:

– To oni nie są godni zada­wać się ze mną!

Pani Reed była osobą raczej tęgą, ale usły­szaw­szy to dziwne i zuchwałe oświad­cze­nie, wbie­gła lekko na schody, jak wicher porwała mnie i zacią­gnęła do pokoju dzie­cin­nego; rzu­ciw­szy mnie na brzeg mego łóżka, z całym naci­skiem zapo­wie­działa:

– Żebyś mi nie śmiała ruszyć się stąd i słowa jed­nego wymó­wić do końca dnia!

– Co by na to wuj Reed powie­dział, gdyby żył? – zapy­ta­łam pra­wie mimo woli. Mówię: „pra­wie mimo woli”, gdyż język mój wyma­wiał wyrazy bez zgody mojej woli; mówiło przeze mnie coś, nad czym nie pano­wa­łam.

– Co? – powie­działa pani Reed gło­sem ści­szo­nym; jej zwy­kle spo­kojne, zimne siwe oczy zamą­ciły się jak gdyby wyra­zem lęku; puściła moje ramię i patrzyła na mnie, jakby w isto­cie nie wie­działa, czy ma przed sobą dziecko, czy sza­tana. Ale ja już wzię­łam na kieł.

– Wuj Reed jest w nie­bie i stam­tąd może widzieć wszystko, co wujenka robi i myśli; i mój tatuś, i moja mama też, oni widzą, że wujenka mnie całymi dniami zamyka i życzy sobie, żebym umarła.

Pani Reed opa­no­wała się nie­ba­wem: wytrzę­sła mnie z całej siły, wytar­gała za uszy i nie mówiąc słowa, wyszła. Bes­sie następ­nie wygło­siła mi godzinne kaza­nie, w któ­rym dowo­dziła nie­zbi­cie, że jestem naj­nie­go­dziw­szym, naj­nie­pocz­ciw­szym dziec­kiem, jakie się kie­dy­kol­wiek ucho­wało. Uwie­rzy­łam jej w poło­wie, gdyż czu­łam istot­nie, że tylko złe, gniewne uczu­cia kotłują w mej duszy.

Minął listo­pad, gru­dzień i połowa stycz­nia. Boże Naro­dze­nie i Nowy Rok obcho­dzono w Gate­shead jak zwy­kle rado­śnie i uro­czy­ście; wymie­niano nawza­jem podarki, wyda­wano obiady i przy­ję­cia wie­czorne. Ze wszyst­kich tych uciech byłam, natu­ral­nie, wyłą­czona i mój udział w tych weso­ło­ściach pole­gał na przy­pa­try­wa­niu się, jak stro­jono Elizę i Geo­r­gianę, jak potem scho­dziły do salonu ubrane w lek­kie muśli­nowe sukienki i szkar­łatne szarfy, z wło­sami ufry­zo­wa­nymi sta­ran­nie w loki; a póź­niej na przy­słu­chi­wa­niu się pły­ną­cym z dołu dźwię­kom for­te­pianu i harfy, na przy­pa­try­wa­niu się, jak tam i na powrót krą­żyli lokaje, jak dźwię­czało szkło i por­ce­lana, gdy roz­no­szono zaką­ski, a ile razy otwie­rano drzwi salonu, dola­ty­wał zmie­szany gwar roz­mów. Zmę­czyw­szy się tym zaję­ciem, wra­ca­łam ze scho­dów do pustego i cichego dzie­cin­nego pokoju; tam, cho­ciaż tro­chę smutna, ni­gdy nie czu­łam się nie­szczę­śliwa. Prawdę powie­dziaw­szy, nie mia­łam naj­mniej­szej ochoty iść pomię­dzy gości, gdyż w towa­rzy­stwie rzadko na mnie zwra­cano uwagę, i gdyby tylko Bes­sie była dobra i towa­rzy­sko uspo­so­biona, uwa­ża­ła­bym za praw­dziwą przy­jem­ność spę­dzać wie­czory z nią zamiast pod groź­nym okiem pani Reed w salo­nie peł­nym pań i panów. Jed­nakże Bes­sie, skoro tylko ubrała swoje panienki, zwy­kła była prze­no­sić się w bar­dziej oży­wione sfery kuchni i do pokoju gospo­dyni, zazwy­czaj i świecę zabie­ra­jąc z sobą. Wtedy, dopóki ogień nie przy­gasł, sie­dzia­łam z lalką na kola­nach, oglą­da­jąc się raz po raz dokoła, by się prze­ko­nać, czy coś gor­szego ode mnie nie poku­tuje w tym mrocz­nym pokoju; a gdy już głow­nie nabie­rały ciem­no­czer­wo­nego koloru, roz­bie­ra­łam się prędko, szar­piąc, jak umia­łam, węzły i tasiemki, i chro­ni­łam się przed zim­nem i ciem­no­ścią do łóżeczka. Do tego łóżeczka zabie­ra­łam zawsze swoją lalkę. Istota ludzka musi coś kochać, a ja w braku god­niej­szych kocha­nia przed­mio­tów znaj­do­wa­łam przy­jem­ność w kocha­niu i piesz­cze­niu tej wybla­kłej podo­bi­zny czło­wieka, lichej i źle ubra­nej jak minia­tu­rowy strach na wró­ble. Zasta­na­wia mnie to, gdy sobie przy­po­mi­nam, jak nie­do­rzecz­nie a szcze­rze roz­pły­wa­łam się nad tą zaba­weczką, wyobra­ża­jąc sobie, że ona żyje i zdolna jest odczu­wać. Nie była­bym mogła usnąć, nie otu­liw­szy jej wpierw swoją nocną koszulką, a gdy leżała przy mnie bez­pieczna i cie­pła, czu­łam się sto­sun­kowo dobrze, wie­rząc, że i ona rów­nież czuje się dobrze.

