Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
21 osób interesuje się tą książką
Okres bożonarodzeniowy nie cieszy skromnej młodej Eileen, której życie upływa między opieką nad niechlujnym, uzależnionym od alkoholu, żyjącym biednie ojcem, a pracą w charakterze sekretarki w Moorehead, wiezięniu do młodocianych przestępców, gdzie codziennie mają miejsce straszne rzeczy. Trawiona żalem i wstrętem do samej siebie Eileen spędza swoje ponure dni na perwersyjnych fantazjach i marzeniach o ucieczce do dużego miasta. Za to noce i weekendy wypełniają jej drobne kradzieże w sklepach i sprzątanie bałaganu, który zostawia po sobie jej pogrążający się w obłędzie ojciec. Gdy w Moorehead pojawia się któregoś dnia promienna, piękna i wesoła Rebecca Saint-John, Eileen jest nią oczarowana, wprost nie może się oprzeć sile jej urody i osobowości. Wydaje się, że po raz pierwszy ma szansę na prawdziwą przyjaźń…
Rozgrywająca się na tle śnieżnego krajobrazu nadmorskiej Nowej Anglii w dniach poprzedzających Boże Narodzenie pełna zwrotów akcji historia o współczuciu, bezsilności i okrucieństwie została opowiedziana z perspektywy lat teraz już starszej pani – narratorki-uczestniczki zdarzeń. Przerażająca, hipnotyzująca i niezwykle zabawna, nawiązująca do tradycji Shirley Jackson, wczesnego Vladimira Nabokova i filmów Alfreda Hitchcocka, ta poruszająca debiutancka powieść fascynuje i szokuje, a także przedstawia jeden z najbardziej oryginalnych, najciekawszych nowych głosów we współczesnej literaturze. Ta powieść przyniosła autorce rozgłos i Nagrodę Fundacji Hemingwaya/PEN Award za debiut literacki, jak również znalazła się na krótkiej liście do Man Booker Prize 2016 oraz National Book Critics Circle Award 2015.
Ottessa Moshfegh jest świetnie znaną polskim czytelnikom autorką bestsellerowego Mojego roku relaksu i odpoczynku, zbioru opowiadań Tęsknota za innym światem oraz najnowszej powieści Lapvona.
Młoda bohaterka – jeśli można ją tak nazwać – mrożącego krew w żyłach powieściowego debiutu Ottessy Moshfegh to dokładnie ten rodzaj kobiety, którą autorzy noir zwykle ignorowali. Pomyśl o niej jak o postaci Flannery O’Connor wędrującej przez powieść Raymonda Chandlera… Moshfegh wykorzystuje ten starannie skonstruowany fundament, aby zbudować naprawdę szokujące zakończenie, którego się nie spodziewamy. (…) Eileen umiejętnie łączy w sobie elementy różnych gatunków: psychologiczne napięcie, horror, obsesję i szaleństwo. Jest tak samo pokręcona, mroczna i nieprzewidywalna jak jej tytułowa bohaterka.
„Entertainment Weekly”
Eileen to niezwykła powieść, mroczna i zaskakująca, paskudna, ale czasem zabawna. Jej pierwszoosobowa narratorka jest jednym z najdziwniejszych, najbardziej pokręconych, najbardziej żałosnych – a jednocześnie na swój niepowtarzalny sposób ujmujących – odmieńców, jakich spotkałem.
„Washington Post”
Punkt kulminacyjny Eileen jest dziwaczny, przerażający i dziwnie satysfakcjonujący. Ta powieść nie mieści się w jednym gatunku. Jej bohaterka wydaje się mało sympatyczna, ale fascynująca, dlatego ostatecznie kradnie nasze serca. To mistrzowski dramat psychologiczny, który zapada w pamięć czytelnika.
„Newsday”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 329
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału Eileen
Przekład Teresa Tyszowiecka
Redakcja Ewa Pawłowska
Korekta Marcin Grabski, Anna Gądek
Projekt okładki i projekt stron tytułowych Tomasz Majewski
Cover image Jonathan Bartlett
EILEEN
EILEEN © 2015 by Ottessa Moshfegh
First published by Penguin Press an imprint of Penguin Random House LLC
Translation rights arranged by AJA Anna Jarota Agency and The Clegg Agency, Inc., USA.
All rights reserved.
