Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Arcydzieło literatury i życia.
Ostatnia powieść Charlotte Brontë
Cóż za namiętność, ileż w niej ognia! W tej książce jest coś nadnaturalnego
– George Eliot
Najlepsza powieść Charlotte Brontë
– Virginia Woolf
Opublikowane w 1853 roku Villette Charlotte Brontë jest prekursorem powieści psychologicznej i pierwszym w światowej literaturze utworem, w którym zastosowano strumień świadomości – odmianę monologu wewnętrznego, która na dobre ukształtuje się dopiero w XX wieku[color=black].[/color] Dopiero za dwadzieścia lat urodzi się Proust, za trzydzieści Virginia Woolf i James Joyce. Powieść stanowiła nową propozycję. Gotycki charakter i burzliwą akcję, kojarzone zwykle z nazwiskiem Brontë, zastąpiła mistyka. Lecz chociaż Villette to studium samotności, dla czytelnika nie ma nic cenniejszego niż uczestniczyć w przygodach pięknego umysłu.
z przedmowy Eryka Ostrowskiego
Brontë oparła swoje ostatnie dzieło na wątkach autobiograficznych. Pod nazwą Villette kryje się Bruksela, gdzie w latach 40. XIX w. przyszła pisarka przeżywała zakazaną miłość do żonatego mężczyzny, profesora Constantina Hégera. Główna bohaterka powieści, Lucy Snowe, pozbawiona w Anglii widoków na przyszłość, decyduje się wziąć los we własne ręce i wyrusza do Europy. Przypadkiem w nocy trafia na pensję dla dziewcząt mieszczącą się w budynku dawnego klasztoru żeńskiego. Otrzymawszy tu posadę, wiedzie z początku bezbarwne życie nauczycielki angielskiego. Wkrótce jednak spostrzega, że każdy jej ruch w tym miejscu jest przez kogoś obserwowany. Usiłując rozwiązać zagadkę, zostaje uwikłana w wydarzenia z pogranicza świata materialnego i duchowego…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 1016
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału: Villette
Copyright © 2013, MG
Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.
ISBN: 978-83-7779-163-9
Wstęp: Eryk Ostrowski
Projekt okładki: Elżbieta Chojna
Korekta: Dorota Ring
Skład: Jacek Antoniuk
www.wydawnictwomg.pl
kontakt@wydawnictwomg.pl
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
OSTATNIA POWIEŚĆ CHARLOTTE BRONTË
Jest 23 stycznia 1850 roku. Charlotte Brontë pisze pierwszy fragment nowej powieści: „Moja chrzestna matka mieszkała w ładnym domu wiekowego schludnego miasta Bretton”…
Minął właśnie miesiąc, odkąd wróciła z Londynu, gdzie przez kilka tygodni przebywała z wizytą u swego wydawcy, George’a Smitha, i jego rodziny. Tępy ból po tragicznym roku 1848–9, który w ciągu dziewięciu miesięcy zabrał jej brata i obie siostry, z wolna zaczyna zastępować inne, dawno niedoznawane uczucie. Do Londynu jechała w ciężkiej żałobie, by wypełnić zobowiązania zawodowe w związku z wydaniem drugiej powieści, Shirley. Wróciła z dziwnie lekkim sercem. Myśli jej stale krążyły wokół George’a, młodego, wówczas zaledwie dwudziestosześcioletniego wydawcy jej książek, z którym dotychczas łączyła ją tylko służbowa korespondencja. „Piękny okaz młodego, angielskiego biznesmena – za takiego go biorę i jestem dumna, że stanowię jeden z jego filarów” – napisze o nim do przyjaciółki już trzy dni po powrocie do Haworth1. Czy tylko za takiego? W powieści, nad którą będzie pracowała ponad dwa lata, przeczytamy: „Oceniam wartość jego widoku i boję się zostać nim oślepiona”… Dr John, a raczej Graham Bretton – tak go nazwała. Dokąd to uczucie zaprowadzi główną bohaterkę?
W tym okresie pannie Brontë nie zaprzątały głowy rozważania nad rozwojem europejskiej literatury i roli, jaką odegra w tym procesie jej własna twórczość. W jej życiu właśnie rozpoczynała się przygoda, w której dzień po dniu, miesiąc po miesiącu życie będzie inspirowało fikcję. Nie wiedziała jeszcze wówczas, że i fikcja zainspiruje życie, a pisane przez nią karty nowej powieści to karty losu, który przez chwilę pozwoli trzymać się w rękach.
Czekała na natchnienie. Kiedy wreszcie przychodziło, snuła myśli o porwanym toku wypowiedzi i chaotycznej składni. Tworząc wizje, nie zastanawiała się nad tym, że pod jej piórem przybierają formę nieznaną jeszcze literaturze. Dopiero za dwadzieścia lat urodzi się Proust, za trzydzieści Virginia Woolf i James Joyce. Do wydania pierwszej części W poszukiwaniu straconego czasu zostaje jeszcze całe pięćdziesiąt lat, do Ulissesa – sześćdziesiąt, do Pani Dalloway – siedemdziesiąt pięć. Henry James ma dopiero siedem lat i wiele czasu upłynie, nim zacznie zgłębiać tajniki kobiecego serca i umysłu.
Opublikowane w 1853 roku Villette Charlotte Brontë jest pierwowzorem powieści psychologicznej i pierwszym w światowej literaturze utworem, w którym zastosowano strumień świadomości – odmianę monologu wewnętrznego, która na dobre ukształtuje się dopiero w XX wieku. Pewne partie powieści naśladują tu przebieg mowy wewnętrznej w stadium poprzedzającym wypowiedź. Zdumiona Elizabeth Gaskell, przyjaciółka i przyszła biografka pisarki, wprost spytała ją, czy pisząc Villette, zażywała opium. Powieść stanowiła nową propozycję. Gotycki charakter i burzliwą akcję, kojarzone zwykle z nazwiskiem Brontë, zastąpiła mistyka. Lecz chociaż Villette to studium samotności, dla czytelnika nie ma nic cenniejszego, niż uczestniczyć w przygodach pięknego umysłu.
Była to najbardziej oczekiwana książka tamtych lat, odniosła też natychmiast ogromny sukces. Współcześni nie szczędzili pochwał, ale i nie kryli zaskoczenia. „Cokolwiek napisze Currer Bell, jest niezwykłe. Na wszystkim, czego tknie, pozostawia znamię oryginalności. Z trzech jej powieści ta jest chyba najdziwniejsza, najbardziej zdumiewająca…” – pisała Harriet Martineau2. „Właśnie wróciłam do rzeczywistości, bo skończyłam czytać Villette, jeszcze cudowniejszą powieść niż Jane Eyre. W tej książce jest coś nadnaturalnego” – zachwycała się George Eliot3. „Najlepsza powieść Charlotte Brontë” – powie po latach Virginia Woolf.
Autorka Jane Eyre tworzyła swe ostatnie dzieło, coraz bardziej poddając się depresji. Na długie tygodnie zarzucała pisanie, czekając na inspirację, którą podpowie jej rozwój wypadków w życiu osobistym. Jednak uczucie miłości, które zainspirowało Villette, z wolna zaczęło ją przerastać. Była znużona ciągłą niepewnością, a duchowa szarpanina nie sprzyjała pracy nad olbrzymią powieścią. Tak, z poczucia wewnętrznej niemocy, narodziło się arcydzieło. Jak to możliwe?
Charlotte Brontë zawsze wierzyła w prawdę, a spośród jej powieści ta najwierniej odzwierciedla dzieje jej serca. Bo nie tylko rozgrywający się w tym okresie wątek ze Smithem trafia do Villette. Pisarka cofa się tu w przeszłość, sięgając do wydarzeń sprzed dziesięciu lat, kiedy przebywając w Brukseli, przeżywała swą miłość do Constantina Hégera. Temu wielkiemu sekretowi Charlotte Brontë poświęcono już niejedną książkę, lecz tylko między wierszami Villette uważny czytelnik może znaleźć odpowiedź na to, co naprawdę łączyło przyszłą pisarkę z jej żonatym nauczycielem.
Niezwykłe były też okoliczności wprowadzenia do powieści drugiego wątku miłosnego. Wiadomo, że George Smith, otrzymawszy z końcem listopada 1852 roku rękopis trzeciego tomu Villette, przeżył szok, któremu dał wyraz w liście do Charlotte. Jednak to nie literatura wywołała w nim taki wstrząs. Zrozumiał, że otwierający tom XXXI rozdział Nimfa leśna stanowi, symbolicznie przekazaną, ostateczną decyzję pisarki w ich sprawie. „Lucy nie może poślubić doktora Johna; jest na to zbyt młody, przystojny, pogodny i uroczy; to «umiłowany syn» Natury i Losu, więc musi przyciągnąć wygraną w loterii życia. Jego żona powinna być młoda, bogata i ładna…” – napisze Charlotte w odpowiedzi swemu wydawcy, parafrazując szekspirowskiego Otella4.
Villette to nie tylko arcydzieło światowej literatury, to także najbardziej autobiograficzna z powieści Brontë. Sto sześćdziesiąt lat od jej pierwszego wydania rzuca na czytelnika ten sam urok. Lecz jeżeli urok rzuca Charlotte Brontë, nie znajdzie się na świecie osoba, która chciałaby zostać odczarowana.
Eryk Ostrowski
1 Charlotte Brontë do Ellen Nussey, 18 grudnia 1849, przeł. A. Przedpełska-Trzeciakowska. Wszystkie cytaty według: E. Ostrowski, Charlotte Brontë i jej siostry śpiące, MG, Warszawa 2013.
2 Harriet Martineau, „The Daily News”, 3 lutego 1853, przeł. A. Przedpełska-Trzeciakowska.
3 George Eliot do pani Bray, 15 lutego 1853, przeł. A. Przedpełska-Trzeciakowska.
4 C.B. do George’a Smitha, 3 listopada 1852, przeł. A. Witkowska.
Moja chrzestna matka mieszkała w ładnym domu wiekowego schludnego miasta Bretton. Rodzina jej męża osiadła tutaj od wielu pokoleń, nosząc nawet nazwisko jednobrzmiące z nazwą kolebki jej rodu: Brettonowie z Bretton. Czy stało się to jedynie dzięki osobliwemu zbiegowi okoliczności, czy też daleki jakiś przodek był osobistością odpowiednio wybitną i dostatecznie doniosłego znaczenia, aby przekazać swoje nazwisko zamieszkiwanej przez niego okolicy – nic mi o tym nie wiadomo.
