Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Villette” to ostatnia powieść Charlotte Brontë, która w opinii krytyków przyćmiła nawet „Dziwne losy Jane Eyre”. Jej bohaterka, Lucy Snowe, wyjeżdża z Anglii, uciekając przed bolesnymi wspomnieniami, i zatrudnia się jako nauczycielka we francuskiej szkole z internatem w miejscowości Villette. Tam niezamierzenie zostaje świadkiem burzliwego romansu między doktorem Johnem, przystojnym, młodym Anglikiem, którego sama darzy skrywanym uczuciem, a piękną kokietką Ginervą Fanshawe. Ginerva ostatecznie porzuca doktora, stawiając wyżej zamiłowanie do luksusu. Lucy konfrontuje się z własną tęsknotą i cierpieniem. Historia Lucy Snowe jest jednym z najbardziej wnikliwych studiów nad świadomością kobiety w literaturze angielskiej.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 909
BRETTON
Moja chrzestna matka mieszkała w ładnym domu wiekowego schludnego miasta Bretton. Rodzina jej męża osiadła tutaj od wielu pokoleń, nosząc nawet nazwisko jednobrzmiące z nazwą kolebki jej rodu: Brettonowie z Bretton. Czy stało się to jedynie dzięki osobliwemu zbiegowi okoliczności, czy też jakiś daleki przodek był osobistością odpowiednio wybitną i dostatecznie doniosłego znaczenia, aby przekazać swoje nazwisko zamieszkiwanej przez niego okolicy – nic mi o tym nie wiadomo.
Kiedy byłam małą dziewczynką, jeździłam do Bretton mniej więcej dwa razy do roku, zawsze bardzo rada tym odwiedzinom. Dom i jego mieszkańcy szczególnie przypadli mi do gustu. Obszerne, ciche pokoje, starannie dobrane umeblowanie, wielkie, jasne okna, balkon zewnętrzny, wychodzący na piękną, starą ulicę, na której zdawał się stale panować odświętny niedzielnie nastrój – taka cicha i spokojna była jej atmosfera, takie czyste chodniki i jezdnia. Wszystko to podobało mi się niezmiernie. W domu, zajmowanym wyłącznie przez ludzi dorosłych, przedmiotem ogólnego zainteresowania bywa zazwyczaj jedyne znajdujące się wśród nich dziecko. I mną również wielce interesowała się – w sposób zrównoważony – pani Bretton, owdowiała, zanim jeszcze ją poznałam, i mająca tylko jedynego syna. Jej mąż, lekarz, umarł, kiedy była jeszcze młodą i przystojną kobietą.
Nie pamiętam jej młodą, była jednak w czasie, kiedy ją poznałam, wciąż jeszcze przystojna, wysoka, dobrze zbudowana. Mimo że miała ciemną cerę jak na Angielkę, jej smagłe policzki zawsze jaśniały rumieńcem zdrowia, tryskającego również z jej pięknych, pogodnie patrzących w świat, czarnych oczu. Uważano powszechnie za godny pożałowania fakt, że nie przekazała cery synowi, którego oczy były niebieskie – jakkolwiek już nawet w chłopięcym wieku nader przenikliwe – a także koloru jego długich włosów, których barwy nie odważali się przyjaciele określać ściślej, nazywając je złotymi, ilekroć padał na nie blask słońca. Odziedziczył natomiast po matce rysy twarzy, jak również jej białe zęby, wzrost (a raczej zapowiedź wzrostu, nie był jeszcze bowiem rozwinięty w pełni), a nade wszystko, co znacznie lepsze, nieskazitelne zdrowie oraz usposobienie równe i pogodne, warte więcej, aniżeli posiadanie największej fortuny.
Na jesieni roku… bawiłam w Bretton, dokąd zabrała mnie moja matka chrzestna, przyjechawszy po mnie do krewnych, u których stale mieszkałam w owym czasie. Przypuszczam, że wówczas już musiała przewidywać przyszły bieg wypadków, których ja osobiście nie podejrzewałam nawet, jakkolwiek nieokreślone, mętne ich przeczuwanie wystarczało do omroczenia cieniem smutku mojego ówczesnego życia: zadowolona też byłam z tej zmiany środowiska i otaczających mnie osób.
Czas upływał dla mnie zawsze mile przy boku matki chrzestnej, nie z zawrotną szybkością wprawdzie, ale łagodnie niby wezbrana rzeka, przepływająca przez równinę. Moje odwiedziny u niej podobne były do pobytu Christiana i Hopeful nad pewnym miłym strumykiem, obsadzonym po obu brzegach zielonymi drzewami i łąkami, pięknie pstrzącymi się przez cały rok liliami i innym kwieciem. Nie było tu uroku urozmaicenia ani podniety nieprzewidzianych wydarzeń; tak jednak lubiłam spokój i tak mało żądna byłam podniet, że kiedy przyszły wreszcie, odczułam je raczej jako niepożądane zakłócenie spokoju, żałując, że nie pozostały z dala ode mnie.
Pewnego dnia nadszedł list, którego treść była dla pani Bretton niespodzianką, a zarazem niemile ją zaskoczyła. Myślałam w pierwszej chwili, że to wiadomość od moich krewnych, donoszących o Bóg wie jakiej katastrofie; nie było jednak w liście żadnej wzmianki o mnie. Chmura zdawała się rozpraszać.
Nazajutrz, kiedy po powrocie z długiej przechadzki weszłam do zajmowanej przeze mnie sypialni, zastałam w niej niespodziewaną zmianę. Oprócz mojego francuskiego łóżka, któremu charakter mile ocienionego ustronia nadawały osłaniające je kotary, stało w rogu udrapowane na biało łóżeczko, a oprócz mojej komody – mała komódka z różanego drewna.
Wpatrzyłam się zdumiona.
– Co oznaczają te sprzęty? – zapytałam.
Odpowiedź była wyraźna i jasna:
– Przybywa nowy gość. Pani Bretton oczekuje jeszcze kogoś.
Przy obiedzie, na który zeszłam niebawem, wyjaśniło się wszystko. Otrzymam niedługo towarzyszkę, małą dziewczynkę, córeczkę przyjaciela i dalekiego krewnego nieboszczyka doktora Brettona. Dziewczynka ta – wyjaśniono mi – straciła niedawno matkę, jakkolwiek – dodała pani Bretton – strata nie była tak wielka, jak mogłoby zrazu się zdawać. Pani Home (tak brzmiało nazwisko rodziców spodziewanego małego gościa) była kobietą bardzo przystojną, ale płochą, zaniedbującą swoje dziecko i sprawiającą mężowi wiele rozczarowań i zawodów. Związek ich okazał się tak bardzo daleki od małżeńskiej harmonii, że doszło wreszcie do separacji, za zgodą obopólną, bez przeprowadzania tej sprawy przez sądy. Rychło po tym pani Home, przemęczywszy się zbytnio na balu, zaziębiła się, zapadła na gorączkową chorobę i wkrótce umarła. Mąż jej, człowiek wielce uczuciowy i wrażliwy z natury, wstrząśnięty nagłym zakomunikowaniem mu tej wiadomości, wmówił sobie – i niepodobna było przekonać go, aby mogło być inaczej – że jego nadmierna surowość względem żony, brak cierpliwości i wyrozumiałości dla niej przyczyniły się do przyśpieszenia tragicznego końca. Tak bardzo trapił się tą myślą, że oddziałało to w końcu ujemnie na jego psychikę. Lekarze zalecili mu odbycie dłuższej podróży, licząc na skuteczny wpływ zupełnej zmiany warunków i otoczenia. Pani Bretton zaofiarowała się zaopiekować na ten czas jego małą córeczką.
– Mam nadzieję – rzekła moja chrzestna – że dziecko nie wda się w matkę i nie będzie taką płochą, trzpiotowatą, o ptasim móżdżku zalotnicą, z jaką prawdziwie rozsądnemu człowiekowi nie wpadłoby na myśl się żenić. Pan Home może być, co prawda, uważany za człowieka rozsądnego – po swojemu – jakkolwiek niezbyt praktycznego. Rozmiłowany w nauce, spędza pół życia w laboratorium na robieniu doświadczeń – czego jego motylkowata żona nie była nigdy w stanie zrozumieć ani znieść. Muszę przyznać – dodała szczerze moja chrzestna matka – że i mnie samej nie bardzo podobałoby się to.
Na zadane jej przeze mnie w tej sprawie pytanie wyjaśniła mi w dalszym ciągu, że, jak utrzymywał nieboszczyk mąż, pan Home odziedziczył naukowe upodobania po wuju z linii macierzystej, znanym francuskim uczonym. Albowiem pan Home był pochodzenia mieszanego: francuskiego i szkockiego, i miał zamieszkałych we Francji krewnych, z których niejedni pisali swoje nazwisko z poprzedzającym je arystokratycznym „de” i uważali swój ród za szlachecki.
Tego samego wieczora został wysłany służący na spotkanie kolasy pocztowej, którą miał przybyć nasz mały gość. Pani Bretton i ja siedziałyśmy w salonie w oczekiwaniu na przyjazd dziecka, same, ze względu na nieobecność Johna Grahama, który pojechał w odwiedziny do jednego ze swoich kolegów szkolnych, mieszkającego na wsi. Moja matka chrzestna skracała sobie czas oczekiwania czytaniem gazety wieczornej, a ja szyłam. Noc była burzliwa i słotna, deszcz siekł o szyby, wiatr dął nieustannie, zawodząc żałośnie.
– Biedne dziecko! – wzdychała pani Bretton od czasu do czasu. – Jaka okropna pogoda do podróżowania! Chciałabym, aby znalazła się już tutaj bezpiecznie.
Na krótko przed dziesiątą jęknął dzwonek przy drzwiach wejściowych, oznajmiając powrót Warrena (tak nazywał się wysłany po małą służący). Gdy tylko zdążono otworzyć drzwi na dole, zbiegłam do holu, gdzie stał już kufer oraz kilka tekturowych pudeł, przy nich młoda piastunka, u podnóża schodów zaś Warren, niosący na rękach i tulący do siebie jakiś poowijany w szale tłumoczek.
– Czy to jest przywiezione dziecko? – zapytałam.
– Tak, proszę panienki.
Chciałam odwinąć szale, aby zobaczyć twarz małej, jednak pośpiesznie odwróciła się i ukryła na ramieniu Warrena.
– Proszę mnie spuścić na podłogę – szepnęło dziecko cichutkim głosikiem w chwili, kiedy Warren otwierał drzwi salonu – i zdjąć ze mnie ten szal – dodało, usiłując jednocześnie wyciągnąć maleńką rączką szpilkę przytrzymującą szal, aby z rodzajem kapryśnego pośpiechu zrzucić z siebie niezdarne opatulenie. Istotka, która wyłoniła się spod niego, zrobiła umiejętną próbę złożenia szala, okazał się on jednak zbyt ciężki i wielki, aby mogła mu sprostać siła drobniutkich rączek i ramion.
– Proszę to dać Harriet – rozkazała maleńka – już ona złoży go jak trzeba.
Po wydaniu tego rozporządzenia zwróciła się ku pani Bretton, w której twarzy utkwiła badawcze spojrzenie.
– Chodź, kochanie – zachęciła pani Bretton. – Muszę zobaczyć, czy nie przemokłaś i nie przeziębłaś. Chodź, ogrzejesz się przy kominku.
Dziecko pośpieszyło na to wezwanie. Uwolniona z opatulenia figurka okazała się niepomiernie drobna, zarazem zgrabniutka, lekka jak piórko, przedziwnie kształtna i pociągająca. Siedząc na kolanach mojej matki chrzestnej, sprawiała wrażenie lalki raczej niż dziecka. Podobieństwo do lalki potęgowała w moich oczach jej szyjka, cieniuchna i delikatna jak utoczona z wosku, a także główka, okryta gąszczem jedwabistych loków.
