Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czasem pamięć jest przekleństwem, a czasem błogosławieństwem
Marika wciąż pamięta świat, po którym bogowie żyli obok ludzi. Kiedyś była półboginią. Dziś, po latach włóczęgi, jest zwykłą policjantką w cichym miasteczku na wybrzeżu Maine. Idealne miejsce, w którym dni upływają spokojnie, ludzie (i nieludzie) są życzliwi, a sprawy kryminalne – banalne.
Były dzielnicowy Gianni zawsze ma dla niej kawałek ciasta i dobrą radę. Jej partner Jordan wpatrzony jest w uroczą faeristkę, która bardzo stara się nie kraść ludziom imion. Wszyscy znają wszystkich i wiedzą, co w trawie piszczy.
Pewnego dnia los Mariki splata się z losem selkie, Ity, i wracają wspomnienia dawnej miłości.
Czy seria tajemniczych wydarzeń sprawi, że Marika będzie chciała zapomnieć o dawnym kochanku? Czy dla wspomnień warto poświęcić samą siebie? Czy miłość jest ważniejsza od przyjaźni?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 375
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Słońce prażyło od paru dni. Powietrze drżało od upału i słaniało się ze zmęczenia nad ulicami Springfield, uroczego nadmorskiego miasteczka ulokowanego na łagodnym stoku wzgórza. Było to jedno z tych miasteczek, które zdawały się składać jedynie z ulic i przycupniętych tu i ówdzie pojedynczych domków. Jednak było to wrażenie zwodnicze – Springfield szczyciło się swoim ryneczkiem otoczonym przez malownicze kamieniczki, zabytkową farmą Brownów czy nowoczesnym osiedlem lub dwoma.
Marika lubiła upał i słońce, ale na samą myśl o spędzeniu kolejnych godzin w pozbawionym klimatyzacji wozie patrolowym, na dodatek w mundurze, którego kołnierzyk wpijał się jej w szyję, marzyła o tym, żeby spadła temperatura. Albo deszcz. Albo żeby mogła zdjąć sztywną bluzę, położyć się na rozgrzanym chodniku i wystawić miękkie łuski brzucha do słońca. Trochę żałowała, że nie może patrolować miasta w postaci węża… To by tak wiele ułatwiło.
Sierżantka Marika Echidnas była bowiem, jak wskazywało jej nazwisko, echidną, kobietą-wężem. Jedną z wielu nadnaturalnych, które znalazły sobie miejsce wśród ludzi. Nie miała supermocy, nie władała magią, mogła za to być człowiekiem, wężem lub pół kobietą, pół wężem. No i miała odrobinę lepszy węch niż ludzie, co częściej okazywało się przekleństwem niż darem. Szczególnie podczas upałów. A te prześladowały ją już od tygodni. Naprawdę marzyła jedynie o zrzuceniu niewygodnego munduru. Zdawało jej się, że dziś upał uwziął się na nią szczególnie, złośliwie depcząc jej po ogonie niemal od świtu, kiedy wstała, by pobiegać z Jordanem. Chwilową ulgę przyniósł jej prysznic po przebieżce, wtedy rozgrzaną skórę ukoiła zimna woda. Teraz, kiedy od tamtego chłodu upłynęła wieczność, jedyne, o czym potrafiła myśleć, to przemiana.
Nic z tego. Przed nią jeszcze cztery godziny snucia się po mieście w rozgrzanym samochodzie. A do tego migrena iskierkami bólu zapowiadała swoje nadejście. Kawa. Marika potrzebowała kawy.
– Jedźmy do Kręgu, postawię ci kawę – zaproponowała cicho.
Jej partner, Jordan, spojrzał na nią badawczo, mrużąc brązowe oczy, ale zjechał w prawo, w stronę Leśnej. Jak większość ludzi, uwielbiał mikstury z Kręgu, magia Fey działała i na niego. Krąg zaś był nie tylko kawiarnią – był również miejscem spotkań dla wielu mieszkańców Springfield. Przycupnął na rogu Leśnej i Głównej, wabiąc gwarem i niesamowitymi kawowymi eliksirami, które przygotowywała Fey, właścicielka i faeristka. Secesyjne, fantazyjne w kształcie drzwi i okna obejmował wybujały bluszcz, w który Fey wplotła kolorowe wstążki, niewymagające nigdy czyszczenia – Marika podejrzewała, że to nie tyle część magii fae, ile uprzejmość Glewlwyda Fawra, lokalnego maga i trickstera.
– Weź mi to gruszkowe. Ze słonym karmelem – powiedział Jordan, a Marika skrzywiła się z niesmakiem.
– Cukier w ten upał! Zobaczysz, rozpłyniesz się i Fey będzie cię z gruszką mieszać. – Zaśmiała się.
Jordan, jak na profesjonalistę przystało, pokazał jej język.
– Wejdź ze mną, klima jest.
– Nah, poczekam. – Jordan rozpiął kolejny guzik munduru, odsłaniając lekko wilgotny biały podkoszulek.
Marika wysiadła z samochodu i z trudem powstrzymała się od choćby częściowej przemiany, gdy fala upału uderzyła ją w twarz. Przeszła te kilka kroków z nadzieją na ochłodę, jaką da jej klimatyzacja Kręgu. Nawet najsłabsza bryza nie ożywiała wstążek wiszących martwo i dziwnie wyblakłych w ostrym słońcu. Echidna sięgnęła do drewnianej klamki.
Dzwoneczek nad drzwiami zabrzęczał i dźwięk wbił się jej pod czaszkę niczym igła. Migrena zbierała siły do ostatecznego ataku. Faeristka o zielonych włosach podniosła oczy znad czytnika, uśmiechnęła się na powitanie i przez moment w jej warkocze wplótł się mech, zaszeleściły liście. Marika w odpowiedzi błysnęła kłami. Kiedy Fey zakładała Krąg, bardzo chciała, by nazwa odpowiadała otoczeniu. Ślady tego marzenia widać było w miękkim łuku baru i ściany za nim, tworzących coś na kształt oka, którego źrenicą była faeristka.
Zwrócone do siebie plecami sofy stały przy całkowicie prostych ścianach, tworząc niewielkie loże, zakątki i narożniki, w których tak lubili chować się klienci. Krzesła z haftowanymi w kwiaty obiciami otaczały kilka stołów pośrodku sali. Rośliny wspinały się po drewnianych drabinkach przysuniętych do zielonych ścian, deski podłogi skrzypiały, jakby przeniesiono je z wiekowego domu. Całość stanowiła miłą dla oka odmianę od wszechobecnej mody na amerykańskie lata pięćdziesiąte. Gdy Jordan pierwszy raz zajrzał do Kręgu, śmiał się, że Fey ma duszę angielskiej staruszki, a Fey mówiła, że Jordan ma gust rednecka z Luizjany. Kwestii posiadanych dusz nie poruszali już nigdy więcej.
Prawdą było, że Fey popełniła kilka błędów i kilka dusz miała wpisanych w rachunek. Jednak kto mógł oczekiwać od nieprzyzwyczajonej do ludzi fae, że będzie myśleć za nich?
Nie pytała o imię, a mimo to wiele osób podawało jej swoje imiona swobodnie i bez skrępowania.
