Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pierwsza powieść Charlotte Brontë, wydana w Anglii dopiero po śmierci autorki. Zbyt osobista, by autorka zdecydowała się wydać ją za życia, mimo iż ukryła się w męskim kostiumie.
Głównym bohaterem i narratorem jest ambitny młody mężczyzna, który wszystko, do czego doszedł, zawdzięcza jedynie własnej pracy.
William Cromsworth odrzuca swe arystokratyczne dziedzictwo i wyrusza do Brukseli, by tam znaleźć szczęście. Zostaje nauczycielem języka angielskiego w szkole z internatem dla młodych panien. Charlotte Brontë, podobnie jak jej bohater William, uczyła angielskiego w szkole w Brukseli. I podobnie jak on doświadczała miłości. Jednak jej obiektem był żonaty właściciel szkoły, co nie mogło zakończyć się happy endem.
Niezwykła opowieść o miłości a zarazem krytyka relacji damsko-męskich, które w epoce wiktoriańskiej niejednokrotnie sprowadzały się do walki o dominację. Pytanie tylko, czy tak wiele do dziś się zmieniło?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 406
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
przekład:
Tytuł oryginału: The Professor
Copyright © 2012, MG
Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.
ISBN: 978-83-7779-118-9
Projekt okładki: Elżbieta Chojna
Korekta: Michał Borun
Skład: Jacek Antoniuk
www.wydawnictwomg.pl
Konwersja do formatu EPUB: Legimi Sp. z o.o.
Przeglądając onegdaj swe papiery, znalazłem w biurku poniższą kopię listu, który rok temu wysłałem do dawnego znajomego ze szkoły:
Drogi Charlesie,
Wspominam czasy, gdyśmy byli razem w Eton; żaden z nas nie był, że tak powiem, popularnym typem: Ty byłeś sarkastycznym, spostrzegawczym, błyskotliwym, zimnokrwistym stworzeniem; własnego portretu kreślić nie zamierzam, nie przypominam sobie jednak, by był to portret uderzająco atrakcyjny – nie sądzisz? Nie wiem, jakiż to magnetyzm zwierzęcy sprawił, że lgnęliśmy do siebie; z pewnością nigdy nie żywiłem wobec Ciebie uczuć podobnych do tych, które łączyły Pyladesa i Orestesa, mam też powody, by przypuszczać, że Tyś ze swej strony był równie wolny od jakichkolwiek romantycznych sentymentów w stosunku do mnie. Mimo to po godzinach nauki szkolnej chadzaliśmy stale razem i rozmawiali; rozumieliśmy się, gdy przedmiotem konwersacji byli nasi koledzy bądź nauczyciele, gdy zaś ja poruszałem temat uczucia, napomykałem niejasno o uwielbieniu dla jakiegoś doskonałego czy pięknego obiektu, czy to ożywionego czy nieożywionego, twój sardoniczny chłód mnie nie poruszał. Zarówno wówczas, jak i obecnie odczuwałem swą wyższość w tym względzie.
Dużo czasu upłynęło od ostatniego mego listu do Ciebie, jeszcze więcej zaś, odkądśmy się ostatnio widzieli. Gdy przypadkowo sięgnąłem onegdaj po gazetę z Twojego hrabstwa, oko moje spoczęło na Twym nazwisku. Zacząłem rozmyślać o dawnych czasach; przypominać sobie zdarzenia, które były naszym udziałem, odkądśmy się rozstali; następnie usiadłem i skreśliłem ten list. Nie wiem, co przez ten czas porabiałeś; jeżeli jednak zechcesz posłuchać, dowiesz się, jak świat poigrał sobie ze mną.
Tuż po ukończeniu Eton odbyłem rozmowę z wujami ze strony matki: lordem Tynedale’em i czcigodnym Johnem Seacombe’em. Zapytali, czy nie zechciałbym wstąpić w stan duchowny, wuj-szlachcic zaś zaproponował, że jeśli się zdecyduję, udostępni mi probostwo w Seacombe, którym dysponował; na to mój drugi wuj, pan Seacombe, nadmienił, że po objęciu stanowiska proboszcza w Seacombe-cum-Scaife wolno by mi było uczynić panią domu i głową parafii jedną z mych sześciu kuzynek, a jego córek, których wielce nie lubiłem.
Odmówiłem złożenia ślubów małżeńskich i kapłańskich. Dobry duchowny to rzecz cenna, ja jednakże byłbym bardzo złym duchownym. Jeżeli zaś chodzi o żonę – ach, jakże upiorna jest myśl, że miałbym na całe życie związać się z jedną z kuzynek! Są one bez wątpienia utalentowane i ładne; żaden jednak z ich talentów, żaden z ich uroków nie porusza struny w moim sercu. Pomyśleć, że mógłbym spędzać zimowe wieczory przy kominku w saloniku plebanii w Seacombe sam na sam z jedną z nich, na przykład z tą dużą, ładnie wyrzeźbioną Sarą – nie; w takich okolicznościach byłbym zarówno złym mężem, jak i złym duchownym.
Gdy odrzuciłem propozycje wujów, zapytali mnie, co zamierzam robić, ja zaś odparłem, że się zastanowię. Przypomnieli, że nie mam majątku, ani też widoków na takowy, i po dłuższej chwili lord Tynedale zapytał surowo: „Czy nie myślałeś o tym, by pójść w ślady ojca i zająć się kupiectwem?”. Cóż, myśli takie nie postały nigdy w mojej głowie. Nie sądzę, by mój sposób myślenia czynił ze mnie materiał na dobrego kupca; smak mój i dążenia nie tak się kształtują; jednakże lord Tynedale wypowiedział słowo kupiectwo z takim wyrazem pogardy na twarzy, tak lekceważący sarkazm zabarwił jego głos, że natychmiast podjąłem decyzję. Ojca znałem jedynie z nazwiska, nie lubiłem jednak, gdy nazwisko to wypowiadano z szyderstwem rzuconym mi w twarz. Odpowiedziałem zatem pośpiesznie i serdecznie: „Najlepsze, co mogę zrobić, to podążyć w ślady ojca; tak, zostanę kupcem”. Wujowie nie protestowali; rozstaliśmy się z wrażeniem obopólnej odrazy. Przyglądając się obecnie owej transakcji, stwierdzam, iż miałem całkowitą słuszność, uwalniając się spod jarzma patronatu Tynedale’a, głupcem jednak byłem, że natychmiast przyjąłem na barki inne jarzmo – takie, które mogło się okazać bardziej nieznośne, a którego z pewnością wcześniej nie posmakowałem.
Napisałem natychmiast do Edwarda – znasz Edwarda – mego jedynego brata, starszego ode mnie o lat dziesięć, który ożenił się z córką bogatego właściciela fabryki i posiada obecnie zarówno ową fabrykę, jak i zakład, który przed bankructwem należał do ojca. Wiadomym Ci jest, że ojciec mój, uznawany niegdyś za Krezusa, stracił wszystko na krótko przed śmiercią, matka zaś żyła w nędzy jeszcze sześć miesięcy po nim, nie otrzymawszy pomocy od swych arystokratycznych braci, których obraziła śmiertelnie zawarciem związku z Crimsworthem, fabrykantem z hrabstwa X. U schyłku szóstego miesiąca wydała mnie na świat, następnie opuściła go bez żalu, jak sądzę, ponieważ niewiele było dla niej na tym świecie nadziei czy pociechy.