Pani Bretton, rozcierając rączki, nóżki i ramiona małej, przemawiała do niej krótkimi, pieszczotliwymi zdaniami. Dziecko zrazu odpowiadało na nie wpatrywaniem się w starszą kobietę z wnikliwą ciekawością, rychło jednak opromienił jej twarzyczkę uśmiech pełen ujmującego wdzięku. Pani Bretton nie należała na ogół do osób nazbyt łatwo i hojnie darzących pieszczotami; nawet w stosunku do wielbionego przez nią jedynego syna rzadko dawała powodować się sentymentem, często wręcz przeciwnie nawet, była, czy udawała, oschła. Kiedy jednak ta drobna dziecina się uśmiechnęła, pocałowała ją i zapytała:
– Jak cię zwą, ptaszyno?
– Panienką.
– A jak jeszcze, prócz panienki?
– Polly – nazywa ją ojczulek.
– A czy Polly chętnie zamieszka u mnie?
– Nie na zawsze; tylko dopóki nie powróci ojczulek. Odjechał – dodała, potrząsając wymownie główką.
– Ojczulek powróci do swojej Polly albo przyśle po nią.
– Na pewno powróci, proszę pani? Czy pani wie o tym?
– Myślę, że tak.
– A Harriet myśli, że nie; przynajmniej, że nie tak prędko. Jest chory.
Oczy jej zaszkliły się łzami. Wysunęła rączkę z ręki pani Bretton i spróbowała zsunąć się z jej kolan, napotkawszy wszakże na opór, rzekła:
– Chciałabym zejść już, proszę pani. Mogę siedzieć na stołeczku.
Pani Bretton pozwoliła jej się ześlizgnąć, a wówczas mała wzięła stołeczek i przeniosła go do kącika pogrążonego w najgłębszym cieniu, i tutaj usiadła pośpiesznie. Pani Bretton, jakkolwiek natura władcza, a w rzeczach poważnych nieubłaganie stanowcza nawet, bywała często bierna i ustępliwa w drobiazgach: nie sprzeciwiała się też dziecku, pozostawiając małej wolną wolę.
– Nie zwracaj na nią uwagi na razie – ostrzegła mnie.
Ja jednak zwróciłam na małą uwagę, a raczej nie odwracałam ani na chwilę uwagi od niej, obserwując ją – kiedy opierała drobny łokietek na drobniuchnym kolanku, a główkę na rączce. Dostrzegłam, że wyjęła z kieszonki lalczynej spódniczki czworokątną, cieniuchną szmateczkę batystu, która miała służyć jej za chustkę do nosa. Po chwili do wyjątkowo wrażliwych moich uszu doleciał cichutki odgłos łkania. Inne dzieci zwykły, kiedy je coś boli czy smuci, płakać głośno, hałaśliwie, nie wstydząc się ani powstrzymując łez. Ta maleńka istotka natomiast łkała prawie niedosłyszalnie, od czasu do czasu tylko zdradzając swoje wzruszenie leciutkim pociąganiem noskiem. Pani Bretton nie słyszała tego, na szczęście. Niebawem głosik, dochodzący z ciemnego kąta, zapytał:
– Czy można zadzwonić na Harriet?
Zadzwoniłam. Wezwana piastunka przyszła niebawem.
– Trzeba mnie położyć do łóżka – rozkazała jej malutka pani. – Musisz zapytać, gdzie będę spała.
Harriet wyjaśniła, że zdążyła już się tego dowiedzieć.
– Zapytaj, czy wolno ci będzie spać ze mną – powtórzyła mała.
– Nie, panienko – odparła Harriet. – Ma panieneczka spać w jednym pokoju z tą panią. – Wskazała głową na mnie.
„Panieneczka” nie wyszła z ciemnego kąta, zauważyłam jednak, że jej oczy mnie szukają. Po paru chwilach niemego badania wyłoniła się ze swojego kącika.
– Życzę pani dobrej nocy – rzekła, zwracając się do pani Bretton, mnie wszelako ominęła w milczeniu.
– Dobranoc ci, Polly – powiedziałam.
– Nie ma potrzeby mówić mi dobranoc; mamy przecież spać w tym samym pokoju – odparła, po czym zniknęła za drzwiami salonu. Usłyszałyśmy jeszcze tylko propozycję Harriet zaniesienia jej na górę.
– Nie ma potrzeby – brzmiała powtórnie ta sama odpowiedź. – Nie ma potrzeby! Nie ma potrzeby! – wołała, wspinając się mozolnie po schodach, o czym świadczył odgłos wleczenia za sobą wyraźnie znużonych drobnych stópek.
Kiedy w godzinę później przyszłam do sypialni, żeby położyć się spać, zastałam małą wciąż jeszcze czuwającą. Ułożyła poduszki w taki sposób, aby mogły podtrzymać ją w pozycji siedzącej: obie rączki spoczywały na kołdrze, splecione gestem osobliwie niedziecięcej cichej rezygnacji. Przez jakiś czas nie odzywałam się do niej, przed samym wszakże zgaszeniem świecy poradziłam, aby położyła się wygodniej.
– I to przyjdzie – brzmiała odpowiedź.
– Ale zaziębisz się w ten sposób, mała panienko.
Wzięła z krzesła stojącego przy łóżeczku drobną sztukę ubrania i narzuciła sobie na ramionka. Pozwoliłam jej robić, co chciała. Wsłuchując się przez chwilę poprzez ciemności, zdałam sobie sprawę, że maleńka wciąż jeszcze płacze, usiłuje jednak czynić to możliwie najciszej i najpowściągliwiej.
Obudziwszy się o świcie, usłyszałam kapanie wody, ściekającej jak gdyby cienką strużką. Spojrzałam w stronę, skąd dochodził ten odgłos, i ujrzałam małą Polly, która wstała już i wdrapawszy się na krzesło przy umywalni, z wysiłkiem przechylała dzbanek (którego nie była w stanie udźwignąć i podnieść), aby przelać jego zawartość do miski. Ciekawy był jej widok myjącej się i ubierającej. Drobna figurka uwijała się przy tych czynnościach tak żywo, a zarazem tak bezszelestnie! Widoczne było, że nie przywykła obywać się przy ubieraniu bez cudzej pomocy: guziki, haftki, wstążeczki, tasiemki i dziurki nastręczały jej wiele trudności, które usiłowała pokonywać ze wzruszającą wytrwałością. Złożyła porządnie koszulkę nocną, wygładziła jak tylko umiała najlepiej fałdy posłania, po czym, cofnąwszy się do kącika, w którym ukrywały ją zwoje drapujących łóżeczko białych muślinowych firanek, zachowywała się cichutko. Uniosłam się na łóżku i wyciągnęłam głowę, aby zobaczyć, co robi. Klęczała, oparłszy czoło na dłoniach. Widoczne było, że odmawia pacierze.
Piastunka zastukała do drzwi. Mała się zerwała.
– Jestem ubrana, Harriet – rzekła. – Sama się ubrałam, na pewno jednak nie jestem pozapinana porządnie. Popraw na mnie wszystko.
– Dlaczego panieneczka ubrała się sama?
– Cicho, Harriet! Nie mów tak głośno, żeby nie obudzić tej dziewczyny (oczywiste było, że mówi o mnie, przypuszczając, że śpię, ponownie bowiem położyłam się i zamknęłam oczy). Ubrałam się umyślnie sama, żeby umieć, gdy odjedziesz ode mnie.
– Czy panienka chce, żebym odjechała?
– Kiedy byłaś zła, nieraz chciałam, żebyś odeszła od nas, ale teraz nie. Zawiąż mi porządnie szarfę w pasie i przygładź mi włosy jak się należy, proszę cię.
– Szarfa panieneczki leży jak ulana. Jaka z panieneczki porządnicka.
– Nie, nie, trzeba zawiązać ją jeszcze raz. Proszę cię, zrób to.
– Dobrze już, dobrze. Ale gdy pojadę, musi panieneczka prosić tę młodą panią, żeby dopomogła przy ubieraniu.
– Za nic w świecie.
– Dlaczego? Jest bardzo miła. Spodziewam się, że panieneczka będzie grzeczna dla niej i nie będzie zadzierała na nią nosa po swojemu.
– Nie chcę, żeby mnie ubierała! Nie chcę, słyszysz? Za żadne skarby!
– Śmieszne z panieneczki stworzenie.
– Nie robisz mi równego przedziału, Harriet. Będzie znów pokręcony.
– Kto by tam kiedy dogodził panience. No, a teraz dobrze?
– Tak sobie. Dokąd mam iść teraz, kiedy jestem ubrana?
– Zaprowadzę panieneczkę do pokoju śniadaniowego.
– Dobrze. Chodźmy.
Skierowały się ku drzwiom. Nagle mała się zatrzymała.
– O, Harriet, dlaczego to nie jest dom ojczulka! Nie znam tych wszystkich ludzi!
– Niech panieneczka będzie grzeczna. Nie kaprysi.
– Jestem grzeczna, ale boli mnie tutaj. – Dotknęła ręką okolicy serca i, pojękując z cicha, wyszła z pokoju.
– Ojczulku! Ojczulku! – zawodziła płaczliwie.
Podniosłam się, aby położyć kres tej scenie, dopóki jeszcze można było zapobiec gwałtownemu wybuchowi.
– Niech panienka powie dzień dobry młodej pani – nakazała Harriet.
Rzuciła pośpieszne „dzień dobry”, po czym wyszła za piastunką z pokoju.
Harriet wyjechała tego samego dnia, udając się do znajomych, mieszkających w sąsiedztwie.
Zszedłszy na dół, zastałam Paulinę (dziecko mówiło o sobie jako o Polly, pełne jej wszakże, niezdrobniane imię brzmiało: Paulina Maria) siedzącą tuż przy stole śniadaniowym obok pani Bretton. Stał przed nią kubek mleka, a mała kromka chleba wypełniała rączkę, która leżała bezczynnie na obrusie. Mała nie jadła.
– Nie mam pojęcia, jak damy sobie radę z tym stworzonkiem – zwróciła się do mnie moja matka chrzestna po śniadaniu i odejściu Polly. – Nic nie bierze do ust, a po jej oczach i po całej twarzy poznać wyraźnie, że nie spała.
Uspokoiłam panią Bretton, wyrażając ufność w upływ czasu i serdeczne obchodzenie się z dzieckiem.
– Gdyby polubiła kogoś w naszym domu, przyzwyczaiłaby się wkrótce, nie wcześniej jednak – odparła pani Bretton.
PAULINA
Upłynęło kilka dni i, jak się zdawało, trudno było liczyć, aby dziecko miało polubić kogoś szczególniej w domu nowej opiekunki. Nie była właściwie niegrzeczna ani kapryśna: niepodobna byłoby nawet nazwać ją nieposłuszną, trudno wszakże znaleźć istotę, która mniej niż ona nadawałaby się do ukojenia, kierowania, a chociażby do przystosowania jej do nowych warunków. Była zgnębiona, tak wyraźnie zgnębiona, że żadna osoba dorosła nie mogłaby równie bezsprzecznie wyrażać smutku układem twarzy i całej postaci. Żadne pożłobione zmarszczkami oblicze dorosłego wygnańca, tęskniącego za Europą i przebywającego na antypodach lądu europejskiego, nie mogłoby zdradzać wyraźniejszych oznak tęsknoty za domem rodzinnym aniżeli twarzyczka tego dziecka. Zdawała się starzeć, szczupleć i marnieć w oczach. Ja osobiście, nieobdarzona udręką nazbyt bujnej i przeczulonej wyobraźni, dziwnego zawsze doznawałam uczucia, ilekroć otworzywszy drzwi, zastawałam małą samą jedną, przykucniętą w kącie i opierającą główkę na drobniuchnej rączce. Pokój, w którym przebywała, wydawał mi się niezamieszkany, ale nawiedzony przez zjawę upiorną.