Starała się nie wręczać klientom kubków, filiżanek czy talerzy i stawiała je na barze. A jednak zdarzały się osoby zbyt niecierpliwe…
Nagła fala chłodu z klimatyzatora sprawiła, że policjantce łuski zjeżyły się na grzbiecie. Irytowała ją ta bezwiedna reakcja ciała; zwykli ludzie dostawali gęsiej skórki, jej pod ludzką skórą uwidaczniały się łuski. Marika Echidnas na pierwszy rzut oka była zwykłą, ludzką kobietą – drobną trzydziestolatką z burzą czarnych loków, które zwykle splatała w dwa warkocze i upinała w koronę. Potrząsnęła głową i kolejne ukłucie migreny sprawiło, że zachwiała się i zgubiła krok. Niezręcznie oparła się o najbliższe krzesło i zrzuciła przewieszone przez oparcie ubranie. Podniosła je i przez chwilę trzymała w dłoni, walcząc z uderzeniem bólu, którym opłaciła skłon. Zdecydowanie potrzebowała kilku godzin na słońcu, z daleka od ludzi, by zwinąć się nago na ciepłych kamieniach ogrodu. „Wszystko przez Gianniego”, pomyślała. Raz jeszcze potrząsnęła głową i z przepraszającym uśmiechem oddała koronki właścicielce. Z tym lekkim uśmiechem na twarzy podeszła do krągłego, dębowego baru.
– Fey! – Uśmiechnęła się do zielonowłosej faeristki, której prawdziwego imienia nie chciała wymawiać. – To gruszkowe coś z solonym karmelem dla twojego wielbiciela.
– A imię tego wielbiciela? – Fey zadała to pytanie dziwnie nieśmiało.
– Na-ah! Nie pytałaś go… och! Nie pytałaś go!
Imiona i fae to zawsze było coś, o czym lepiej nie myśleć zbyt intensywnie, ale zdecydowanie należało wiedzieć, że to drażliwy temat. Matka kilka razy próbowała wyjaśnić jej magię imion, ale Marika jakoś nigdy do końca nie pojęła wszystkich implikacji. Pamiętała, że nie należy podawać swojego imienia żadnemu fae i że nie wolno wchodzić do kręgów, nie wolno przyjmować jedzenia ani napoju z rąk fae, nie należało też z fae tańczyć. To jej wystarczało. Do czasu, gdy Fey opowiedziała jej o uwięzionych w świecie obok duszach tych, którzy zapomnieli, że nie należy ufać fae. Nocne tańce z wróżkami w świetle księżyca. Brzmi świetnie, póki nie zrozumiesz, że ten taniec nigdy się nie kończy.
– Nie przedstawił ci się?
– Nie.
To było dziwne, ale nie po raz pierwszy Jordan robił coś, o czym zwykły człowiek by nie pomyślał.
– Och. – Mózg Mariki w końcu zaskoczył. – On się nie przedstawił. A tobie nie wolno pytać. Ale jeśli to ja podam ci jego imię, nic się nie stanie. – Ofiarowanie fae swojego prawdziwego imienia to oddanie jej władzy nad wolną wolą. Magia fae mogła wtedy zmusić lekkomyślnego człowieka do zrobienia dosłownie wszystkiego. Jednak fae musiała poznać imię bezpośrednio z ust ofiary; zasłyszane od kogoś bądź przypadkiem imię nie miało tej mocy. – Wiesz, powinnaś kogoś zatrudnić do zbierania zamówień, nie byłoby zamieszania. A jak skończysz z tym ulepkiem dla Jordana, to ja chcę jakieś duże cold brew.
– Dla Jordana? – spytała Fey, jakby smakując nowo poznane imię.
Marika tylko się uśmiechnęła.
Zrzuciła mundur i ludzką skórę w salonie. W skalnym ogródku, zbudowanym dla niej przez Sōamiego, ułożyła się wygodnie na kamieniach, które nazywał ołtarzem. Z małego salonu wychodziło się wprost na biały piasek, tak różny od zieleni otaczającej sąsiednie domy. U Mariki rosło tylko jedno podwójne drzewo – splecione w miłosnym uścisku wiśnia i jabłoń ocieniały róg terenu, wiosną siejąc białymi i różowymi płatkami kwiatów, jesienią złotymi liśćmi. W niewielkiej niecce leżało dwanaście szarych kamieni. I ten jeden, pojedynczy głaz, wystarczająco duży, by pomieścić całkiem sporego węża. Saita, połoz wysmukły, Platyceps najadum. Sycząc cichutko, Marika położyła się na rozgrzanym głazie, wystawiając podrażnione kołnierzem przydziałowej bluzy łuski na słońce, na kojącą pieszczotę promieni niosących wspomnienie dłoni japońskiego malarza. Nazywał ją Akamataa, śmiał się, że każda chwila z nią przybliża go do nieśmiertelności. Chciała pamiętać dużo więcej niż te pojedyncze migawki, które wskakiwały czasem do jej głowy, burząc spokój i budując niepokojący obraz tego, co zapomniała. Nieśmiertelność Mariki miała swoją cenę – co kilkadziesiąt lat zrzucała skórę, a wraz z nią ginęło jedno wspomnienie, czasem nieważne, jak kolor oczu pierwszej kochanki, czasem ważne, jak imiona sióstr czy głos Aellai.
Potrząsnęła głową.
Zbyt długo była sama. Dziwną sobie wybrała chwilę na wspomnienia.
Zasnęła wtulona w szary głaz. Nie śniła jednak o górach i pędzelkach z koziego włosia sunących po bladozielonych łuskach, lecz o błękicie i zapachu morza, o brązach i oczach pełnych zrozumienia.
– Echidnas! Grant! Do mnie! – Ryk komendanta odbił się od szklanych ścian akwarium, jak nazywano przeszklony pokój, w którym urzędował Hart, opłynął dolną salę i rozpadł w niewielkie echa, uderzając o antyczny kontuar dla petentów. Na samym końcu policyjnego świata, w palarni przy kotłowni, Anarchy i Timothy rzucili na ziemię niedopalone papierosy i z westchnieniem wrócili na posterunek.
Marika i Jordan spojrzeli na siebie w popłochu, jakby próbowali sobie przypomnieć, o złożeniu którego z ważnych raportów zapomnieli. Bezskutecznie. Wstali, poprawili mundury i weszli do gabinetu.
– Niejaka panna Ita Tait zgubiła płaszcz. – Komendant Hart patrzył z niedowierzaniem i obrzydzeniem na leżący przed nim dokument. Jego ciemne brwi spotkały się pośrodku czoła. – Nie będę zawracał głowy Anarchy’emy takimi pierdołami, zresztą, ani on, ani Timothy mi się jeszcze dziś nie narazili, padło na was. Adres w papierach, wynocha mi stąd. Płaszcz, kurwa…
Komendant nie urodził się w Springfield, oddelegowano go tu stosunkowo niedawno z Augusty, by w ciszy i spokoju doczekał zasłużonej emerytury. Nie był z tego powodu szczęśliwy. Zwłaszcza że wciąż miał w pamięci pożegnalne słowa zastępującego go Farnesa: „Powodzenia w cyrku”. I choć do tej pory nie wydarzyło się nic specjalnie dziwnego, to wciąż czekał, nie tracąc czujności.
Marika i Jordan przywykli, że do ich obowiązków należy właściwie wszystko. Taka rola pełniącej obowiązki dzielnicowej i jej partnera w komendzie wielkości pudełka zapałek, w miasteczku niewiele większym od kurnika – spisywanie zeznań, patrole i interwencje domowe. Marika nawet to lubiła, Jordan zdawał się zrezygnowany, w Springfield w ogóle niewiele się działo i jedynie regularne wizyty w Kręgu, na które dzięki temu mogli sobie pozwalać, zdawały się poprawiać Jordanowi humor.
Dla Mariki wszystko zaczęło się, gdy Gianniemu Spinie zmarła żona.