Krewni mego ojca opiekowali się Edwardem, później zaś mną, aż ukończyłem lat dziewięć. Zdarzyło się w owym czasie, że pojawił się wakat na stanowisku reprezentanta istotnego okręgu w naszym hrabstwie; pan Seacombe postanowił ubiegać się o nie. Stryj Crimsworth, przebiegły kupiec, skorzystał ze sposobności i napisał do kandydata ostry list, w którym utrzymywał, że jeżeli Seacombe i lord Tynedale nie zgodzą się poczynić kroków na rzecz wsparcia osieroconych siostrzeńców, zdemaskuje ich bezlitosne i nikczemne postępowanie wobec siostry i zrobi co w jego mocy, aby obrócić te okoliczności przeciwko panu Seacombe’owi. Zarówno zainteresowany dżentelmen, jak i lord T. dobrze wiedzieli, że Crimsworthowie to ród zdecydowany i pozbawiony skrupułów; zdawali sobie również sprawę z wpływów, które rodzina ta miała w okręgu X; zrobiwszy zatem dobrą minę do złej gry, zgodzili się pokryć koszty mojej edukacji. Posłano mnie do Eton, gdzie spędziłem lat dziesięć – przez ten czas ani razu nie widziałem się z Edwardem. Gdy dorósł, zajął się handlem i wypełniał swe powołanie tak wytrwale, umiejętnie i z takim powodzeniem, że teraz, gdy miał lat trzydzieści, zarabiał krocie. Powiadamiały mnie o tym sporadyczne, krótkie listy, które otrzymywałem od niego jakieś trzy lub cztery razy do roku; wszystkie kończyły się zawsze wyrazem zdecydowanej wrogości wobec rodu Seacombe’ów i skierowanymi do mnie słowami nagany za to, że żyję, jak to ujmował, na utrzymaniu tamtej rodziny. Z początku, w latach chłopięcych, nie rozumiałem dlaczego, skoro nie miałem rodziców, nie powinienem zawdzięczać wykształcenia wujom Tynedale’owi i Seacombe’owi; jednak w miarę dorastania, gdy usłyszałem o rozmiarach zażartej wrogości oraz śmiertelnej nienawiści, jaką przejawiali oni wobec mego ojca, o cierpieniach matki – krótko mówiąc, o całym złu, które ród nasz uczynił – wtedy zacząłem odczuwać wstyd, że przyszło mi żyć w warunkach zależności, toteż powziąłem postanowienie, iż nie przyjmę więcej chleba z rąk, które odmówiły niezbędnej pomocy mej umierającej matce. To właśnie te uczucia powodowały mną, gdym odmówił objęcia beneficjum w Seacombe i wstąpienia w związek z jedną z mych szlachetnie urodzonych kuzynek.
W taki sposób powstał między mną a wujami nieodwracalny rozłam, napisałem zatem do Edwarda: wyłuszczyłem mu, co zaszło i powiadomiłem, że mam zamiar pójść w jego ślady i zostać kupcem. Zapytałem ponadto, czy mógłby dać mi zajęcie. Odpowiedź jego nie wyrażała ani słowa aprobaty dla mego zachowania, oznajmił mi jednak, że jeżeli mam ochotę, mogę przyjechać do hrabstwa X, on zaś „zobaczy, co da się zrobić w kwestii znalezienia dla mnie pracy”. Stłumiłem w sobie wszelkie emocje – nawet komentarz, którym mógłbym w myślach skwitować jego list – spakowałem kufer oraz torbę dywanową i natychmiast udałem się na Północ.
Po trwającej dwa dni podróży (kolej wówczas jeszcze nie istniała) dotarłem pewnego mokrego październikowego popołudnia do miasta X. Zawsze sądziłem, że Edward tam właśnie mieszka, ale popytawszy, dowiedziałem się, że w zadymionej atmosferze Bigben Close usytuowane są jedynie fabryka i magazyn pana Crimswortha; jego rezydencja położona była na wsi, cztery mile stąd.
Późnym wieczorem wylądowałem u bram domostwa, w którym, jak mi powiedziano, mieszkał brat. Podążając w górę aleją, dostrzegłem poprzez igrające o zmierzchu cienie oraz pogłębiające je jeszcze mroczne, ponure mgły, że dom jest duży, a tereny wokół niego dostatecznie rozległe. Przystanąłem na chwilę na trawniku przed domem i oparłszy się plecami o rosnące pośrodku wysokie drzewo, z zainteresowaniem wpatrywałem się w fasadę Crimsworth Hall.
„Edward jest bogaty – pomyślałem. – Podejrzewałem, że nieźle sobie radzi, nie wiedziałem jednak, że jest panem takiej posiadłości”. Przerwawszy wszelkie rozmyślania, domysły, przypuszczenia itd., podszedłem do drzwi frontowych i zadzwoniłem. Otworzył służący, przedstawiłem się, on zaś wziął ode mnie mokry płaszcz i torbę dywanową i zaprowadził do pokoju urządzonego jako biblioteka; na kominku trzaskał jasny ogień, na stole stały zapalone świece; służący oznajmił, że pan nie wrócił jeszcze z miasta, z pewnością jednak zjawi się w domu w ciągu pół godziny.
Zostałem sam, usiadłem więc w stojącym przy kominku miękkim fotelu wyściełanym czerwonym safianem i podczas gdy oczy moje obserwowały płomienie skaczące pośród rozżarzonych węgli oraz popioły opadające co jakiś czas na palenisko, umysł pochłonięty był snuciem domysłów na temat spotkania, które wkrótce miało nastąpić. Pośród wielu wątpliwości, jakie zrodziły się z owych domysłów, jedna rzecz była stosunkowo pewna: nie groziło mi gorzkie rozczarowanie, ochroną przed nim były bowiem niewygórowane oczekiwania. Nie spodziewałem się wylewnych przejawów braterskiej czułości; listy Edwarda nigdy nie pozwoliły mi zrodzić ani pielęgnować tego typu złudzeń. Mimo to jednak, wyczekując jego przyjazdu, byłem podniecony – bardzo podniecony – nie wiem dlaczego; dłoń moja, nieznająca przecież zupełnie uścisku spokrewnionej ręki, zaciskała się teraz, by powstrzymać drżenie, w które wprawić by ją mogła niecierpliwość.
Pomyślałem o wujach; i gdym się zastanawiał, czy żywiona przez Edwarda obojętność będzie równa chłodnej pogardzie, z jaką wujowie zawsze mnie traktowali, usłyszałem, że otwiera się brama prowadząca na aleję: przed domem zaterkotały koła – przyjechał pan Crimsworth; upłynęło parę minut, nastąpiła krótka wymiana zdań ze służącym w hallu, po czym krok jego zbliżył się do drzwi biblioteki – już sam ów krok ogłaszał, że oto idzie pan domu.
Zachowało się w mej pamięci pewne niewyraźne wspomnienie Edwarda takiego, jakim był dziesięć lat temu: wysokiego, żylastego, niedojrzałego młokosa; teraz natomiast, gdy wstałem z fotela i obróciłem się w stronę drzwi biblioteki, ujrzałem przystojnego, silnego mężczyznę o jasnej cerze, solidnej posturze i atletycznych proporcjach; na pierwszy rzut oka dostrzegłem gwałtowność i szorstkość jego obejścia, ujawniające się zarówno w sposobie poruszania, w postawie, w oczach, jak i w ogólnym wyrazie twarzy. Przywitał mnie zwięźle, a w chwili, gdy podaliśmy sobie dłonie, zlustrował mą postać od stóp do głów; usiadł w fotelu wyściełanym safianem i wskazał siedzenie dla mnie.
– Spodziewałem się, że przybędziesz pan do kancelarii w Close – oznajmił; w głosie jego wyczuwało się szorstki ton, prawdopodobnie dlań charakterystyczny; mówił przy tym z gardłowym północnym akcentem, brzmiącym ostro w mych uszach, przyzwyczajonych do srebrzystej wymowy z Południa.
– Właściciel gospody, przy której zatrzymał się dyliżans, skierował mnie tutaj – rzekłem. – Z początku wątpiłem w rzetelność jego informacji, nie wiedziałem bowiem, że posiada pan taką rezydencję.
– Ach, w porządku! – odparł. – Po prostu tkwiłem w kancelarii o pół godziny dłużej, czekając na ciebie, to wszystko. Myślałem, że przybędziesz pan dyliżansem o ósmej.
Wyraziłem żal, że zmuszony był czekać; nie odpowiedział, poruszył jednak ogień w kominku, jakby pragnął zamaskować odruch zniecierpliwienia; następnie przyjrzał mi się znowu.
Odczułem w duchu satysfakcję, że w pierwszej chwili spotkania nie okazałem temu człowiekowi ani krztyny ciepła czy entuzjazmu; że przywitałem się z nim w sposób flegmatyczny, spokojny i opanowany.
– Czyś pan całkiem zerwał z Tynedale’em i Seacombe’em? – zapytał gwałtownie.
– Podejrzewam, że nie będę się z nimi więcej kontaktował; wyobrażam sobie, że moja odmowa zbudowała między nami barierę, która zablokuje wszelkie wzajemne stosunki w przyszłości.
– No cóż – odparł. – Równie dobrze mogę waści przypomnieć już teraz, u zarania naszych stosunków, że „nikt nie może służyć dwóm panom”. Znajomość z lordem Tynedale’em i moja pomoc to rzeczy nie do pogodzenia. – Gdy spojrzał na mnie, podzieliwszy się tym spostrzeżeniem, w oczach jego tliła się nieuzasadniona groźba.