A kiedy znów, budząc się w noc księżycową, dostrzegałam jej maleńką, białą figurkę, wyraźnie odcinającą się w nocnej koszulce, klęczącą na łóżku i modlącą się żarliwie jak gorąca katoliczka czy metodystka – sprawiała na mnie wrażenie świętej w ekstazie zachwycenia. Nie wiedziałam wówczas, co mam o tym myśleć, czułam jednak, że fantazjuję tak samo niezdrowo i nielogicznie, jak ta, trawiona niedziecięcą tęsknotą, mała dziewczynka.
Rzadko podchwytywało moje ucho pojedyncze słowa jej modlitwy, tak cichuteńko ją szeptała; czasem nawet modlitwa była zupełnie niema, niewypowiadana artykułowanymi dźwiękami. Jeżeli jednak w rzadkich chwilach udawało mi się rozróżnić jakieś słowa, było nimi niezmienne wezwanie: „Ojczulku, drogi mój ojczulku!”.
Zrozumiałam, że mam przed sobą osobę zdradzającą skłonności maniakalne, które uważałam zawsze za największą klęskę, jaką może być dotknięta natura ludzka, bez różnicy mężczyzn czy kobiet nimi obciążonych.
Trudno przewidzieć, do czego mogłoby w końcu doprowadzić małą jej samoudręczanie, gdyby trwało w dalszym ciągu, nieudaremnione przez nikogo. Na szczęście wszakże nastrój dziecka uległ nagłemu, niespodziewanemu zwrotowi.
Pewnego dnia pani Bretton, chcąc wydostać małą z kąta, w którym stale zaszywała się, i zająć czymś umysł, posadziła ją na ławeczce pod oknem i poleciła policzyć, ile pań i panów przejdzie ulicą w ciągu określonego czasu. Ale dziecko siedziało tępo, obojętnie, nie patrząc prawie, a już na pewno nie licząc, kiedy nagle – nie spuszczałam z niej przez cały czas oczu – dostrzegłam na jej twarzy błyskawiczną zmianę. Takie niebezpiecznie przewrażliwione (jak to się zwie) natury nastręczają wiele ciekawych spostrzeżeń obserwującym je osobom, szczęśliwie chronionym – dzięki chłodniejszemu temperamentowi – przed podleganiem nierównym nastrojom i czczemu fantazjowaniu. Wpatrzone w jeden punkt oczy dziewczynki rozpaliły się, drobne, stale nachmurzone czółko rozjaśniło się promiennie, wyraz smutku i zgnębienia znikł, jak gdyby zdmuchnięty czarem z twarzyczki, ustępując miejsca nagłemu ożywieniu i podnieceniu.
– Tak! To on! – wyrwało się z jej ust.
I z szybkością ptaka czy wyrzuconej z cięciwy strzały pomknęła do pokoju. W jaki sposób udało jej się otworzyć ciężkie drzwi wejściowe na dole, nie mam pojęcia, chyba że szczęśliwym dla niej trafem były uchylone. A może zetknęła się z Warrenem, który nie mógł oprzeć się jej żądaniu – wyobrażam sobie, jak dalece natarczywemu i gwałtownemu! Faktem jest w każdym razie, że wypatrując z zaciekawieniem przez okno, ujrzałam maleńką figurkę w czarnej sukience i zgrabnym drobno zaplisowanym fartuszku (niepodobna było skłonić Polly do noszenia ochraniających całą sukienkę fartuchów, tak wielki żywiła do nich wstręt) biegnącą pędem przez połowę długości jezdni i w chwili kiedy zamierzałam zwrócić się do pani Bretton, aby ostrzec ją, że mała wybiegła jak oszalała na ulicę i że należałoby natychmiast pośpieszyć po nią, ujrzałam dziecko pochwycone przez kogoś i ukryte na czyjejś piersi zarówno przed moim okiem, jak przed zdumionymi spojrzeniami przechodniów. Porwania tego dokonał jakiś pan, który teraz, osłoniwszy maleńką swoim płaszczem, skierował się wraz z nią ku domowi, skąd wybiegła.
Przypuszczałam, że odda dziecko służącemu, a sam odejdzie, wbrew mojemu przewidywaniu jednak wszedł i on także i po zatrzymaniu się przez chwilę na dole, towarzyszył małej na górne piętro.
Sposób przyjęcia go przez panią Bretton ujawnił mi od razu, że osoba jego była jej dobrze znana. Powitała go serdecznie, wydając się jednak spłoszona, zdziwiona i nieco niemile zaskoczona. Niemy wyrzut, jaki przybyły wyczytał znać w jej spojrzeniu, skłonił go do wyjaśnienia:
– Nie byłem w stanie oprzeć się, droga pani; nie mogłem opuścić kraju, nie przekonawszy się osobiście, czy moja maleńka przyzwyczaiła się do nowego otoczenia.
– Pańskie przybycie znów ją od niego odzwyczai.
– Mam nadzieję, że nie. I cóż, jak się ma i co porabia najsłodsza kruszynka ojczusiowa?
Z zapytaniem tym zwrócił się do Pauliny, siadając na krześle i stawiając ją na posadzce przed sobą.
– Jak się ma i co porabia kruszynka ojczusiowa? – powtórzyła pytanie, przytulona do kolan ojca i wpatrzona w zachwyceniu w jego twarz.
Była to cicha i poza tymi kilkoma słowami niema scena, tak głęboka wszakże, wzruszająca dzięki modlitewnemu nieledwie skupieniu, w jakim się odbyła, że tym bardziej gnębiące sprawiała na mnie wrażenie. Przy wszelkich niepowściąganych siłą woli, nieopanowanych wybuchach sprawia widzowi ulgę poczucie pewnej ich śmieszności i stąd wzgardy dla nich; za najbardziej przytłaczającą natomiast uważałam zawsze tego rodzaju wrażliwość, która gnębi siłą własnej potęgi – olbrzym niewolnik uginający się pod panowaniem trzeźwego rozsądku.
Pan Home był mężczyzną o surowych – może nawet powiedzieć należałoby – twardych rysach; czoło miał pobrużdżone, kości policzkowe wystające. Była to twarz typowo szkocka, w oczach jego wszakże malowała się niezwykła u Szkotów głębia uczucia, w tej chwili ujawnionego wyraźnie w podnieceniu, jakiego niezdolny był pokonać. Jego północny akcent harmonizował z całą fizjonomią. Wyglądem sprawiał zarazem wrażenie człowieka dumnego i prostolinijnego.
Położył dłoń na podniesionej ku niemu główce dziecka, które szepnęło:
– Pocałuj swoją Polly, ojczulku!
Pocałował ją. Pragnęłam usłyszeć z ust dziecka jakiś okrzyk spazmatyczny, który przyniósłby mi ulgę i przywróciłby spokój. Mała zachowywała się wszakże zadziwiająco cicho: jak gdyby spełniło się wszystko, czego pragnęła, i dlatego była upojona szczęściem i radością.
Nie przypominając rodzica ani rysami, ani wyrazem twarzy, była przecież nieodrodną jego córką: usposobienie jej kształtowało się pod jego wpływem, umysł zapełniony był treścią jego umysłu, niczym filiżanka płynem wlanym do niej z dzbanka.
Pan Home umiał niewątpliwie po męsku panować nad sobą, niezależnie od uczuć, jakie miotały nim w ukryciu.
– Polly – rzekł, wpatrzony w swoją małą córeczkę – zejdź do holu; leży tam na krześle moje palto; przeszukaj jego kieszenie, znajdziesz w jednej z nich chustkę do nosa, którą przyniesiesz mi tutaj.
Usłuchała od razu, poszła i powróciła szybko, czekając posłusznie z chustką w rączce. Wyglądała prawdziwie jak obrazek z tą swoją zgrabną, drobniutką figurką, opartą o kolana Home’a. Widząc jednak, że ojciec nie przestaje rozmawiać, jak gdyby nieświadomy jej powrotu, ujęła jego rękę, otworzyła nieopierające się temu gestowi palce, wsunęła pomiędzy nie chustkę i zamknęła ponownie. Przez chwilę zdawał się w dalszym ciągu nie widzieć małej i nie czuć jej obecności, rychło jednak pochylił się ku niej i posadził na swoich kolanach, a ona przytuliła się do niego, i mimo że żadne z nich ani nie patrzyło na drugie, ani też nie zamieniło słowa w ciągu godziny, byli, jak przypuszczam, oboje zadowoleni w pełni.
Podczas popołudniowej herbaty ruchy i zachowanie małej istotki sprawiały, jak zazwyczaj, prawdziwą rozkosz oczom obecnych. Zaczęła od pokierowania Warrenem, jak ma ustawić krzesła.
– Proszę ustawić krzesło mojego ojczulka tutaj, a moje tuż obok, pomiędzy ojczulkiem a panią Bretton: muszę podać mu herbatę.
Usiadła i wskazała obok siebie miejsce ojcu.
– Usiądź obok mnie, jak gdybyśmy byli u nas w domu.
A potem, kiedy wzięła dla niego filiżankę napełnioną herbatą, którą własnoręcznie osłodziła i do której wlała śmietankę, dodała:
– Zawsze w domu robiłam to dla ciebie; nikt nie umiał ci tak dogodzić jak ja, nawet ty sam, ojczulku, nie umiałeś.
Przez cały czas posiłku uwijała się w dalszym ciągu, usługując ojcu w sposób chwilami zabawnie niedorzeczny. Szczypce do cukru były za wielkie dla jednej rączki, musiała też użyć obu przy posługiwaniu się tym instrumentem. Podźwignięcie srebrnego dzbanuszka do śmietanki, półmiska z kromkami chleba z masłem, a nawet filiżanki i spodeczka było zadaniem przerastającym jej siły i możność; odważnie jednak usiłowała mu sprostać, manewrując każdym z tych przedmiotów po kolei, szczęśliwie też podołała wszystkiemu, nie przelawszy nic ani nie uszkodziwszy. Prawdę mówiąc, uważałam ją za małą kręcicką, ojciec jej wszakże, zaślepiony, jak wszyscy rodzice, zdawał się z wielkim zadowoleniem przyjmować jej usługi, cudownie nawet ukojony krzątaniem dookoła niego.
– To jedyna moja pociecha w życiu – nie mógł powstrzymać się od uczynienia wyznania pani Bretton. Moja matka chrzestna miała taką samą własną „pociechę”, niezrównanie tylko większych rozmiarów, w danym momencie nieobecną w domu, w zupełności też potrafiła zrozumieć i odczuć słabą stronę gościa.
Ta druga „pociecha” ukazała się na widowni jeszcze tego samego wieczora. Wiedziałam, że na ten dzień oznaczony był jego powrót, zdawałam też sobie sprawę, że pani Bretton pozostawała od rana już w transie oczekiwania. Siedzieliśmy wszyscy po herbacie dookoła kominka, kiedy Graham przyłączył się do naszego koła. Należałoby raczej powiedzieć: przerwał je i wprowadził zamieszanie; zjawienie się młodego chłopca wywołało oczywiście nagły rozgwar, wobec tego zaś, że świeżo przybyły pościł przez cały dzień, jak utrzymywał, trzeba było zakrzątnąć się dookoła solidnego posiłku dla niego. On i pan Home przywitali się jako dawni dobrzy znajomi; na małą dziewczynkę Graham nie zwrócił na razie wcale uwagi.