Spina był dzielnicowym od zawsze. Typowy Włoch o posturze beczułki wina. Jowialny. Znał wszystkich i ze wszystkimi się przyjaźnił. Jego opięta na wielkim brzuchu bluza od munduru trzeszczała w szwach, gdy machał do przechodniów lub opowiadał kolejną dykteryjkę. Marika z fascynacją obserwowała jego grube jak serdelki palce, gdy gestykulował przesadnie, a złota obrączka rzucała błyski dokoła.
Jego żona, Claudia, była jego całkowitym przeciwieństwem. Cicha i łagodna, śliczna i wiotka, przywodziła na myśl młodą brzozę. A jednak nie było pary bardziej dobranej niż tych dwoje. Nie było też chyba szczęśliwszej.
Budząca zawiść wiotkość Claudii okazała się chorobą, która nie tylko nie pozwoliła jej urodzić dziecka, o czym oboje tak marzyli, lecz ostatecznie pożarła maleńką Włoszkę i niemal zabiła Gianniego. Spędzał z nią każdą chwilę, łapczywie chłonąc obecność żony. Gotował dla niej, piekł ciasta, woził ją do lekarzy i walczył o każdy, o jeszcze jeden dzień.
Gdy zmarła, choć brzmi to melodramatycznie, zmarła też część jego duszy. Nie miał serca do pracy, do troski o innych, musiał zatroszczyć się o siebie. Gdy po raz kolejny nie zjawił się na posterunku, wszyscy zgodnie postanowili przejąć jego obowiązki. Nawet sam komendant kilka razy pofatygował się na patrol. Marika była wtedy najmłodsza stażem, a zanim Claudia się rozchorowała, echidnę przydzielono do pomocy Gianniemu; pod jego nieobecność często dołączała do patrolujących dzielnicę policjantów. Polubiła tę okolicę i ludzi, którzy z prawdziwą troską wypytywali o „swojego chłopca”. Polubiła patrole i regularne interwencje, które często były jedynie pretekstem do wypicia dobrej kawy lub herbaty. Pewnego dnia na biurkach pojawiły się pudełeczka z domowymi brownie, sernikiem i ciastem pachnącym pomarańczami. Gianni siedział przy swoim biurku jak gdyby nigdy nic.
– Echidnas.
Marika spojrzała na Gianniego znad oblizywanych palców, którymi przed chwilą wybierała okruchy brownie z pudełka.
– Chcesz tę robotę?
– Dzielnicowej? – Nie próbowała udawać, że nie wie, o co chodzi.
– Oficjalnie nie, ale dostaniesz dodatek w cieście.
I tak Marika Echidnas została dzielnicową, a Gianni udał się na zasłużoną emeryturę.
Kilka tygodni później wybłagała u komendanta stałego partnera – padło na przeniesionego z Basile w Luizjanie Jordana Granta, którego z nieco złośliwą przyjemnością przedstawiła mieszkańcom. A szczególnie Larisie Timofiejewnie Saars, która po dokładnym przesłuchaniu Jordana i wyciągnięciu z niego historii rodzinnej do siedmiu pokoleń wstecz zaczęła się do niego zwracać „Jordanie Taogowiczu”, mimo że Taog był partnerem matki chłopaka. „Ale od zawsze”, ucięła dyskusję panna Saars.
Larisa była emigrantką z Rosji. Jak mówiła, spokrewniona była z „samymi Romanowami”, choć w fałdach szala upiętego na ramionach czasem pobłyskiwała gwiazdka Armii Czerwonej. Marika nigdy nie miała odwagi o nią spytać. A widywały się często, bo panna Saars regularnie dzwoniła na posterunek. W poniedziałki zgłaszając kradzież niedzielnego „Timesa”, w środy haftowanych jedwabiem point o wielkiej wartości, choć głównie sentymentalnej. Ponoć to w nich Larisa tańczyła Nikiję w Bajaderze. W soboty nieznani, lecz bezczelni sprawcy oddawali „Timesa” z rozwiązaną krzyżówką.
– Pani oficer – odezwała się pozbawionym akcentu, doskonałym angielskim. – Jestem przekonana, że gdybyście, tipa tawo, ach, tak, zechcieli łaskawie się przyłożyć do swojej pracy, to dawno odkrylibyście, kto jest odpowiedzialny za te żarty.
Problem w tym, że Marika niemal od razu wykryła sprawców. Na trop naprowadził ją zapach świeżego chleba, który kładąc się ciężkim smakiem zakwasu na języku echidny, doprowadził ją do wnęki za lodówką Larisy. Jak jednak miała powiedzieć dostojnej staruszce, że kradzieże to sprawka mieszkającej w jej kuchni rodziny polskich ubożąt? Ojciec dzieciom, Leon Rożek, ratował niedzielną krzyżówkę przed swobodą, z jaką „rozwiązywała” ją Larisa. Z nieudawanym oburzeniem pokazał Marice wtuloną w cztery kratki odpowiedź „wierzchołek”. Pani domu, Hanna Rożek, przyznała zaś, że te nieszczęsne pointy służą jej i jej przyjaciółkom jako ekstrawaganckie fotele podczas cotygodniowych spotkań. Marika z lekkim niedowierzaniem patrzyła na moszczącą się pośród różowego atłasu Hannę.
Rodzina Rożków nie zajmowała się jedynie psotami. Dbali o Larisę, porządkując zapasy, pilnując dat przydatności do spożycia i usuwając zepsute produkty, sprzątali i jak podkreślał Leon, nie żądali za to tradycyjnego mleka i okruszków z miodem. Nie mogła zdradzić istnienia Rożków Larisie, nie mogła też zaryzykować, że ubożęta przeniosą się gdzie indziej i zostawią Larisę samą. Ostatecznie Marika nigdy nie powiedziała o ubożętach, zamiast tego nauczyła się obsługiwać samowar i spędzała popołudnia na wysłuchiwaniu utyskiwań Larisy na powolną i nieudolną pracę springfieldzkiej policji. Tipa tawo.
Osiedle, na którym mieszkała panna Tait, było jednym z tych deweloperskich cudów – strzeżone, z wydzielonym parkingiem i prawdziwą budką strażniczą, nazwane nieco pompatycznie „Różanym Zakątkiem” pokrywało równymi rzędami pozornie identycznych domków niewielkie wzgórze przy prywatnej plaży.
Ale też było coś urokliwego w bluszczu i winorośli, które wspinały się po ogrodzeniu, dodając ciężkim kratom lekkości. Kuta brama rozchyliła się i pozwoliła im podjechać pod okienko budki. Strażnik wpisał policjantów do księgi i pokazał, gdzie mogą zaparkować.
– Oj, szeryf, szeryf, trzymaj się… – zanucił Jordan, gdy wysiadali z wozu.
Spojrzała na niego zdumiona, ale sama nie mogła się oprzeć wrażeniu, że wylądowali w zupełnie innej bajce.
Wrażenie to przerodziło się w pewność, gdy opuścili parking i szukali numeru 64. Domki wzdłuż ulicy były, a przynajmniej tak planował to architekt, identyczne, ale mieszkańcom osiedla zdecydowanie się to nie podobało i puścili wodze fantazji.
– Mama byłaby zachwycona. – Jordan dyskretnie skinął głową w stronę domku o pomarańczowych framugach drzwi i okiennicach. – Myślisz, że mogę zrobić zdjęcie?
– Nie pytaj głupio, tylko rób. Tamto fotnij dla mnie. – Nie siląc się na dyskrecję, wskazała biały domek pokryty błękitnymi kwiatami. Miała własny telefon, ale Jordan miał lepsze oko i lepszy aparat. – Przecież to wygląda jak porcelana!