Nie miałem ochoty mu odpowiadać, toteż zadowoliłem się snuciem w duchu spostrzeżeń na temat istniejących różnic w budowie ludzkich umysłów. Nie wiem, jakie wnioski wyciągnął pan Crimsworth z mego milczenia – czy uznał je za przejaw krnąbrności, czy też za dowód na to, że zastraszył mnie swym władczym tonem. Przyjrzał mi się przeciągle groźnym wzrokiem, następnie gwałtownie wstał z fotela.
– Jutro – oznajmił – przedstawię pańskiej uwadze różne inne kwestie; teraz jednak nadeszła pora kolacji i pani Crimsworth już pewnie czeka; idzie pan?
Wymaszerował z pokoju, a ja podążyłem za nim. Przechodząc przez hall, zastanawiałem się, jaka też może być pani Crimsworth. „Czy cechy, które cenię – zastanawiałem się – są jej obce, tak jak obce są Tynedale’owi, Seacombe’owi, pannom Seacombe… czy też owemu wylewnemu krewniakowi, który w tej chwili maszeruje przede mną? Czy może jest od nich lepszą? Czy rozmawiając z nią, będę mógł ujawnić nieco prawdziwą swą naturę, czy…”. – Tu wszedłem do jadalni, przerwawszy dalsze rozmyślania.
Płonące pod kloszem z matowionego szkła światło lampy ukazało elegancki pokój z dębową boazerią; na stole czekała kolacja; przy kominku stała dama: zdawało się, że oczekuje naszego nadejścia; była młoda, wysoka i zgrabna; suknię miała piękną i modną: tyle dostrzegłem na pierwszy rzut oka. Wymieniła z panem Crimsworthem wesołe pozdrowienie; zbeształa go, na wpół żartobliwie, na wpół z dąsem, za spóźnienie; głos jej (zawsze, oceniając charakter człowieka, biorę pod rozwagę jego głos) był pogodny – wskazywał, jak pomyślałem, na raźne usposobienie. Pan Crimsworth wkrótce przerwał jej ożywione połajanki pocałunkiem – pocałunkiem godnym pana młodego (byli małżeństwem od niespełna roku); do stołu zasiadła w pierwszorzędnym nastroju. Dostrzegłszy mnie, przeprosiła, że nie zauważyła mnie wcześniej, następnie podała mi dłoń, tak jak to panie mają w zwyczaju, gdy przypływ dobrego humoru nastraja je pogodnie wobec wszystkich, nawet wobec osób, które są im w najwyższym stopniu obojętne. Przyjrzawszy się teraz bliżej, zauważyłem, że pani Crimsworth miała ładną cerę, rysy zaś wyraziście zaznaczone, ale przyjemne; włosy jej były rude – zupełnie rude. Dużo z Edwardem rozmawiali, nieustannie się drocząc w żartobliwym tonie; była rozdrażniona, czy też taką udawała, ponieważ mąż pojechał dwukółką zaprzęgniętą w narowistego konia, trywializując tylko jej obawy. Niekiedy zwracała się ze skargą do mnie.
– Panie Williamie, czyż to, co mówi Edward, nie jest absurdalne? Twierdzi on, że będzie powoził Jackiem i żadnym innym koniem, tymczasem ta bestia już dwukrotnie go zrzuciła.
Mówiąc, sepleniła nieco, co nie było niemiłe, lecz dziecinne. Wkrótce zauważyłem również, że jej bynajmniej nie drobne rysy miały wyraz nie tyle dziewczęcy, co dziecinny; w oczach Edwarda owo seplenienie i wyraz twarzy były niewątpliwie czarujące, takimi też wydawałyby się większości mężczyzn, lecz nie mnie. Przypatrzyłem się jej oczom, pragnąc wyczytać w nich oznaki inteligencji, których nie zauważyłem w twarzy i nie usłyszałem podczas rozmowy; były to wesołe, raczej niewielkie oczy; ze źrenic wyzierały na przemian żywiołowość, próżność i kokieteria, na próżno wypatrywałem jednak przebłysku duszy. Nie pochodzę z Orientu; białe szyje, karminowe usta i policzki, pukle jasnych loków nie zadowolą mnie, jeśli brak owej Prometejskiej iskry, która trwać będzie, kiedy róże i lilie przekwitną, a lśniące włosy pokryje siwizna. W słońcu i w dostatku kwiaty są bardzo dobre; a jednak przez ile dni w życiu pada deszcz – ile jest pełnych katastrof listopadów, kiedy domowe ognisko spowiłby chłód, gdyby nie rozświetlał go jasny, wesoły blask umysłu.
Przestudiowałem jasne oblicze pani Crimsworth, a wtedy mimowolne, głębokie westchnięcie skwitowało uczucie zawodu; uznała je za hołd złożony swej urodzie, Edward zaś, wyraźnie dumny ze swej bogatej i pięknej młodej żony, rzucił mi spojrzenie – na wpół pokpiwające, na wpół gniewne.
Odwróciłem się od nich i począłem ze znużeniem rozglądać się po pokoju; wtedy to dostrzegłem dwa obrazy osadzone w dębowej boazerii po obu stronach kominka. Przestałem uczestniczyć w żartobliwej pogawędce, która toczyła się między panem a panią Crimsworth i myśli swe poświęciłem studiowaniu tych obrazów. Były to portrety – damy i dżentelmena, oboje ubrani zgodnie z modą sprzed dwudziestu lat. Dżentelmen skrywał się w cieniu. Nie widziałem go dokładnie. Dama skąpana była w pełnym blasku delikatnie przysłoniętej lampy. Natychmiast ją rozpoznałem; widziałem ten obraz już wcześniej, w dzieciństwie; była to moja matka; obraz ten wraz z towarzyszącym mu drugim portretem były jedynymi pamiątkami, jakie ocalały po wyprzedaży majątku ojca.
Pamiętałem, że twarz z obrazu podobała mi się w dzieciństwie, chociaż nie rozumiałem wówczas dlaczego; obecnie wiedziałem już, jak rzadko można spotkać twarz tego rodzaju i wysoko ceniłem sobie jej wyraz, zamyślony i łagodny zarazem. Poważne szare oczy wywierały na mnie przemożny urok, podobnie jak pewne rysy twarzy, które wskazywały na obecność najszczerszych i najczulszych z uczuć. Żałowałem, że to tylko obraz.
Wkrótce opuściłem państwa Crimsworthów; służący wskazał mi drogę do sypialni; zamknąwszy drzwi mego pokoju, odciąłem się od wszelkich intruzów – zarówno od Ciebie, Charlesie, jak i od wszystkich innych.
Do widzenia, tymczasem,
WILLIAM CRIMSWORTH.
Nigdy nie otrzymałem na ten list odpowiedzi, ponieważ zanim go wysłałem, mój stary przyjaciel przyjął był rządową posadę w jednej z kolonii i był już w drodze na arenę swych urzędowych powinności. Co się później działo z Charlesem, tego nie wiem.
Czas wolny, którym dysponuję, a który zamierzałem przeznaczyć dla niego, poświęcę teraz w dużej mierze publice. Moja opowieść nie jest ani podniecająca, ani tym bardziej cudowna; może ona jednak zainteresować osoby, które zaznawszy trudów powołania, jakiemu i ja się oddałem, odnajdą w mych doświadczeniach odzwierciedlenie swoich własnych przeżyć. Przytoczony powyżej list niech będzie wprowadzeniem. Teraz opowiem, co wydarzyło się dalej.
Po mglistym wieczorze mego pierwszego zetknięcia z Crimsworth Hall nastąpił wspaniały październikowy poranek. Wstałem wcześnie i przechadzałem się po dużej, przypominającej park łące, która otaczała dom. Wschodzące spoza wzgórz hrabstwa jesienne słońce ukazywało w swym świetle przyjemną krainę; spokojne brązowe lasy urozmaicały rzeźbę pól, z których niedawno zwieziono plony; na powierzchni wijącej się między lasami rzeki odbijał się cokolwiek zimny blask październikowego słońca i nieba; wzdłuż brzegów rzeki wyrosły gęsto wysokie, cylindryczne kominy, wyglądające niemalże jak smukłe okrągłe wieże, które wskazywały na obecność fabryk, na wpół ukrytych pośród drzew; przyjemne dla oka tereny na zboczach wzgórz zajmowały tu i ówdzie posiadłości podobne do Crimsworth Hall; ogólnie rzecz ujmując, krajobraz prezentował się wesoło, ruchliwie, urodzajnie. Para, handel i maszyneria dawno już przegnały zeń wszelką romantyczność, zatarły wrażenie odosobnienia. Pięć mil dalej rozpościerała się między niskimi wzgórzami dolina, w którą wtulone było wspaniałe miasto X. Gęste, utrzymujące się stale opary spowijały zabudowania – tam też znajdował się „Zakład” Edwarda.