Po ukończeniu posiłku i odpowiedzi na niezliczone pytania matki chłopiec wstał od stołu i usiadł przy kominku. Naprzeciwko niego siedział pan Home i tuż przy nim dziecko. Mówiąc o niej jako o dziecku, używam niewłaściwego, bynajmniej nieokreślającego jej wyrażenia. Pojęcie „dziecko” nasuwa wszystko inne raczej, aniżeli wizje poważnej, skupionej małej osóbki w żałobnej sukience i białym fartuszku, mogącym nadawać się równie dobrze na ubranie lalki większych rozmiarów. Osóbka ta umieszczona była na wysokim krzesełku obok stolika z białą, z politurowanego drewna szkatułką do ręcznych robót i trzymała w rączce kawałek batystu, który pilnie obrębiała, przekłuwając go raz w raz igłą, podobną w jej paluszkach nieledwie do noża kuchennego. Manewrując nią nieporadnie, kłuła się wciąż i pozostawiała na białym batyście szereg maleńkich czerwonych plamek; od czasu do czasu wzdrygała się, ilekroć przekorne narzędzie wymykało się spod jej władzy i wpijało się głębiej niż zazwyczaj w maleńki paluszek. Nie ustawała jednak w pracy, cicha wciąż, pilna, przejęta dokonywanym zadaniem, prawdziwa mała kobietka.
Graham był w owym czasie przystojnym szesnastoletnim wyrostkiem, którego wygląd nie wzbudzał jednak nazbyt wielkiego zaufania do jego solidności. Zaznaczam ten rys nie dlatego, aby chłopiec miał być w istocie szczególnie przewrotny z natury, ale dlatego, że określenie to wydaje mi się odpowiednie do opisania jego urody jasnej, celtyckiej (niesaksońskiej), falujących jasnokasztanowych włosów, smukłej, kształtnej postaci oraz często goszczącego na jego twarzy uśmiechu, niepozbawionego ani pociągającego uroku, ani przebiegłości (nie w ujemnym sensie jednak). Był w owym okresie psutym, samowolnym chłopcem.
Przez dłuższy czas przyglądał się w milczeniu drobnej figurynce, siedzącej naprzeciw niego z poważną skupioną minką, a kiedy chwilowa nieobecność w pokoju pana Home’a przestała zmuszać go do nieśmiałego półuśmiechu – jedynego u niego objawu onieśmielenia – zwrócił się do pani Bretton.
– Mamo – rzekł – widzę w naszym towarzystwie młodą damę, której nie miałem dotychczas zaszczytu być przedstawionym.
– Masz pewno na myśli małą córeczkę pana Home’a – odparła matka.
– Tak, w samej rzeczy, łaskawa pani – skłonił się syn. – Uważam jednak sposób wyrażania się łaskawej pani nazbyt mało ceremonialny; mówiąc o młodej damie, którą mam na myśli, nazwałbym ją panną Home.
– Słuchaj, Grahamie, nie pozwolę ci droczyć się z dzieckiem. Nie wyobrażaj sobie, że zgodzę się, abyś zrobił z niej swoją ofiarę.
– Łaskawa pani – zwrócił się do małej, niestropiony bynajmniej naganą z ust matki – czy mogę mieć zaszczyt przedstawienia się pani, skoro nikt inny nie zdradza chęci wyświadczenia pani ani mnie tej uprzejmości? Powolny sługa łaskawej pani, John Graham Bretton.
Spojrzała na niego, wstającego z krzesła i składającego przed nią głęboki ukłon. Odłożyła rozważnie naparstek, nożyczki i robotę, zeszła ostrożnie z wysokiego krzesła i dygając przed nim nisko z niewypowiedzianą powagą, przywitała go uprzejmym:
– Jak się pan ma?
– Cieszę się pozostawaniem w dobrym zdrowiu, nieco tylko znużony jestem pośpieszną podróżą. Mam nadzieję, łaskawa pani, że i panią także widzę dobrze się mającą.
– Wcale znoś…śnie – brzmiała ambitna odpowiedź małej kobietki, która usiłowała zająć swoje uprzednie wysokie stanowisko; czując jednak, że nie będzie mogła tego dokonać bez pewnego wysiłku i niezgrabnego wspinania się pod górę – a nie mogła przecież narazić w ten sposób na szwank swojej godności – z drugiej zaś strony nie decydując się za nic na świecie na szukanie cudzej pomocy w obecności tego młodego panicza, zrzekła się wysokiego krzesła na korzyść niskiego stołeczka. Ku stołeczkowi temu przysunął Graham swoje krzesło.
– Mam nadzieję, łaskawa pani, że jej obecna rezydencja, dom mojej matki, wydaje się pani odpowiednią siedzibą?
– Nie-nad-zwy-czaj-nie; chciałabym wrócić do domu.
– Zupełnie naturalne i godne pochwały dążenie, łaskawa pani; będę jednak czynił, co tylko będzie w mojej mocy, aby mu się przeciwstawić. Liczę na to, że uda mi się uzyskać dzięki pani odrobinę cennego pierwiastka, zwanego zabawą, której matka moja i tu obecna panna Snowe nie były zdolne mi zapewnić.
– Wyjadę z moim ojczulkiem i nie będę długo pozostawała u matki łaskawego pana.
– Tak, tak, pozostanie pani u nas, ze mną, jestem pewien. Mam kucyka, na którym będzie pani jeździła, i mnóstwo książek z obrazkami, które będę pani pokazywał.
– Czy i pan będzie teraz tutaj mieszkał?
– Mieszkam tutaj. Jest pani z tego zadowolona? Podobam się pani?
– Nie.
– Dlaczego?
– Wydaje mi się pan jakiś dziwny.
– Moja twarz, łaskawa pani?
– Twarz pana i wszystko w panu. Ma pan długie czerwone włosy.
– Kasztanowe, jeśli łaska: mama nazywa je kasztanowymi czy złotymi. Tego samego zdania są o nich wszystkie jej przyjaciółki. Ale nawet z moimi „długimi czerwonymi włosami” (potrząsnął z rodzajem triumfu bujną czupryną, o której on sam dobrze wiedział, że ma płowy odcień i dumny był z tej lwiej barwy) nie mógłbym być dziwniejszy niż wasza łaskawość, szanowna pani.
– Nazywa mnie pan dziwną?…
– Oczywiście.
(Po chwili milczenia).
– Myślę, że powinnam już iść spać.
– Takie małe stworzonko powinno od wielu godzin już być w łóżeczku, ale czekała pani na pewno na mnie, aby przyjrzeć mi się, jak wyglądam, prawda?
– Nie. Wcale nie.
– Jestem pewien, że powodem tego opóźnionego pójścia spać była chęć korzystania z przyjemności, jaką darzy pani moje towarzystwo. Wiedziała pani, że przyjadę dzisiaj, i stąd to czekanie na możność zobaczenia mnie?
– Nie poszłam spać dlatego, że jest tutaj mój ojczulek, a nie kto inny.
– Ślicznie, łaskawa pani. Stanę się na pewno ulubieńcem pani: polubi pani wkrótce moje towarzystwo bardziej jeszcze niż towarzystwo swojego ojczulka, ośmielę się wyrazić przypuszczenie.
Powiedziała dobranoc pani Bretton i mnie; zawahała się, niepewna, czy Graham zasługuje na te same względy, ale on w tej samej chwili pochwycił ją i uniósł w górę jedną ręką, i trzymał wysoko ponad swoją głową. Ujrzała w lustrze własne odbicie w tej pozycji. Nagłość i łobuzowska bezceremonialność tego gestu, a nade wszystko okazany przez Grahama brak szacunku dla jej osoby, były nie do zniesienia.
– Mógłby się pan wstydzić, panie Grahamie! – krzyknęła z oburzeniem – proszę mnie opuścić! – A kiedy stanęła ponownie na podłodze, dodała z powagą: – Ciekawa jestem, co pomyślałby pan o mnie, gdybym chciała zrobić to samo z panem i podniosła pana jedną ręką (pogroziła mu imponującą górną kończyną) jak służący Warren podnosi małą kotkę.
Powiedziawszy to, wyszła z godnością z pokoju.
TOWARZYSZE ZABAWY
Pan Home pozostał dwa dni. Przez cały czas pobytu niepodobna było skłonić go do wyjścia z domu: siedział przez cały czas przy ogniu kominkowym, chwilami w milczeniu, czasem znów słuchając uprzejmie uwag i zapytań pani Bretton i odpowiadając na nie. Gawędy pani Bretton były odpowiednio dostrojone do chorobliwie zgnębionego nastroju jej gościa. Umiała być nie nazbyt litującą się, zarazem jednak współczującą i rozsądną; zdobywała się nawet na ton macierzyński. Była o tyle starsza od niego, że mogła sobie pozwolić na podobną rolę.
Co się tyczy małej Polly, była ona równocześnie uszczęśliwiona i milcząca, pochłonięta i czujna. Ojciec często sadzał ją sobie na kolana; siedziała wówczas cichutko, przytulona do niego, dopóki nie poczuła, czy też nie wyobraziła sobie, że zaczyna się kręcić niespokojnie. Zwracała się wówczas do niego, mówiąc:
– Opuść mnie, ojczulku, na podłogę, zanadto ci ciążę.
Z tymi słowami zsuwał się potężny ciężar z ojcowskich kolan na dywan, na którym przykucał przy samych nogach „ojczulka”, wydostawszy z białej skrzynki do robót ręcznych poplamiony krwią batystowy kwadracik. Miała to być, jak się zdawało, chusteczka, przeznaczona na upominek dla „ojczulka”, musiała więc być obrębiona przed jego wyjazdem; stąd pilność małej szwaczki, niezdolnej obrobić więcej niż kilkanaście ściegów w ciągu pół godziny.
Wieczór, sprowadzający Grahama pod dach macierzyński (cały dzień spędzał chłopiec w szkole), był dla nas równocześnie hasłem wzmożonego ożywienia – nieosłabionego bynajmniej scenami, jakie rozgrywały się nieodmiennie pomiędzy nim a „panną Pauliną Home”.
Wynikiem jej oburzenia na jego zachowanie pierwszego wieczora był pełen wyniosłej obcości sposób traktowania zuchwalca: stałą jej odpowiedzią, ilekroć zwracał się do niej, było:
– Nie mogę dotrzymać panu towarzystwa: mam o tylu innych rzeczach do myślenia.
Na błagania, aby wyjawiła, o jakich rzeczach, odpowiadała:
– O ważnych interesach.
Graham próbował skusić ją otwieraniem swojego biurka i opróżnianiem go z niezmiernie różnorodnej zawartości: wyjmował śliczne pieczątki, barwne pałeczki wosku, scyzoryki z rozmaitymi napisami, niektóre nawet wesoło kolorowane i skrzętnie przez niego gromadzone. Nie można było nawet utrzymywać, aby kuszenie to miało być zupełnie daremne: spojrzenia małej, rzucane ukradkiem sponad roboty, zerkały z zaciekawieniem w stronę biurka, usianego pociągającymi obrazkami. Rycina z wizerunkiem dziecka bawiącego się ze swoim wiernym towarzyszem, potulnym wyżłem, upadła na podłogę jak gdyby przypadkiem.
– Ładny piesek! – zawołała zachwycona.
Graham przezornie udawał, że nie słyszał jej słów. Po chwili, wysunąwszy się ze swojego kącika, podeszła bliżej, aby móc lepiej obejrzeć śliczny obrazek. Nie była w stanie oprzeć się czarowi wielkich oczu psa i długich uszu, a także kapelusza i strojnej sukienki dziecka.
– Ładny obrazek! – przyznała łaskawie.
– Proszę go sobie wziąć, jeżeli się jaśnie panience podoba – rzekł Graham.