Kiedy byłam małą dziewczynką, jeździłam do Bretton mniej więcej dwa razy w roku, zawsze bardzo rada tym odwiedzinom. Dom i jego mieszkańcy szczególnie przypadli mi do gustu. Obszerne, ciche pokoje, starannie dobrane meble, wielkie, jasne okna, balkon z widokiem na piękną, starą ulicę, na której – zdawało się – stale panował nastrój niedzielnie odświętny, tak była cicha, spokojna i czysta. Wszystko to podobało mi się niezmiernie. W domu zamieszkanym przez ludzi dorosłych przedmiotem ogólnego zainteresowania bywa zazwyczaj jedyne znajdujące się wśród nich dziecko. I mną również wielce interesowała się – w sposób zrównoważony – pani Bretton, owdowiała, zanim jeszcze poznałam ją, i mająca tylko jedynego syna. Jej mąż, lekarz, umarł, kiedy była jeszcze młodą i przystojną kobietą.
Nie pamiętam jej młodą; jednak w czasie kiedy ją poznałam, była wciąż jeszcze przystojna, wysoka, dobrze zbudowana i, mimo że miała ciemną cerę jak na Angielkę, smagłe jej policzki jaśniały zawsze rumieńcem zdrowia, tryskającego również z jej pięknych, pogodnie patrzących na świat, czarnych oczu. Uważano powszechnie za godny pożałowania fakt, że nie przekazała cery synowi, który miał niebieskie oczy – już w wieku chłopięcym nader przenikliwe – ani koloru jego długich włosów, których barwy nie odważali się jego przyjaciele określić ściślej, nazywając je złotymi, ilekroć padał na nie blask słońca. Odziedziczył natomiast po matce rysy twarzy, jak również białe zęby, wzrost (a raczej zapowiedź wzrostu, nie był jeszcze bowiem rozwinięty w pełni), a nade wszystko, co znacznie lepsze, znakomite zdrowie oraz usposobienie zrównoważone i pogodne, warte więcej aniżeli posiadanie największej fortuny.
Na jesieni roku… bawiłam w Bretton, dokąd zabrała mnie moja matka chrzestna, przyjechawszy po mnie do krewnych, u których stale mieszkałam w owym czasie. Przypuszczam, że już wówczas przewidywać musiała przyszły bieg wypadków, których ja osobiście nie podejrzewałam nawet, jakkolwiek ich nieokreślone, mętne przeczuwanie wystarczało do omroczenia cieniem smutku mojego ówczesnego życia; zadowolona też byłam z tej zmiany środowiska i otaczających mnie osób.
Czas upływał mi zawsze mile u boku mojej matki chrzestnej, nie z zawrotną szybkością wprawdzie, ale łagodnie, niby wezbrana rzeka, przepływająca przez równinę. Moje odwiedziny u niej podobne były do pobytu Christiana i Hopeful nad pewnym miłym strumykiem, obsadzonym po obu brzegach zielonymi drzewami i łąkami, pięknie pstrzącymi się przez cały rok liliami i innym kwieciem. Nie było tu uroku urozmaicenia ani podniety nieprzewidzianych wydarzeń; tak jednak lubiłam spokój i tak mało żądna byłam podniet, że kiedy przyszły wreszcie, odczułam je raczej jako niepożądane zakłócenie spokoju, żałując, że nie pozostały z dala ode mnie.
Pewnego dnia nadszedł list, którego treść była dla pani Bretton niespodzianką, a zarazem niemile ją zaskoczyła. Myślałam w pierwszej chwili, że to wiadomość od moich krewnych, donoszących o Bóg wie jakiej katastrofie; nie było jednak w liście żadnej wzmianki o mnie. Chmura zdawała się rozpraszać.
Nazajutrz, kiedy po powrocie z długiej przechadzki weszłam do zajmowanej przeze mnie sypialni, zastałam w niej niespodziewaną zmianę. Oprócz mojego francuskiego łóżka, któremu charakteru mile ocienionego ustronia nadawały osłaniające je kotary, stało w rogu udrapowane na biało łóżeczko, a oprócz mojej komody – mała komódka z różanego drewna. Patrzyłam zdumiona.
– Co oznaczają te sprzęty? – zapytałam.
Odpowiedź była wyraźna i jasna.
– Przybywa nowy gość. Pani Bretton oczekuje jeszcze kogoś.
Przy obiedzie, na który zeszłam niebawem, wyjaśniło się wszystko. Wkrótce będę miała towarzyszkę, małą dziewczynkę, córeczkę przyjaciela i dalekiego krewnego nieboszczyka doktora Brettona. Dziewczynka ta – objaśniono mnie – straciła niedawno matkę, jakkolwiek – dodała pani Bretton – strata nie była tak wielka, jak zrazu mogłoby się wydawać. Pani Home (tak brzmiało nazwisko rodziców oczekiwanego gościa) była kobietą bardzo przystojną, ale płochą, zaniedbującą swoje dziecko i sprawiającą swojemu mężowi wiele rozczarowań i zawodów. Związek ich okazał się tak bardzo daleki od małżeńskiej harmonii, że doszło wreszcie do separacji, za zgodą obopólną, bez przeprowadzania tej sprawy przez sądy. Rychło po tym pani Home, przemęczywszy się zbytnio na balu, zaziębiła się, zapadła na gorączkową jakąś chorobę i wkrótce umarła. Mąż jej, człowiek wielce uczuciowy i wrażliwy z natury, wstrząśnięty nazbyt nagłym zakomunikowaniem mu tej wiadomości, wmówił sobie – i niepodobna było przekonać go, aby mogło być inaczej – że jego nadmierna surowość względem żony, brak cierpliwości i wyrozumiałości dla niej przyczyniły się do przyspieszenia tragicznego jej końca. Tak bardzo trapił się tą myślą, że oddziałało to w końcu nader ujemnie na jego psychikę. Lekarze zalecili mu dłuższą podróż, licząc na skuteczny wpływ zupełnej zmiany warunków i otoczenia. Pani Bretton zaofiarowała się zaopiekować na ten czas jego małą córeczką.
– Mam nadzieję – rzekła moja chrzestna – że dziecko nie wda się w matkę i nie będzie taką płochą, trzpiotowatą zalotnicą o ptasim móżdżku, z jaką prawdziwie rozsądnemu człowiekowi nie przyszłoby na myśl się ożenić. Pan Home może być, co prawda, uważany za człowieka rozsądnego – na swój sposób – jakkolwiek niezbyt praktycznego. Rozmiłowany w nauce, spędza pół życia w laboratorium na robieniu doświadczeń – czego jego motylkowata żona nie była nigdy w stanie zrozumieć ani znieść. Muszę przyznać – dodała szczerze moja chrzestna matka – że i mnie samej nie bardzo by się to podobało.
Na zadane jej w tej sprawie pytanie wyjaśniła mi, że, jak utrzymywał jej nieboszczyk mąż, pan Home odziedziczył naukowe upodobania po wuju z linii macierzystej, znanym francuskim uczonym. Albowiem pan Home był pochodzenia mieszanego: francuskiego i szkockiego, i miał krewnych we Francji, z których niejeden pisał swoje nazwisko z poprzedzającym je arystokratycznym „de” i uważał swój ród za szlachecki.
Tego samego wieczoru wysłano służącego na spotkanie kolasy pocztowej, którą miał przybyć nasz mały gość. Pani Bretton i ja siedziałyśmy w salonie w oczekiwaniu na przyjazd dziecka, same ze względu na nieobecność Johna Grahama, który pojechał w odwiedziny do jednego z kolegów szkolnych, mieszkającego na wsi. Moja matka chrzestna skracała sobie czas oczekiwania czytaniem gazety wieczornej, a ja szyłam. Wieczór był burzliwy i słotny, deszcz siekł o szyby, wiatr dął nieustannie, zawodząc żałośnie.
– Biedne dziecko! – wzdychała pani Bretton od czasu do czasu. – Jaka okropna pogoda do podróżowania! Chciałabym, aby znalazła się już bezpiecznie tutaj.
Na krótko przed dziesiątą jęknął dzwonek przy drzwiach wejściowych, oznajmiając powrót Warrena (tak nazywał się wysłany po małą służący). Gdy tylko otworzono drzwi na dole, zbiegłam do holu, gdzie stał już kufer oraz kilka tekturowych pudeł, a przy nich młoda piastunka, u podnóża schodów zaś Warren, niosący na rękach i tulący do siebie jakieś poowijane w szale zawiniątko.
– Czy to jest przywiezione dziecko? – zapytałam.
– Tak, proszę panienki.
Chciałam odwinąć szale, aby zobaczyć małą, ona jednak pospiesznie odwróciła głowę i ukryła twarz na ramieniu Warrena.
– Proszę mnie postawić na podłogę – szepnęło dziecko cichutkim głosem w chwili, kiedy Warren otwierał drzwi salonu – i zdjąć ze mnie ten szal – dodało, usiłując równocześnie wyciągnąć maleńką rączką szpilkę przytrzymującą szal, aby z rodzajem kapryśnego pośpiechu zrzucić z siebie niezdarne opatulenie. Istotka, która wyłoniła się spod niego, próbowała złożyć szal, jednak okazał się on zbyt ciężki i wielki, aby mogła mu sprostać siła drobniutkich rączek i ramion.
– Proszę to dać Harriet – rozkazała maleńka. – Już ona złoży go jak trzeba.
Po wydaniu tego rozporządzenia zwróciła się ku pani Bretton, w której twarzy utkwiła badawcze spojrzenie.
– Chodź, kochanie – zachęciła ją pani Bretton. – Muszę zobaczyć, czy nie przemokłaś i nie zziębłaś. Ogrzejesz się przy kominku.
Dziecko pospieszyło na to wezwanie. Uwolniona z opatulenia figurka okazała się niepomiernie drobna, zarazem zgrabniutka, lekka jak piórko, nadzwyczaj kształtna i pociągająca. Siedząc na kolanach mojej matki chrzestnej, sprawiała wrażenie lalki raczej niż dziecka. Podobieństwo do lalki potęgowała w moich oczach jej szyjka, cieniutka i delikatna jak utoczona z wosku, a także główka okryta gąszczem jedwabistych loków.
Pani Bretton, rozcierając dłonie, nóżki i ramiona małej, przemawiała do niej krótkimi, pieszczotliwymi zdaniami. Dziecko zrazu wpatrywało się w starszą kobietę z wnikliwą ciekawością, rychło jednak jej twarzyczkę opromienił uśmiech pełen ujmującego wdzięku. Pani Bretton nie należała na ogół do osób nazbyt łatwo i hojnie darzących pieszczotami; nawet w stosunku do uwielbianego jedynego syna rzadko dawała powodować się sentymentem, często wręcz przeciwnie nawet, była czy też udawała oschłą. Kiedy jednak ta drobna dziecina uśmiechnęła się do niej, pocałowała ją i zapytała:
– Jak cię zwą, ptaszyno?
– Panienką.