Copyright © for the Polish translation by Teresa Tyszowiecka, 2024
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Pauza, 2024
Zdjęcie autorki na okładce Copyright © Krystal Griffiths
Skład i łamanie Dariusz Ziach
ISBN 978-83-968888-6-0 (EPUB); 978-83-968888-6-0 (MOBI)
Wydawnictwo Pauza
Warszawa 2024
Wydanie pierwsze
Wydawnictwo Pauza
ul. Meksykańska 8 m. 151
03-948 Warszawa
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Na oko nie różniłam się niczym od dziewcząt, jakie spotyka się w autobusie, pogrążonych w lekturze książek w płóciennej bibliotecznej oprawie – przyrodniczych, geograficznych; byłam jasną szatynką i czasem nosiłam na włosach siatkę. Raczej nie rzucałam się w oczy. Pamięć podsuwa mi szarą myszkę z pospolitą burą torebką w ręku albo z paczką orzeszków ziemnych, które obraca w palcach, nie zdejmując rękawiczek, patrzy w okno i cmoka z dezaprobatą. Poranne słońce oświetla delikatny puszek na mojej twarzy, który próbuję maskować prasowanym pudrem, zbyt jasnym dla mojej karnacji. Byłam chuda, koścista, ruchy miałam kanciaste, nieporadne, chodziłam sztywno, jakbym kij połknęła. Twarz miałam usianą kraterami po trądziku, które odbierały wszelki urok czy choćby krztynę oryginalności, jaka mogła drzemać pod chłodną, obojętną maską mieszkanki Nowej Anglii. W okularach mogłabym uchodzić za intelektualistkę, ale na przeszkodzie stał mój temperament. Wyglądałam owszem na kogoś, kto chętnie przesiaduje zamknięty w czterech ścianach, szuka ukojenia w ciszy, wodząc wzrokiem w zadumie po stronicach książek, półkach, ciężkich zasłonach, kto koncentruje się w pełni na tym, co ma przed oczami – lekturze, biurku, drzewie za oknem, rozmówcy – ale tak naprawdę nie znosiłam ciszy, nie znosiłam bezruchu, złościło mnie wszystko. Zwykle byłam wściekła i niezadowolona. Gdy próbowałam nad tym panować, mój zły humor i nieprzystosowanie tylko się pogłębiały. Czułam się jak jakaś Joanna d’Arc czy Hamlet, który przez pomyłkę przyszedł na świat w ciele kogoś, kto jest nikim, anonimowym cieniem. Byłam nie tym, kim powinnam. Byłam Eileen.
I nawet mając dwadzieścia cztery lata – pięćdziesiąt lat temu – byłam taka pruderyjna. Oto ja wtedy: ciężka wełniana spódnica za kolana, grube pończochy, bluzka zawsze dopięta pod samą szyję. Nie oglądali się za mną na ulicy. Właściwie nie miałam żadnych poważniejszych mankamentów urody. Byłam młoda, niebrzydka, choć trochę nijaka. Jednak we własnym mniemaniu byłam po prostu beznadziejna: brzydka, odrażająca, niedorobiona. W tej sytuacji zwracanie uwagi na siebie wydawało się szczytem głupoty. Rzadko nosiłam biżuterię, nie używałam perfum, nigdy nie malowałam paznokci. Czasem wkładałam pierścionek z małym rubinem, który odziedziczyłam po matce.
Moje życie w wydaniu młodej gniewnej skończyło się w ostatnich dniach grudnia, w nękanym mroźną zimą mieście, w którym się urodziłam i wychowałam. Przed każdym domem w ogródku piętrzyły się zaspy sięgające parapetów okien na parterze. W dzień śnieg topniał na wierzchu, a breja z jezdni zaczynała spływać do rynsztoka i nagle duch wstępował w człowieka, który zaczynał wierzyć, że życie może być przyjemne, a słońce w końcu zawsze wyjdzie zza chmur. Jednak po południu, po zachodzie słońca, na śniegu krzepła skorupa lodu tak gruba, że w nocy nie łamała się nawet pod ciężarem rosłego mężczyzny. Co rano od ganku do ulicy sypałam z wiadra wąską ścieżkę soli. Z daszku nad drzwiami frontowymi zwisały sople; kiedy przechodziłam pod nim, lubiłam sobie wyobrażać, że przebijają moją pierś z chrzęstem, jak kule, albo rozrywają mój mózg na strzępy. Chodnik odśnieżali nasi sąsiedzi, ludzie, którym mój ojciec nie ufał, bo byli luteranami, a nie, jak my, katolikami. Ale ojciec nie ufał nikomu. Jak wielu nałogowych alkoholików, miał paranoję. Nasi sąsiedzi, luteranie, na Boże Narodzenie postawili nam pod drzwiami biały wiklinowy kosz z woskowanymi jabłkami owiniętymi w celofan, bombonierką czekoladek i butelką sherry. Całość wieńczył bilecik „Wesołych świąt”.