Zdawała się wahać. Chęć posiadania ślicznego obrazka była przemożna, przyjęcie byłoby jednak ustępstwem z krzywdą własnej godności. Nie. Odłożyła rycinę i odeszła.
– Nie chcesz więc jej wziąć, Polly? – zapytał, przechodząc w zwracaniu się do niej na ton naturalnie poufały, koleżeński.
– Nie. Wolę nie. Dziękuję.
– Chcesz wiedzieć, co zrobię z tą ryciną, jeśli jej nie weźmiesz?
Zawróciła w połowie drogi, aby wysłuchać.
– Potnę ją na fidibusy do zapalania świecy.
– Nie!
– Właśnie, że tak zrobię.
– Proszę, nie!
Graham pozostał jednak nieugięty pomimo jej błagalnego tonu i wyjął nożyczki z koszyka do robót swojej matki.
– Uwaga, tnę! – rzekł, robiąc groźny gest. – Widzisz, tędy, przez sam środek głowy Fida i przy tym odetnę połowę nosa małemu Harry’emu.
– Nie! Nie! Nie!
– To chodź do mnie! Ale prędziutko, bo inaczej zrobię, co mówię.
Zawahała się, ociągała się chwilkę i wreszcie uległa.
– A teraz, chcesz ją mieć?
– Proszę.
– Ale będę żądał zapłaty.
– Ile?
– Całusa.
– Proszę naprzód dać mi obrazek do ręki.
Teraz Polly z kolei sprawiała wrażenie podstępnej. Graham dał jej rycinę. W tej samej chwili wymknęła się swojemu wierzycielowi i uciekła do ojca, znajdując bezpieczne schronienie na jego kolanach. Graham udał wielce zagniewanego i podskoczył za nią. W strachu przed nim ukryła twarz w fałdach ojcowskiej kamizelki.
– Ojczulku!… Ojczulku!… Każ mu odejść!
– Nie odejdę! – zagroził Graham.
Z odwróconą twarzą wyciągnęła rączkę gestem odpychającym, aby nie dopuścić go do siebie.
– W takim razie pocałuję cię w rękę – rzekł, w tej samej chwili jednak rączka zacisnęła się w miniaturową piąstkę, która wymierzyła mu zapłatę w drobnej monecie, niepodobnej bynajmniej do pocałunku.
Graham – na swój sposób nie ustępując przebiegłością małej towarzyszce zabaw – odskoczył na pozór mocno skonfundowany i rzucił się na kanapę, tuląc głowę do poduszki, jak gdyby w przystępie gwałtownego bólu. Polly, zdumiona jego milczeniem, zerknęła na niego ukradkiem. Twarz chłopca i ręce ukryte były w dłoniach. Zaniepokojona, odwróciła się w jego stronę, nie schodząc jednak z kolan ojca, i wpatrywała się z niepokojem w swojego przeciwnika. Graham jęknął.
– Ojczulku, co mu się stało? – szepnęła.
– Sama go lepiej zapytaj, Polly.
– Czy uderzyłam go tak mocno? – (Powtórny jęk).
– Sądząc z jego jęków, należałoby przypuścić, że bardzo mocno – odparł pan Home.
– Mamo – jęknął Graham słabym głosem – myślę, że należy chyba posłać po doktora. O! Moje oko! – (Ponowna cisza, zakłócona tylko jękami Grahama). – Co będzie, jeżeli oślepnę?! – zawołał.
Krzywdzicielka jego nie była w stanie znieść podobnej myśli.
– Proszę mi pokazać oko; nie chciałam trafić w nie, tylko w usta. Nie przypuszczałam, że uderzyłam tak bardzo mocno.
Odpowiedzią było milczenie. Twarzyczka jej zaczęła drgać.
– Tak mi przykro! Tak mi przykro…!
Wzruszenie znalazło ujście w łkaniu.
– Dość już dręczenia dziecka! – oburzyła się pani Bretton.
– To tylko żarty, moja pieszczotko – zawołał pan Home.
W tej chwili Graham podniósł się nagłym skokiem, raz jeszcze porwał ją wysoko w górę, a ona powtórnie ukarała go, i targając za lwią czuprynę, obsypywała go gradem wyzwisk:
– Ty najniegodziwszy, najgorszy, najniegrzeczniejszy człowieku! Ty najstraszniejszy kłamczuchu, jaki tylko może być na całym świecie!
Z rana w dniu wyjazdu pana Home’a on i jego córka odbyli rozmowę sam na sam, ukryci na ławeczce za firankami okiennymi.
– Czy nie mogłabym zapakować swojej skrzynki i pojechać razem z tobą, ojczulku? – szepnęła zupełnie poważnie.
Potrząsnął przecząco głową.
– Sprawiłabym ci kłopot?
– Tak, Polly.
– Dlatego że jestem mała?
– Dlatego że jesteś mała i wątła. Podróżować mogą tylko dorośli, silni ludzie. Nie miej jednak takiej smutnej minki, małe moje kochanie; łamiesz mi tym serce. Ojczulek powróci wkrótce do swojej Polly.
– Nie jestem wcale smutna, wcale nie jestem smutna, ojczulku.
– Przykro byłoby mojej Polly, gdyby miała sprawić ból swojemu ojczulkowi, prawda?
– Jeszcze przykrzej niż przykro.
– W takim razie moja Polly musi być wesoła: nie płakać przy pożegnaniu i nie smucić się po moim wyjeździe. Musi myśleć o tym, że będziemy znów rychło razem, i starać się być wesołą do tego czasu. Czy mogę liczyć na to, że moja ptaszyna będzie się starała być wesoła?
– Będzie się starała.
– Wierzę, że tak będzie. Żegnaj więc, kochanie. Czas już na mnie.
– Teraz?! Już teraz?!…
Podała ojcu drgające usteczka. Ojciec jej załkał, ale ona – zauważyłam to – nie płakała. Zsunąwszy ją ze swoich kolan, uścisnął na pożegnanie ręce wszystkich obecnych i odjechał.
Kiedy drzwi wejściowe do holu zamknęły się za nim, opadła na kolana przy krześle z okrzykiem: „Ojczulku!”.
Okrzyk był przyciszony, ale przeciągły. Brzmiało w nim bolesne pytanie: „Dlaczego mnie opuściłeś…?” Widziałam, że przez pierwszych kilka minut dziecko cierpi męki. W tym krótkim ułamku swojego dziecięctwa doznała wzruszeń, jakich nigdy nie przeżywają niektórzy. Leżało to w jej naturze, zapowiadając, że czeka ją więcej takich chwil, jeżeli będzie żyła. Nikt nie przemówił ani słowa. Pani Bretton, jako matka, uroniła kilka łez. Graham, zajęty pisaniem, podniósł głowę i utkwił wzrok w Polly. Ja, Lucy Snowe, nie zatraciłam równowagi.
Mała istotka, pozostawiona w ten sposób w spokoju i nienagabywana przez nikogo, dokonała dla samej siebie tego, czego nikt inny nie mógłby dla niej uczynić – pogodziła się z bólem nie do zniesienia, jak się zdawało, i niebawem opanowała go nawet. Ani tego dnia, ani następnego nie byłaby zdolna przyjąć pocieszenia przez nikogo. Stopniowo, z czasem, stała się bardziej bierna.
Trzeciego wieczora, kiedy cicha i zgnębiona siedziała na podłodze, Graham, który wszedł do pokoju, podniósł ją łagodnie, nie mówiąc ani słowa. Nie opierała mu się, przytuliła się nawet do niego, jak gdyby wyczerpana. Kiedy usiadł, złożyła główkę na jego ramieniu i po chwili zasnęła; uśpioną zaniósł na górę do jej łóżeczka. Nie byłam wcale zdziwiona, kiedy nazajutrz z rana pierwszym jej pytaniem było:
– Gdzie jest pan Graham?
Traf chciał, że Graham nie zszedł tego dnia na śniadanie. Miał do napisania jakieś wypracowanie, które zmuszony był wręczyć tego rana jeszcze nauczycielowi w klasie, poprosił więc matkę, aby przysłała mu filiżankę herbaty do pokoju. Polly sama się zaofiarowała, że zaniesie ją: musi przecież zająć się czymś, dbać o kogoś. Filiżanka, nalana po brzegi, została jej powierzona; mimo że była małą kręcicką, odznaczała się wielką starannością i ostrożnością. Pokój, w którym Graham odrabiał lekcje, położony był naprzeciwko pokoju śniadaniowego, a że oba pokoje miały drzwi jedne naprzeciwko drugich po obu stronach przedzielającego je korytarza, mogłam łatwo śledzić małą.
– Co pan robi? – zapytała, wchodząc do pokoju Grahama.
– Piszę.
– Dlaczego nie przychodzi pan na śniadanie, żeby zjeść je razem ze swoją mamą?
– Jestem zanadto zajęty.
– Chce pan dostać śniadanie?
– Naturalnie.
– Proszę, przyniosłam je.
Rzekłszy to, postawiła filiżankę na dywanie, niby dozorca więzienny przynoszący więźniowi kubek wody do drzwi jego celi, i cofnęła się. Po chwili powróciła.
– Co pan chciałby dostać do jedzenia… oprócz herbaty?
– Coś dobrego. Przynieś mi coś szczególnie dobrego, jak prawdziwa dobra mała kobietka.
Polly powróciła do pani Bretton.
– Proszę, niech pani pośle swojemu synowi coś bardzo dobrego.
– Sama wybierz dla niego, Polly. Jak myślisz, co mamy mu posłać?
Mała wzięła po porcji ze wszystkiego, co było najlepsze na stole, ale niebawem powróciła, prosząc szeptem o osobliwą jakąś marmoladę, której tu nie było. Otrzymała żądany przysmak (pani Bretton nie odmawiała nigdy niczego swojemu spadkobiercy) i wnet potem usłyszeliśmy Grahama, wychwalającego pod niebiosa małą opiekunkę i przyrzekającego jej, że jak będzie miał własny dom, przyjmie ją za gospodynię, a może nawet – jeżeli okaże prawdziwy talent kulinarny – za kucharkę. Kiedy po zaniesieniu Grahamowi owej żądanej marmolady nie powróciła do jadalni, poszłam po nią i zastałam oboje, ją i Grahama, śniadających tête-à-tête. Stała obok niego i dzieliła jego porcję, z wyjątkiem marmolady, której z wielkim taktem nie chciała tknąć, w obawie, aby, jak przypuszczam, nie wydawało się, że postarała się o nią zarówno ze względu na samą siebie, jak i na niego. Stale ujawniała podobnie miłe porywy, świadczące o niezwykłej delikatności uczuć.
Związek przyjaźni, zadzierzgnięty w ten sposób, nie rozwiał się już pośpiesznie. Okazało się wprost przeciwnie, że czas i okoliczności przyczyniły się raczej do umocnienia niż do osłabienia go. Mimo że oboje byli, jak można najbardziej, niedobrani wiekiem, płcią, dążeniami i wszystkim w ogóle, w niewytłumaczony wszelako sposób mieli sobie wzajem bardzo wiele do powiedzenia. Co się tyczy Polly, zauważyłam, że jej właściwa natura ujawniała się w pełni jedynie w towarzystwie młodego Brettona. Kiedy na dobre już oswoiła się i przywykła do domu pani Bretton, okazała się dzieckiem łatwym do prowadzenia. Moja matka chrzestna zupełnie dobrze dawała sobie z nią radę. Całymi dniami siadywała dziewczynka na stołeczku u stóp pani Bretton, ucząc się zadanych lekcji albo też szyjąc czy pisząc cyfry szyferkiem na tabliczce, nigdy jednak nie odzywając się z niczym oryginalnym ani też nie zdradzając żadnego przebłysku swojej osobliwej natury. Przestałam też obserwować ją w tych warunkach, jako że nie mogła budzić w takich chwilach większego zainteresowania. Kiedy wszakże wieczorem rozlegało się pukanie do drzwi powracającego do domu Grahama, dokonywało się w małej momentalne przeistoczenie. W jednej sekundzie była na górnym podeście klatki schodowej. Jej powitanie bywało stale wymówką albo groźbą.