– A jak jeszcze, prócz panienki?
– Polly – tak nazywa ją ojczulek – dodała opiekunka.
– A czy Polly chętnie zamieszka u mnie?
– Nie na zawsze; tylko dopóki nie powróci ojczulek. Odjechał – dodała, potrząsając wymownie główką.
– Ojczulek powróci do swojej Polly albo przyśle po nią.
– Na pewno powróci, proszę pani? Czy pani wie o tym?
– Myślę, że tak.
– A Harriet myśli, że nie; przynajmniej, że nie tak prędko. Jest chory.
Oczy jej zaszkliły się łzami. Wysunęła rączkę z ręki pani Bretton i spróbowała zsunąć się z jej kolan, napotkawszy wszakże opór, rzekła:
– Chciałabym zejść już, proszę pani. Mogę siedzieć na stołeczku.
Pani Bretton pozwoliła jej ześlizgnąć się, a wówczas mała wzięła stołeczek, przeniosła go do pogrążonego w najgłębszym cieniu kąta i tam usiadła. Pani Bretton, jakkolwiek natura władcza, a w sprawach poważnych nawet nieubłaganie stanowcza, bywała często bierna i ustępliwa w drobiazgach: nie sprzeciwiła się też dziecku, pozostawiając małej wolną wolę.
– Nie zwracaj na nią uwagi na razie – ostrzegła mnie.
Ja jednak nie odwracałam od niej uwagi ani na chwilę, obserwując ją, opierającą drobny łokieć na drobniutkim kolanku, a główkę na rączce. Dostrzegłam, że wyjęła z kieszonki swojej małej spódniczki czworokątny cieniutki kawałek batystu, który miał służyć jej za chustkę do nosa. Po chwili do moich wyjątkowo wrażliwych uszu doleciał cichutki odgłos łkania. Inne dzieci zwykły, kiedy je coś boli czy smuci, płakać głośno, hałaśliwie, nie wstydząc się ani nie powstrzymując łez. Ta maleńka istota łkała prawie niedosłyszalnie, od czasu do czasu tylko zdradzając swoje wzruszenie leciutkim pociąganiem nosem. Pani Bretton nie słyszała tego, na szczęście. Niebawem głosik, dochodzący z ciemnego kąta, zapytał:
– Czy można zadzwonić na Harriet?
Zadzwoniłam. Wezwana piastunka przyszła niebawem.
– Trzeba mnie położyć do łóżka – rozkazała jej malutka pani. – Musisz zapytać, gdzie będę spała.
Harriet wyjaśniła, że zdążyła już się dowiedzieć.
– Zapytaj, czy wolno ci będzie spać ze mną – poleciła mała.
– Nie, panienko – odparła Harriet. – Ma panieneczka spać w jednym pokoju z tą panią. – Wskazała głową na mnie.
„Panieneczka” pozostała w ciemnym kącie, zauważyłam jednak, że szuka mnie wzrokiem. Przyglądała mi się badawczo przez chwilę, po czym skierowała się do wyjścia.
– Życzę pani dobrej nocy – powiedziała, zwracając się do pani Bretton, mnie zaś ominęła w milczeniu.
– Dobranoc ci, Polly – powiedziałam.
– Nie ma potrzeby mówić mi dobranoc; mamy przecież spać w tym samym pokoju – odpowiedziała, po czym znikła za drzwiami salonu. Usłyszałyśmy jeszcze tylko propozycję Harriet zaniesienia jej na górę.
– Nie ma potrzeby – brzmiała odpowiedź. – Nie ma potrzeby! Nie ma potrzeby! – wołała, wspinając się mozolnie po schodach i wyraźnie powłócząc zmęczonymi drobnymi stopami.
Gdy godzinę później przyszłam do sypialni, mała jeszcze nie spała. Ułożyła poduszki w ten sposób, aby mogły podtrzymać ją w pozycji siedzącej: obie jej rączki spoczywały na kołdrze, splecione gestem cichej rezygnacji. Przez jakiś czas nie odzywałam się do niej, wszakże przed zgaszeniem świecy poradziłam jej, aby położyła się wygodniej.
– I to przyjdzie – brzmiała odpowiedź.
– Ale zaziębisz się w ten sposób, mała panienko.
Wzięła z krzesła, stojącego przy jej łóżeczku, drobną jakąś sztukę ubrania i narzuciła ją sobie na ramionka. Pozwoliłam jej robić, co chciała. Wsłuchując się przez chwilę w ciemności, zdałam sobie sprawę, że ona wciąż jeszcze płacze, usiłuje jednak czynić to możliwie najciszej i najpowściągliwiej.
Obudziwszy się o świcie, usłyszałam szum wody ściekającej jak gdyby cienką strużką. Spojrzałam w stronę, skąd dochodził ten odgłos i ujrzałam Polly, która już wstała i wdrapawszy się na krzesło przy umywalni, z wysiłkiem przechylała dzbanek (którego nie była w stanie udźwignąć), aby przelać jego zawartość do miski. Ciekawy był widok jej myjącej się i ubierającej. Drobna figurka uwijała się przy tych czynnościach tak żywo, a zarazem tak bezszelestnie! Widoczne było, że nie przywykła obywać się przy ubieraniu bez cudzej pomocy: guziki, haftki, wstążeczki, tasiemki i dziurki do ich przewlekania nastręczały jej wiele trudności, które usiłowała pokonywać ze wzruszającą wytrwałością. Złożyła porządnie swoją koszulkę nocną, wygładziła, jak tylko umiała najlepiej, fałdy posłania, po czym, cofnąwszy się do kącika, w którym ukrywały ją zwoje drapujących łóżeczko białych muślinowych firanek, zachowywała się cicho. Uniosłam się na łóżku i wyciągnęłam głowę, aby zobaczyć, co robi. Klęczała, oparłszy czoło na dłoniach. Widoczne było, że odmawia pacierze.
Piastunka zastukała do drzwi. Mała zerwała się.
– Jestem ubrana, Harriet – rzekła. – Sama się ubrałam, na pewno jednak nie jestem pozapinana porządnie. Popraw na mnie wszystko.
– Dlaczego panieneczka ubrała się sama?
– Cicho, Harriet! Nie mów tak głośno, żeby nie obudzić tej dziewczyny.
Oczywiste było, że mówi o mnie, przypuszczając, że śpię, ponownie bowiem położyłam się i zamknęłam oczy.
– Ubrałam się umyślnie sama, żeby umieć, jak odjedziesz ode mnie.
– Czy panieneczka chce, żebym odjechała?
– Kiedy byłaś zła, nieraz chciałam, żebyś odeszła od nas, ale teraz nie. Zawiąż mi porządnie szarfę w pasie i przygładź mi włosy, jak należy, proszę cię.
– Szarfa panieneczki leży jak ulana. Jaka z panieneczki porządnicka.
– Nie, nie, trzeba zawiązać ją jeszcze raz. Proszę cię, zrób to.
– Dobrze już, dobrze. Ale jak pojadę, musi panieneczka prosić tę młodą panią, żeby pomogła przy ubieraniu.
– Za nic w świecie.
– Dlaczego? Jest bardzo miła. Spodziewam się, że panieneczka będzie grzeczna dla niej i nie będzie zadzierała nosa po swojemu.
– Nie chcę, żeby mnie ubierała! Nie chcę, słyszysz? Za żadne skarby!
– Śmieszne z panieneczki stworzenie.
– Nie robisz mi równego przedziału, Harriet. Będzie znów pokręcony.
– Kto by tam kiedy dogodził panience. No, a teraz dobrze?
– Tak sobie. Dokąd mam iść teraz, kiedy jestem ubrana?
– Zaprowadzę panieneczkę do pokoju śniadaniowego.
– Dobrze. Chodźmy.
Skierowały się ku drzwiom. Nagle mała zatrzymała się.
– O, Harriet, dlaczego to nie jest dom ojczulka! Nie znam tych wszystkich ludzi!
– Niech panieneczka będzie grzeczna i nie kaprysi.
– Jestem grzeczna, ale boli mnie tutaj. – Dotknęła ręką okolicy serca. – Ojczulku! Ojczulku! – zawodziła płaczliwie.
Podniosłam się, aby położyć kres tej scenie, dopóki jeszcze można było zapobiec gwałtownemu wybuchowi.
– Niech panienka powie dzień dobry młodej pani – nakazała Harriet.
Rzuciła pośpiesznie „dzień dobry”, po czym wyszła za piastunką z pokoju.
Harriet wyjechała tego samego dnia, udając się do swoich znajomych, mieszkających w sąsiedztwie.
Zszedłszy na dół, zastałam Paulinę (dziecko mówiło o sobie: Polly, wszakże jej pełne, niezdrobniałe imię brzmiało Paulina Maria) siedzącą przy stole śniadaniowym tuż obok pani Bretton. Stał przed nią kubek mleka, a mała kromka chleba wypełniała rączkę leżącą bez ruchu na obrusie. Mała nie jadła.
– Nie mam pojęcia, jak damy sobie radę z tym stworzonkiem – zwróciła się do mnie moja matka chrzestna po śniadaniu i odejściu Polly. – Nic nie bierze do ust, a po jej oczach i całej twarzy widać wyraźnie, że nie spała.
Uspokoiłam panią Bretton, wyrażając ufność we wpływ czasu i serdeczne obchodzenie się z dzieckiem.
– Gdyby polubiła kogoś w naszym domu, przyzwyczaiłaby się wkrótce, nie wcześniej jednak – odparła pani Bretton.
Upłynęło kilka dni i, jak się zdawało, trudno było liczyć na to, aby dziecko miało polubić kogoś szczególnie w domu nowej opiekunki. Nie była właściwie niegrzeczna ani kapryśna, nie można byłoby nawet nazwać jej nieposłuszną. Trudno wszakże o istotę, której nie sposób tak jak jej ukoić, kierować nią, a chociażby przystosować do nowych warunków. Była zgnębiona, tak wyraźnie zgnębiona, że żadna osoba dorosła nie mogłaby równie bezsprzecznie wyrażać swego smutku układem twarzy i całej postaci. Żadne pożłobione zmarszczkami oblicze dorosłego wygnańca, przebywającego na antypodach i tęskniącego za Europą, nie mogłoby zdradzać wyraźniejszych oznak tęsknoty za domem rodzinnym aniżeli twarzyczka tego dziecka. Zdawała się starzeć, szczupleć i mizernieć w oczach. Ja osobiście, nieobdarzona udręką nazbyt bujnej i przeczulonej wyobraźni, doznawałam zawsze dziwnego uczucia, ilekroć, otworzywszy drzwi, zastawałam małą samą jedną, przykucniętą w kącie i opierającą główkę na drobniutkiej rączce. Pokój, w którym przebywałam, wydawał mi się niezamieszkany, ale nawiedzony przez zjawę upiorną.