Wysiliłem oko, by zbadać bliżej ów widok, wysiliłem umysł, by się nad nim przez chwilę zastanowić, gdy zaś przekonałem się, że nie wywołuje on w mym sercu żadnych przyjemnych uczuć i że nie wzbudza żadnych z nadziei, które powinien żywić mężczyzna na widok otwierającej się przed nim wizji kariery, powiedziałem sobie: „Williamie, buntujesz się przeciwko okolicznościom; jesteś głupcem i nie wiesz, czego pragniesz; wybrałeś zawód kupiecki i kupcem zostaniesz. Spójrz! – perorowałem w myślach – spójrz na ten czarny dym w dolinie i wiedz, że tam właśnie jest twoje miejsce! Nie wolno ci tam marzyć, nie wolno snuć domysłów ani teorii – tam się udasz i tam będziesz pracował!”.
Udzieliwszy sobie takiej nauki, powróciłem do domu. Brat mój był w pokoju śniadaniowym. Przywitałem się z nim opanowany – nie mogłem powitać go wesoło; stał na dywanie plecami do ognia – jak wiele wyczytałem z wyrazu jego oczu, kiedy nasze spojrzenia się spotkały, gdy zbliżyłem się do niego, by powiedzieć „dzień dobry”; jak wiele w tym wyrazie było w sprzeczności z moją naturą!
– Dzień dobry – rzekł oschle i skinął głową, po czym nie tyle chwycił, co porwał ze stołu gazetę i zaczął ją czytać, przywołując na myśl pana, który chwyta się pretekstu, by uniknąć nudnej rozmowy z podwładnym. Dobrze się stało, że postanowiłem wytrzymywać to na razie, w przeciwnym bowiem wypadku zachowanie Edwarda sprawiłoby, że wstręt, który właśnie usiłowałem w sobie zdusić, stałby się nie do zniesienia. Spojrzałem na niego: zlustrowałem jego krzepką postać o solidnych proporcjach; w zwierciadle nad kominkiem dostrzegłem swoje odbicie; zabawiałem się, porównując te dwa wizerunki. Z twarzy przypominałem brata, aczkolwiek nie byłem tak przystojny jak on; rysy moje były mniej regularne; miałem ciemniejsze oczy i szersze czoło, postać natomiast o wiele mniej imponującą – szczuplejszą, bardziej wiotką, nie tak wysoką. Fizycznie Edward o wiele mnie przewyższał; gdyby okazało się, że umysł jego jest równie wybitny jak postać, musiałbym stać się jego niewolnikiem – nie wolno mi bowiem oczekiwać po nim lwiej szczodrobliwości wobec słabszych od siebie; jego zimne, chytre oczy, jego surowe, nieprzystępne zachowanie świadczyły o bezwzględności. Czy umysł mój był zatem na tyle silny, abym potrafił stawić mu czoło? Nie wiedziałem; nigdy jeszcze nie zostałem wystawiony na taką próbę.
Pojawienie się pani Crimsworth odwróciło na chwilę bieg moich myśli. Dobrze wyglądała odziana w biel, a twarz jej i strój jaśniały poranną i młodopanieńską świeżością. Zwróciłem się do niej z pewną dozą swobody, mile widzianej, jak mniemałem, zważywszy na jej beztroską wesołość ubiegłego wieczoru, na co jednak odpowiedziała chłodno i powściągliwie; mąż ją pouczył: nie należy spoufalać się zbytnio z jego kancelistą.
Tuż po śniadaniu pan Crimsworth zawiadomił mnie, iż kazał przyprowadzić dwukółkę do drzwi i spodziewa się, że za pięć minut będę gotów do jazdy z nim do miasta X. Nie kazałem mu czekać; wkrótce pędziliśmy już drogą w zawrotnym tempie. Okazało się, iż zaprzężony koń to owo narowiste zwierzę, co do którego pani Crimsworth wyrażała była poprzedniego wieczoru swe obawy. Raz czy dwa Jack próbował się znarowić, ale energiczne i zdecydowane smagnięcie batem zadane okrutną ręką pana, wkrótce wymogło uległość, a nozdrza Edwarda rozdęły się w wyrazie odniesionego tryumfu; w czasie przejażdżki wcale się do mnie nie odzywał; usta otwierał jedynie po to, aby od czasu do czasu przekląć konia.
Gdy wjechaliśmy do miasta, panowały tam ruch i zgiełk; opuściliśmy czyste ulice, przy których mieściły się domy mieszkalne i sklepy, kościoły i budynki publiczne; opuściliśmy je i znaleźliśmy się w okolicy pełnej fabryk i magazynów; stamtąd przejechaliśmy przez dwie masywne bramy na brukowany plac i oto byliśmy w Bigben Close, przed nami zaś stała fabryka: wypluwała z długiego komina sadzę, a jej grube ceglane mury drżały od ruchu żelaznych trzewi. Robotnicy chodzili w tę i z powrotem; na wóz załadowywano wyroby. Pan Crimsworth rozejrzał się na boki i zdawało się, iż jedno spojrzenie wystarczy, aby pojął, co się dzieje; wysiadł i pozostawiwszy konia oraz dwukółkę pod opieką mężczyzny, który pośpieszył, by przejąć z jego rąk lejce, kazał mi podążyć za sobą do kancelarii. Weszliśmy tam; miejsce to różniło się ogromnie od salonów Crimsworth Hall – było to miejsce dla interesów, z nagą podłogą z drewnianych desek, sejfem, dwoma wysokimi biurkami i taboretami oraz kilkoma krzesłami. Za jednym z biurek siedział człowiek, który zdjął swą kwadratową czapkę, kiedy wszedł pan Crimsworth, by natychmiast znów pogrążyć się w pisaniu, czy też obliczeniach – nie wiem, którą z tych czynności wykonywał.
Pan Crimsworth zdjął płaszcz przeciwdeszczowy i zasiadł przy ogniu, ja zaś nadal stałem w pobliżu paleniska; wkrótce się odezwał:
– Steighton, może pan opuścić pokój; muszę przeprowadzić z tym dżentelmenem pewien interes. Wróci pan, gdy usłyszy dzwonek.
Osobnik zza biurka wstał i wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Pan Crimsworth poprawił ogień, następnie skrzyżował ramiona i siedział z zaciśniętymi wargami i zachmurzonym czołem, namyślając się przez chwilę. Nie miałem nic do roboty, toteż przyglądałem mu się – jakże dobrze wyrzeźbione miał rysy! Jakże przystojnym był mężczyzną! Skąd zatem brał się ów wyraz chmurny – owo zacięcie i surowość, odmalowane na czole i we wszystkich jego rysach?
Odwróciwszy się do mnie, odezwał się nagle:
– Przybyłeś pan do hrabstwa, by wyuczyć się na kupca?
– Owszem.
– Zdecydowałeś się pan już zatem w tej kwestii? Proszę natychmiast odpowiedzieć.
– Tak.
– Cóż, nie mam obowiązku ci pomagać, mogę jednak zaoferować pewien wakat, jeśli się pan nadasz. Przyjmę cię na próbę. Co potrafisz? Czy znasz się pan na czymś prócz bezużytecznych bzdetów nauczanych w uniwersytecie – greki, łaciny i tak dalej?
– Studiowałem matematykę.
– Bzdury! Tyle się akurat spodziewałem.
– Potrafię czytać i pisać po francusku i niemiecku.
– Hm! – zamyślił się przez chwilę, po czym otworzył szufladę w najbliższym biurku, wyjął z niej list i wręczył mi go.
– A czy potrafisz przeczytać to? – zapytał.
Był to niemiecki list handlowy – przetłumaczyłem go; trudno było orzec, czy przekład zadowolił Crimswortha; wyraz jego twarzy pozostał niezmieniony.