Dłu­żyły mi się godziny ocze­ki­wa­nia na odjazd gości. Nad­słu­chi­wa­łam odgłosu kro­ków Bes­sie na scho­dach; nie­kiedy przy­cho­dziła to po napar­stek, to po nożyczki, cza­sami przy­no­siła coś na kola­cję – jakąś bułeczkę albo ciastko z serem, wtedy sie­działa na łóżku, pod­czas gdy jadłam, a gdy skoń­czy­łam, otu­lała mnie szczel­nie kocami, poca­ło­wała mnie nawet dwa razy i powie­działa: „Dobra­noc, panno Jane”. Gdy była taka miła i łagodna, wyda­wała mi się naj­lep­szą, naj­ład­niej­szą, naj­pocz­ciw­szą w świe­cie istotą i tylko jak naj­go­rę­cej pra­gnę­łam, żeby zawsze była taka miła i dobra, a nie popy­chała mnie, nie bur­czała na mnie, nie sta­wiała mi nie­roz­sąd­nych żądań, co aż nazbyt czę­sto robiła.

Bes­sie Lee była, jak sądzę, zdolną z natury dziew­czyną, gdyż wszystko robiła skład­nie i ład­nie i miała wybitny dar opo­wia­da­nia, tak mi się przy­naj­mniej zdaje, sądząc z wra­że­nia, jakie wywie­rały na mnie jej bajki. I ładna była przy tym, jeżeli dobrze pamię­tam jej twarz i figurę. Przy­po­mi­nam ją sobie jako młodą dziew­czynę, wiotką, o czar­nych wło­sach, ciem­nych oczach, bar­dzo ład­nych rysach i świe­żej, jasnej cerze; ale miała uspo­so­bie­nie kapry­śne i poryw­cze i nie­zbyt grun­towne poję­cia o zasa­dach i spra­wie­dli­wo­ści; pomimo to wola­łam ją niż wszyst­kich innych miesz­kań­ców Gate­shead Hall.

Działo się to pięt­na­stego stycz­nia, około godziny dzie­wią­tej rano. Bes­sie zeszła na dół na śnia­da­nie; kuzy­nek moich jesz­cze nie zawo­łano do matki. Eliza wkła­dała kape­lusz i cie­pły płaszcz ogro­dowy, by pójść nakar­mić swój drób; zaję­cie, za któ­rym prze­pa­dała, nie mniej prze­pa­da­jąc za sprze­da­wa­niem jaj gospo­dyni i gro­ma­dze­niem otrzy­ma­nych tą drogą pie­nię­dzy. Miała ona żyłkę kupiecką i wybitną skłon­ność do oszczę­dza­nia; dowo­dem tego było nie tylko sprze­da­wa­nie jaj i kur­cząt, ale też sprze­da­wa­nie ogrod­ni­kowi za dro­gie pie­nią­dze cebu­lek i nasion kwia­to­wych, i cię­tych kwia­tów; ogrod­ni­kowi naka­zała pani Reed kupo­wać od panienki wszel­kie pro­dukty jej ogródka, jakie by tylko sprze­dać pra­gnęła. Eliza zaś sprze­da­łaby włosy z głowy, gdyby tylko mogła na tym porząd­nie zaro­bić. Pie­nią­dze cho­wała począt­kowo w roz­ma­itych kątach, zawi­nięte w gał­ga­nek albo w stare papierki od papi­lo­tów; ponie­waż jed­nak nie­które z tych skar­bów odkryła poko­jowa, Eliza w oba­wie, żeby nie stra­cić swo­ich skar­bów, zgo­dziła się powie­rzyć je matce na lichwiar­ski pro­cent, jakieś pięć­dzie­siąt czy sześć­dzie­siąt od sta; te pro­centy wycią­gała co kwar­tał, z naj­więk­szą skru­pu­lat­no­ścią pro­wa­dząc rachunki w ksią­żeczce.