A niekiedy znów, gdy budziłam się w noc księżycową, dostrzegałam jej maleńką białą figurkę w nocnej koszulce, klęczącą na łóżku i modlącą się żarliwie, jak gorąca katoliczka czy metodystka – sprawiała na mnie wrażenie świętej w ekstazie zachwycenia. Nie wiedziałam wówczas, co mam o tym myśleć, czułam jednak, że fantazjuję tak samo niezdrowo i nielogicznie jak ta, trawiona niedziecięcą tęsknotą, mała dziewczynka.
Rzadko moje ucho podchwytywało pojedyncze słowa jej modlitwy, tak cicho ją szeptała; czasem nawet była to modlitwa zupełnie niema, niewypowiadana artykułowanymi dźwiękami. Jeśli jednak czasami udawało mi się rozróżnić jakieś słowa, było to niezmienne wezwanie: „Ojczulku, mój drogi ojczulku!”.
Zrozumiałam, że mam przed sobą niezwykłą konstrukcję psychiczną, zdradzającą skłonności maniakalne, które uważałam zawsze za największą klęskę, jaką może być dotknięta natura ludzka.
Trudno przewidzieć, do czego mogłoby w końcu doprowadzić małą jej samoudręczenie, gdyby trwało w dalszym ciągu, nieudaremnione przez nikogo. Na szczęście wszakże nastrój dziecka uległ nagłemu i niespodziewanemu zwrotowi.
Pewnego dnia pani Bretton, chcąc wydostać małą z kąta, w którym stale zaszywała się, i zająć czymś jej umysł, posadziła ją na ławeczce pod oknem i poleciła jej policzyć, ile pań i ilu panów przejdzie ulicą w ciągu określonego czasu. Dziecko jednak siedziało z miną tępą i obojętną, nie patrząc prawie, a już na pewno nie licząc, gdy nagle – nie spuszczałam z niej przez cały czas oczu – dostrzegłam na jej twarzy zmianę błyskawiczną. Takie niebezpiecznie przewrażliwione (jak to się nazywa) natury nastręczają wiele ciekawych spostrzeżeń obserwującym je osobom, szczęśliwie chronionym – dzięki chłodniejszemu temperamentowi – przed uleganiem nierównym nastrojom i czczemu fantazjowaniu. Wpatrzone w jeden punkt oczy dziewczynki rozpaliły się, drobne, stale nachmurzone czółko rozjaśniło się promiennie, wyraz smutku i przygnębienia znikł, jak gdyby zdmuchnięty czarem, z jej twarzyczki, ustępując miejsca nagłemu ożywieniu i podnieceniu.
– Tak! To on! – wyrwało się z jej ust.
I z szybkością ptaka czy wyrzuconej z łuku strzały pomknęła z pokoju. W jaki sposób udało jej się otworzyć ciężkie drzwi wejściowe na dole, nie mam pojęcia, chyba że szczęśliwym dla niej trafem były uchylone. A może zetknęła się z Warrenem, który nie mógł oprzeć się jej żądaniu – wyobrażam sobie, jak dalece natarczywemu i gwałtownemu! W każdym razie, wypatrując z zaciekawieniem przez okno, ujrzałam maleńką figurkę w czarnej sukience i w zgrabnym, drobno plisowanym fartuszku (niepodobna było skłonić Polly do noszenia ochraniających całą sukienkę fartuchów, tak wielki żywiła do nich wstręt), biegnącą pędem przez jezdnię. W chwili gdy zamierzałam zwrócić się do pani Bretton, aby ją ostrzec, że mała wybiegła jak oszalała na ulicę i że należałoby natychmiast pospieszyć za nią, zobaczyłam, że dziecko zostało pochwycone przez kogoś i ukryte na czyjejś piersi zarówno przed moim wzrokiem, jak i przed zdumionymi spojrzeniami przechodniów. Porwania tego dokonał jakiś pan, który teraz, okrywszy maleńką swoim płaszczem, skierował się wraz z nią ku domowi, skąd wybiegła.
Przypuszczałam, że odda dziecko służącemu, a sam odejdzie, wbrew mojemu przewidywaniu jednak wszedł i on także, towarzysząc małej na piętro.
Sposób przyjęcia go przez panią Bretton ujawnił mi od razu, że jego osoba jest jej dobrze znana. Powitała go serdecznie, wydając się jednak spłoszona, zdziwiona i chyba niemile zaskoczona. Niemy wyrzut, jaki przybyły wyczytał w jej spojrzeniu, skłonił go do wyjaśnienia:
– Nie byłem w stanie oprzeć się, droga pani; nie mogłem opuścić kraju, nie przekonawszy się osobiście, czy moja maleńka przyzwyczaiła się do nowego otoczenia.
– Pańskie przybycie znów ją od niego odzwyczai.
– Mam nadzieję, że nie. I cóż, jak się ma i co porabia najsłodsza kruszynka ojczusiowa?
Z pytaniem tym zwrócił się do Pauliny, siadając na krześle i stawiając ją na podłodze przed sobą.
– Jak się ma i co porabia kruszynka ojczusiowa? – powtórzyła pytanie, przytulona do kolan ojca i wpatrzona w zachwycie w jego twarz.
Była to cicha i poza tymi kilkoma słowami niema scena, tak głęboko wszakże wzruszająca dzięki modlitewnemu nieledwie skupieniu, w jakim się odbyła, że tym bardziej przygnębiające sprawiła na mnie wrażenie. Przy wszelkich, niepowściąganych siłą woli, nieopanowanych wybuchach sprawia widzowi ulgę poczucie pewnej ich śmieszności, i stąd wzgardy dla nich; za najbardziej przytłaczającą natomiast uważałam zawsze tego rodzaju wrażliwość, która gnębi siłą własnej potęgi – olbrzym niewolnik uginający się pod panowaniem trzeźwego rozsądku.
Pan Home był mężczyzną o surowych – może nawet należałoby powiedzieć twardych – rysach; czoło miał pobrużdżone, kości policzkowe wystające. Była to twarz typowo szkocka, w oczach jego wszakże malowała się niezwykła u Szkotów głębia uczucia, w tej chwili ujawnionego wyraźnie w podnieceniu, którego nie był zdolny pokonać. Jego północny akcent w mowie harmonizował z całą fizjonomią. Wyglądem sprawiał wrażenie człowieka zarazem dumnego i prostolinijnego.
Położył dłoń na podniesionej ku niemu główce dziecka, które szepnęło:
– Pocałuj swoją Polly, ojczulku!
Pocałował ją. Pragnęłam usłyszeć z ust dziecka jakiś spazmatyczny okrzyk, który przyniósłby mi ulgę i przywróciłby mi spokój. Mała zachowywała się wszakże zadziwiająco cicho: jak gdyby spełniło się wszystko, czego pragnęła i dlatego była upojona szczęściem i radością.
Nie przypominając swego ojca ani rysami, ani wyrazem twarzy, była przecież jego nieodrodną córką: usposobienie jej kształtowało się pod jego wpływem, jej umysł napełniony był treścią jego umysłu niczym filiżanka – płynem wlanym do niej z dzbanka.
Pan Home umiał niewątpliwie po męsku panować nad sobą, niezależnie od emocji, jakie wywoływały w nim pewne sprawy.
– Polly – rzekł wpatrzony w swoją małą córeczkę – zejdź do holu; leży tam na krześle moje palto; przeszukaj kieszenie, znajdziesz w jednej z nich chustkę do nosa, którą przyniesiesz mi tutaj.
Usłuchała od razu, poszła i powróciła szybko, czekając posłusznie z chustką w rączce. Wyglądała prawdziwie jak obrazek z tą swoją zgrabną, drobniutką figurką, oparta o kolana Home’a. Widząc jednak, że ojciec nie przestaje rozmawiać, jak gdyby nieświadomy jej powrotu, ujęła jego rękę, odchyliła nieopierające się temu gestowi palce i wsunęła pomiędzy nie chustkę. Przez chwilę zdawał się w dalszym ciągu nie widzieć małej i nie czuć jej obecności, rychło jednak pochylił się ku niej i posadził ją na kolanach, a ona przytuliła się do niego. I mimo że nie patrzyli na siebie ani też nie zamienili słowa w ciągu godziny, byli, jak przypuszczam, oboje w pełni zadowoleni.
Podczas popołudniowej herbaty zachowanie małej sprawiało, jak zazwyczaj, prawdziwą rozkosz obecnym. Zaczęła od pokierowania Warrenem, jak ma ustawić krzesła.
– Proszę postawić krzesło mojego ojczulka tutaj, a moje tuż obok, pomiędzy ojczulkiem a panią Bretton: muszę podać mu herbatę – powiedziała.
Usiadła i wskazała ojcu miejsce obok siebie.
– Usiądź obok mnie, jak gdybyśmy byli u nas w domu.
A potem, gdy wzięła filiżankę napełnioną herbatą, którą własnoręcznie osłodziła i do której wlała śmietankę, dodała:
– Zawsze w domu robiłam to dla ciebie; nikt nie umiał ci tak dogodzić jak ja, nawet ty sam, ojczulku, nie umiałeś.
Przez cały czas posiłku krzątała się, usługując ojcu, chwilami w sposób zabawnie niedorzeczny. Szczypce do cukru były za wielkie dla jednej rączki, musiała więc użyć obu przy posługiwaniu się tym instrumentem. Podźwignięcie srebrnego dzbanuszka do śmietanki, półmiska z kromkami chleba z masłem, a nawet filiżanki i spodeczka było zadaniem przerastającym jej siły i możliwości; odważnie jednak usiłowała sprostać temu zadaniu, manewrując każdym z przedmiotów, szczęśliwie też podołała wszystkiemu, nie rozlawszy nic ani nie uszkodziwszy. Prawdę mówiąc, uważałam ją za małą kręcicką, ojciec jej wszakże, zaślepiony jak wszyscy rodzice, zdawał się z wielkim zadowoleniem przyjmować usługi, cudownie ukojony jej krzątaniną.
– To jedyna moja pociecha w życiu – nie mógł powstrzymać się od uczynienia wyznania pani Bretton.
Moja matka chrzestna miała taką samą „pociechę”, nieporównanie tylko większych rozmiarów, w tym momencie nieobecną w domu, potrafiła więc zrozumieć i odczuć słabą stronę swojego gościa.