Osiedle naprawdę sprawiało wrażenie, jakby jego mieszkańcy brali udział w konkursie na najbardziej niedopasowane klocki. Nawet beżowy domek z białym płotkiem, który mógłby spokojnie stanąć w mniej ekstrawaganckim towarzystwie, okazał się nudny jedynie od frontu. Na bocznej ścianie gigantyczny rudzik zrywał się do lotu.
– Wiedziałaś o tym?! – Jordan z oburzeniem wskazywał na mural i przez ułamek sekundy Marika była pewna, że kryje się za tym jakaś osobista historia. Choć nie miała pojęcia, czym ten nieszczęsny rudzik aż tak naraził się jej koledze.
– Nie. Wiesz przecież, że prywatne osiedla są wyłączone z trasy patroli – powiedziała spokojnie, choć zaczynały się w niej budzić wątpliwości.
Springfield było spokojnym miastem, zdecydowanie nietypowym w skali nie tylko stanu, ale i całego kraju. Czasem myślała, że to za sprawą Spiny, który miał w sobie coś, co szeptało w jej helleńskiej duszy: ktistes – genius loci. Nigdy nie dała mu poznać, że domyśla się, kim jest, bo przecież nikt o zdrowych zmysłach nie nazwałby pulchnego Włocha herosem. A przecież tym właśnie był: herosem-założycielem. Nie miasta, bo gdy Gianni przybył w te okolice, Georgios Roditis, emigrant z Grecji, rodzinnego kraju Mariki, zdążył już nie tylko założyć osadę, ale i został burmistrzem rozrastającego się powoli miasteczka. Gianni zaś stworzył pierwszy posterunek i stał się obrońcą tego, co uznawał za swoje – miasta i jego ludzi. I nieludzi, którzy zwabieni bezpieczeństwem, jakie oferował, zapuszczali tu korzenie. Ale nawet jak na Springfield osiedle było zdecydowanie dziwne. Zbyt dziwne.
– Chcę tu patrolować! Zrób coś! – Jordan marudził niczym dziecko. – Mari! Ja chcę! O, patrz, to tu!
Entuzjazm Jordana był zaraźliwy, sama uznała, że przyjemnie byłoby czasami przejść się uliczkami tak ładnymi i zadbanymi jak ta alejka między bajkowymi domkami. Szła wolnym krokiem i zastanawiała się, jak wpleść Różany Zakątek w plan patroli. Będzie musiała o tym porozmawiać z Hartem. Numer 64 pojawił się przed nimi nagle, objawił mosiężną tabliczką pośród pnących róż, oszałamiających zapachem i przywodzących na myśl ołtarze ku czci Bogini. Ἀφροδίτη. Afrodyta i jej przeklęte róże kryjące tajemnice, uczynki i myśli, jej błogosławione róże pnące się wzdłuż kręgosłupa, ostre kolce skrywając pośród aksamitu płatków niczym noże pod jedwabną poduszką. Marika nienawidziła tego zapachu i jednocześnie kochała go miłością dziecka, które wspominało dom rodzinny. Za różanym ogrodzeniem niewielki domek wyglądał jak spowity falami oceanu, odziany w błękity i kobalty z delikatną mgłą bieli lekkiej niczym piana. Do tego szokująco jaskrawe drzwi w kolorze cynobru.
– Widzisz to co ja, prawda? – spytała Jordana, niepewna, czy nie naraża się na kpinę.
Spojrzał na nią dziwnie zamglonym wzrokiem. Gdyby nie jego zauroczenie Fey, byłaby pewna, że róże Afrodyty wywarły na niego nieoczekiwany wpływ.
– Czyli co? – upewnił się Jordan, przenosząc wzrok na cynobrowe drzwi.
– Te kolory, ten dom. Te cholerne róże. – Marika zatoczyła dłonią krąg, żeby wskazać Jordanowi, co ma na myśli. Przeklęte aksamitne płatki, soczysty cynober pośród błękitnych fal.
– Tak, choć mnie się akurat róże podobają. – Jordan się uśmiechnął.
– Załatwmy to, dziwnie się tu czuję.
Marika nie była wysoka, w pracy nie mogła nosić obcasów, nabrała więc zwyczaju patrzenia nie wprost przed siebie, lecz kilka centymetrów w górę. I dlatego, gdy otworzyły się cynobrowe drzwi, ujrzała jedynie króciutkie brązowe włosy w tym budzącym zawiść naturalnym odcieniu czerwonego brązu, który kojarzył się Marice z garścią jabłkowych pestek, lśniących i gładkich. Spojrzała niżej w brązowe, rozbawione oczy.
– Sierżantka Echidnas oraz starszy posterunkowy Grant – przedstawiła ich. – Panna Tait? Zgłaszała pani kradzież, chcieliśmy spisać zeznania.
Dziewczyna o brązowych oczach uśmiechnęła się leciutko i odsunęła od drzwi, zapraszając ich do środka. Wnętrze domu zdawało się odzwierciedlać osobowość właścicielki – zagracone, kolorowe, miękkie i puszyste. Marika poczuła chęć, by poznać tę dziewczynę bliżej.
Może była niewysoka, ale jej krągłe ramiona i silne barki, których nie skrywała luźna koszulka pokryta różnobarwnymi plamami farb, zdradzały zagorzałą sportsmenkę. Pływaczkę? Było coś w obłej krągłości ramion, w tej, na pierwszy rzut oka pulchnej, sylwetce, co kazało jej myśleć o wodzie i długich dystansach.
– …do picia? – Pytanie wytrąciło Marikę z zamyślenia, a Tait powtórzyła: – Coś do picia? Mam wodę, zimną herbatę, mogę zrobić kawę.
– Zimną herbatę? Ma pani na myśli mrożoną? – Marika nie do końca rozumiała to rozróżnienie, ale dla Jordana było ono ważne.
– Nie. Zwykłą. Robię w dzbanku i ona sobie stygnie, a jak się kończy, robię świeżą. – Panna Tait przekrzywiła lekko głowę i patrzyła na Jordana z nagłym zainteresowaniem. – Umie pan robić mrożoną herbatę? Taką prawdziwą? – spytała z dziecinną wręcz ciekawością. – Nigdy mi nie wychodziła, jak trzeba, więc przestałam próbować.
– Herbatę poproszę. – Marika postanowiła uratować honor Jordana, który w kuchni potrafił co najwyżej rozpakować kanapkę, i skierowała uwagę dziewczyny na siebie. – Czy może nam pani powiedzieć, co się stało?
Siedli w salonie. Pluszowa kanapa, fotele pokryte sztruksem albo aksamitem, haftowane poduszki, kolorowe plamy obrazów, stół i komoda zarzucone książkami, listami, papierami, apaszka przerzucona przez pustą, masywną ramę. Pokój był zagracony, ale ten chaos miękkości, łagodności i kolorów sprawiał, że Marika miała chęć wtulić się w szmaragdowy fotel.
– Jestem projektantką. Niezbyt jeszcze znaną, ale udało mi się wypuścić kolekcję sukien i spódnic i nie była fiaskiem. Nazywała się Ita ha…
– Ita has pockets! – Marika aż klasnęła w dłonie. – Mam jedną z twoich spódnic. Te kieszenie są genialne, broń mi się spokojnie mieści.
– Och! Nie obciąża za bardzo? To jest trochę ponad pół kilo?
– Sześćset dwadzieścia pięć gramów plus amunicja.
– Nie ciągnie?!
– Trochę ciągnie, ale i tak mniej niż szelki pod jedwabnym żakietem – stwierdziła Marika.