– Dobrze – odezwał się po chwili – że znasz się pan na czymś pożytecznym, czymś, co być może pozwoli ci opłacić wikt i kwaterunek; skoro znasz pan francuski i niemiecki, przyjmę cię na drugiego kancelistę, zajmiesz się zagraniczną korespondencją kancelarii. Dam ci dobrą pensję – dziewięćdziesiąt funtów rocznie; a teraz – ciągnął, podnosząc głos – usłysz pan raz na zawsze, co mam do powiedzenia o naszych stosunkach i tym podobnych andronach! Traktuję tę sprawę całkowicie serio – wymagam w tym względzie absolutnej powagi; nie zgodzę się na nic innego. To, żeś jest pan moim bratem, nie będzie dla mnie żadnym usprawiedliwieniem; jeżeli uznam, żeś pan głupi, niedbały, roztrzepany, wałkoń, albo że posiadasz pan wady, które szkodzą interesom kancelarii, zwolnię cię jak każdego innego kancelistę. Dziewięćdziesiąt funtów rocznie to ładna pensja i oczekuję, że zapracujesz pan na nią w pełni; pamiętaj też, że w moim zakładzie najważniejsza jest praktyczność – najbardziej odpowiadają mi przedsiębiorcze nawyki, odczucia i idee. Rozumiesz pan?
– Częściowo – odparłem. – Przypuszczam, że chodzi o to, abym zapracował na swą pensję; nie liczył na przychylność z pańskiej strony i nie oczekiwał pomocy ponad to, co zarobię; pasuje mi to doskonale, zgodzę się zatem zostać pańskim kancelistą na takich warunkach.
Odwróciłem się na pięcie i podszedłem do okna; tym razem nie spojrzałem na jego twarz, aby odczytać z niej osąd; nie wiedziałem, co myśli, nie dbałem zresztą o to. Po dłuższej chwili milczenia mówił dalej:
– Spodziewasz się pan, być może, że zamieszkasz w pokojach w Crimsworth Hall i że będziesz jeździł ze mną dwukółką. Chciałbym jednakże, byś pan wiedział, że taki porządek rzeczy byłby mi niewygodny. Lubię mieć w powoziku wolne miejsce na wypadek, gdybym w związku z interesami zapragnął na przykład zaprosić jakiegoś dżentelmena na wieczór do siebie. Poszukasz pan sobie kwatery w mieście.
Odszedłem od okna i powróciłem do kominka.
– Poszukam naturalnie kwaterunku w mieście – odparłem. – Ja również nie chciałbym mieszkać w Crimsworth Hall.
Głos mój był cichy. Zawsze mówię cicho. Mimo to w niebieskich oczach pana Crimswortha tliło się rozdrażnienie; dość dziwny był powzięty przezeń odwet. Odwróciwszy się do mnie, powiedział bez ogródek:
– Jesteś pan, jak mniemam, dość biedny; jak zatem zamierzasz wyżyć do czasu otrzymania kwartalnego wynagrodzenia?
– Dam sobie radę – odparłem.
– Jak zamierzasz wyżyć? – powtórzył głośniej.
– Tak jak będę potrafił, panie Crimsworth.
– Nie waż się pan popaść w długi! To wszystko – odrzekł. – Z tego co wiem, możesz pan mieć kosztowne arystokratyczne nawyki; jeżeli takowe posiadasz, porzuć je; nie toleruję tutaj takich rzeczy i nigdy nie dam ci dodatkowo ani szylinga, bez względu na to, jakie zaciągniesz zobowiązania – pamiętaj pan.
– Tak, panie Crimsworth, przekona się pan, że pamięć mam dobrą.
Nic więcej nie powiedziałem. Uznałem, że nie pora na pertraktacje. Instynktownie czułem, że szaleństwem byłoby często tracić nad sobą panowanie przy kimś takim jak Edward. Powiedziałem sobie: „Umieszczę kielich pod tą kapiącą stróżką; będzie tam stał spokojnie i w bezruchu; gdy się napełni, przeleje się – tymczasem cierpliwości. Pewne są dwie rzeczy. Jestem w stanie wypełniać obowiązki, które nałożył na mnie pan Crimsworth; potrafię sumiennie zapracować na wynagrodzenie, a wynagrodzenie to wystarcza mi do życia. Jeśli zaś chodzi o pozę dumnego, szorstkiego pana, którą brat przybrał wobec mnie, to wina leży po jego stronie, nie po mojej; i czy ta niesprawiedliwość czy jego złe uczucia zawrócą mnie natychmiast z drogi, którą obrałem? Nie; nim z niej zejdę, postąpię przynajmniej na tyle daleko, aby przekonać się, w jakim kierunku zmierza moja kariera. Na razie usiłuję się dopiero przecisnąć przez wejście – przez dość ciasną bramę; końcowy przystanek powinien być dobry”. Gdym tak rozmyślał, pan Crimsworth zadzwonił; wszedł pierwszy kancelista, ów osobnik, którego odprawił był przed naszą rozmową.
– Panie Steighton – rzekł – proszę pokazać panu Williamowi listy z firmy Voss Brothers i dać mu sporządzone po angielsku odpowiedzi; on je przetłumaczy.
Pan Steighton, mężczyzna w wieku lat około trzydziestu pięciu, o twarzy chytrej i ociężałej zarazem, pośpieszył wykonać rozkaz; położył listy na biurku, za którym po chwili usiadłem, by zająć się przekładaniem napisanych po angielsku odpowiedzi na język niemiecki. Tej pierwszej próbie zarobienia na własne utrzymanie towarzyszyło uczucie żywej przyjemności – uczucie niezatrute ani nieosłabione obecnością ciemiężcy, który stał i obserwował mnie przez pewien czas, gdym pisał. Podejrzewałem, że usiłuje poznać mój charakter, mimo to czułem się tak bezpiecznie w obliczu tego badania, jakbym miał na głowie hełm z opuszczoną przyłbicą; przyoblekłem twarz w wyraz pewności, z jaką pokazuje się niekształconemu człowiekowi list napisany greką: widzi on linie, dostrzega litery, ale nie potrafi ich odczytać; moja natura była odmienna od natury brata, a jej oznaki były dla niego jak słowa w nieznanym języku. Wkrótce odwrócił się gwałtownie i opuścił kancelarię; tego dnia wrócił do biura jeszcze dwukrotnie; za każdym razem mieszał i pochłaniał kieliszek brandy z wodą – potrzebne składniki wyjmował z kredensu obok kominka; rzucał okiem na me przekłady – znał zarówno francuski, jak i niemiecki – i ponownie wychodził w milczeniu.
Służyłem Edwardowi jako drugi kancelista pilnie, punktualnie i wiernie. Obowiązki, które mi powierzono, potrafiłem wykonać i chciałem wykonywać dobrze. Pan Crimsworth uważnie szukał niedociągnięć, lecz nie znajdywał żadnych; kazał mnie również obserwować Timothy’emu Steightonowi, swemu ulubionemu, najważniejszemu pracownikowi. Tim nie krył zdumienia; byłem równie dokładny, jak on, a przy tym szybszy. Pan Crimsworth dowiadywał się, jak żyję, czy nie popadłem w długi – nie, rachunki z właścicielką domu regulowałem zawsze na bieżąco. Wynająłem niewielkie mieszkanko i wykoncypowałem, że opłacę je ze skromnych zasobów w postaci kieszonkowego zaoszczędzonego w Eton; zawsze bowiem obrzydzeniem napawała mą naturę myśl, by prosić o pomoc finansową i wcześnie wyrobiłem w sobie nawyk pełnej wyrzeczeń oszczędności; niezwykle troskliwie gospodarzyłem miesięczną pensją, dzięki czemu uniknąłem później groźby przymusowego zwrócenia się z błaganiem o dodatkową pomoc w nagłej potrzebie. Pamiętam, że wielu nazywało mnie wówczas liczygroszem, ja jednak znajdowałem następujące pocieszenie wobec tych wyrzutów: lepiej być źle zrozumianym dzisiaj, aniżeli odtrąconym w przyszłości. Teraz otrzymałem nagrodę; otrzymałem ją zresztą też wcześniej, kiedy to rozstawałem się z rozgniewanymi wujami, a jeden z nich rzucił na stół przede mną banknot pięciofuntowy, który mogłem tam pozostawić z zapewnieniem, że mam z czego pokryć wydatki związane z podróżą. Pan Crimsworth kazał Timowi sprawdzić, czy moja gospodyni skarży się na mą obyczajność; odpowiedziała, że, jak się jej zdaje, jestem człowiekiem bardzo religijnym i zapytała Tima, czy nie mam zamiaru pewnego dnia zostać duchownym, ponieważ, jak stwierdziła, pomieszkiwali już u niej młodzi wikarzy, których łagodność i opanowanie nie dorównywały moim. Sam Tim był „człowiekiem religijnym”; był zjednoczonym metodystą, co nie przeszkadzało mu (należy o tym wiedzieć) być równocześnie zaprzysięgłym szubrawcem, toteż usłyszawszy o mej pobożności, wyszedł bardzo rad. Obwieścił to panu Crimsworthowi, który nie uczęszczał do żadnego miejsca kultu i nie miał Boga prócz Mammona; przemienił on ową wiadomość w oręż, którym wymierzał atak przeciwko równości mego charakteru. Począł słać pod mym adresem szereg zawoalowanych szyderstw, których sensu początkowo nie rozumiałem, do momentu, gdy gospodyni przypadkiem opowiedziała mi o rozmowie, jaką odbyła z panem Steightonem; to mnie oświeciło; później przychodziłem już do kancelarii przygotowany i potrafiłem przyjmować kolejne porcje bluźnierczych sarkastycznych uwag fabrykanta, gdy znów je we mnie wymierzał, na puklerz nieprzeniknionej obojętności. Wkrótce znużyło go marnowanie amunicji na obstrzał pomnika, nie wyrzucił jednak strzał – po prostu trzymał je cicho w swym kołczanie.