Ta druga „pociecha” ukazała się na widowni jeszcze tego samego wieczoru. Wiedziałam, że na ten dzień oznaczony był jego powrót, zdawałam też sobie sprawę, że pani Bretton pozostawała od rana już w transie oczekiwania. Siedzieliśmy wszyscy po herbacie przy kominku, gdy do naszego koła przyłączył się także Graham. Należałoby raczej powiedzieć: przerwał je i wprowadził zamieszanie. Pojawienie się młodego chłopca wywołało oczywiście nagły rozgwar, wobec tego zaś, że świeżo przybyły pościł przez cały dzień, jak utrzymywał, trzeba było go solidnie nakarmić. On i pan Home przywitali się jak dobrzy znajomi; na małą dziewczynkę Graham nie zwrócił na razie wcale uwagi.
Po posiłku chłopiec odpowiedział na niezliczone pytania matki, wstał od stołu i usiadł przy kominku. Naprzeciwko niego siedział pan Home, a tuż przy nim dziecko. Mówiąc o niej „dziecko”, używam niewłaściwego określenia. Pojęcie „dziecko” wyraża wszystko inne raczej aniżeli wizję poważnej, skupionej małej osóbki w żałobnej sukience i białym fartuszku, mogącymi nadawać się równie dobrze na ubranie większych rozmiarów lalki. Osóbka ta siedziała na wysokim krzesełku obok stolika z białą, z politurowanego drewna szkatułką do ręcznych robótek i trzymała w rączce kawałek batystu, który pilnie obrębiała, przekłuwając go raz w raz igłą, podobną w jej paluszkach do rożna kuchennego nieledwie. Manewrując nią nieporadnie, kłuła się wciąż i pozostawiała na białym batyście wiele maleńkich czerwonych plamek; od czasu do czasu wzdrygała się, ilekroć nieposłuszne narzędzie wymykało się spod jej władzy i wpijało głębiej niż zazwyczaj w maleńki paluszek. Nie ustawała jednak w pracy, cicha wciąż, pilna, przejęta wykonywanym zadaniem, prawdziwa mała kobietka.
Graham był w owym czasie przystojnym szesnastoletnim wyrostkiem, którego wygląd nie wzbudzał jednak zbyt wielkiego zaufania do jego solidności. Zaznaczam ten rys nie dlatego, aby chłopiec miał być w istocie szczególnie przewrotny z natury, ale dlatego, że określenie to wydaje mi się odpowiednie do opisania jego jasnej, celtyckiej (nie saksońskiej) urody, falujących jasnokasztanowych włosów, smukłej, kształtnej postaci oraz często goszczącego na jego twarzy uśmiechu, niepozbawionego ani pociągającego uroku, ani przebiegłości (nie w ujemnym sensie jednak). W owym okresie Graham był rozpieszczonym, samowolnym chłopcem.
Przez dłuższy czas przyglądał się w milczeniu drobnej figurce siedzącej naprzeciw niego z poważną, skupioną minką, a kiedy chwilowa nieobecność w pokoju pana Home’a przestała zmuszać go do nieśmiałego półuśmiechu – jedynego u niego objawu onieśmielenia – zwrócił się do pani Bretton:
– Mamo, widzę w naszym towarzystwie młodą damę, której nie miałem dotychczas zaszczytu być przedstawionym.
– Masz pewno na myśli córeczkę pana Home’a – odparła matka.
– Tak, w samej rzeczy, łaskawa pani. – Syn się skłonił. – Uważam jednak sposób wyrażania się łaskawej pani za zbyt mało ceremonialny; mówiąc o młodej damie, którą mam na myśli, nazwałbym ją panną Home.
– Słuchaj, Grahamie, nie pozwolę ci droczyć się z dzieckiem. Nie wyobrażaj sobie, że zgodzę się, abyś zrobił z niej twoją ofiarę.
– Łaskawa pani – zwrócił się do małej, niestropiony naganą z ust matki – czy mogę mieć zaszczyt przedstawienia się pani, skoro nikt inny nie zdradza chęci wyświadczenia pani ani mnie tej uprzejmości? Powolny sługa łaskawej pani, John Graham Bretton.
Spojrzała na niego wstającego z krzesła i składającego przed nią głęboki ukłon. Odłożyła poważnie naparstek, nożyczki i robotę, zeszła ostrożnie z wysokiego krzesła i dygając przed nim nisko z niewypowiedzianą powagą, przywitała go uprzejmie:
– Jak się pan ma?
– Cieszę się pozostawaniem w dobrym zdrowiu, nieco tylko znużony jestem pospieszną podróżą. Mam nadzieję, łaskawa pani, że i pani także dobrze się miewa.
– Wcale znoś… śnie – brzmiała ambitna odpowiedź małej kobietki, która, po wypowiedzeniu jej, usiłowała zająć uprzednie wysokie swoje stanowisko; czując jednak, że nie będzie mogła tego dokonać bez pewnego wysiłku i niezgrabnego wspinania się pod górę – a nie mogła przecież narazić w ten sposób na szwank swojej godności – z drugiej zaś strony nie decydując się za nic w świecie na szukanie cudzej pomocy w obecności tego młodego panicza, zrzekła się wysokiego krzesła na korzyść niskiego stołeczka. Ku temu stołeczkowi przysunął Graham swoje krzesło.
– Mam nadzieję, łaskawa pani, że jej obecna rezydencja, dom mojej matki, wydaje się pani odpowiednią siedzibą?
– Nie nad-zwy-czaj-nie; chciałabym wrócić do domu.
– Zupełnie naturalne i godne pochwały dążenie, łaskawa pani; będę jednak czynił, co tylko będzie w mojej mocy, aby mu się przeciwstawić. Liczę na to, że uda mi się uzyskać dzięki pani odrobinę cennego pierwiastka, zwanego zabawą, której moja matka i obecna tu panna Snowe nie były zdolne mi zapewnić.
– Wyjadę z moim ojczulkiem i nie pozostanę długo u matki łaskawego pana.
– Tak, tak, pozostanie pani u nas, ze mną, jestem pewien. Mam kucyka, na którym będzie pani jeździła, i mnóstwo książek z obrazkami, które będę pani pokazywał.
– Czy i pan będzie mieszkał teraz tutaj?
– Mieszkam tutaj. Jest pani z tego zadowolona? Podobam się pani?
– Nie.
– Dlaczego?
– Wydaje mi się pan jakiś dziwny.
– Moja twarz, łaskawa pani?
– Twarz pana i wszystko w panu. Ma pan długie czerwone włosy.
– Kasztanowe, jeśli łaska: mama nazywa je kasztanowymi albo złotymi. Tego samego zdania są o nich wszystkie jej przyjaciółki. Ale nawet z moimi „długimi czerwonymi włosami” (potrząsnął z rodzajem triumfu bujną czupryną, o której sam dobrze wiedział, że ma płowy odcień, i dumny był z tej lwiej barwy) nie mógłbym być dziwniejszy niż wasza łaskawość, szanowna pani.
– Nazywa mnie pan dziwną?…
– Oczywiście.
Po chwili milczenia dziewczynka powiedziała:
– Myślę, że powinnam już iść spać.
– Takie małe stworzonko powinno już od wielu godzin być w łóżeczku, ale czekała pani na pewno na mnie, aby przyjrzeć mi się, jak wyglądam, prawda?
– Nie. Wcale nie.
– Jestem pewien, że powodem tego opóźnionego pójścia spać była chęć korzystania z przyjemności, jaką daje moje towarzystwo. Wiedziała pani, że przyjadę dzisiaj i stąd to czekanie, żeby mnie zobaczyć?
– Nie poszłam spać dlatego, że jest tutaj mój ojczulek, a wcale nie kto inny.
– Ślicznie, łaskawa pani. Stanę się na pewno pani ulubieńcem: polubi pani wkrótce moje towarzystwo bardziej jeszcze niż towarzystwo swego ojczulka, ośmielę się wyrazić przypuszczenie.
Powiedziała dobranoc pani Bretton i mnie; zawahała się niepewna, czy Graham zasługuje na te same względy, ale on w tejże chwili pochwycił ją i uniósł jedną ręką i tą jedną ręką trzymał ją wysoko ponad swoją głową. Odbicie własne w tej pozycji ujrzała w lustrze umieszczonym nad kominkiem. Nagłość i łobuzerska bezceremonialność tego gestu, a nade wszystko okazany przez Grahama brak szacunku dla jej osoby, były nie do zniesienia.
– Mógłby się pan wstydzić, panie Grahamie! – krzyknęła z oburzeniem. – Proszę mnie puścić!
A kiedy stanęła ponownie na własnych nogach na podłodze, dodała z powagą:
– Ciekawa jestem, co pomyślałby pan o mnie, gdybym chciała zrobić to samo z panem i podniosłabym pana jedną ręką (przy tych słowach pogroziła mu), jak służący Warren podnosi małą kotkę.
Powiedziawszy to, z godnością wyszła z pokoju.
Pan Home pozostał dwa dni. Przez cały czas pobytu niepodobna było skłonić go do wyjścia z domu; siedział wciąż przy kominku, chwilami w milczeniu, czasem znów słuchając uprzejmie uwag pani Bretton i odpowiadając na jej pytania. Gawędy pani Bretton były odpowiednio dostrojone do chorobliwie zgnębionego nastroju jej gościa. Umiała być nie nazbyt litującą się, zarazem jednak współczującą i rozsądną; zdobywała się nawet na ton macierzyński. Była o tyle starsza od niego, że mogła sobie pozwolić na podobną rolę.
Co się tyczy małej Polly, była ona równocześnie uszczęśliwiona i milcząca, pochłonięta i czujna. Ojciec często sadzał ją sobie na kolana; była wówczas cichutka, przytulona do niego, dopóki nie poczuła czy też nie wyobraziła sobie, że zaczyna on kręcić się niespokojnie. Zwracała się wówczas do niego, mówiąc:
– Puść mnie, ojczulku, na podłogę, zanadto ci ciążę.
Z tymi słowami zsuwał się ów „ciężar” z ojcowskich kolan na dywan, na którym przykucał przy samych nogach „ojczulka” i wyjmował z białej skrzynki do robót ręcznych poplamiony krwią batystowy kwadracik. Miała to być, jak się zdawało, chusteczka, przeznaczona na upominek dla „ojczulka”, musiała więc być obrębiona przed jego wyjazdem; stąd pilność małej szwaczki, niezdolnej zrobić więcej niż kilkanaście ściegów w ciągu pół godziny.
Wieczór sprowadzający Grahama pod dach macierzyński (cały dzień chłopiec spędzał w szkole) był dla nas równocześnie czasem wzmożonego ożywienia – nieosłabionego bynajmniej scenami, jakie rozgrywały się nieodmiennie pomiędzy nim a „panną Pauliną Home”.
Oburzona jego zachowaniem pierwszego wieczoru, traktowała zuchwalca w sposób pełen wyniosłej obcości. Ilekroć zwracał się do niej, odpowiadała:
– Nie mogę dotrzymać panu towarzystwa: mam tyle spraw do przemyślenia.