– Koniecznie musisz mi pokazać. Spojrzę, może uda się jakoś poprawić kieszenie, żeby można było nosić… no, może niekoniecznie broń, ale… chwila! – Ita zerwała się z kanapy i pobiegła w głąb domu, by wrócić po chwili z notatnikiem. – Sześćset dwadzieścia pięć gramów, amunicja, powiedzmy razem kilogram, trzeba by było tutaj… hmmm…
– Dziewczyny! – Jordan wyglądał bardziej na rozbawionego niż zirytowanego, gdy w rozmowie zaczęły pojawiać się słowa „tasiemka” i „wiktoriański”. Przy „chatelaine” jednak nie wytrzymał. – Kradzież?
Ita zachichotała, usiadła głębiej w fotelu i znad filiżanki herbaty zaczęła snuć opowieść.
Ita poprawiła makijaż i wyszła z łazienki. Sypialnia była zajęta, o czym świadczyła zawieszona na klamce skarpetka. W pieski. A dokładniej w krągłodupkie corgi. Odruchowo sprawdziła drzwi do garderoby, ale pozostały zamknięte. Wprawdzie klucz do nich wisiał zaledwie kilkanaście centymetrów dalej, lecz była pewna, że zamknięte drzwi dadzą gościom wystarczający sygnał, że jest to teren niedostępny dla zwiedzających. Wystarczy bałaganu, którego narobią w pracowni i przyległej do niej garderobie. Było już tradycją jej imprez, że niektórzy goście znajdowali sobie stroje pośród jej kreacji i paradowali w nich później, co już kilka razy zaowocowało niespodziewanymi, acz intratnymi prywatnymi zleceniami.
W holu minęła szanownego Prestona, doktora stomatologii, który choć był mężczyzną raczej krępej budowy, w różowym tiulu z poprzedniej kolekcji Ity wyglądał nadzwyczaj apetycznie. Preston zdawał sobie z tego sprawę, kiedy kołysząc biodrami podchodził do Nieszczęsnego Petera. Nieszczęsny Peter, absolwent szkoły wojskowej i właściciel doskonale prosperującej siłowni, miał pecha – Preston uważał go za sztywniaka i oskarżał o „wrodzony kij w tyłku”, który nieustannie próbował usunąć. Najczęściej uwodząc nieszczęsnego Petera. Nazywał to „zalotami” i zarzekał się, że przyniósłby czekoladki, gdyby się nie obawiał, gdzie nieszczęsny Peter mu je wetknie. Ita widziała uśmiechy, które czasem skrywał, i nie była do końca pewna, czy te próby były tak jednoznacznie i absolutnie nieudane, jak głośno utrzymywali obaj zalotnicy. Uśmiechnęła się leciutko i szybko umknęła do salonu, gdzie kilka osób przerzucało się skomplikowanymi frazami o nieprawdopodobieństwie zimnej fuzji czy skomplikowanej („Carol, co w tym skomplikowanego, to zwykłe metafory są!”) wizji świata u Brzezińskiego. Wrzesińskiego? Ita musiałaby podejść bliżej, by dopytać, chwilowo jednak zatrzymała się w drzwiach i z bezpiecznej odległości słuchała narastającej burzy.
– Przenośnia to przenośnia, a nie dzieło sztuki. A Jung Freudowi nie dorównuje. Nie! Dorównuje!
– Raz jeden! Raz jeden to powiedziałam i do końca świata mi będziesz wypominał?! – Carol i Adam Goreccy na każdej imprezie kłócili się o ostatnio przeczytaną książkę, obejrzaną sztukę lub film, a pewnego dnia, na urodzinach siostrzenicy Carol, jej własna siostra musiała oblać ich zimną wodą. Co wcale nie uspokoiło temperamentnej polskiej pary.
– Co jest złego w tym, że nie podzielam twojego entuzjazmu? Wielkim poetą jest i już? – Adam zaperzał się coraz bardziej.
Umknęła i stąd.
W ogrodzie, wśród lampionów i różanych aranżacji, urządzono parkiet.
Tak wielu z tańczących nie znała. Te jej spotkania zwykle szybko przeradzały się w imprezy studenckie, na których każdy z zaproszonych przyprowadzał garstkę niezaproszonych. Jak ta śliczna rudawa blondynka, z którą tańczył Glewlwyd. Albo chłopak o czekoladowych włosach, który podrywał Laurę, menedżerkę Ity. Nie sądziła, że kiedyś zobaczy, jak ciemnobrązowa skóra Laury pociemnieje, a uszy zalśnią czerwienią. Zawsze wydawała się taka niewzruszona.
Nim jednak zdążyła do Laury podejść, Itę zaczepiła Zaz. Zaciągnęła ją na parkiet i już po chwili kołysały się w rytm muzyki, która nagle stała się spokojniejsza. Zaz… Włosy w setkach odcieni błękitu i zieleni przypominały niebo na styku ze spokojnym morzem. Smukła, wysoka Zaz. O dziwnych dłoniach z krótkimi palcami; „chłopskie ręce”, mówiła. Zaz, która tańczyła, jakby unoszona wiatrem.
– Mogę zostać, jeśli chcesz.
– Zaz…
– Wiem, zerwałyśmy. Czy to naprawdę musi być kompletny koniec? Nie możemy się sobą cieszyć, mimo że nie jesteśmy już parą?
W głosie Zaz słyszała tylko szczerość. Spojrzała na nią, ale w brązowych oczach nie czaiła się żadna pułapka.
– Och, daj spokój, Ita! Będzie fajnie. Jak za starych czasów. – Zaz śmiała się, odsłaniając rząd perłowobiałych zębów. Ostrych niczym u piranii. Nie wiedziała, skąd to skojarzenie, bo wprawdzie Ita wiedziała, że Zaz miała wśród swych przodkiń syrenę, ale nigdzie nie znalazła mitu o kobietach zmieniających się w piranie. To musiałoby być co najmniej niewielkie stadko. Chmura. Ławica. Nie, nie ławica. Ławica sprawiała, że Ita miała nieodpartą ochotę na ryby. Może dlatego zawsze miała ochotę na Zaz? Mimo że zerwały?
Nie zastanawiając się dłużej, położyła głowę na ramieniu Zaz i wpatrując się w wirujący wokół tłum, szepnęła: „Zostań”.
Impreza trwała niemal do świtu.
Resztką sił wyciągnęła świeżą pościel i padły z Zaz w miękkość łóżka. Brak płaszcza zauważyła dopiero następnego dnia, gdy chciała, jak co dzień, pogłaskać miękką skórę.
Historię zakończyło lekkie stuknięcie filiżanki o spodek. Ita nie wyglądała już na tak spokojną i zrelaksowaną jak na początku opowieści.
– Zgłosiłam to natychmiast. Ale ten wasz komendant… – Machnęła ręką.
– Czyli – rozsądnie zauważył Jordan – płaszcz był w garderobie, do której właściwie każdy miał dostęp?
– Obawiam się, że tak.
– Będziemy potrzebować nazwisk i, w miarę możliwości, adresów lub numerów telefonów pani gości. Tych, których pani pamięta. – Jordan zawsze lepiej sobie radził z ludźmi, potrafił dodać otuchy, nawet gdy wygłaszał formułkę aresztowania.
Ulica wciąż pachniała różami. Dławiąca woń wisiała w zbyt wilgotnym powietrzu i zdawała się kleić do skóry. „Pewnego dnia”, pomyślała Marika, patrząc na czerwone drzwi pośród błękitów i bieli. „Pewnego dnia zrobię sobie kąpiel z płatkami róż”. Zadrżała na wspomnienie przyjemności, jaką woda dawała skrytym pod skórą łuskom. Miała lekkie poczucie winy, bo wciąż się zastanawiała, jak zasugerować Jordanowi, że Ita nie była w pełni człowiekiem. Ta jej obsesja na punkcie „płaszcza”, ten nikły aromat morza, który nieustannie ją otaczał, jednocześnie i głębszy, i bardziej ulotny niż ten unoszący się nad miastem. Gdyby Marika miała strzelać… to Ita była selkie. A Jordanowi brakowało kawałka układanki.