Geo­r­giana sie­działa na wyso­kim krze­śle, cze­sząc włosy przed lustrem i prze­ty­ka­jąc loki sztucz­nymi kwia­tami i wybla­kłymi pió­rami, któ­rych zapas zna­la­zła w jakiejś szu­fla­dzie na stry­chu. Ja sła­łam swoje łóżko, otrzy­maw­szy wyraźny roz­kaz od Bes­sie, bym je dopro­wa­dziła do porządku, zanim ona powróci (Bes­sie bowiem czę­sto teraz uży­wała mnie do czyn­no­ści służby w pokoju dzie­cin­nym, do porząd­ko­wa­nia, odku­rza­nia krze­seł itp.). Zło­żyw­szy nocną bie­li­znę i zaście­liw­szy kapę, pode­szłam do okna, chcąc uło­żyć nie­które roz­rzu­cone tam książki z obraz­kami i mebelki z pokoju lalek; zatrzy­mał mnie nagły roz­kaz Geo­r­giany, żeby nie ruszać jej zaba­wek (bo malut­kie krze­sełka i lustra, tale­rzyki i fili­ża­neczki do zabawy były jej wła­sno­ścią). Wtedy, nie mając nic lep­szego do roboty, zaczę­łam chu­chać na zamar­złą w kwiaty szybę, by tym spo­so­bem odczy­ścić kawa­łek szkła i móc wyj­rzeć na świat, gdzie wszystko było takie ciche i stę­żałe pod wpły­wem sil­nego mrozu.

Z okna widać było niszę por­tiera i pod­jazd; wła­śnie też w chwili gdy roz­pu­ści­łam tyle tych srebr­no­bia­łych liści zasła­nia­ją­cych szybę, że można było wyj­rzeć, zoba­czy­łam otwie­ra­jącą się bramę i jakiś wjeż­dża­jący powóz. Obo­jęt­nie przy­glą­da­łam się powo­zowi pod­jeż­dża­ją­cemu przed dom; ekwi­paże czę­sto przy­jeż­dżały do Gate­shead, ale ni­gdy żaden nie przy­wiózł gości, któ­rzy by mnie inte­re­so­wali; powóz zaje­chał przed dom i sta­nął; ode­zwał się gło­śny dzwo­nek, gość został wpusz­czony.

Ponie­waż to wszystko niczym było dla mnie, zwró­ci­łam uwagę na coś cie­kaw­szego, na małą, głodną raszkę, która nad­le­ciała i ćwier­kała na gałę­ziach bez­list­nej cze­re­śni, przy­wią­za­nej do muru pod oknem. Reszta mojego śnia­da­nia, skła­da­ją­cego się z bułki i mleka, stała na stole; roz­kru­szyw­szy kawa­łek bułki, sta­ra­łam się wła­śnie otwo­rzyć okno, ażeby wysy­pać okru­szyny, gdy Bes­sie wpa­dła pędem do dzie­cin­nego pokoju.

– Panno Jane, pro­szę zdjąć far­tu­szek; co tam panienka robi? Czy panienka umyła dziś rano twarz i ręce?

Szarp­nę­łam oknem raz jesz­cze, zanim odpo­wie­dzia­łam, gdyż chcia­łam, żeby pta­szek dostał poży­wie­nie; okno puściło, a ja wysy­pa­łam okru­szyny, tro­chę na kamienny para­pet, a tro­chę na gałę­zie cze­re­śni, po czym, zamy­ka­jąc okno, odpo­wie­dzia­łam:

– Nie, Bes­sie, ja dopiero w tej chwili skoń­czy­łam ście­rać kurze.

– Nie­zno­śne, nie­dbałe dziecko! A cóż to panienka robi tam teraz? Cała czer­wona, z pew­no­ścią jakaś psota była w robo­cie; po co było otwie­rać okno?

Nie potrze­bo­wa­łam się silić na odpo­wiedź, gdyż Bes­sie widocz­nie za bar­dzo się spie­szyła, by cze­kać na wyja­śnie­nia; pocią­gnęła mnie do umy­walni, nie­mi­ło­sier­nie, choć na szczę­ście prędko, wyszo­ro­wała mi twarz i ręce wodą i mydłem, wytarła gru­bym ręcz­ni­kiem, wyszczot­ko­wała głowę ostrą szczotką, zdjęła ze mnie far­tu­szek i wypro­wa­dziw­szy mnie szybko na schody, kazała natych­miast zejść na dół i sta­wić się w salo­niku.

Mia­łam ochotę zapy­tać, kto się ze mną chce widzieć; mia­łam ochotę zapy­tać, czy tam jest pani Reed, ale Bes­sie już ode­szła i zamknęła za sobą drzwi dzie­cin­nego pokoju. Z wolna scho­dzi­łam ze scho­dów. Od trzech mie­sięcy pra­wie nie byłam ni­gdy wzy­wana przed obli­cze pani Reed; dla mnie, ska­za­nej tak długo na pokój dzie­cinny, jadal­nia oraz salon stały się jakąś straszną strefą, do któ­rej bałam się wkra­czać.