Na błagania, aby wyjawiła, jakie to sprawy, odpowiadała:
– Ważne interesy.
Graham niezmiernie próbował zainteresować ją różnorodną zawartością swojego biurka: wyjmował śliczne pieczątki, barwne pałeczki wosku, scyzoryki z rozmaitymi napisami, niektóre nawet wesoło kolorowane i skrzętnie przez niego gromadzone. Nie można powiedzieć, aby kuszenie to było zupełnie daremne: zaciekawione spojrzenia małej, rzucane ukradkiem sponad roboty, biegły w stronę biurka usianego interesującymi obrazkami. Rycina z wizerunkiem dziecka bawiącego się z wiernym swoim towarzyszem, potulnym wyżłem, upadła na podłogę, jak gdyby przypadkiem.
– Ładny piesek! – zawołała zachwycona.
Graham przezornie udawał, że nie słyszy jej słów. Po chwili, wysunąwszy się ze swojego kącika, podeszła bliżej, aby móc lepiej obejrzeć obrazek. Nie była w stanie oprzeć się czarowi wielkich oczu psa i długich jego uszu, a także kapelusza i strojnej sukienki dziecka.
– Ładny – przyznała łaskawie.
– Proszę go sobie wziąć, jeśli się jaśnie panience podoba – rzekł Graham.
Zdawała się wahać. Chęć posiadania obrazka była przemożna, przyjęcie go byłoby jednak ustępstwem z ujmą dla własnej godności. Nie. Odłożyła rycinę i odeszła.
– Nie chcesz więc jej wziąć, Polly? – zapytał, zwracając się do niej tonem naturalnie poufałym, koleżeńskim.
– Nie. Wolę nie. Dziękuję.
– Chcesz wiedzieć, co zrobię z tą ryciną, jeśli jej nie weźmiesz?
Zawróciła w połowie drogi.
– Potnę ją na fidibusy1 do zapalania świecy.
– Nie!
– Właśnie że tak zrobię.
– Proszę, nie!
Graham pozostał jednak nieugięty pomimo jej błagalnego tonu i wyjął nożyczki z koszyka do robót swojej matki.
– Uwaga, tnę! – rzekł, robiąc groźny gest. – Widzisz, tędy, przez sam środek głowy Fida, i przy tym odetnę połowę nosa małemu Harry’emu.
– Nie! Nie! Nie!
– To chodź do mnie! Ale prędziutko, bo inaczej zrobię, co mówię.
Zawahała się, ociągała się chwilkę i wreszcie uległa.
– A teraz chcesz ją mieć?
– Proszę.
– Ale będę żądał zapłaty.
– Ile?
– Całusa.
– Proszę najpierw dać mi obrazek do ręki.
Teraz z kolei Polly sprawiała wrażenie podstępnej. Graham dał jej rycinę. W tej samej chwili wymknęła się swojemu wierzycielowi i uciekła do ojca, znajdując bezpieczne schronienie na jego kolanach. Graham udał wielce zagniewanego i skoczył za nią. W strachu przed nim ukryła twarz w fałdach ojcowej kamizelki.
– Ojczulku!… Ojczulku!… Każ mu odejść!
– Nie odejdę! – zagroził Graham.
Z odwróconą twarzą wyciągnęła rączkę gestem odpychającym, aby nie dopuścić go do siebie.
– W takim razie pocałuję cię w rękę – rzekł. W tej samej chwili jednak rączka zacisnęła się w miniaturową piąstkę, która wymierzyła mu zapłatę w drobnej monecie, niepodobnej bynajmniej do pocałunku.
Graham – na swój sposób nie ustępując przebiegłością małej towarzyszce zabawy – odskoczył na pozór mocno skonfundowany i rzucił się na kanapę, tuląc głowę do poduszki, jak gdyby w przystępie gwałtownego bólu. Polly, zdumiona jego milczeniem, zerknęła na niego ukradkiem. Twarz chłopca ukryta była w dłoniach. Polly zaniepokojona odwróciła się w jego stronę, nie schodząc jednak z kolan ojca, i wpatrywała się w swojego przeciwnika. Graham jęknął.
– Ojczulku, co mu się stało? – szepnęła.
– Sama go lepiej zapytaj, Polly.
– Czy uderzyłam go tak mocno?
Powtórny jęk.
– Sądząc z jego jęków, bardzo mocno – odparł pan Home.
– Mamo – rzekł Graham słabym głosem – myślę, że należy posłać po doktora. O! Moje oko!
Przez chwilę panowała cisza, zakłócona tylko utyskiwaniem Grahama.
– Co będzie, jeśli oślepnę?! – zawołał.
Krzywdzicielka jego nie była w stanie znieść podobnej myśli.
– Proszę mi pokazać; nie chciałam trafić w oko, tylko w usta. Nie przypuszczałam, że uderzyłam tak bardzo mocno.
Odpowiedzią było milczenie. Twarzyczka Polly zaczęła drgać.
– Tak mi przykro! Tak mi przykro!… – zawołała.
Wzruszenie znalazło ujście w łkaniu.
– Dość już dręczenia dziecka! – oburzyła się pani Bretton.
– To tylko żarty, moja pieszczotko! – zawołał pan Home.
W tej chwili Graham podniósł się nagłym skokiem, raz jeszcze porwał ją wysoko w górę, a ona powtórnie go ukarała, targając jego lwią czuprynę, po czym nastąpił grad wyzwisk:
– Ty najniegodziwszy, najgorszy, najbardziej niegrzeczny ze wszystkich człowieku! Ty najstraszniejszy kłamczuchu, jaki tylko może być na świecie!
Rano, w dniu wyjazdu, pan Home i jego córka odbyli rozmowę sam na sam, ukryci na ławeczce za firankami okiennymi.
– Czy nie mogłabym zapakować mojej skrzynki i pojechać razem z tobą, ojczulku? – szepnęła zupełnie poważnie.
Potrząsnął przecząco głową.
– Sprawiłabym ci kłopot?
– Tak, Polly.
– Dlatego, że jestem mała?
– Dlatego, że jesteś mała i wątła. Podróżować mogą tylko dorośli, silni ludzie. Nie miej jednak takiej smutnej minki, małe moje kochanie; łamiesz mi tym serce. Ojczulek powróci wkrótce do swojej Polly.
– Nie jestem wcale smutna, wcale nie jestem smutna, ojczulku.
– Przykro byłoby mojej Polly, gdyby miała sprawić ból swojemu ojczulkowi, prawda?
– Jeszcze bardziej niż przykro.
– W takim razie moja Polly musi być wesoła, nie może płakać przy pożegnaniu ani smucić się po moim wyjeździe. Musi myśleć o tym, że będziemy znów wkrótce razem i starać się być wesoła do tego czasu. Czy mogę liczyć na to, że moja ptaszyna będzie się starała być wesoła?
– Będzie się starała.
– Wierzę, że tak będzie. Żegnaj więc, kochanie. Czas już na mnie.
– Teraz?! Już teraz?!… – powiedziała drżącym głosem.
Podała ojcu drgające usta. Ojciec załkał, ale Polly – zauważyłam to – nie płakała. Zsunąwszy ją ze swoich kolan, uścisnął na pożegnanie ręce wszystkich obecnych i odjechał.
Kiedy drzwi wejściowe do holu zamknęły się za nim, opadła na kolana przy krześle z okrzykiem: „Ojczulku!”.
Okrzyk był przyciszony, ale przeciągły. Brzmiało w nim bolesne pytanie: „Dlaczego mnie opuściłeś?”.
Widziałam, że przez pierwszych kilka minut dziewczynka cierpiała męki. W tym krótkim ułamku swojego dzieciństwa doznała wzruszeń, jakich niektórzy nie przeżywają nigdy. Taką miała naturę, a to zapowiadało, że czeka ją więcej takich chwil, o ile będzie żyła. Nikt nie powiedział ani słowa. Pani Bretton, jako matka, uroniła kilka łez. Graham, zajęty pisaniem, podniósł głowę i utkwił wzrok w Polly. Ja, Lucy Snowe, nie straciłam równowagi.
Mała istotka, pozostawiona w ten sposób w spokoju i nienagabywana przez nikogo, dokonała dla samej siebie tego, czego nikt inny nie mógłby dla niej uczynić – pogodziła się z bólem nie do zniesienia, jak się zdawało, i niebawem opanowała go nawet. Ani tego dnia, ani następnego nie byłaby zdolna przyjąć słów pociechy od nikogo. Stopniowo, z czasem, stawała się coraz bardziej bierna.
Trzeciego wieczoru, kiedy cicha i zgnębiona siedziała na podłodze, Graham, który wszedł do pokoju, podniósł ją łagodnie, nie mówiąc ani słowa. Nie opierała mu się, przytuliła się nawet do niego, jak gdyby wyczerpana. Złożyła główkę na jego ramieniu i po chwili zasnęła; uśpioną zaniósł na górę do jej łóżeczka. Nie byłam wcale zdziwiona, gdy nazajutrz z rana pierwszym jej pytaniem było:
– Gdzie jest pan Graham?
Tak się złożyło, że Graham nie przyszedł tego dnia na śniadanie. Miał do napisania jakieś wypracowanie, które powinien jeszcze tego samego dnia wręczyć nauczycielowi w klasie, poprosił więc matkę, aby przysłała mu filiżankę herbaty do pokoju. Polly sama zaofiarowała się, że ją zaniesie: musi przecież zająć się czymś, dbać o kogoś. Filiżanka, nalana po brzegi, została jej powierzona; mimo że była małą kręcicką, odznaczała się wielką starannością i ostrożnością. Pokój, w którym Graham odrabiał lekcje, położony był naprzeciwko pokoju śniadaniowego i przy otwartych drzwiach słychać było rozmowę.
– Co pan robi? – zapytała, wchodząc do pokoju Grahama.
– Piszę.
– Dlaczego nie przychodzi pan na śniadanie, żeby zjeść je razem ze swoją mamą?
– Jestem zanadto zajęty.
– Chce pan dostać śniadanie?
– Naturalnie.
– Proszę, przyniosłam je.
Rzekłszy to, postawiła filiżankę na dywanie, niby dozorca więzienny przynoszący więźniowi kubek wody do drzwi jego celi, i cofnęła się. Po chwili wróciła.
– Co pan chciałby dostać do jedzenia… oprócz herbaty?
– Coś dobrego. Przynieś mi coś szczególnie dobrego, jak prawdziwa dobra mała kobietka.
Polly powróciła do pani Bretton.
– Proszę, niech pani pośle swojemu synowi coś bardzo dobrego.
– Sama coś wybierz, Polly. Jak myślisz, co mamy mu posłać?