– Ktoś zabrał ten płaszcz celowo, Jor – powiedziała ściszonym głosem. – Rzeczy z pracowni nikt nie ukradł, a była otwarta na oścież. Nie jestem pewna, czy mamy szansę go znaleźć.
– Jak raz się nam trafiło coś innego niż pijackie wybryki znudzonych nastolatków, to ty siejesz defetyzm. Weź mnie nie denerwuj, dobra? – Jordan westchnął dramatycznie, a powietrze uniosło do góry jego rdzawą grzywkę. – Miejmy jakiś sukces, jak cię lubię, tak chcę w życiu czegoś więcej niż patrolować ulice. Nawet takie jak ta. – Rozejrzał się po raz kolejny po Różanym Zakątku. – Ale masz rację, ktoś wiedział, co robić, kiedy uderzyć. Myślisz, że współpracował z tą całą… – Zerknął w notatki. – Zaz?
– Dowiemy się. Jeśli zerwanie nie było miłe… kto wie.
Zaz, czyli Zuzanna Resnick, była bardzo interesującą osóbką. Zdawała się składać z dziwacznych kontrastów – niebiesko-zielone włosy falowały lekko, uspokajająco, jakby czesane nadmorską bryzą. Ciemnobrązowe oczy, choć podobne kolorem do oczu Ity, lśniły bezczelnie, wyzywająco. Zuzanna była szczupła i wysoka, na myśl przywodziła raczej driadę niż syrenę, a jednak jej ręce, duże dłonie o krótkich palcach budziły w Marice dziwne, choć krwawe skojarzenia. I ten zapach… Zapach morza, owszem, ale jakby nienaturalny, późniejszy, jakby nałożony na… wysunęła lekko język, by zbadać zapachowe nuty. Mięso, krew i wiatr. Gdy spod tego dziwnego amalgamatu dotarł do niej zapach wygrzanych na słońcu piór, niemal jęknęła – Zuzanna Resnick była zdecydowanie syreną. Ale nie morską.
Zaoferowała im kawę i nadzwyczaj otwarcie mówiła o swoim związku z Itą.
Lubiła te leniwe, pełne emocji chwile po seksie. Och, kochała seks z Itą, selkie doskonale umiała grać na ciele Zaz jak na najdelikatniejszym z instrumentów. Ale niezależnie od orgazmów i uniesień, to właśnie te momenty były najlepsze.
Te chwile, gdy ciała chłonęły z powietrza ciszę, oddechy się uspokajały. Chwile tuż przed… tak… tuż przed.
Ita zerwała się z łóżka i pobiegła do łazienki. Szum wody, znajome dźwięki. Zaz wiedziała lepiej, nie będzie próbowała namawiać Ity na kolejną rundę, zresztą nie seksu chciała, lecz intymności. A ta znikała na horyzoncie zdarzeń.
– Nie dołączysz do mnie? – spytała zalotnie selkie, stając, naga i piękna, w drzwiach łazienki.
– A może ty dołączysz do mnie? – odpowiedziała cicho Zaz, wpatrując się w swoje zaciśnięte na prześcieradle palce. – Zrobiłabym nam rano śniadanie… – Skrzywiła się, gdy usłyszała błaganie w swoim głosie.
– Miła moja – zaczęła Ita ostrożnie i Zaz już wiedziała, jakie słowa padną. – Wiesz, że cię kocham, ale nie mogę zostać. – Nutka zniecierpliwienia, którą starała się zatrzeć radosnym: – Zresztą, nie lubię śniadań.
„Kłamiesz”, pomyślała Zaz. Odwróciła się na drugi bok, by nie widzieć kochanki. A może by ona nie widziała tych głupich łez, które zbierały się w oczach Zuzanny.
– Dobranoc – powiedziała Ita, zamykając za sobą drzwi. W jej głosie brzmiały dziwne nuty.
Tak, wiedziała o skó… szybkie spojrzenie na Marikę, równie szybkie mrugnięcie, porozumiały się w mgnieniu oka – „Jordan nic nie wie” – o płaszczu, tak, wiedziała, jak dostać się do garderoby, nie, niczego nie zabrała, zresztą, gdy wychodziła, Ita odprowadzała ją do drzwi. I tak, przyszła na tę imprezę jedynie w nadziei, że zdoła przekonać Itę do kontynuowania związku. Nie wyszło. Bywa.
– Czy możemy resztę rozmowy przełożyć na jutro? Muszę jechać do mamy, zawsze jestem u niej o tej samej godzinie, będzie się martwić.
Przesłuchania pozostałych gości dały równie mało. Nikt niczego nie widział i niczego nie słyszał. Nawet para oddająca się rozrywkom w sypialni Ity – „byliśmy zbyt zajęci”. Dopiero rozmowa z doktorem Breesterem przyniosła jakieś punkty zaczepienia.
Doktor Breester mieszkał (i przyjmował) w kamienicy przy rynku. Wysoka, wyłożona marmurem klatka schodowa ze spiralnymi szerokimi schodami powitała ich chłodem kamienia i lekkim półmrokiem. W rzucanym przez wąskie okno słupie światła wirowały drobinki kurzu, lśniące niczym kryształy. Marika patrzyła z uśmiechem, jak Jordan wyciągnął dłoń, by dotknąć tych magicznych pozostałości czaru chłodzącego. Pierwszy raz od kilku dni poczuła się nieswojo. Łatwo przyzwyczajała się do upałów i choć jej ludzkie ciało zwykle nie najlepiej je znosiło, to ukryte pod skórą łuski domagały się słońca, światła i ciepła. Chłód kamienicy pogłębiał dysonans między przyjemnością człowieka a dyskomfortem węża.
Mieszkanie doktora było ciepłe. Brązy i ceglaste czerwienie, pluszowe i skórzane kanapy stworzone dla komfortu i wypoczynku. Na ścianach ekspresjoniści snuli opowieści kolorów i kształtów. Wolała impresjonizm. Podeszła do wielkiego, angielskiego kominka. Stało na nim mnóstwo zdjęć, głównie dzieci o różnych kolorach skóry i w najróżniejszym wieku. Uniosła nieco brew na widok zdjęcia doktora w towarzystwie dwóch karmiących mam.
– Proszę się nie przejmować. To w większości rodzina mojej byłej żony, przemili ludzie, choć nie do końca rozumieją, czemu się rozstaliśmy.
– A rozstaliście się państwo, bo? – spytał z wyuczonym brakiem dyskrecji Jordan, moszcząc się w czerwonym fotelu.
– Jestem gejem. Moja żona jest kobietą. Powiedzmy, że mieliśmy konflikt zainteresowań. – Breester nie brzmiał jak ktoś, kto ma za sobą zły rozwód.
– Chcemy spytać o piątkowy wieczór, osiemnastego czerwca. Jak rozumiem, był pan tego dnia na imprezie u Ity Tait? – Marika nie marnowała czasu.
– Tak, nigdy nie opuszczam jej imprez, są… barwne.
Preston Breester był niewysokim mężczyzną, może nawet krępym, ale coś w jego postawie i zachowaniu sprawiało, że wydawał się większy. Marika próbowała dyskretnie złapać nić zapachu – środki dezynfekujące, słodki zapach porcelany i jakiegoś płynu po goleniu. Niczego dziwnego, nieludzkiego. Jeśli nawet w jego drzewie genealogicznym były istoty nadnaturalne, to raczej nie takie, które Marika by rozpoznawała.