Sta­łam teraz w pustym hallu, przede mną były drzwi salo­niku, a ja zatrzy­ma­łam się, onie­śmie­lona i drżąca. Co za bied­nego, małego tchó­rza uczy­nił ze mnie w owych cza­sach strach, zro­dzony z nie­spra­wie­dli­wej kary! Lęka­łam się wra­cać do dzie­cin­nego pokoju, lęka­łam się iść naprzód i wejść do salo­niku; z dzie­sięć minut tak sta­łam, waha­jąc się, wzru­szona; gwał­towne dzwo­nie­nie z salo­niku zde­cy­do­wało: muszę wejść.

„Kto może chcieć się ze mną widzieć? – pyta­łam sie­bie w duszy, gdy obu­rącz naci­ska­łam klamkę, która opie­rała mi się przez chwilę. – Kogo zoba­czę w pokoju oprócz wujenki? Męż­czy­znę czy kobietę?” Klamka ustą­piła, drzwi się otwo­rzyły, a ja wszedł­szy i dygnąw­szy nisko, pod­nio­słam oczy i ujrza­łam – czarny słup! Taką przy­naj­mniej wydała mi się na pierw­szy rzut oka sztywna, wąska, czarno ubrana, wypro­sto­wana postać sto­jąca na dywa­nie; surowa twarz wyglą­dała jak rzeź­biona maska umiesz­czona na szczy­cie kolumny zamiast gło­wicy.

Pani Reed sie­działa na zwy­kłym miej­scu przy kominku; ski­nęła na mnie, bym się przy­bli­żyła; posłu­cha­łam, a ona przed­sta­wiła mnie gościowi w tych sło­wach:

– Oto dziew­czynka, w któ­rej spra­wie zwra­ca­łam się do pana. On – gdyż to był męż­czy­zna – obró­cił z wolna głowę ku mnie, a przy­pa­trzyw­szy mi się badaw­czymi, siwymi oczami mru­ga­ją­cymi pod krza­cza­stymi brwiami, orzekł uro­czy­stym basem:

– Jest małego wzro­stu. W jakim jest wieku?

– Dzie­sięć lat.

– Aż tyle? – odpo­wie­dział tonem powąt­pie­wa­nia, po czym w dal­szym ciągu przez parę minut przy­glą­dał mi się badaw­czo.

– Jak się nazy­wasz, dziew­czynko? – zwró­cił się w końcu do mnie.

– Jane Eyre, pro­szę pana.

Wyma­wia­jąc te słowa, pod­nio­słam na niego oczy. Ten pan wydał mi się wysoki, ale to prawda, że ja byłam bar­dzo mała. Rysy miał grube i wszystko w nim było surowe, wymu­szone.

– No, powiedz mi, Jane Eyre, czy jesteś dobrym dziec­kiem?

Nie­po­dobna mi było odpo­wie­dzieć na to twier­dząco: moje oto­cze­nie było prze­ciw­nego zda­nia; mil­cza­łam. Pani Reed odpo­wie­działa za mnie wymow­nym potrzą­śnię­ciem głowy, doda­jąc:

– Może lepiej o tym nie mówić, panie Broc­kle­hurst.

– Przy­kro mi, doprawdy, że to sły­szę! Muszę z nią tro­chę poga­dać! – Tu łamiąc swą pro­sto­pa­dłą linię, zain­sta­lo­wał się w fotelu naprze­ciw pani Reed. – Pójdź tutaj – rzekł.

Prze­szłam przez dywan; posta­wił mnie tuż przed sobą. Jakąż on miał twarz, gdy zoba­czy­łam ją pra­wie na jed­nym pozio­mie z moją wła­sną! Co za wielki nos! A jakie usta! I co za ogromne, wysta­jące zęby!

– Nie ma smut­niej­szego widoku nad widok nie­grzecz­nego dziecka – zaczął – zwłasz­cza nie­grzecz­nej dziew­czynki. Czy ty wiesz, dokąd źli ludzie idą po śmierci?

– Idą do pie­kła – odpo­wie­dzia­łam szybko i jak nale­żało.

– A co to jest pie­kło? Czy możesz mi na to odpo­wie­dzieć?

– Pie­kło to otchłań pełna ognia.

– A czy ty byś chciała wpaść do tej otchłani i sma­żyć się tam na wieki?

– Nie, pro­szę pana.

– Co więc win­naś robić, żeby jej unik­nąć?

Zasta­no­wi­łam się przez chwilę; odpo­wiedź moja, gdy się na nią zdo­by­łam, nie spodo­bała się:

– Muszę być zdrowa i nie umie­rać.

– Jak możesz być zdrowa? Dzieci młod­sze od cie­bie umie­rają codzien­nie. Nie dalej jak dwa dni temu pocho­wa­łem małe dziecko pię­cio­let­nie, dobre, grzeczne dziecko, któ­rego duszyczka jest teraz w nie­bie. Lękam się, że nie można by tego powie­dzieć o tobie, gdyby cię Pan Bóg stąd odwo­łał.