Czy wiedzieli, co się dzieje w domu, kiedy jestem w pracy? Był to dwupiętrowy drewniany budynek w stylu kolonialnym, pokryty łuszczącą się czerwoną farbą. Wyobrażam sobie ojca, jak sączy tamtą świąteczną sherry, odpalając od piekarnika ogryzek cygara. Żałosny widok. Na co dzień pił dżin, rzadziej piwo. Jak już wspomniałam, był pijakiem, dzięki czemu był prosty w obsłudze. Łatwo się odwracało jego uwagę, gdy się denerwował, łatwo dawał się udobruchać: po prostu wkładałam mu butelkę w rękę i wychodziłam z pokoju. Naturalnie jego alkoholizm źle na mnie działał. Byłam napięta, poirytowana, co jest typowym symptomem u osób, które mieszkają pod jednym dachem z alkoholikiem. Ta historia jest historią jakich wiele. Później mieszkałam z niejednym alkoholikiem, dzięki czemu nauczyłam się, że na nic się zdaje zamartwianie, pytanie „dlaczego”, zarzynanie się, żeby im pomóc. Są, jacy są, na dobre i na złe. Teraz mieszkam sama i jestem zadowolona, ba, szczęśliwa. Jestem za stara, żeby się troszczyć o cudze życie. I szkoda mi już czasu, żeby wybiegać myślą w przyszłość i martwić się na zapas. Ale kiedy byłam młoda, martwiłam się nieustannie, głównie o ojca – ile mu jeszcze lat zostało, co może mu strzelić do głowy, co zastanę, gdy wrócę wieczorem do domu.
A nie był to przytulny domek. Po śmierci matki nie zrobiliśmy gruntownych porządków ani nie porozdawaliśmy jej rzeczy, a ponieważ nie było teraz komu sprzątać, brudny, zakurzony, straszliwie zagracony dom pękał w szwach od bezużytecznego badziewia. Mimo to wiało w nim pustką. Przypominał pustostan, którego poprzedni lokatorzy uciekli nocą, jak jacyś Żydzi albo Cyganie. Gabinet, salon i pokoje na górze stały prawie nieużywane. Wszystko zostało jak kiedyś i porastało kurzem: rozłożona gazeta latami leżała na oparciu kanapy, zdechłe mrówki przyschły do patery z cukierkami. Klimat przypominał zdjęcia ruder w wysiedlonej osadzie na pustyni, na której przeprowadzano próby jądrowe. Szczegóły pozostawiam wyobraźni czytelnika.
Spałam na strychu, na łóżku polowym, które ojciec dziesięć lat wcześniej kupił na wyprawę kamperem; nigdy nie doszła do skutku. Zimny, zakurzony strych był miejscem, w którym szukałam azylu, kiedy matka zachorowała, bo źle się spało w pokoju dziecięcym przez ścianę z jej sypialnią. Przez całą noc płakała i jęczała, wzywała mnie.
Z dołu nie docierały prawie żadne dźwięki. Ojciec wstawił do kuchni fotel z gabinetu i sypiał na nim. To taki typ fotela, w którym za pociągnięciem dźwigni oparcie odchylało się całkiem do tyłu – swego czasu nowinka techniczna. Ale dźwignia się zepsuła i zardzewiała w pozycji rozłożonej. Reszta domu była w podobnym stanie jak ten fotel – brudna, zrupieciała, zastygła w bezruchu.
Pamiętam, że tamtej zimy cieszyłam się z wczesnych zachodów słońca. Ciemność przynosiła mi ukojenie. Za to ojciec bał się mroku. Niestety, nie była to bynajmniej urocza słabostka. W nocy zapalał piekarnik i kuchenkę i pił, wpatrując się w buzujące niebieskie płomienie. Mówił, że zawsze mu zimno, mimo to stale chodził rozebrany. Tamtego wieczoru – od którego zacznę tę opowieść – zastałam go siedzącego boso na schodach i pijącego sherry z wygasłym cygarem w dłoni.
– Biedna Eileen – mruknął sarkastycznie, kiedy stanęłam w drzwiach. Pogardzał mną bezbrzeżnie, uważał za żałosną i nieatrakcyjną, czego przede mną bynajmniej nie taił. Gdyby moje ówczesne marzenia miały moc sprawczą, pewnego pięknego dnia znalazłabym go pod schodami ze skręconym karkiem, ale jeszcze żywego. „Czas najwyższy” – zbyłabym jego śmiertelne drgawki maksymalnie zblazowanym tonem. Tak więc nienawidziłam go, zdecydowanie, mimo to byłam bardzo posłuszna. W domu było nas tylko dwoje – tato i ja. Owszem, mam siostrę – żyje, o ile wiem, ale nie rozmawiamy z sobą od ponad pięćdziesięciu lat.