– Może to potwierdzić Peter Simms, wyszliśmy razem. To znaczy nie razem „razem”, ale o tej samej porze – mówił, nalewając wodę do wysokich szklanek.
– Czy widział pan coś dziwnego podczas tej imprezy?
Breester się zamyślił.
– Właściwie to nie. Chociaż, jak o tym pomyślę…
– Tak? – Jordan pochylił się lekko w stronę Breestera, jego ręka drgnęła, jakby chciał ją położyć na kolanie mężczyzny. Oczywiście jakikolwiek kontakt fizyczny był wykluczony, nie chcieli potem oskarżeń o molestowanie, ale Jordan był zdolnym przesłuchującym – ten drobny gest zyskał mu w oczach Breestera opinię współczującego i zaangażowanego słuchacza.
– Wydawało mi się, że ktoś wychodził z garderoby Ity. Ale to niemożliwe, zawsze ją zamyka… Kiedyś, na początku naszej znajomości, ktoś zniszczył przepiękny koronkowy szal, od tej pory cenne i osobiste rzeczy są w garderobie, a ta jest zamknięta na klucz – opowiadał gospodarz spokojnie i z namysłem.
– A jednak widział pan kogoś?
– Nie jestem pewien…
Peter gdzieś zniknął, więc Preston postanowił go odszukać i przy okazji zahaczyć o łazienkę. Gdy wchodził na piętro, usłyszał trzask zamykanych drzwi, a gdy pokonał ostatnie stopnie, zauważył dziewczynę, która trzymała dłoń na klamce drzwi od garderoby. W korytarzu panował kojący półmrok. Zwykle korytarz rozjaśniało światło wpadające z otwartych drzwi, dziś jednak wszystko było zamknięte. Odruchowo pstryknął włącznikiem i zdziwił się przelotnie, gdy w odpowiedzi zapaliła się lampka nad drzwiami garderoby. Jasne włosy dziewczyny złapały nikły blask jarzeniówki i na chwilę rozbłysły niczym obsypane rdzą złoto, ale niecierpliwe palce przesunęły się pośród pasm i kolor znikł.
– Tam proszę nie wchodzić – powiedział szybko, a dziewczyna cofnęła rękę i spojrzała na drzwi, jakby dopiero teraz je zauważyła.
– Szukałam łazienki i zdziwiłam się, że drzwi są zamknięte.
– Pani pierwszy raz u Ity? Pokażę pani, gdzie iść. – Poprowadził ją kilka kroków w głąb korytarza i wskazał drzwi po przeciwnej stronie. – Łazienka.
Odwrócił się, by sprawdzić drzwi garderoby, ale wtedy właśnie mignęła mu ruda grzywa Petera i zapomniał o wszystkim.
– Traktuje pan pana Simmsa dość poważnie, prawda? – spytała cicho Marika. Widywała już takie spojrzenia, pełne tęsknoty i pragnienia. Bywało w przeszłości i tak, że takie spojrzenia kierowano w jej stronę.
– Tak. Choć Pete widzi we mnie jedynie kochającego przebieranki pajaca. – Wypielęgnowane dłonie zacisnęły się na połach błękitnego szlafroka.
– Czy może pan opisać tę dziewczynę? – Zadając to pytanie, Jordan postukał długopisem w notes. Ten drobny gest zdawał się bez znaczenia, ale zdradził Marice zdenerwowanie partnera.
– To może być trudne, bo korytarz nie jest zbyt dobrze oświetlony, szczególnie gdy drzwi są pozamykane. Była mojego wzrostu, miała długie jasne włosy, nie wiem, czy blond, czy rude, była ładna, jakby nieśmiała. Oczy szerzej rozstawione niż u Ity, niewielki nos i usta, te oczy wyglądały, jakby zajmowały jej pół twarzy. Piękny makijaż. Scott państwu więcej powie, przyszli razem.
– Scott? Nie mamy na liście nikogo o tym imieniu.
– Nie wiem, jak się naprawdę nazywa, ma jakieś takie dziwne szkockie czy inne imię. Nie pamiętam, nie pomogę państwu.
Wyglądał na szczerze zakłopotanego faktem, że czegoś nie pamięta. Marika nawet zanotowała „wygląda na podejrzanie pomocnego”, jednak nie mogła się przekonać do tego, by uznać Prestona za winnego. Może dlatego, że w pluszowym błękitnym szlafroku narzuconym na jednorożcowe onesie nikt nie wyglądał na perfidnego złoczyńcę.
Przyglądała się Jordanowi flirtującemu z Fey i sączyła gorzkie, lukrecjowe latte. To była dziwaczna sprawa. Ktoś zupełnie celowo wprosił się na przyjęcie do panny Tait, ukradł foczą skórę i nikt go nie zauważył.
Na pewno śledztwa nie ułatwiał fakt, że skóra mogła wyglądać jak koronkowy płaszcz, zamszowy płaszcz, chusta bądź kurtka – wyróżniał ją tylko kolor, ciepły, lekko karmelowy brąz z o ton ciemniejszymi cętkami.
– Niezbyt pomocne, wiem – mówiła z desperacją Ita Tait. – Najgorsze, że cętki widać, dopiero jak się wie, czego szukać.
Od zaginięcia skóry nie minęło zbyt wiele czasu, zaledwie tydzień, ale pod oczami Ity rysowały się wyraźne cienie. Żadne z nich nie wiedziało, ile czasu musi faktycznie minąć, by selkie zaczęła poważnie słabnąć i chorować. Wyglądało jednak na to, że mają coraz mniej czasu. Jeśli skóra się nie znajdzie, Itę czeka nieuchronna śmierć. A może… Marika próbowała odrzucić tę myśl, ale ta powracała jak namolna mucha. Może właśnie o to chodziło? O śmierć. Choć przecież w takim przypadku skórę było tak łatwo zniszczyć.
– Fey mówi… – Jordan dosiadł się do stolika. Przez moment błysnęło jej, że muszą być już na zaawansowanym etapie zalotów, skoro Jordan zaczyna zdanie od „Fey mówi”. Uśmiechnęła się. – Że zna uzdrowiciela, który może pomóc Icie, jeśli nie odzyskamy płaszcza. Nazywa się… – Zerknął na trzymaną w ręku kartkę. – Miach Dannan.
– Fey dała ci namiary na Miacha? – Marika patrzyła na partnera z niedowierzaniem. Jeden z prawdziwych Sidhe, najlepszy i najbardziej poszukiwany uzdrowiciel, i faeristka tak po prostu daje jego namiary Jordanowi?! – Czy ty wiesz, kto to jest?
– Fey mówi, że to po prostu lekarz.
Marika spojrzała na Fey, która wpatrywała się w nią tymi swoimi oczami, które lśniły głębią i tajemnicą.
– Wiesz, Mari… moja matka sypia z kelpie, a Taog zawsze lubił opowiadać mi historie na dobranoc.
A ona tańczyła wokół niego jak wokół komendanta Harta…
– Co właściwie wiesz? – spytała zmęczonym głosem; ten upał, ta sprawa i teraz jeszcze Jordan.
– Dość sporo. Wiem o tobie, choć nie wiem, czym dokładnie jesteś. Wiem o naszej pannie Tait. Ona akurat jest selkie, prawda? – W głosie Jordana czaiły się śmiech i lekka kpina.
Postanowiła odpłacić mu pięknym za nadobne.