Nie mogąc go pod tym wzglę­dem uspo­koić, spu­ści­łam tylko oczy, utkwiw­szy je w dwóch wiel­kich nogach, spo­czy­wa­ją­cych na dywa­nie, i wes­tchnę­łam, pra­gnąc być stąd jak naj­da­lej.

– Spo­dzie­wam się, że to było wes­tchnie­nie z głębi serca i że żału­jesz, iż mar­twi­łaś swą naj­lep­szą dobro­dziejkę.

„Dobro­dziejkę! Dobro­dziejkę! – pomy­śla­łam. – Oni wszy­scy nazy­wają panią Reed moją dobro­dziejką; jeżeli tak, to dobro­dziejka jest czymś bar­dzo nie­przy­jem­nym”.

– Czy odma­wiasz pacierz rano i wie­czór? – dopy­ty­wał się dalej.

– Tak, pro­szę pana.

– Czy­tu­jesz Biblię?

– Cza­sami.

– Z przy­jem­no­ścią? Czy bar­dzo ją lubisz?

– Lubię Obja­wie­nia i księgę o Danielu, i Gene­sis, i księgę Samu­ela, i kawa­łek księgi Exo­dus, i nie­które czę­ści Księgi Kró­lów, i o Hio­bie, i o Jona­szu.

– A psalmy czy ci się podo­bają? Mam nadzieję, że je lubisz.

– Nie, pro­szę pana.

– Nie? O, to źle! Ja mam małego chłop­czyka, młod­szego od cie­bie, który umie na pamięć sześć psal­mów; a gdy go zapy­tać, czy woli dostać do zje­dze­nia orzech osma­żany, czy nauczyć się wier­sza jakie­goś psalmu, odpo­wiada: „O, nauczyć się wier­sza jakie­goś psalmu! Anio­ło­wie śpie­wają psalmy!”, tak on mówi i dodaje: „A ja pra­gnę być anioł­kiem tu na ziemi!” Wtedy dostaje dwa orze­chy w nagrodę, że taki pobożny.

– Psalmy nie są zaj­mu­jące – zauwa­ży­łam.

– To dowo­dzi, że masz złe serce i powin­naś modlić się do Boga, ażeby ci je odmie­nił; ażeby dał ci nowe, czy­ste serce; ażeby ci zabrał serce kamienne, a dał ci serce z żywego ciała.

Już chcia­łam zapy­tać, w jaki to spo­sób mia­łaby się odbyć taka ope­ra­cja zamiany mojego serca, gdy wmie­szała się pani Reed, naka­zu­jąc mi, bym usia­dła. Zaraz też dal­szą roz­mowę wzięła na sie­bie.

– Panie Broc­kle­hurst, zdaje mi się, że w liście pisa­nym do pana przed trzema tygo­dniami wyzna­łam panu, że ta dziew­czynka nie ma cha­rak­teru i uspo­so­bie­nia, jakie bym sobie życzyła w niej widzieć. Jeżeli przyj­mie ją pan do szkoły w Lowood, była­bym rada, gdyby popro­szono nauczy­cielki, by baczne na nią miały oko, a przede wszyst­kim, by strze­gły jej od jej naj­gor­szej wady: skłon­no­ści do kłam­stwa i obłudy. Wspo­mi­nam o tym przy tobie, Jane, żebyś nie pró­bo­wała oszu­ki­wać pana Broc­kle­hursta.

Czyż mogłam się nie bać pani Reed? Rzecz pro­sta, że musia­łam jej nie zno­sić, skoro w jej natu­rze leżała chęć zada­wa­nia mi ran okrut­nych; ni­gdy w jej obec­no­ści nie czu­łam się dobrze; i cho­ciaż sta­ra­łam się być posłuszna i dogo­dzić jej, usi­ło­wa­nia moje zawsze odpy­chała i odpła­cała zda­niami takimi jak powyż­sze. Teraz to oskar­że­nie, wypo­wie­dziane przed czło­wie­kiem obcym, dotknęło mnie do głębi; nie­ja­sno spo­strze­głam, że ona już mi zaczyna odbie­rać nadzieję pokła­daną w nowej fazie ist­nie­nia, na jaką mnie ska­zy­wała, i czu­łam, choć nie była­bym umiała uczu­cia tego wyra­zić, że sieje wstręt i nie­życz­li­wość wzdłuż drogi, jaką w przy­szło­ści iść mia­łam; widzia­łam, jak w oczach pana Broc­kle­hur­sta zamie­niam się w dziecko fał­szywe i szko­dliwe – i cóż mogłam uczy­nić, żeby tej krzyw­dzie zara­dzić? „Nic w isto­cie” – pomy­śla­łam, wal­cząc, by powstrzy­mać łka­nie, i szybko otar­łam kilka łez, bez­silne dowody mojej męki.