Raz jeden podczas praktyki w kancelarii otrzymałem zaproszenie do Crimsworth Hall; okazją było duże przyjęcie zorganizowane dla uczczenia urodzin pana domu; miał zawsze w zwyczaju zapraszać swych kancelistów na podobne rocznice i nie mógł naturalnie pominąć mnie; trzymano mnie jednak całkowicie na uboczu. Pani Crimsworth, elegancko ubrana w atłasy i koronki, tryskająca młodością i zdrowiem, raczyła okazać mi tylko tyle uwagi, ile zawierało w sobie skinienie z daleka; Crimsworth, rzecz jasna, słowem się do mnie nie odezwał; nie przedstawiono mnie żadnej z licznych młodych dam, które, odziane w srebrzyste obłoki z gazy i muślinu, siedziały w szeregu po przeciwnej stronie długiego, dużego pokoju; prawdę powiedziawszy, byłem dość odosobniony i mogłem jedynie kontemplować piękności z oddali, a gdy owa oślepiająca scena mi się sprzykrzyła – zwrócić uwagę na wzór na dywanie. Na owym dywanie stał pan Crimsworth, z łokciem wspartym o marmurowy gzyms kominka, otoczony grupką prześlicznych dziewcząt, z którymi gawędził wesoło; stojąc tak, spojrzał na mnie: wyglądałem na znużonego, osamotnionego, siedziałem skulony niczym zrozpaczony nauczyciel, czy też guwernantka; był temu rad.
Zaczęły się tańce; przyjemnie byłoby zostać przedstawionym jakiejś sympatycznej i inteligentnej dziewczynie, mieć okazję po temu, aby pokazać, że oto potrafię z przyjemnością odnaleźć się w towarzystwie i sprawić, aby moje towarzystwo było miłe innym – słowem, że nie jestem meblem czy drewnianą kłodą, tylko działającym, myślącym, czującym człowiekiem. Obok mnie prześliznęło się wiele czarujących buź i wdzięcznych postaci, ale to nie moje oczy były adresatem ich uśmiechów, nie moje dłonie podporą dla ich kibici. Odwróciłem się udręczony, opuściłem tancerzy i powędrowałem do wykładanej dębową boazerią jadalni. Z żadną z obecnych w domu istot nie łączyła mnie nić sympatii; poszukałem portretu matki i go odnalazłem. Zdjąłem ze świecznika cienką świecę i uniosłem ją. Wpatrywałem się długo, żarliwie; na widok obrazu serce moje wezbrało. Zauważyłem, że matka przekazała mi wiele ze swych rysów twarzy i jej wyrazu – czoło, oczy, cerę. Skończone piękno nigdy nie zadowoli egoistycznej istoty ludzkiej w tej samej mierze, co wysubtelniona i wyrafinowana własna podobizna; oto powód, dla którego ojcowie z zadowoleniem spoglądają na rysy twarzy córek, na których niejednokrotnie ich własne linie mieszają się korzystnie z łagodną barwą i delikatnym konturem. Zastanawiałem się właśnie, jakie wrażenie obraz ten, dla mnie tak interesujący, wywarłby na bezstronnym widzu, gdy jakiś głos tuż za mną odezwał się tymi słowy:
– Hm! Jest w tej twarzy nieco rozsądku!
Odwróciłem się; u mego boku stał wysoki mężczyzna, młody, choć pewnie jakie pięć lub sześć lat starszy ode mnie… poza tym wygląd jego był zupełnie niepospolity; na razie jednak, jako że nie jestem skłonny odmalowywać szczegółowego portretu, Czytelnik zmuszony będzie zadowolić się zarysem, który właśnie naszkicowałem; tylko tyle bowiem zauważyłem w owej chwili: nie zbadałem koloru jego brwi, ani też oczu; dostrzegłem jego posturę i zarys sylwetki; zauważyłem również jego grymaśny z wyglądu, poddarty nos; obserwacje te, nieliczne i ogólne (z wyjątkiem ostatniej), były wystarczające, pozwoliły mi bowiem go rozpoznać.
– Dobry wieczór, panie Hunsden – wymamrotałem, skłoniwszy się, po czym, jak przystało na nieśmiałka, którym wówczas byłem, zacząłem się wycofywać – dlaczegóż to? Po prostu dlatego, że pan Hunsden był przemysłowcem, fabrykantem, ja zaś byłem zaledwie kancelistą, a instynkt mój nakazywał trzymać się z dala od stojących wyżej ode mnie. Często widywałem Hunsdena na Bigben Close, gdzie pojawiał się niemal co tydzień, by prowadzić interesy z panem Crimsworthem, nigdy jednak z nim nie rozmawiałem, on też nigdy nie przemówił do mnie; mimowolnie żywiłem do niego swoistą urazę, ponieważ niejednokrotnie był niemym świadkiem obelg, jakimi obrzucał mnie Edward. Byłem przekonany, że mógł mnie jedynie uważać za bojaźliwego niewolnika, toteż postanowiłem go unikać i wystrzegać się rozmów z nim.
– Dokąd się pan wybiera? – zapytał, gdy prześliznąłem się bokiem. Zauważyłem już, że pan Hunsden lubował się w obcesowych wypowiedziach i przewrotnie powiedziałem sobie: „Uważa, że może mówić do biednego kancelisty, jak mu się żywnie podoba; tymczasem być może moje usposobienie nie jest tak uległe, jak on sądzi i taka nieokrzesana swoboda ani trochę mi nie odpowiada”.
Odpowiedziałem w sposób błahy, raczej obojętnie niż uprzejmie i jąłem się dalej wycofywać. On tymczasem spokojnie zasadził się na mej drodze.
– Proszę tu chwilę zostać – rzekł. – W sali balowej jest tak gorąco; pan zresztą przecie nie tańczy; nie miał pan dziś wieczór partnerki.
Miał słuszność, a gdy przemówił, jego spojrzenie, ton głosu i obejście nie były mi przykre; zjednał sobie moją amour-propre[1]; nie zwrócił się do mnie z łaski, ale dlatego, że udawszy się do chłodnej jadalni, aby się nieco orzeźwić, pragnął teraz z kimś porozmawiać dla tymczasowej rozrywki. Nie znoszę, gdy kto zwraca się do mnie tonem łaski, ale raczej lubię być usłużnym; zostałem.
– To dobry obraz – mówił dalej, wracając do portretu.
– Czy uznałby pan tę twarz za ładną? – zapytałem.
– Ładną! Nie; jakże może ona uchodzić za ładną, z głęboko osadzonymi oczami i zapadniętymi policzkami? Jest to jednak twarz osobliwa; wydaje się myśląca. Można by z tą kobietą pogawędzić, gdyby nadal żyła, nie tylko na temat sukien, towarzyskich wizyt i komplementów.