Mała wzięła po porcji ze wszystkiego, co było najlepsze na stole, a niebawem wróciła, prosząc szeptem o osobliwą jakąś marmoladę, której tu nie było. Otrzymała żądany przysmak (pani Bretton nie odmawiała nigdy niczego swojemu spadkobiercy) i wnet usłyszeliśmy Grahama wychwalającego pod niebiosa małą opiekunkę i przyrzekającego jej, że jak będzie miał własny dom, przyjmie ją za gospodynię, a może nawet – o ile okaże prawdziwy talent kulinarny – za kucharkę. Długo nie wracała, poszłam więc po nią i zastałam oboje, Grahama i Polly, śniadających tête-à-tête. Stała obok niego i dzieliła z nim posiłek, z wyjątkiem marmolady, której z wielkim taktem nie tknęła w obawie, aby, jak przypuszczam, nie wydawało się, że postarała się o ten smakołyk nie tylko dla niego, ale i dla siebie. Stale ujawniała podobnie miłe porywy, świadczące o niezwykłej delikatności uczuć.
Związek przyjaźni, zadzierzgnięty w ten sposób, nie rozwiał się już pospiesznie. Okazało się wprost przeciwnie, czas i okoliczności przyczyniły się raczej do umocnienia niż do osłabienia go. Mimo że oboje byli niedobrani wiekiem, dążeniami i w ogóle wszystkim, w niewytłumaczony sposób mieli sobie nawzajem bardzo wiele do powiedzenia. Co się tyczy Polly, zauważyłam, że jej prawdziwa natura ujawniała się w pełni jedynie w towarzystwie młodego Brettona. Kiedy na dobre już oswoiła się i przywykła do domu pani Bretton, okazała się dzieckiem łatwym do prowadzenia. Moja matka chrzestna zupełnie dobrze dawała sobie z nią radę. Całymi dniami dziewczynka siadywała na stołeczku u stóp pani Bretton, ucząc się zadanych lekcji albo też szyjąc czy pisząc cyfry szyferkiem na tabliczce, nigdy jednak nie odzywając się z niczym oryginalnym ani też nie zdradzając żadnego przebłysku osobliwej natury. Przestałam ją obserwować, ponieważ nie budziła w takich chwilach większego zainteresowania. Kiedy wszakże wieczorem rozlegało się pukanie do drzwi powracającego do domu Grahama, w małej dokonywało się momentalne przeistoczenie. W jednej sekundzie była na górnym podeście klatki schodowej. Jej powitanie bywało stale wymówką albo groźbą.
– Nie wytarłeś – tykała go już – jak się należy nóg o słomiankę. Powiem twojej mamie!
– Już jesteś, mała wiercipięto?!
– Tak, ale nie możesz mnie dosięgnąć. Stoję wyżej niż ty – chwaliła się, wysuwając główkę przez pręty balustrady (nawet stając na czubkach palców, nie mogła przechylić się przez nią).
– Polly!
– Co, drogi chłopcze? – tak nazywała go często, przejąwszy ten zwrot od jego matki.
– Umieram ze zmęczenia – oświadczał Graham, opierając się o ścianę pasażu i udając zupełnie wyczerpanego. – Doktor Digby, nasz dyrektor, wykończył mnie do reszty dodatkowymi zadaniami. Zejdź na dół i pomóż mi zanieść na górę książki i zeszyty.
– O, wiem, wiem! Chcesz mnie złapać!
– Wcale nie. Mówię najprawdziwszą prawdę. Jestem słaby jak trzcinka. Zejdź i pomóż mi.
– Oczy twoje są spokojne jak u burej kotki, ale boję się, że skoczysz na mnie.
– Ja?! Skoczyć?! Nic podobnego! Nie mam sił do skakania. Zejdź, a przekonasz się.
– Może nawet zejdę, jeżeli mi przyrzekniesz, że mnie nie tkniesz, że nie porwiesz mnie w górę i nie będziesz kręcił mną jak wiatrakiem.
– O! Nie byłbym w stanie tego zrobić! – jęczał, osuwając się bezsilnie na krzesło.
– No, dobrze. Połóż książki na pierwszym schodku, a sam odejdź o trzy kroki w tył.
Kiedy stawało się wedle jej życzenia, zbiegała na dół, nie spuszczając oka z osłabionego Grahama. Oczywiście jej zbliżenie poruszało go od razu, budząc w nim nagły, gwałtowny przypływ sił: zabawa musiała udać się w tych warunkach. Czasem wpadała w prawdziwy gniew, czasem jednak odbywało się wszystko względnie gładko; pomagała Grahamowi wejść po schodach i mówiła:
– A teraz, drogi chłopcze, chodź i napij się herbaty. Jestem pewna, że tego ci potrzeba.
Zabawnie było obserwować ją, gdy siadała przy Grahamie podczas posiłku. W jego nieobecności była cichą, milczącą osóbką; przy nim ożywiała się od razu, zaaferowana, nadskakująca, ruchliwa jak żywe srebro. Przychodziło mi nieraz na myśl, że lepiej byłoby, gdyby myślała więcej o sobie i była spokojniejsza. Nic z tego jednak, jej własna osoba schodziła zupełnie na drugi plan; cała jej uwaga zaprzątnięta była wyłącznie nim. W jej pojęciu nie mógł być ani dostatecznie, ani dość starannie obsłużony; Wielki Mogoł był w jej oczach niczym w porównaniu z nim. Gromadziła dokoła niego wszystkie półmiski i koszyki z pieczywem i ciastem, a kiedy można by sądzić, że miał pod ręką wszystko, czego zapragnął, wpadała na nowy jeszcze pomysł.
– Proszę pani – przybiegała, szepcząc na ucho pani Bretton – może syn pani chciałby zjeść ciastko, wiem, że jest tutaj. – Wskazywała paluszkiem na kredens. Pani Bretton była z zasady przeciwna jedzeniu ciastek do herbaty, Polly bywała jednak szczególnie natarczywa. – Jedno maleńkie ciasteczko, proszę pani, tylko dla niego, musi przecież jeszcze raz iść do szkoły. Dziewczętom takim jak ja i jak panna Snowe nie jest potrzebne dogadzanie, ale jemu – tak. Tak bardzo lubi ciastka…
Graham w istocie bardzo lubił ciastka i prawie stale je dostawał. Należy oddać mu sprawiedliwość, że miał zawsze najszczersze intencje dzielenia się nimi z tą, której je zawdzięczał. Nigdy jednał nie zgadzała się na to. Naleganie na nią w tej mierze było niezawodnym sposobem, żeby zepsuć jej humor na cały wieczór. Jedyną nagrodą, jakiej pragnęła za swoje starania, była możliwość krzątania się przy nim, stania przy jego kolanach i zagarniania podczas tych posiłków na wyłączną swoją własność całej jego uwagi i jego towarzystwa.
Ze zdumiewającą gotowością zajmowała się wszystkim, co mogło go interesować. Można było pomyśleć, że dziecko to nie ma własnego życia ani własnych zainteresowań, musi więc z konieczności żyć cudzymi. Teraz, kiedy ojciec jej był daleko, przylgnęła do Grahama, zdając się być zdolną do odczuwania jego wrażliwością jedynie, istnieć jego istnieniem wyłącznie. Umiała wyliczyć z pamięci nie tylko wszystkie nazwiska, ale i wszystkie przezwiska jego kolegów szkolnych; przejęła od Grahama jego sposób określania każdego z nich z osobna; jedno jego słówko wystarczało jej, aby domyślić się, o kim mówi. Nigdy nie zapominała ani nie myliła charakterystycznych cech żadnego z nich; zdarzało jej się nieraz całymi wieczorami mówić z Grahamem o jego kolegach i nauczycielach, których nie widziała ani razu w swoim życiu, zdając się najzupełniej świadomą ich wyglądu, gestów, sposobu zachowania i upodobań. Potrafiła nawet naśladować ich: jeden z młodszych nauczycieli, do którego młody Bretton czuł szczególną odrazę, wyróżniał się jakimiś słabostkami, które w mig podchwyciła z opowiadań Grahama i nauczyła się przedrzeźniać go ku wielkiej uciesze swojego towarzysza. Pani Bretton zganiła ją jednak za to surowo i zakazała podobnej zabawy.
Młoda parka rzadko się sprzeczała. Raz wszakże wynikła pomiędzy obojgiem scysja, która zadała dotkliwy cios jej uczuciom.
Pewnego dnia miał Graham z racji swoich urodzin przyjąć u siebie kilku przyjaciół – chłopców w jego wieku. Pani Bretton zaprosiła ich na obiad. Polly żywo interesowała się tą wizytą; tak często mówiła z Grahamem o spodziewanych gościach; o nich to opowiadał jej najczęściej. Po obiedzie pozostawiono chłopców samych w jadalni, gdzie zrobiło się niebawem bardzo wesoło, jak świadczyły dolatujące stamtąd hałasy. Przechodząc przypadkiem przez hol, zobaczyłam małą Polly, siedzącą samotnie na najniższym stopniu schodów, wpatrzoną w połyskujące kolorowe szyby oszklonych drzwi stołowego pokoju, w których odbijało się światło lampy. Drobne czoło dziewczynki zasępione było ponurym rozmyślaniem.
– O czym tak myślisz, Polly?
– O niczym nadzwyczajnym; chciałabym tylko, żeby ta szyba w drzwiach była przezroczysta: mogłabym zajrzeć przez nią. Chłopcy są tacy weseli. Chciałabym wejść do nich, chciałabym być z Grahamem i przyjrzeć się jego kolegom.
– Cóż ci przeszkadza wejść?
– Boję się. Ale, jak pani myśli, czy mogłabym? Czy mogłabym zapukać do drzwi i poprosić, żeby mnie wpuścili?
Przypuszczałam, że chłopcy nie będą mieli nic przeciwko je towarzystwu i dlatego zachęciłam ją do zapukania.
Zapukała, zbyt słabo zrazu, aby można było to pukanie usłyszeć przez zamknięte drzwi, po ponowionej wszakże próbie drzwi uchyliły się i ukazała się w nich głowa Grahama, rozbawionego, a zarazem zniecierpliwionego.
– Czego chcesz, mała małpko?
– Wejść do was.
– Tylko tyle? Bardzo potrzebna nam tu jesteś! Ciekaw jestem, co zrobilibyśmy z tobą. Zmykaj do mamy i panny Snowe i powiedz im, żeby położyły cię spać.
Kasztanowa grzywa i zaczerwieniona twarz Grahama zniknęły; drzwi zatrzasnęły się za nim z hałasem. Polly stała oszołomiona, oniemiała.
– Dlaczego mówił do mnie tak ostro? – szepnęła po chwili. – Nigdy nie mówił do mnie w taki sposób. Co mu zrobiłam złego?