– Obłuda to w isto­cie brzydka wada w dziecku – rzekł pan Broc­kle­hurst. – Jest ona pokrewna z fał­szem, a wszy­scy kłamcy dostą­pią kary w jezio­rze pło­ną­cym ogniem i siarką. Będą jej jed­nak pil­no­wać, pani Reed. Pomó­wię z panną Tem­ple i z nauczy­ciel­kami.

– Pra­gnę­ła­bym, żeby Jane została wycho­wana w spo­sób odpo­wiedni do jej wido­ków na przy­szłość – cią­gnęła dalej moja dobro­dziejka – żeby nauczyła się uży­tecz­no­ści i pokory. Co do waka­cji, to jeżeli pan pozwoli, będzie je zawsze spę­dzała w Lowood.

– Życze­nia pani są naj­zu­peł­niej słuszne – odpo­wie­dział pan Broc­kle­hurst. – Pokora to cnota chrze­ści­jań­ska, szcze­gól­nie odpo­wied­nia dla wycho­wa­nek Lowood; toteż wyma­gam, żeby je jak naj­sta­ran­niej w jej duchu wycho­wy­wano. Wystu­dio­wa­łem, w jaki spo­sób można naj­le­piej w nich upo­ko­rzyć uczu­cie świa­to­wej pychy, i nie­dawno temu mia­łem miły dowód, że mi się powio­dło. Młod­sza moja córka poszła z matką zwie­dzić szkołę, a wró­ciw­szy, zawo­łała: „O, drogi papo, jak skrom­nie i nie­ład­nie wszyst­kie te dziew­częta w Lowood wyglą­dają, z wło­sami scze­sa­nymi za uszy, w tych dłu­gich far­tu­chach i z kie­szon­kami na wierz­chu sukien; wyglą­dają pra­wie jak dzieci bied­nych ludzi! A przy tym – dodała – przy­glą­dały się mojej i mami­nej sukni, jak gdyby jedwab­nej sukni ni­gdy dotąd nie widziały!”.

– Naj­zu­peł­niej pochwa­lam ten stan rze­czy – odpo­wie­działa pani Reed. – Gdy­bym prze­szu­kała całą Anglię, nie wiem, czy zna­la­zła­bym sys­tem wycho­waw­czy odpo­wied­niej­szy dla takiego dziecka jak Jane Eyre. Kon­se­kwen­cja, mój drogi panie Broc­kle­hurst; obstaję za kon­se­kwen­cją we wszyst­kim.

– Kon­se­kwen­cja, pani, jest pierw­szym obo­wiąz­kiem chrze­ści­jań­skim i prze­strzega się jej pil­nie w Lowood: nie­wy­bredny pokarm, pro­sty ubiór, nie­wy­myślne urzą­dze­nia, surowe prze­pisy, taki jest porzą­dek dnia dla miesz­ka­nek zakładu.

– Bar­dzo słusz­nie, łaskawy panie. Czy mogę zatem liczyć na to, że to dziecko będzie przy­jęte do szkoły w Lowood i tam cho­wane odpo­wied­nio do swego sta­no­wi­ska i przy­szłych wido­ków?

– Tak, pani; będzie przy­jęta do tej hodowli dobo­ro­wych roślin i ufam, że okaże się wdzięczna za ten nie­oce­niony przy­wi­lej, któ­rego dostą­piła.

– Poślę ją zatem moż­li­wie naj­prę­dzej, panie Broc­kle­hurst, gdyż zapew­niam pana, iż pilno mi uwol­nić się od odpo­wie­dzial­no­ści, która zaczęła się sta­wać już nazbyt dokucz­liwa.

– Nie­wąt­pli­wie, nie­wąt­pli­wie, łaskawa pani; a teraz się poże­gnam. Powrócę do Broc­kle­hurst Hall w ciągu tygo­dnia lub dwóch; mój dobry przy­ja­ciel, archi­dia­kon, prę­dzej mnie nie wypu­ści. Napi­szę do panny Tem­ple, że ma ocze­ki­wać nowej dziew­czynki, tak że nie będzie trud­no­ści z jej przy­ję­ciem. Do widze­nia!

– Do widze­nia, panie Broc­kle­hurst; pro­szę mnie przy­po­mnieć pamięci pani Broc­kle­hurst, jej córek i synów.

– Nie omiesz­kam, łaskawa pani. Dziew­czynko, oto masz książkę zaty­tu­ło­waną Prze­wod­nik dziecka; czy­taj ją i módl się, czy­taj zwłasz­cza Opo­wia­da­nie o okrop­nej nagłej śmierci Marty G., nie­do­brego dziecka grze­szą­cego fał­szem i kłam­stwem.

To mówiąc, pan Broc­kle­hurst wsu­nął mi w rękę cienką bro­szurkę, wszytą w okładkę, i zadzwo­niw­szy, by pod­sta­wiono powóz, odje­chał.