Zgodziłem się z nim w duchu, ale nic nie powiedziałem. Mówił dalej:
– Nie żebym darzył podziwem tego rodzaju głowę; brak jej siły i charakteru; zbyt wiele jest w tych ustach czu-łoś-ci (tak właśnie to wymówił, wykrzywiając równocześnie wargi), w dodatku na czole tym wypisano „arystokrata”, jest on także obecny w postawie; a ja nienawidzę waszych arystokratów.
– Uważa pan zatem, panie Hunsden, że pochodzenie szlacheckie można wyczytać w charakterystycznej rzeźbie kształtów i rysów?
– Niech diabli wezmą szlacheckie pochodzenie! Czy kto wątpi, że wasi lordzikowie mają swą „charakterystyczną rzeźbę kształtów i rysów”, tak jak nasi kupcy z hrabstwa mają swoją? Ale która rzeźba jest lepsza? Z pewnością nie lordowska. Co się zaś tyczy ich kobiet, tu sprawa ma się nieco inaczej: dbają one o swe piękno od dzieciństwa i poprzez troskę oraz ćwiczenie mogą osiągnąć w tym względzie pewien stopień doskonałości, zupełnie jak orientalne odaliski. A jednak nawet na tym polu jest to przewaga wątpliwa. Proszę porównać postać z obrazu z panią Edwardową Crimsworth – która z nich jest piękniejszą istotą?
– Proszę porównać własną postać z postacią pana Edwarda Crimswortha, panie Hunsden – odparłem cicho.
– Ach, Crimsworth jest zbudowany lepiej ode mnie, wiem o tym, prócz tego ma prosty nos, wygięte brwi i tym podobne; tych zalet jednak – o ile są to zalety – nie odziedziczył po matce, szlachciance, tylko po ojcu, starym Crimsworthcie, który, jak mówi mój ojciec, był w hrabstwie najprawdziwszym z farbiarzy na niebiesko, jacy kiedykolwiek umieszczali w kadzi indygo, a przy tym najprzystojniejszym z mężczyzn w trzech okolicznych okręgach. To pan, Williamie, jest w tej rodzinie arystokratą, choć ani na jotę nie jest pan tak imponującym jegomościem, jak pański plebejski brat.
Było w bezpośrednim sposobie mówienia pana Hunsdena coś, co zdawało się raczej miłe, coś, dzięki czemu czułem się swobodniej. Kontynuowałem rozmowę z pewną dozą zainteresowania.
– Skąd pan wie, że jestem bratem pana Crimswortha? Sądziłem, że zarówno pan, jak i wszyscy inni dostrzegali we mnie jedynie ubogiego kancelistę.
– Cóż, tak właśnie pana postrzegamy; kimże zresztą pan jest, jeśli nie ubogim kancelistą? Pracuje pan dla Crimswortha, a on panu za to wypłaca pensję – płaci zresztą marnie.
Milczałem. Mowa Hunsdena stawała się teraz nieomal niegrzeczna, ja jednak nie czułem się ani trochę urażony jego zachowaniem, wzbudziło ono we mnie tylko ciekawość; chciałem, by mówił dalej, co też po chwili uczynił.
– Ten świat jest absurdalny – oznajmił.
– Dlaczegóż to, panie Hunsden?
– Dziwię się, że pan pyta; sam pan jest mocnym dowodem na absurdalność, o której wspomniałem.
Zdecydowałem, że mój rozmówca powinien się wytłumaczyć dobrowolnie, że nie powinienem naciskać, toteż ponownie zamilkłem.
– Czy ma pan zamiar zostać kupcem? – zapytał po chwili.
– Trzy miesiące temu miałem taki zamiar.
– Hm! Tym większym jest pan głupcem – doprawdy wygląda pan na kupca! Jakże rozsądną twarz człowieka interesu pan posiada!
– Taką mam twarz, jaką ją Pan Bóg stworzył, panie Hunsden.
– Pan Bóg nie stworzył pańskiej twarzy, czy też głowy, na życie w tym mieście. Na co zdadzą się tutaj pańskie wybrzuszenia w czaszce, świadczące o idealizmie, o zmyśle porównania, o poczuciu własnej wartości, o sumienności? Jeżeli jednak podoba się panu Bigben Close, proszę tu zostać; to pańska sprawa, nie moja.
– Być może nie mam wyboru.
– Cóż, wcale o to nie dbam – wszystko mi jedno, co pan uczyni, dokąd się uda; ale oto i ochłonąłem – pragnę znów zatańczyć; widzę, że w rogu kanapy, obok swej mamy, siedzi przepiękna dziewczyna; proszę się przekonać, czy nie uda mi się w okamgnieniu poprosić jej do tańca! A oto i Waddy – Sam Waddy – przymila się do niej; czy nie wejdę mu w paradę?
I tak oto pan Hunsden się oddalił. Obserwowałem go przez otwarte składane drzwi; zdystansował Waddy’ego, wystarał się o dłoń pięknej dziewczyny i oddalił się z nią, tryumfując. Była wysoką, dobrze zbudowaną, kształtną, olśniewająco ubraną młodą kobietą, kimś w rodzaju pani E. Crimsworth; Hunsden żywiołowo przewirował z nią walca; trwał u jej boku do końca wieczoru i wyczytałem z jej ożywionej, zadowolonej twarzy, że udaje mu się zachowywać zupełnie przyjemnie. Mama (tęga postać w turbanie, nazwiskiem pani Lupton) również wyglądała na bardzo zadowoloną; jej wewnętrzne oko pieściły zapewne prorocze wizje. Hunsdenowie byli starym rodem; i chociaż Yorke (tak bowiem miał na imię mój niedawny rozmówca) z pogardą wyrażał się o dobrym pochodzeniu, w skrytości serca doskonale znał i w pełni sobie cenił znaczenie, jakim dzięki przynależności do owego starego, choć może niezbyt wysokiego rodowodu, cieszył się w takim miejscu, jak rozkwitłe w krótkim czasie miasto X, gdzie, jak przysłowiowo mawiano, mniej niż jeden na tysiąc mieszkańców znał własnego dziadka. Co więcej, Hunsdenowie, niegdyś bogaci, byli nadal niezależni i wieść niosła, że dzięki powodzeniom w interesach Yorke był na dobrej drodze do przywrócenia pierwotnej świetności częściowo zniszczonemu majątkowi. Pani Lupton rozważyła te okoliczności i gdy przypatrywała się dziedzicowi Hunsden Wood, który pieczołowicie zabiegał o względy jej kochanej Sary Marthy, na jej szerokiej twarzy pojawił się uśmiech zadowolenia. Moje obserwacje natomiast nie były tak podszyte troską, co prawdopodobnie zwiększało ich trafność, i wkrótce spostrzegłem, że wątłe doprawdy były podstawy dla matczynego samozadowolenia; zdawało mi się, iż dżentelmen ów o wiele bardziej sam pragnął oczarować, aniżeli poddawał się wrażeniu wywieranemu przez innych. Było w panu Hunsdenie coś nienazwanego, co, gdym go obserwował (nie miałem nic lepszego do roboty), przywodziło niekiedy na myśl cudzoziemca. Sylwetka jego i rysy twarzy wskazywały na angielską krew, chociaż i tam można było czasem dostrzec domieszkę pewnych cech galijskich; nie było w nim jednak angielskiej nieśmiałości: gdzieś w jakiś sposób przyswoił sobie sztukę całkowitego odprężenia i nie pozwalał, by wyspiarska bojaźliwość odgradzała go od wygody czy przyjemności. Nie udawał wyrafinowania, nie można go jednak było nazwać ordynarnym; nie był osobliwy – nie był dziwaczny – mimo to nie przypominał żadnej ze znanych mi dotychczas osób; ogólne jego obejście zdradzało poczucie skończonego, najwyższego samozadowolenia; a jednak od czasu do czasu niczym zaćmienie przemykał przez jego oblicze nieopisany cień, który zdawał się być oznaką nagłego i silnego wewnętrznego zwątpienia w siebie, w swe słowa i czyny – wyraźnego niezadowolenia z życia czy pozycji społecznej, z widoków na przyszłość, czy też ze sprawności umysłu – nie wiem, którym z powyższych; równie dobrze mógł to być po prostu chimeryczny kaprys.