– Nie, Polly, nie zrobiłaś mu nic złego, tylko widzisz, Graham zajęty jest teraz swoimi kolegami.
– Tak. I lubi ich bardziej ode mnie! Odpędza mnie teraz, bo ma ich u siebie!
Chciałam ją pocieszyć, a zarazem skorzystać ze sposobności wpojenia w nią paru podstawowych maksym filozoficznych, których pokaźny zasób miałam zawsze w pogotowiu. Powstrzymała mnie jednak przy pierwszym wypowiedzianym słowie, zatkawszy sobie uszy paluszkami, i rzuciła się na kamienną podłogę, pokrytą słomianym chodnikiem.
Ani Warrenowi, ani kucharce nie udało się jej podnieść, zostawiliśmy ją więc w spokoju i pozwoliliśmy jej leżeć, dopóki sama z własnej woli nie uznała za właściwe wstać i odejść.
Graham jeszcze tego samego wieczoru zapomniał o swoim zniecierpliwieniu i, po odejściu kolegów, zwrócił się, jak zwykle, do małej towarzyszki zabaw. Wyrwała mu się wszakże z rąk, oczy jej rozbłysły gniewem, nie chciała powiedzieć mu dobranoc, nie chciała patrzeć na niego. Nazajutrz zachował się wobec niej obojętnie, a ona była sztywna i zimna jak marmur. W ten sposób minął jeszcze jeden dzień. Gdy dopytywał się, jaki jest właściwie powód jej dąsów, nie otworzyła ust. Nie mógł oczywiście gniewać się na nią prawdziwie: zbyt niedobraną stanowili pod każdym względem parę; zrazu też próbował ją ułagodzić, a potem ponownie zadręczał pytaniami:
– Dlaczego jesteś taka zagniewana na mnie? Co ci zrobiłem złego?
Za całą odpowiedź rozpłakała się, a wtedy ukoił ją pieszczotami, które przywróciły dawną ich przyjaźń. Należała jednak do istot, po których podobne wydarzenia nie prześlizgują się bez śladu. Zauważyłam, że po tej historii już nigdy więcej nie szukała go, nie wpraszała się do jego towarzystwa ani też nie narzucała mu się w żaden sposób. Poleciłam jej pewnego razu, aby zaniosła mu książkę, kiedy siedział zamknięty w swoim pokoju do nauki.
– Poczekam, aż wyjdzie – odparła dumnie. – Nie chcę, żeby przeze mnie wstawał od biurka i otwierał mi drzwi.
Młody Bretton miał ulubionego kucyka, na którym często wyjeżdżał na spacer; Polly śledziła zawsze przez okno jego odjazd i przyjazd. Ambicją jej było móc objechać na kucyku chociażby jeden raz podwórze dokoła, nigdy jednak nie prosiła o dostąpienie tego zaszczytu. Pewnego dnia zeszła na podwórze, aby być obecna przy zsiadaniu Grahama z kucyka. Gdy stała oparta o furtkę, pragnienie przejażdżki płonęło ogniem w jej oczach.
– Cóż, Polly, masz ochotę przejechać się? – zapytał Graham nieco niedbale. Przypuszczam, że ton jego wydał jej się zbyt obojętny i lekceważący.
– Nie, dziękuję ci – odparła, odwracając się z doskonale udawaną oziębłością.
– Radzę ci, przejedź się – powtórzył. – Wiem, że sprawi ci to przyjemność.
– Nie wyobrażaj sobie, że dbam chociaż trochę o to – odparła wyniośle.
– Nieprawda. Powiedziałaś Lucy Snowe, że bardzo pragniesz móc się przejechać.
– Lucy Snowe jest plotkarą – brzmiała jej odpowiedź (lekkie seplenienie i przekręcanie liter w niektórych wyrazach było jedyną jej cechą prawdziwie dziecięcą). Powiedziawszy to, weszła do domu. Graham, który wrócił wkrótce po niej, odezwał się matki:
– Mamo, myślę, że to stworzenie musi być chyba pomylone, istny gabinet osobliwości. Nudno jednak byłoby mi bez niej. Bawi mnie daleko więcej aniżeli ty i Lucy Snowe.
– Panno Lucy – zwróciła się do mnie Polly (powoli przywykła wdawać się ze mną w pogawędki, kiedy byłyśmy wieczorem same w naszym pokoju) – wie pani, którego dnia w tygodniu najbardziej lubię Grahama?
– Skądże miałabym wiedzieć coś równie dziwnego? Czy możliwe, aby istniał taki dzień spośród siedmiu, w którym Graham jest inny niż w pozostałe sześć?
– Rozumie się, że jest! Jak to?! Czy pani tego nie rozumie? Nie wie pani takiej prostej rzeczy? Jest najdoskonalszy w niedzielę, bo mamy go w niedzielę cały dzień i jest wtenczas taki spokój, a wieczorem jest taki dobry.
Uwaga nie była bynajmniej bezpodstawna: chodzenie do kościoła i inne tego rodzaju obowiązki nastrajały Grahama w niedzielę na nutę spokoju; wieczory niedzielne poświęcał przeważnie niewinnym, może tylko nieco gnuśnym rodzajom zabawy przy ogniu kominkowym. Najczęściej brał w posiadanie kanapę i wzywał do siebie Polly.
Graham był chłopcem niezbyt podobnym do innych rówieśników; nie szukał wyłącznej rozkoszy w czynie; był skłonny do wpadania od czasu do czasu w momenty zadumy; znajdował także przyjemność w czytaniu, a jego lektura nie była dobierana dorywczo, byle jak, na oślep. Miał wyraźne, charakterystyczne upodobania, a nawet przebłyski intuicyjnego gustu w wyborze. Rzadko, co prawda, robił uwagi o tym, co czytał, niejednokrotnie jednak widywałam go siedzącego i rozmyślającego o przeczytanym dziele.
Polly klęczała przy nim na małej poduszeczce umieszczonej na dywanie. Rozmowa, która zawiązywała się pomiędzy obojgiem, rozpoczynała się zazwyczaj szeptem, przyciszonym, ale słyszalnym. Tu i ówdzie podchwytywałam jej urywki, w istocie też przyznać musiałam, że jakiś lepszy i podnioślejszy nastrój zdawał się usposabiać Grahama osobliwie łagodnie.
– Nauczyłaś się nowych hymnów w tym tygodniu, Polly?
– Nauczyłam się bardzo ładnego. Ma cztery wersety. Chcesz, abym je wypowiedziała?
– Dobrze, ale mów ładnie. Nie spiesz się.
Polly na wpół śpiewnie wyrecytowała hymn, a on przystąpił do wykazania błędów jej recytacji, udzielając formalnego wykładu na ten temat dziewczynce wsłuchanej w jego słowa.
Uczyła się łatwo i z równą łatwością naśladowała podany wzór, nade wszystko zaś przyjemność, jaką sprawiało jej poczucie, że zadowoliła Grahama, czyniła z niej doskonały materiał na uczennicę. Później następowało głośne czytanie – czasem rozdziału z Biblii: tutaj rzadko potrzebne było poprawianie. Dziecko czytało płynnie i wnikliwie wszelkie ustępy opisowe, a kiedy natrafiła na temat, który była w stanie zrozumieć, a zwłaszcza jeśli mógł ją zainteresować, wyrazistość i głębia uczucia jej recytacji stawały się wręcz zdumiewające. Józef wrzucony do studni, Daniel w jaskini lwów – były jej ulubionymi opowieściami; zwłaszcza pierwsza szczerze ją wzruszała.
– Biedny Jakub! – wołała często ze wzruszeniem. – Jak bardzo kochał swojego syna, Józefa! Tak bardzo – dodała pewnego razu – tak bardzo, Grahamie, jak ja kocham ciebie; gdybyś miał umrzeć (otworzyła ponownie księgę, odszukała werset i odczytała go): „Odmawiałabym wszelkich słów pociechy i zstąpiłabym do twojego grobu w żałobie”.
Objęła Grahama drobnymi ramionami, przyciągając ku sobie jego głowę z gęstą grzywą włosów. Gest ten uderzył mnie wówczas – dobrze to pamiętam – jako nieopanowany, porywczy; sprawiało to wrażenie, jakiego można by doznać na widok zwierzęcia, groźnego z natury, jednak na wpół oswojonego i nazbyt nieostrożnie darzonego pieszczotami. Nie dlatego, abym się obawiała, że Graham może wyrządzić jej krzywdę albo też nazbyt szorstko odtrącić ją, przychodziło mi jednak na myśl, że mała naraża się na niecierpliwe czy obojętne traktowanie, co byłoby dla niej gorsze aniżeli faktyczny cios.
Na ogół wszakże Graham przyjmował takie wybuchy miłości z jej strony raczej biernie: czasem nawet wyraz zadowolonego zdumienia wobec jej poważnych oświadczyn rozpalał wesołe błyski w jego oczach. Pewnego dnia powiedział:
– Lubisz mnie prawie tak samo, jak gdybyś była moją małą siostrzyczką, prawda, Polly?
– O, tak, lubię cię – odrzekła – lubię cię bardzo!
Nie było mi dane zabawiać się długo studiowaniem ciekawego charakteru dziewczynki. Zaledwie od dwóch miesięcy przebywali w Bretton, kiedy nadszedł list od pana Home’a. Donosił, że osiedlił się obecnie na kontynencie w pobliżu swojej rodziny z linii macierzystej. Wobec tego zaś, że nic go nie ciągnie do Anglii, która stała mu się zdecydowanie niemiła, nie myśli powrócić tutaj w ciągu długich lat może, życzy sobie też niezwłocznego powrotu swojej małej córeczki.
– Ciekawa jestem, jak mała przyjmie tę wiadomość – rzekła pani Bretton po przeczytaniu listu. I ja także ciekawa byłam tego, podjęłam się więc zakomunikowania Polly ważnej nowiny.
Udawszy się do salonu – gdzie, ze względu na jego ciszę i nastrój, lubiła przebywać sama i gdzie można było śmiało ją pozostawić, nie dotykała bowiem niczego, a w każdym razie nie brudziła niczego dotknięciem swoich paluszków – zastałam ją siedzącą w pozie odaliski na kanapce, na wpół ocienionej opadającymi fałdami kotar sąsiedniego okna. Wydawała się szczęśliwa; wszystkie jej narzędzia pracy umieszczone były dokoła: biała drewniana skrzyneczka do robót, parę kawałków batystu, trochę wstążek – słowem wszystko, co mogło być jej potrzebne do sfabrykowania kapelusza dla lalki. Lalka w nocnym stroju spoczywała w swoim łóżeczku; jej opiekunka usypiała ją nuceniem kołysanki, zdając się najgłębiej przeświadczoną o usypiającym wpływie własnego śpiewu. Równocześnie przeglądała książkę z obrazkami.