Pani Reed i ja zosta­ły­śmy same, kilka minut upły­nęło w mil­cze­niu; ona szyła, ja się jej przy­pa­try­wa­łam. Pani Reed mogła mieć wtedy ze trzy­dzie­ści sześć lub sie­dem lat; była to kobieta mocno zbu­do­wana, sze­roka w ramio­nach, o sil­nych rękach i nogach, i cho­ciaż tęga, nie tłu­sta; twarz jej była nieco sze­roka, gdyż dolną szczękę miała sil­nie roz­wi­niętą, mocną; niskie miała czoło, dużą i wysta­jącą brodę, usta i nos dosyć regu­larne, pod jasnymi brwiami błysz­czały oczy pozba­wione łagod­no­ści; cerę miała ciemną i matową, włosy pra­wie lnia­nego koloru; orga­nizm jej był zdrowy, nie wie­działa, co to cho­roba; była to dokładna, mądra gospo­dyni; domow­ni­ków i dzier­żaw­ców trzy­mała krótko, dzieci tylko opie­rały się nie­kiedy jej wła­dzy i śmiały się z niej pogar­dli­wie; dobrze się ubie­rała i nosiła się tak, aby uwy­dat­nić piękne stroje.

Sie­dząc na niskim sto­łeczku o parę kro­ków od jej fotela, przy­glą­da­łam się jej postaci, bada­łam jej twarz. W ręce trzy­ma­łam roz­prawkę zawie­ra­jącą opo­wieść o nagłej śmierci kłam­czyni, na którą zwró­cono mi przed chwilą uwagę jako na odpo­wied­nią prze­strogę. Wszystko, co zaszło przed chwilą, co pani Reed powie­działa o mnie panu Broc­kle­hur­stowi, cała treść ich roz­mowy – wszystko to było żywe, świeże, bole­sne; odczu­łam każdy wyraz rów­nie dotkli­wie, jak wyraź­nie go usły­sza­łam, i jakaś gwał­towna nie­chęć wrzała teraz we mnie.

Pani Reed pod­nio­sła wzrok znad roboty, oczy jej zatrzy­mały się na moich oczach, a rów­no­cze­śnie palce zaprze­stały zręcz­nych ruchów.

– Wyjdź stąd, wra­caj do dzie­cin­nego pokoju – roz­ka­zała. Moje spoj­rze­nie lub wyraz twa­rzy musiały jej się wydać obraź­liwe, gdyż mówiła z nie­zwy­kłym, cho­ciaż hamo­wa­nym roz­draż­nie­niem. Wsta­łam, poszłam ku drzwiom i znowu wró­ci­łam; pode­szłam do okna, prze­szłam przez pokój i sta­nę­łam przed nią, tuż bli­sko.

Czu­łam, że muszę mówić: zdep­tano mnie bole­śnie, muszę wziąć odwet, ale jak? Gdzież mia­łam siły, by się zemścić na mojej nie­przy­ja­ciółce? Zebra­łam całą ener­gię i wyrzu­ci­łam z sie­bie te szczere a zuchwałe słowa:

– Nie jestem obłudna; gdy­bym nią była, powie­dzia­ła­bym, że panią kocham, a ja oświad­czam, że nie kocham pani; nie zno­szę pani tak jak nikogo na świe­cie z wyjąt­kiem Johna Reeda; a tę ksią­żeczkę o kłam­czyni może pani dać swo­jej córce Geo­r­gia­nie, gdyż to ona kła­mie, a nie ja.

Ręce pani Reed wciąż jesz­cze bez­czyn­nie leżały na robótce, a lodo­waty wzrok prze­wier­cał mnie na wskroś.

– Co wię­cej masz mi do powie­dze­nia? – zapy­tała takim tonem, jakim ktoś mógłby raczej prze­ma­wiać do doro­słego prze­ciw­nika, niż jakim się zwy­kle prze­ma­wia do dziecka.

Te jej oczy, ten głos obu­dziły całą anty­pa­tię, jaką ku niej czu­łam. Trzę­sąc się od stóp do głów, cała drżąca sza­lo­nym wzbu­rze­niem, mówi­łam dalej:

– Cie­szę się, że pani nie jest moją krewną; dopóki żyję, już ni­gdy pani nie nazwę wujenką; ni­gdy pani nie odwie­dzę, gdy doro­snę; a gdy mnie kto zapyta, czy panią lubię i czy pani była dla mnie dobra, powiem, że sama myśl o pani wywo­łuje we mnie mdło­ści i że obcho­dziła się pani ze mną nie­li­to­ści­wie i okrut­nie.

– Jak śmiesz to twier­dzić, Jane?