– Echidna. – Teraz to ona uśmiechnęła się leciutko, pozwalając, by na skroni zatańczyły jej zielono-złote łuski, ale Jordan nie patrzył na nią.
– Trochę niemożliwe. Echidnie tak strasznie nie zależałoby na skórze, zresztą ostatnią zabił Argos…
Nie chciała myśleć o Argosie. Ani o żelaznych grotach wbitych w zakrwawione łuski.
– Nie, Ita Tait na pewno jest selkie. – Pewność siebie Jordana byłaby urocza, gdyby Marika tak właśnie myślała o swoim partnerze. Ale jej na myśl przychodziły zupełnie inne słowa.
Zaśmiała się więc tylko. Ktoś otworzył drzwi Kręgu i do środka wlało się niczym lawa rozżarzone powietrze, które kłuło w płuca i paliło w gardle. I tak straszliwie kusiło. Postanowiła chwilowo nie dyskutować o tym, co wie, a czego o nadnaturalnym nie wie Jordan.
– Musimy się dowiedzieć, kim jest ten cały Scott, i pogadać z jego dziewczyną. Może coś wiedzą.
Przepytali jeszcze kilka osób i ostatecznie zebrali tyle opisów tajemniczego Scotta i jego ślicznej partnerki, że Marika uznała, iż może nim być jedynie Glewlwyd Fawr, jeden z najzdolniejszych magów, jakich znała. Kim była jego partnerka? Joanna Weles, jego najnowsza zdobycz, niedawno się rozwiodła, pracowała jako analityczka danych i poza tym, że była piękna, to kompletnie nie pasowała do zwykłego wzoru. Talentami Glewlwyda były bowiem portale i podrywanie. Miał słabość do pięknych, choć koniecznie niezbyt bystrych dziewcząt, które zmieniał jak rękawiczki. Jak kiedyś po pijanemu wyznał Marice, lubił je uwodzić, lubił całą tę otoczkę zalotów i pierwszych kroków, natomiast zdobyte twierdze porzucał bez namysłu. Joanna zaś po rozstaniu z Bruce’em stanowiła łatwy cel; może ta widoczna słabość przyciągnęła do niej Glywa? Marika nie była pewna, czy chce usłyszeć sprawozdanie z kolejnego podrywu, ale tylko Glewlwyd Fawr wiedział o Joannie cokolwiek ponad to, że prawdopodobnie to właśnie ona była jedną z osób okupujących sypialnię Ity.
Glywa znaleźli bez trudu, bo między kolejnymi podbojami przesiadywał w Kręgu i zwykle zajmował niewielki, dwuosobowy stolik przy witrynie. Glewlwyd był wysoki, mocno zbudowany, posturą przywodził na myśl raczej drwala niż uczonego. Obrazu dopełniały bujna czupryna i broda w kolorze tak czarnym, że miejscami lśniła granatowymi pasmami. Zachwycone dziewczęta przy stoliku obok wzdychały coś o „nocnym niebie” i pisały poezje. Nie miała im tego za złe. Gdy była w ich wieku, sama pisała wiersze i wzdychała do błękitnych niczym bezchmurne niebo oczu. Widać to coś, co trzeba przeżyć.
– Hej, Glyw! – przywitała się radośnie. – Choć dziś raczej: witam, panie Fawr. Ja i mój partner chcielibyśmy zadać panu kilka pytań. Można? – Wskazała na wolne krzesło. Gdy Glyw skinął głową, usiadła i wyjęła notes. – Chodzi o przyjęcie u Ity Tait, osiemnastego tego miesiąca.
Opowiedział im o imprezie i o Joannie Weles. Ślicznego rudzielca poznał na wystawie znajomego fotografa, potem uwodził parę dni, zabierając do restauracji, na spacery i wystawy. Parę razy podrzucił Joannę do szpitala, do córki. Planował rzucić ją wcześniej, ale okazała się ciekawym towarzystwem i polubił ją. Gdy po imprezie u Ity oznajmiła, że to koniec, był naprawdę zaskoczony.
– I tak byłeś ze mną za długo – wyjaśniła tym swoim ciemnym, łóżkowym głosem.
Tym samym głosem wyjaśniła później Marice i Jordanowi, że naprawdę zgubiła się w prostym korytarzu.
– Powiedziano mi, że łazienka jest po lewej, a była po prawej. Pamiętam, bo byłam zła, że dziewczyna, która korzystała przede mną, zatrzasnęła drzwi i nie mogę się dostać. Chwilę szarpałam się z drzwiami; wiecie, czasem trzeba siłą, a potem pojawił się ten różowy facet i pokazał mi właściwe.
Na samo wspomnienie kolejnego fiaska Marika miała ochotę się rozpłakać.
– Znów ślepy zaułek – mówiła do Jordana znad lukrecjowej latte. – Nie wiem, ile jeszcze mamy czasu; Ita wygląda fatalnie, wydaje mi się, że pogorszenie następuje coraz szybciej.
– Mari… – Glewlwyd wpatrywał się w zszarzały i ledwie widoczny mural naprzeciw restauracji pana Kato. Restauracji… Dziura w ścianie, która od pokoleń serwowała udoskonalane, choć wciąż to samo danie. I mural… Teraz to zaledwie gonitwa cieni na cegle i odpadającym tynku, ale kiedyś… Oboje pamiętali zielone i złote łuski wężowych splotów, szeroko otwarte dziecięce oczy i dziwne kształty obcego im wtedy kanji. „Uroko nesan-ni kansha”. Dziękujemy, wężowa siostro. Minęło tyle lat, a jej serce nadal się ściskało, gdy patrzyła w dziecięce oczy, oczy, które już dawno zabrał czas… – Mari!
– Jestem! Jestem! – krzyknęła i zamachała pałeczkami, by podkreślić swoją nieprzytomną obecność.
– Mari, ale nikomu nie mów. Ty wiesz, jaki jestem, gdy przesadzę. – Glyw wyglądał na oklapniętego: ciemne włosy i broda, które zwykle zdawały się mieć własne (raczej niepochlebne) zdanie na temat grawitacji, dziś posłusznie spływały ku ziemi.
– Uhum! – Czy wiedziała? Jasne, że tak. Po pijanemu Glyw, jak rosyjski haker, zdolny był dosłownie do wszystkiego.
– Ja się chyba włamałem do Miacha. – Ciemne jak noc oczy wypełniły się krokodylowymi łzami… choć Glyw naprawdę szanował Miacha; możliwe, że szanował tylko jego jednego. Opadły silne ramiona i Glyw zawisł nad swoją porcją tempury niczym gradowa chmura z wyrzutami sumienia.
– Echidnas! Grant! Do mnie! – Komendant Hart rzadko bywał szczęśliwy, ale dziś musiało zdarzyć się coś interesującego, bo jaśniał niczym po solidnej porcji sernika. – Zmarnowaliście trochę czasu i sporo zasobów na przesłuchiwanie gości tej całej Tait. I dobrze, chłopak – spojrzał wymownie na Jordana – nauczył się porządnej policyjnej roboty. Jedźcie do niej i zamykamy sprawę. Ten bezcenny płaszcz się znalazł.
Redakcja: Piotr Chojnacki
Korekta: Krystian Gaik, Beata Wójcik
Projekt okładki, ilustracja wykorzystana na I stronie okładki: Agnieszka Zawadka
Skład i łamanie: Dariusz Ziach
Konwersja do EPUB/MOBI: InkPad.pl
Wydawnictwo Mięta Sp. z o.o.
03-707 Warszawa, ul. Floriańska 14 m. 3
www.wydawnictwomieta.pl
ISBN 978-83-67690-27-0