– Nie wytarłeś (tykała go już) jak się należy nóg o słomiankę. Powiem twojej mamie!
– Już jesteś mała wiercipięto?!
– Tak, ale nie możesz mnie dosięgnąć. Stoję wyżej niż ty – chwaliła się, wysuwając główkę przez pręty balustrady (nawet podnosząc się na czubki palców, nie mogła przechylić się ponad nią).
– Polly!
– Co, drogi chłopcze? – (tak nazywała go często, przejąwszy od jego matki ten sposób zwracania się do niego).
– Umieram ze zmęczenia – oświadczał Graham, opierając się o ścianę pasażu i udając zupełne wyczerpanie. – Doktor Digby, nasz dyrektor, pokonał mnie do reszty, zbijając mnie całkiem z nóg dodatkowymi zadaniami. Zejdź na dół i dopomóż mi zanieść na górę książki i zeszyty.
– O, wiem! wiem! Chcesz mnie złapać!
– Wcale nie. Mówię najprawdziwszą prawdę. Jestem słaby jak trzcinka. Zejdź dopomóc mi.
– Oczy twoje są spokojne, jak u burej kotki, ale boję się, że skoczysz na mnie.
– Ja?! Skoczyć?! Nic podobnego! Nie mam sił do skakania. Zejdź, a się przekonasz.
– Może nawet zeszłabym, jeżeli mi przyrzekniesz, że nie tkniesz mnie; że nie porwiesz mnie w górę i nie będziesz kręcił mną jak wiatrakiem.
– O! Nie byłbym w stanie tego zrobić! – jęczał, osuwając się bezsilnie na krzesło.
– No, dobrze; połóż książki na pierwszym schodku, a sam odejdź o trzy kroki w tył.
Kiedy stawało się wedle jej życzenia, zbiegała na dół, nie spuszczając oka z osłabionego Grahama. Oczywiście, że jej zbliżenie się galwanizowało go od razu, budząc w nim nagły, gwałtowny przypływ sił: zabawa musiała udać się w tych warunkach. Czasem wpadała w prawdziwy gniew, czasem jednak odbywało się wszystko względnie gładko; słyszeliśmy ją w takich razach mówiącą przy prowadzeniu go po schodach:
– A teraz, drogi chłopcze, chodź i napij się herbaty. Jestem pewna, że potrzeba ci tego.
Zabawnie było obserwować ją siedzącą przy Grahamie podczas jego posiłku. W jego nieobecności była cichą, milczącą osóbką; przy nim ożywiała się od razu, zaaferowana, nadskakująca mu, ruchliwa jak żywe srebro. Przychodziło mi nieraz na myśl, że lepiej byłoby, gdyby myślała więcej o sobie i była spokojniejsza. Nic z tego jednak: jej własna osoba schodziła zupełnie na drugi plan; cała jej uwaga zaprzątnięta była nim wyłącznie. W jej pojęciu nie mógł być ani dostatecznie, ani dość starannie obsłużony; Wielki Mogoł był w jej oczach niczym w porównaniu z nim. Gromadziła dookoła niego jeden po drugim wszystkie półmiseczki i koszyki z pieczywem i ciastem, a kiedy należało już przypuścić, że miał pod ręką wszystko, czego mógł zapragnąć, wpadała na nowy pomysł.
– Proszę pani – przybiegała, szepcząc na ucho pani Bretton. – Może syn pani chciałby zjeść ciastko – wiem, że jest tutaj. – Wskazywała paluszkiem na kredens. Pani Bretton była z zasady przeciwna jedzeniu ciastek do herbaty, prośba Polly bywała jednak szczególnie natarczywa. – Jedno maleńkie ciasteczko, proszę pani, tylko dla niego, musi przecież jeszcze raz iść do szkoły – dziewczętom takim jak ja i panna Snowe nie jest potrzebne dogadzanie, ale jemu – tak. Lubi tak bardzo ciastka…
Graham w istocie bardzo lubił ciastka i prawie stale je dostawał. Należy oddać mu sprawiedliwość, że miał zawsze najszczersze intencje dzielenia się nimi z tą, której je zawdzięczał. Nigdy jednak nie zgadzała się na to. Naleganie na nią w tej mierze było niezawodnym sposobem zepsucia jej humoru na cały wieczór. Jedyną nagrodą, jakiej pragnęła za swoje starania, była możność krzątania się przy nim, stania przy jego kolanach i zagarniania podczas tych posiłków na wyłączną własność całej jego uwagi i towarzystwa, nie zaś dzielenia się z nim słodyczami.
Ze zdumiewającą gotowością przystosowywała się do tematów, które mogły go interesować. Można było pomyśleć, że dziecko to nie ma własnego życia ani zainteresowań, musi więc z konieczności żyć, poruszać się i istnieć cudzymi. Teraz, kiedy ojciec jej był daleko, przylgnęła do Grahama, zdając się zdolna do odczuwania jedynie jego wrażliwością. Umiała wyliczać z pamięci nie tylko wszystkie nazwiska, ale i wszystkie przezwiska jego kolegów szkolnych; przejęła od Grahama sposób określania każdego z nich z osobna; jedno jego słówko wystarczało jej, aby domyślić się, o kim mówi. Nigdy nie zapominała ani nie zamieniała charakterystycznych cech żadnego, nie myląc się nigdy co do tego; zdarzało jej się nieraz całymi wieczorami mówić z Grahamem o jego kolegach i nauczycielach, których nie widziała ani razu w życiu, zdając się najzupełniej świadoma ich wyglądu, gestów, sposobu zachowywania i upodobań. Potrafiła nawet naśladować ich: jeden z młodszych nauczycieli, do którego Bretton czuł osobliwą odrazę, wyróżniał się jakimiś słabostkami, które w mig podchwyciła z opowiadań Grahama i nauczyła się przedrzeźniać ku wielkiej uciesze swojego towarzysza. Pani Bretton zganiła ją jednak surowo i zakazała podobnej zabawy.
Młoda parka rzadko się sprzeczała. Raz wszakże wynikła pomiędzy obojgiem scysja, która zadała dotkliwy cios jej uczuciom.
Pewnego dnia Graham miał z racji swoich urodzin przyjąć u siebie kilku przyjaciół – chłopców w jego wieku. Pani Bretton zaprosiła ich na obiad. Polly żywo zainteresowała się tą wizytą; tak często mówiła z Grahamem o jego spodziewanych gościach; należeli oni do tych, o których opowiadał jej najczęściej. Po obiedzie pozostawiono młodych chłopców samych w jadalni, gdzie zrobiło się niebawem bardzo wesoło, jak świadczyły dolatujące stamtąd hałasy. Przechodząc przypadkiem przez hol, zobaczyłam małą Polly, siedzącą samotnie na najniższym stopniu schodów, wpatrzoną w połyskujące kolorowe szyby oszklonych drzwi stołowego pokoju, w których odbijało się światło lampy z holu. Drobne czółko dziewczynki zasępione było ponurym rozmyślaniem.
– O czym tak myślisz, Polly?
– O niczym nadzwyczajnym; chciałabym tylko, żeby ta szyba była przezroczysta: mogłabym zajrzeć przez nią. Chłopcy są tacy weseli. Chciałabym móc wejść do nich, chciałabym być z Grahamem i przyjrzeć się jego kolegom.
– Cóż ci przeszkadza wejść?
– Boję się. Ale, jak pani myśli, czy mogłabym? Czy mogłabym zapukać do drzwi i poprosić, żeby mnie wpuścili?
Przypuszczałam, że chłopcy nie będą mieli nic przeciwko dopuszczeniu jej do swojego towarzystwa i dlatego zachęciłam ją do zapukania.
Zapukała zbyt słabo zrazu, aby można było usłyszeć przez zamknięte drzwi, po ponowionej wszakże przez nią próbie drzwi zostały uchylone i w ich otworze ukazała się głowa Grahama, rozbawionego, zarazem jednak zniecierpliwionego.
– Czego chcesz, mała małpko?
– Wejść do was.
– Tylko tyle? Bardzo nam tu jesteś potrzebna! Ciekaw jestem, co zrobilibyśmy z tobą. Zmykaj do mamy i do panny Snowe i powiedz im, żeby położyły cię spać.
Kasztanowa grzywa i zaczerwieniona twarz Grahama znikły; drzwi zatrzasnęły się za nim z hałasem. Polly stała oszołomiona, oniemiała.
– Dlaczego mówił do mnie tak ostro? – szepnęła po chwili. – Nigdy nie mówi do mnie w taki sposób. Co mu zrobiłam złego?
– Nie, Polly, nie zrobiłaś mu nic złego, tylko widzisz, Graham zajęty jest swoimi kolegami.
– Tak. I lubi ich bardziej niż mnie! Odpędza mnie teraz, bo ma ich u siebie!
Chciałam ją pocieszyć, a zarazem skorzystać ze sposobności wpojenia w nią paru podstawowych maksym filozoficznych, których pokaźny zasób miałam zawsze w pogotowiu. Powstrzymała mnie jednak przy pierwszym wypowiedzianym słowie, zatkawszy sobie uszy paluszkami, i rzuciła się na słomiankę, twarzą do fliz kamiennej posadzki. Ani Warrenowi, ani kucharce nie udało się jej podnieść, pozostawiliśmy ją więc w spokoju i pozwoliliśmy leżeć, dopóki sama z własnej woli nie uważała za właściwe wstać i odejść.
Graham tego samego jeszcze wieczora zapomniał o swoim zniecierpliwieniu i po odejściu kolegów zwrócił się jak zwykle do małej towarzyszki zabaw. Wyrwała mu się wszakże z ręki, oczy jej rozbłysły gniewem; nie chciała powiedzieć mu dobranoc, nie chciała patrzeć na niego. Nazajutrz zachował się wobec niej obojętnie, a ona była sztywna i zimna jak marmur. Kiedy po przeminięciu w ten sposób jeszcze jednego dnia zaczął drażnić ją dopytywaniem, jaki jest właściwie powód jej dąsania, nie otworzyła ust. Nie mógł, oczywiście, gniewać się na nią prawdziwie; zbyt niedobraną stanowili pod każdym względem parę; zrazu też próbował ułagodzić ją, a potem zadręczać dopytywaniem się:
– Dlaczego jesteś taka zagniewana na mnie? Co ci zrobiłem złego?
Za całą odpowiedź rozpłakała się, a wtedy ukoił ją pieszczotami, które przywróciły dawną przyjaźń. Należała jednak do istot, po których podobne wydarzenia nie prześlizgują się bez śladu. Zauważyłam, że po tym odtrąceniu nigdy już więcej nie szukała go, nie wpraszała się do jego towarzystwa ani też nie narzucała mu się w żaden inny sposób. Poleciłam jej pewnego razu, aby zaniosła mu jakąś książkę, kiedy siedział zamknięty w swoim pokoju do nauki.
– Poczekam, aż wyjdzie – odparła dumnie. – Nie chcę, żeby przeze mnie wstawał od biurka i otwierał mi drzwi.
Młody Bretton miał ulubionego kucyka, na którym wyjeżdżał często na spacer; Polly śledziła zawsze przez okno jego odjazd i przyjazd. Ambicją jej było móc objechać na kucyku raz jeden chociażby podwórze dookoła, nigdy jednak nie prosiła o dostąpienie tego zaszczytu. Pewnego dnia zaszła na podwórze, aby być obecną przy zsiadaniu Grahama z konia. Kiedy stała tak, oparta o furtkę, pragnienie przejechania się na kucyku płonęło ogniem tęsknoty w jej oczach.