– Jak śmiem? Jak śmiem? Ponie­waż to jest prawda. Pani myśli, że ja nie mam uczuć i że mogę się obejść bez odro­biny miło­ści albo dobroci; ale ja tak żyć nie mogę, a pani nie ma lito­ści. Do końca życia będę pamię­tała, jak mnie pani wepchnęła szorstko i gwał­tow­nie – z powro­tem… do czer­wo­nego pokoju i zamknęła tam, cho­ciaż byłam w takim stra­chu, cho­ciaż woła­łam, dusząc się od męki: „Miej litość! Miej litość, wujenko!”. A uka­rała mnie pani w ten spo­sób, ponie­waż jej nie­go­dziwy chło­pak zbił mnie, ude­rzył za nic, tak że upa­dłam. Każ­demu, kto mnie zapyta, opo­wiem to dokład­nie. Ludzie myślą, że pani jest dobrą kobietą, ale pani jest zła, twarde ma pani serce. To pani jest obłudna!

Zanim dokoń­czy­łam tej prze­mowy, dusza we mnie zaczęła rosnąć, rado­wać się naj­dziw­niej­szym poczu­ciem wol­no­ści i nie­zna­nego dotąd triumfu. Wyda­wało mi się, że pękły jakieś nie­wi­dzialne więzy i nie­spo­dzie­wa­nie wydo­staję się na wol­ność. I nie bez powodu odno­si­łam to wra­że­nie: pani Reed zda­wała się wystra­szona; robótka zsu­nęła jej się z kolan, pod­nio­sła ręce, koły­sząc się tam i z powro­tem i nawet wykrzy­wia­jąc twarz, jak gdyby się jej na płacz zbie­rało.

– Mylisz się, Jane. Co się z tobą dzieje? Czemu tak drżysz gwał­tow­nie? Nie chcia­ła­byś się napić tro­chę wody?

– Nie, dzię­kuję pani.

– Może czego innego życzysz sobie, Jane? Zapew­niam cię, że ci dobrze życzę.

– Nie, pani. Powie­działa pani panu Broc­kle­hur­stowi, że ja mam nie­do­bry cha­rak­ter, że mam kłam­liwe uspo­so­bie­nie; a ja opo­wiem wszyst­kim w Lowood, jaka pani jest i co pani zro­biła.

– Ty tego nie rozu­miesz, Jane: dzieci muszą być uka­rane, jeżeli zawi­nią.

– Ja ni­gdy nie zawi­ni­łam kłam­stwem! – zawo­ła­łam dzi­kim, pod­nie­sio­nym gło­sem.

– Ale jesteś zło­śnicą, to musisz przy­znać; a teraz wra­caj do dzie­cin­nego pokoju… no, moja kochana… i połóż się tro­chę.

– Niech pani do mnie nie mówi „kochana”, bo to nie­prawda! Ja nie mogę się poło­żyć; niech mnie pani jak naj­prę­dzej pośle do szkoły, bo życie tutaj jest dla mnie nie­zno­śne.

– Rze­czy­wi­ście wyślę ją jak naj­prę­dzej do szkoły – szep­nęła pani Reed i zabraw­szy robótkę, wyszła nagle z pokoju.

Zosta­łam sama – zwy­cię­ska na polu bitwy. Pierw­sza to była moja walka i pierw­sze zwy­cię­stwo. Sta­łam przez chwilę na dywa­nie, w miej­scu gdzie przed­tem stał pan Broc­kle­hurst, i cie­szy­łam się samot­no­ścią zdo­bywcy. Zrazu uśmie­cha­łam się do sie­bie i czu­łam się pod­nie­siona na duchu; ale dzika radość przy­ga­sła we mnie rów­nie prędko, jak uspo­ko­iło się przy­spie­szone bicie mego tętna. Dziecko nie może wojo­wać ze star­szymi, tak jak ja to uczy­ni­łam; nie może pusz­czać wodzy uczu­ciom wście­kło­ści, nie odczu­wa­jąc zaraz potem drę­czą­cego wyrzutu sumie­nia i chłodu reak­cji. Wybuch jaskra­wego, żywego, gorą­cego, pochła­nia­ją­cego pło­mie­nia byłby obra­zem stanu mej duszy w chwili, gdy oskar­ża­łam panią Reed i gro­zi­łam jej; czarna, wypa­lona pustka z chwilą, gdy pło­mie­nie zaga­sły, byłaby obra­zem mego stanu, gdy pół­go­dzinna cisza i zasta­no­wie­nie wyka­zały mi sza­leń­stwo mojego postępku i okrop­ność sta­no­wi­ska nie­na­wi­dzo­nej i nie­na­wi­dzą­cej.

Zemsty zakosz­to­wa­łam po raz pierw­szy; wyda­wała mi się winem aro­ma­tycz­nym i krze­pią­cym, lecz jej zimny i gry­zący posmak budził we mnie uczu­cie, jak­bym była otruta. Chęt­nie była­bym teraz poszła i prze­pro­siła panią Reed. Wie­dzia­łam jed­nak, po czę­ści z doświad­cze­nia, a po czę­ści instynk­tow­nie, że ode­pchnę­łaby mnie z podwójną pogardą, tym samym pod­nie­ca­jąc tylko na nowo w mej duszy nie­spo­kojne popędy.