Żaden mężczyzna nie lubi przyznawać, iż popełnił błąd w wyborze zawodu, i każdy godzien miana mężczyzny będzie wiosłował pod wiatr i wbrew falom, zanim pozwoli sobie na okrzyk „Zostałem pokonany!”, poddawszy się biernie prądowi, który wyniesie go z powrotem na brzeg. Posada irytowała mnie od pierwszego tygodnia pobytu w mieście X. Samo zajęcie – przepisywanie i tłumaczenie listów handlowych – było dość jałowe i nudne, gdyby jednak chodziło o tę jedynie niedogodność, dawno już nauczyłbym się ją znosić; nie jestem z natury niecierpliwy, a pod wpływem dwojakiego pragnienia: aby zarobić na utrzymanie oraz uzasadnić przed sobą i innymi sens powziętego postanowienia, by zostać kupcem, znosiłbym w milczeniu to, iż najlepsze z mych zdolności rdzewieją skrępowane; nawet w głębi duszy nie szemrałbym, że tęsknię do wolności; tłumiłbym każde westchnienie, jakie me serce wydać by pragnęło, aby oznajmić, że cierpi w zamknięciu, dymie, jednostajności i bezradosnym zgiełku Bigben Close, tłumiłbym także jego silne pragnienie wolności i świeższej scenerii; ustawiłbym w swej małej sypialni w kwaterach pani King obraz przedstawiający powinność oraz talizman wytrwałości, i byłyby to moje domowe bogi, od których ma ukochana, wielbiona skrycie wyobraźnia ni łagodnością, ni siłą nie zdołałaby nigdy mnie oderwać. To jednak nie wszystko; antypatia, która rozkwitła pomiędzy mną a mym pracodawcą z dnia na dzień zakorzeniała się coraz głębiej i spowijała mnie coraz gęstszym cieniem, odcinając dostęp do wszelkich promyków słoneczności życia; zacząłem się czuć niczym roślina, która wzrasta w wilgotnych mrokach pokrytych szlamem ścian studni.
Antypatia to jedyne słowo, jakim można określić uczucie, którym darzył mnie Edward Crimsworth – było to uczucie w dużej mierze mimowolne, a wzniecał je każdy, najbardziej nawet błahy ruch mój, spojrzenie, czy też słowo. Irytował go mój południowy akcent; irytował go przejawiający się w mowie poziom mego wykształcenia; ma punktualność, pracowitość oraz skrupulatność utrwalały niechęć i okraszały ją wyrazistą przyprawą o cierpkim posmaku zawiści; obawiał się, że i ja z powodzeniem mógłbym pewnego dnia zostać kupcem. Gdybym mu w czymkolwiek ustępował, nie nienawidziłby mnie tak doszczętnie, tymczasem wiedziałem to, co i on wiedział, a co gorsza, podejrzewał, że nałożyłem pieczęć milczenia na bogactwa umysłu, w których on nie miał udziału. Gdyby choć raz udało mu się postawić mnie w ośmieszającym, czy też upokarzającym położeniu, wybaczyłby mi wiele, lecz strzegły mnie trzy dary: przezorność, takt i spostrzegawczość; i mimo że zjadliwość Edwarda grasowała, węszyła, to nie zdołała nigdy oszukać rysich oczu moich przyrodzonych wartowników. Dzień w dzień złośliwość jego obserwowała mój takt, żywiąc nadzieję, że ten zaśnie, gotowa, by zakraść się niczym wąż w godzinę jego snu; lecz takt, jeśli prawdziwy, nie zasypia nigdy.
Otrzymałem wynagrodzenie za pierwszy kwartał i wracałem teraz do mieszkania, a moje serce i duszę opanowała przyjemna świadomość, że pracodawca, który mi zapłacił, skąpił każdego pensa z tego marnego, ciężko zarobionego wynagrodzenia (dawno już przestałem uważać pana Crimswortha za brata – był bezwzględnym, wyzyskującym chlebodawcą; pragnął być nieugiętym tyranem: to wszystko). Niezróżnicowane, acz silne myśli zaprzątały mój umysł; przemawiały we mnie dwa głosy; raz po raz wypowiadały te same, monotonne zdania. Jeden oznajmiał: „Williamie, twe życie jest nie do zniesienia”. Drugi: „Co możesz uczynić, aby to zmienić?”. Kroczyłem szybko, była to bowiem zimna, mroźna noc styczniowa; zbliżywszy się do mieszkania, przeszedłem od rozmyślań nad ogółem spraw do szczegółowych domysłów, zastanawiałem się mianowicie, czy ogień na kominku już wygasł; spojrzawszy w okno mego salonu, nie dostrzegłem wesołej czerwonej poświaty.
– Niechlujny służący jak zwykle nie dopilnował ognia – rzekłem. – Jeżeli wejdę do środka, zobaczę tylko bladą kupkę popiołów; jest taka piękna, gwiaździsta noc – przespaceruję się jeszcze odrobinę dalej.
Noc istotnie była piękna, ulice zaś suche i, jak na to miasto, nawet czyste; przy wieży kościoła parafialnego dostrzec można było wygięty sierp księżyca, a setki gwiazd jaśniały żywym blaskiem na całym nieboskłonie.
Nieświadomie skierowałem się w stronę wsi; dostałem się na Grove Street i właśnie począłem odczuwać przyjemność, jaką sprawiały oczom niewyraźne zarysy drzew wokół domu na końcu ulicy, kiedy jakaś osoba, wychylając się przez żelazną bramę jednego z niewielkich ogródków znajdujących się od frontu schludnych domów mieszkalnych, odezwała się do mnie, gdym mijał ją śpiesznym krokiem.
– Skądże u licha ten pośpiech? Zapewne w taki właśnie sposób Lot opuszczał Sodomę, gdy spodziewał się ognia, który miał się na nią wylać z płonących mosiężnych chmur.
Stanąłem jak wryty i spojrzałem w stronę mówiącego. Poczułem woń i dostrzegłem czerwoną iskrę cygara; zauważyłem także niewyraźny zarys sylwetki męskiej, pochylonej ku mnie nad furtką.
– Widzi pan, rozmyślam sobie pośród pól o zmierzchu – mówił dalej cień. – Bóg jeden wie, jakie to niewdzięczne zajęcie! Tym bardziej że zamiast Rebeki na wielbłądzie, z bransoletami na ramionach i kolczykiem w nosie, los zsyła mi zaledwie fabrycznego kancelistę w opakowaniu z szarego tweedu. – Głos był mi znany; druga wypowiedź pozwoliła mi rozpoznać tożsamość mówiącego.
– Pan Hunsden! Dobry wieczór.
– Istotnie, dobry wieczór, a owszem! A jednak minąłby mnie pan bez słowa rozpoznania, gdyby grzeczność nie nakazała mi przemówić jako pierwszemu.
– Nie rozpoznałem pana.
– Słynna wymówka! Powinien był mnie pan rozpoznać; ja pana rozpoznałem, mimo że pruł pan do przodu niczym parowóz. Czyżby ścigała pana policja?
– Nie byłoby im warto; zbyt mało znaczę, bym mógł ich zanęcić.
– Niestety, o biedny pasterzu! Żałość i niedola! Cóż za powód do żalu, jakże zapewne jest pan tym przybity, sądząc po pańskim głosie! Skoro jednak nie ucieka pan przed policją, przed kimże innym pan ucieka? Przed diabłem?
– Przeciwnie, wyszedłem mu na spotkanie.
– To dobrze – szczęściarz z pana: jest wtorkowy wieczór; do Dinneford powracają dziesiątki kupieckich dwukółek i wozów; diabeł zaś, czy też jego pomocnicy, mają w nich zwyczajowo swoje miejsca; jeżeli zatem wstąpi pan i posiedzi pół godzinki w moim kawalerskim saloniku, być może uda się panu bez wielkiego trudu złapać go, gdy będzie tędy przejeżdżał. Sądzę jednak, iż lepiej byłoby zostawić go dziś wieczór w spokoju, tylu wszakże będzie miał interesantów, których trzeba obsłużyć; wtorek to dla niego dzień pełny zajęcia w X oraz w Dinneford; tak czy inaczej, proszę wejść.
Rzekłszy to, otworzył furtkę.
– Czy pan naprawdę życzy sobie, żebym wszedł? – zapytałem.
– Jeśli ma pan ochotę – jestem sam; przyjemnie by mi było spędzić godzinę lub dwie w pańskim towarzystwie, lecz jeśli nie zechce pan wyświadczyć mi tej uprzejmości, nie będę nalegał. Nie znoszę zanudzać kogokolwiek.