– Cóż, Polly, masz ochotę się przejechać? – zapytał Graham nieco niedbale. Przypuszczam, że ton jego wydał jej się zbyt obojętny i lekceważący.
– Nie, dziękuję ci – odparła, odwracając się z doskonale udawaną oziębłością.
– Radzę ci, przejedź się – powtórzył. – Wiem, że sprawi ci to przyjemność.
– Nie wyobrażaj sobie, że dbam chociaż trochę o to – odparła wyniośle.
– Nieprawda. Powiedziałaś Lucy Snowe, że bardzo pragniesz móc się przejechać.
– Lucy Snowe jest plotkarką – brzmiała jej odpowiedź (lekkie seplenienie i przekręcanie liter w niektórych wyrazach było jedyną jej cechą prawdziwie dziecięcą, najmniej przedwczesną). Powiedziawszy to, weszła do domu. Graham, który powrócił wkrótce po niej, odezwał się do matki:
– Mamo, myślę, że to stworzenie musi być chyba pomylone; istny gabinet osobliwości. Nudno jednak byłoby mi bez niej. Bawi mnie daleko więcej aniżeli ty i Lucy Snowe.
– Panno Lucy – zwróciła się do mnie Polly (powoli przywykła wdawać się ze mną w pogawędkę, kiedy byłyśmy same w naszym pokoju wieczorem) – wie pani, którego dnia w tygodniu najbardziej lubię Grahama?
– Skądże mogłabym wiedzieć coś równie dziwnego? Czy możliwe, aby istniał taki dzień spośród siedmiu, w którym Graham jest inny niż w pozostałe sześć?
– Rozumie się, że jest! Jak to?! Czy pani tego nie rozumie? Nie wie pani takiej prostej rzeczy? Jest najdoskonalszy w niedzielę, bo mamy go w niedzielę cały dzień, i jest wtenczas taki spokojny, a wieczorem jest taki dobry.
Uwaga nie była bynajmniej bezpodstawna: chodzenie do kościoła i inne tego rodzaju obowiązki nastrajały Grahama w niedzielę na nutę spokoju; wieczory niedzielne poświęcał przeważnie niewinnym, może tylko nieco gnuśnym rodzajom zabawy przy ogniu kominkowym. Najczęściej brał w posiadanie kanapkę i wzywał do siebie Polly.
Graham był chłopcem niezupełnie podobnym do innych rówieśników; nie szukał wyłącznej rozkoszy w czynie; był skłonny do wpadania od czasu do czasu w momenty zadumy; znajdował także przyjemność w czytaniu, a jego lektura nie była dobierana dorywczo, byle jak, na oślep. Miał wyraźne, charakterystyczne upodobania, a nawet przebłyski intuicyjnego gustu w wyborze. Rzadko, co prawda, robił uwagi o tym, co czytał, niejednokrotnie jednak widywałam go siedzącego i rozmyślającego o przeczytanym dziele.
Polly klęczała przy nim na małej poduszeczce, umieszczonej na dywanie. Rozmowa, która zawiązywała się pomiędzy obojgiem, rozpoczynała się zazwyczaj szeptem, przyciszonym, ale dosłyszalnym. Tu i ówdzie podchwytywałam jej urywki, w istocie też przyznać musiałam, że jakiś lepszy i podnioślejszy nastrój aniżeli zwykły, z dni powszednich, zdawał się usposabiać Grahama osobliwie łagodnie.
– Nauczyłaś się nowych hymnów w tym tygodniu, Polly?
– Nauczyłam się bardzo ładnego. Ma cztery wersety. Chcesz, abym je wypowiedziała?
– Dobrze, ale mów ładnie. Nie śpiesz się.
Po wypowiedzeniu, a raczej po na wpół śpiewnym wyrecytowaniu przez nią hymnu półgłosem, przystępował do wykazania błędów jej recytacji, udzielając wsłuchanej w jego słowa dziewczynce formalnego wykładu na ten temat. Uczyła się łatwo i z równą łatwością naśladowała podany wzór, nade wszystko zaś przyjemność, jaką sprawiało jej poczucie, że zadowoliła Grahama, czyniła z niej doskonały materiał na uczennicę. Po hymnie następowało głośne czytanie – czasem rozdziału z Biblii: tutaj rzadko potrzebne było poprawianie; dziecko czytało płynnie i wnikliwie wszelkie ustępy opisowe, a kiedy natrafiła na temat, który była w stanie zrozumieć, a zwłaszcza jeżeli mógł ją zainteresować, wyrazistość i głębia uczucia jej recytacji stawała się wręcz zdumiewająca. Józef wrzucony do studni, Daniel w jaskini lwów – były najulubieńszymi jej opowieściami: szczerze wzruszała ją zwłaszcza pierwsza.
– Biedny Jakub! – wołała często drżącymi usteczkami. – Jak bardzo kochał swojego syna Józefa! Tak bardzo – dodała pewnego razu – tak bardzo, Grahamie, jak ja kocham ciebie; gdybyś miał umrzeć – otworzyła ponownie księgę, odszukała werset i odczytała go – „Odmawiałabym wszelkich słów pociechy i zestąpiłabym do twojego grobu w żałobie”.
Przy wypowiedzeniu tych słów objęła Grahama drobnymi ramionkami, przyciągając ku sobie głowę okrytą gęstą grzywą włosów. Gest ten uderzył mnie wówczas – dobrze to pamiętam – jako nieopanowanie porywczy; sprawiało to wrażenie, jakiego można by doznać na widok zwierzęcia, groźnego z natury, sztucznie wszakże na wpół oswojonego i nazbyt nieostrożnie darzonego pieszczotami. Nie dlatego, abym miała obawiać się, że Graham wyrządzić jej może istotną krzywdę albo też nazbyt szorstko ją odtrącić, przychodziło mi jednak na myśl, że mała naraża się na niecierpliwe czy obojętne potraktowanie jej, co byłoby gorsze dla niej niemal aniżeli faktyczny cios.
Na ogół wszakże Graham przyjmował takie wybuchy miłości z jej strony raczej biernie: czasem nawet wyraz zadowolonego zdumienia wobec jej poważnych oświadczyn rozpalał wesołe błyski w oczach. Pewnego dnia powiedział:
– Lubisz mnie prawie tak samo, jak gdybyś była moją małą siostrzyczką, prawda, Polly?
– O, tak, lubię cię – odrzekła – lubię cię bardzo!
Nie było mi dane zabawiać się długo studiowaniem ciekawego charakteru dziewczynki. Zaledwie od dwóch miesięcy przebywała w Bretton, kiedy nadszedł list od pana Home’a, donoszącego, że osiedlił się obecnie na kontynencie w pobliżu swojej rodziny z linii macierzystej. Wobec tego zaś, że nic go nie ciągnie do Anglii, która stała mu się zdecydowanie niemiła, nie myśli powrócić tutaj w ciągu długich lat, życzy sobie też niezwłocznego powrotu małej córeczki.
– Ciekawa jestem, jak mała przyjmie tę wiadomość? – rzekła pani Bretton po przeczytaniu listu. I ja także byłam ciekawa tego, podjęłam się też zakomunikowania Polly ważkiej dla niej nowiny.
Udawszy się do salonu – gdzie, ze względu na jego ciszę i ozdobność, lubiła przebywać sama i gdzie można było śmiało ją pozostawić, nie dotykała bowiem niczego, a w każdym razie nie brudziła niczego dotknięciem swoich paluszków – zastałam ją siedzącą w pozie odaliski na kanapce, na wpół ocienionej opadającymi fałdami kotar sąsiedniego okna. Wydawała się szczęśliwa; wszystkie jej narzędzia pracy umieszczone były dookoła niej: biała drewniana skrzyneczka do robót, parę kawałków batystu, trochę wstążeczek – słowem: wszystko, co mogło jej być potrzebne do sfabrykowania kapelusza dla lalki. Lalka w nocnym stroju spoczywała w łóżeczku; jej opiekunka usypiała ją nuceniem kołysanki, zdając się najgłębiej przeświadczoną o usypiającym wpływie własnego śpiewu. Równocześnie zajęte jej oczy były książką z obrazkami, spoczywającą na kolanach.
– O, panno Lucy – szepnęła – to cudowna książka! Kandusia – lalka, ochrzczona tym imieniem przez Grahama – usnęła teraz, mogę więc opowiedzieć pani o książce, ale musimy obie mówić cichutko, żeby jej nie obudzić. Dał mi tę książkę Graham; opisuje ona dalekie kraje, do których trzeba bardzo długo jechać z Anglii; żaden podróżnik nie może dostać się tam, nie przepływając tysięcy mil po morzach. W krajach tych mieszkają dzicy ludzie, wie pani? Ubierają się zupełnie inaczej niż my, niektórzy z nich nie noszą prawie żadnego ubrania, bo chcą, żeby im było chłodno. Tam u nich, widzi pani, jest strasznie gorąco. Niech pani przyjrzy się – tutaj, na tym obrazku, są ich tysiące na pustynnym miejscu – nic tylko piaski i piaski. Wszyscy oni zebrali się dookoła jakiegoś pana w czarnym ubraniu – dobrego, dobrego Anglika misjonarza, który ma do nich kazanie pod drzewem palmowym – wskazała paluszkiem na kolorową rycinę. – A tutaj – dodała – są obrazki jeszcze zadziwiajątsze – w zapale opowiadania zapomniała o prawidłach gramatycznych. – O, tutaj, widzi pani, jest ten cudowny Wielki Mur Chiński; a tutaj chińska pani; ma nóżki jeszcze mniejsze niż moje. A tutaj dziki koń tatarski… O, a tutaj coś jeszcze dziwniejszego niż wszystko – kraj samych śniegów i lodów, bez zielonych pól, ogrodów i lasów. W tym kraju znaleziono – mówi Graham – kości jakiegoś mamuta: teraz nie ma tam już mamutów. Jestem pewna, że pani nie wie, panno Lucy, jak taki mamut wyglądał, ale ja wiem, mogę go pani opisać, bo Graham opowiedział mi o nim. Strasznie wielki. Taki wysoki jak ten pokój i taki długi jak nasz hol, ale niedrapieżny i niemięsożerny – tak myśli Graham. Mówi, że gdybym spotkała takiego mamuta w lesie, nie pożarłby mnie, chyba że podeszłabym do niego bardzo, ale to bardzo blisko. Wtedy mógłby stratować mnie swoimi wielkimi łapami pośród krzewów, tak samo jak ja mogłabym stratować konika polnego wśród łąki i nic nie wiedziałabym o tym.
Gwarzyłaby tak bez końca, gdybym nie przerwała jej pytaniem:
– Chciałabyś podróżować, Polly?
– Nie teraz jeszcze – odparła przezornie. – Może za jakie dwadzieścia lat, kiedy będę dorosłą kobietą, taką dużą jak pani Bretton, będę mogła podróżować z Grahamem. Chcemy pojechać do Szwajcarii i dostać się tam na Mount Blanc – tak się nazywa ich największa góra. A kiedyś może nawet popłyniemy do Ameryki Południowej i wdrapiemy się na Kim… kim… borazo.
– A nie chciałabyś podróżować teraz z twoim ojczulkiem?
Odpowiedź, której udzieliła mi nie od razu, ale po dłuższej pauzie dopiero, wykazała skłonność małej do niespodziewanych wybuchów rozdrażnienia.
– Na co się zdało mówienie o takich niemożliwych głupstwach?! – zawołała. – Dlaczego wspomniała pani o ojczulku? Co panią może obchodzić mój ojczulek? Zaczęłam już właśnie się uspokajać i nie myśleć o nim tak dużo, i znów wszystko zacznie się na nowo.
Usteczka jej drgały. Pospieszyłam zakomunikować wiadomość o liście otrzymanym od jej ojca, który pisze, że ona i Harriet mają niezwłocznie pojechać tam, gdzie zamieszkał teraz.
– I cóż, Polly, jesteś zadowolona? – dodałam.
Nic nie odpowiedziała. Upuściła książkę na podłogę i przestała kołysać swoją lalkę, wlepiwszy we mnie oczy z niezwykłą nawet u niej powagą.
– Czyżbyś nie miała ochoty jechać do swojego ojczulka?
– Rozumie się, że mam ochotę – odcięła się zwykłym, ostrym, stanowczym tonem przemawiania do mnie, zupełnie odmiennym od jej sposobu mówienia z panią Bretton i zasadniczo znów różniącym się od brzmienia jej głosu, kiedy zwracała się do Grahama.
Pragnęłam poznać bliżej bieg jej myśli, nie chciała jednak rozmawiać ze mną więcej na ten temat i pobiegła od razu do pani Bretton, aby zapytać, czy wiadomość, której udzieliłam jej, jest prawdziwa. Usłyszała, oczywiście, z ust mojej matki chrzestnej najzupełniejsze potwierdzenie ścisłości mojej informacji. Doniosłe znaczenie tej nowiny utrzymało ją przez cały dzień w poważnym nastroju. Wieczorem, w chwili otwierania przez Grahama drzwi wejściowych do holu, podbiegła do mnie i zaczęła niespodziewanie poprawiać rozluźnioną wstążkę, którą miałam dookoła szyi, wyjmować i przekładać grzebyki, podtrzymujące moją fryzurę. Była zajęta tym, kiedy wszedł do pokoju Graham.
– Niech go pani przygotuje powoli do tego, że odjeżdżam – szepnęła mi do ucha.
Zakomunikowałam mu najświeższą nowinę w trakcie picia przez nas wszystkich popołudniowej herbaty. Głowa chłopca była w danej chwili zaprzątnięta pewnym, rozpisanym przez szkołę zadaniem konkursowym do nagrody, o którą i Graham także zamierzał się ubiegać. Tak był zamyślony, że musiałam powtórzyć mu dwa razy wiadomość, zanim dotarła ona wreszcie w sposób właściwy do jego świadomości, a nawet i wówczas przemknęła przez nią przelotnie tylko.
– Co takiego?! Polly ma odjechać?! Jaka szkoda! Droga, kochana Myszka. Szkoda mi będzie ją utracić!… Ale musi przyjechać do nas znów, mamo!
I przełknąwszy pośpiesznie herbatę, wziął świecę, którą postawił wraz ze swoimi książkami na małym stoliku, i po chwili pogrążył się niepodzielnie w pracy.
„Kochana Myszka” przysunęła się do niego i przykucnęła na dywanie u nóg, opuściwszy główkę tak nisko, że niemal dotykała nią dywanu. Niema i nieporuszona, utrzymała tę pozycję aż do chwili pójścia spać. W pewnym momencie dostrzegłam, że Graham – prawdopodobnie zupełnie nieświadomy jej obecności tak blisko – popchnął ją końcem będącej w nieustannym ruchu nogi. W następnej chwili jedna rączka, wysunięta spod ukrywającej się pod nią twarzyczki dziecka, czule pogłaskała nieuważną stopę. Na zwróconą jej uwagę, że czas już iść spać, podniosła się i wyszła posłusznie z pokoju, złożywszy wszystkim obecnym bardzo przyciszonym głosem życzenia dobrej nocy.
Nie powiem, abym obawiała się pójścia w godzinę później na górę do naszej wspólnej sypialni, poszłam jednak z wyraźnym uczuciem niepokoju, przeczuwając, że nie zastanę małej uśpioną, jak należałoby. Przeczucia nie omyliły mnie. Polly, zziębnięta i czuwająca, siedziała jak skulony mały ptaszek na krawędzi łóżeczka. Nie wiedziałam, jak się do niej zbliżyć, niepodobna było przecież postąpić z nią, jak należałoby postąpić w takim wypadku z każdym innym dzieckiem. Ona sama jednak zwróciła się do mnie pierwsza. W chwili, kiedy zamknąwszy za sobą drzwi postawiłam na toalecie zapaloną świecę, jęknęła:
– Nie mogę… nie mogę spać… I tak samo nie mogę… nie mogę żyć!
Zapytałam, co jej dolega.
– Steraszne zmart…wienie – wysepleniła, jak zwykle w momentach wielkiego wzruszenia.
– Czy mam poprosić tutaj panią Bretton?
– To byłoby zupełnie głupie – brzmiała zniecierpliwiona odpowiedź małej. Ja sama, co prawda, wiedziałam, że na odgłos kroków pani Bretton wsunęłaby się pod kołdrę cichutko jak myszka. Nie krępując się wcale z ujawnianiem swoich dziwactw wobec mnie – dla której nie siliła się udawać nawet szacunku ani serdeczniejszych uczuć – nie zdradzała nigdy wobec mojej matki chrzestnej ani cienia właściwej swojej istoty, zachowując się zawsze jak grzeczne, posłuszne, może nieco tylko niezwykłe dziewczątko. Spojrzałam na nią: policzki jej były szkarłatne, oczy o rozszerzonych źrenicach płonęły, dręcząco rozbiegane. Zdałam sobie sprawę, że nie można pozostawić dziecka w tym stanie przez całą noc. Domyśliłam się, co tak strasznie jej doskwierało.
– Może chciałabyś powiedzieć raz jeszcze dobranoc Grahamowi – zapytałam. – Nie poszedł jeszcze do swojego pokoju.
Wyciągnęła do mnie od razu oba drobne ramionka, aby ją podnieść. Otuliwszy małą ciepłym szalem, zaniosłam ją z powrotem do salonu. Graham wychodził właśnie stamtąd.
– Nie może zasnąć, dopóki się nie zobaczy i nie pomówi z panem raz jeszcze – rzekłam. – Martwi się na myśl, że będzie musiała rozstać się z panem.
– Rozpieściłem ją – odparł, biorąc małą z moich rąk i całując jej rozgorączkowaną twarzyczkę i płonące usteczka.
– Czy naprawdę miałabyś kochać mnie więcej niż swojego ojczulka?
– Tak, kocham cię, ale ty wcale mnie nie kochasz – szepnęła w odpowiedzi.
Zapewnił ją, że jest w błędzie, pocałował raz jeszcze, a potem oddał mi dziecko ponownie, abym odniosła je z powrotem do łóżeczka, niestety, wcale nieukojone.
Kiedy wydawało mi się, że zdolna jest mnie wysłuchać, powiedziałam:
– Nie powinnaś zamartwiać się, Polly, że Graham nie kocha cię tak bardzo jak ty jego. Tak być musi.
Jej podniesione badawczo oczy wyraźnie pytały, dlaczego tak być musi.
– Dlatego że jest chłopcem, a ty dziewczynką; on ma szesnaście lat, a ty sześć dopiero; on jest silny i wesoły z natury, a ty masz usposobienie zupełnie odmienne.
– Ale ja kocham go tak bardzo; powinien kochać mnie choć troszeczkę.
– Kocha cię. Kocha cię prawdziwie. Jesteś jego ulubienicą.
– Naprawdę jestem ulubienicą Grahama?
– Tak. Bardziej niż którekolwiek z dzieci, które znam.
Zapewnienie to uspokoiło ją nieco. Uśmiechnęła się nawet.
– Nie żądaj jednak od niego zbyt wiele – dodałam – żeby mu się nie uprzykrzyć, bo wtedy będzie po wszystkim.
– Po wszystkim – jęknęła słabym głosem. – O, w takim razie będę dobra i spokojna. Będę starała się być dobra i spokojna, panno Lucy.
Położyłam ją do łóżka.
– Czy tylko wybaczy mi ten jeden raz? – usłyszałam jej pytanie, kiedy zaczęłam już się rozbierać. Zapewniłam, że jej wybaczy, że, jak dotychczas, kocha ją po dawnemu i że musi być tylko ostrożna na przyszłość.
– Nie będzie żadnej przyszłości – rzekła. – Odjeżdżam. Czy kiedyś… jeszcze… zobaczę go, jak wyjadę z Anglii?
Uspokoiłam ją zapewnieniem, że niewątpliwie zobaczy go kiedyś ponownie. Zgasiłam świecę. Upłynęło jeszcze pół godziny. Przypuszczałam, że Polly usnęła, kiedy nagle maleńka biała postać uniosła się na łóżeczku i cichy głosik zapytał:
– Lubi pani Grahama, panno Lucy?
– Tak. Dość go lubię.
– Tylko dość? Czy lubi go pani tak samo, jak ja go lubię?
– Myślę, że nie. Nie, nie tak jak ty.
– A czy lubi go pani bardzo?
– Powiedziałam ci przecież, że lubię go tylko dość. Tak sobie. Dlaczego miałabym kochać go tak bardzo? Ma tak wiele wad.
– Naprawdę?
– Wszyscy chłopcy mają wiele wad.
– Więcej jeszcze niż dziewczynki?
– Tak mi się wydaje. Mądrzy ludzie mówią, że nierozsądkiem jest uważać jakiegokolwiek człowieka za doskonałość, a co się tyczy lubienia i nielubienia powinniśmy być życzliwie i przyjacielsko usposobieni do wszystkich, nie ubóstwiać jednak nikogo.
– Czy pani, panno Lucy, jest mądrą osobą?
– Chciałabym być nią. Ale teraz śpij.
– Nie mogę usnąć. Czy panią nie boli tutaj? – zapytała, kładąc maleńką, ni to lalczyną rączkę na równie miniaturowej piersi. – Nie czuje pani bólu tutaj na myśl, że będzie pani musiała opuścić Grahama? Bo przecież to nie jest pani dom?
– Doprawdy, Polly, nie powinno cię to tak bardzo boleć; masz przecież jechać do twojego ojczulka, z którym będziesz wkrótce razem. Czy nie pragniesz już być jego małą towarzyszką?
Martwa cisza zapadła po tym pytaniu, na które nie otrzymałam odpowiedzi.
– Połóż się, maleńka, i uśnij – prosiłam.
– Tak wyziębło moje łóżko – jęknęła. – Nie mogę się ogrzać.
Widziałam, że mała istotnie drży z zimna.
– Chodź do mnie – rzekłam, pragnąc, zarazem jednak nie mając nadziei, aby przyjęła moje zaproszenie. Była takim niesłychanie dziwnym, kapryśnym, małym stworzonkiem, kapryśnym zwłaszcza i nierównym w stosunku do mojej osoby. Natychmiast wszakże przyszła do mnie, prześlizgnąwszy się bezszelestnie po dywanie, niby drobny, biały duszek. Przytuliłam ją do siebie. Była skostniała. Ogrzałam ją w moich ramionach. Drżała nerwowo. Udało mi się uspokoić ją powoli. Ukojona wreszcie i upieszczona przeze mnie, zasnęła.
Wyjątkowe dziecko, pomyślałam, przyglądając się jej uśpionej w mdłym świetle księżyca i ostrożnie osuszając cienką batystową chusteczką mokre od płaczu powieki i policzki.
W jaki sposób zdoła przejść przez życie i zwalczać jego przeciwności? Jak będzie znosić jego ciosy i rozczarowania, upokorzenia i klęski, które, jak pouczają mnie książki i jak podszeptuje mi mój własny rozum, przeznaczone są każdej żyjącej istocie?
Odjechała nazajutrz, drżąc jak listek w momencie pożegnania, usiłując wszakże opanować się, i względnie panując nad sobą.