Ojciec nie był szczególnie wysoki, za to barczysty, miał długie nogi i czuło się w nim coś władczego. Rzednące siwe włosy układały się w zawadiacki czub. Z perspektywy czasu widzę, że podobnie jak chłopcy z więzienia, w którym pracowałam, tłamsił w sobie wrażliwość i gniew. Na jego twarzy – twarzy starca – malował się grymas czujności, sceptycyzmu i wiecznej dezaprobaty. Ręce mu się trzęsły, nawet kiedy solidnie popił. Stale się drapał po podbródku – krwistym, nalanym, obwisłym. Tarł go dobrotliwie, jakby czochrał po głowie niesfornego malca. Mówił, że w życiu żałuje jednego: że nie udało mu się zapuścić porządnej brody – jakby to miało być świadome zaniechanie. Taki już był – zgorzkniały, arogancki, nielogiczny. Nie sądzę, żeby naprawdę kochał swoje dzieci. Obrączka, którą nosił latami po śmierci mamy, sugerowała, że może chociaż ją darzył uczuciem. Ale przypuszczam, że nie był zdolny do prawdziwej miłości. Z natury był okrutny. Dotąd potrafię mu wybaczyć, tylko jeśli przypomnę sobie, jakie cięgi obrywał w dzieciństwie od rodziców. Nie jest to metoda w najlepszym stylu, ale skuteczna.
Gwoli wyjaśnienia: to nie opowieść o tym, jaki mój ojciec był koszmarny. Nie mam najmniejszego zamiaru rozliczać go z jego okrucieństwa. Ale pamiętam tamten dzień, kiedy na schodach odwrócił się za mną z takim wyrazem twarzy, jakby rzygać mu się chciało na mój widok. Stałam na półpiętrze i patrzyłam na niego z góry.
– Wracaj na dół! – zaskrzeczał. – Masz jechać do Lardnera! – To był monopolowy na drugim końcu miasta. Pusta butelka po sherry wypadła mu z ręki i toczyła się, podskakując, po schodach.
Teraz jestem bardzo zrównoważoną osobą, można by mi wręcz przypisać postawę stoicką, lecz wtedy łatwo wpadałam w szał. Ojciec wiecznie traktował mnie jak jakieś popychadło, a ja nie umiałam powiedzieć „nie”.
– Dobrze – odparłam potulnie.
Ojciec kaszlnął i pyknął dymem z ogryzka cygara.
Kiedy byłam rozbita, myślenie o sobie przynosiło mi ulgę. Prawdę mówiąc, miałam obsesję na punkcie swojego wyglądu. W moich małych, zielonych oczach próżno by szukać – zwłaszcza wtedy – błysku dobroci. Nie należę do osób, które usiłują uszczęśliwiać bliźnich, choćby dlatego, że nie umiem stawiać na swoim. Widząc tamtą mnie – z włosami spiętymi klamerką, w płaszczu mysiego koloru – wzięlibyście mnie za drugoplanową postać w tej opowieści – sumienną, przewidywalną, wtórną i nieciekawą. Wyglądałam jak poczciwa uboga krewna z prowincji i chyba wolałabym być nią niż sobą. Dość często przeklinałam i dostawałam ataków szału, a tamtego dnia przyładowałam tak mocno z buta w drzwi łazienki, że mało nie wypadły z zawiasów.
Spowijała mnie otoczka apatii, stoicyzmu i tumiwisizmu, gdy tak naprawdę kipiałam ze złości, a w głowie miałam szaleńczy natłok myśli, głównie morderczych. Obnosiłam się ze zbolałą, bezbarwną miną, żeby nie wzbudzać podejrzeń. Moje lektury nie dotyczyły prowadzenia domu i ogródka. Lubiłam czytać o wszelkich okropnościach. Pamiętam, jak wybierałam jedną z najgrubszych książek w bibliotece publicznej – kompendium medycyny starożytnego Egiptu – aby zgłębiać upiorną praktykę wyciągania mózgu zmarłego przez nos, jak przędzę z motka.
Lubiłam wyobrażać sobie mój mózg zwinięty w czaszce w kłębek. Fantazje, że mój mózg można rozplątać, wyprostować i tym sposobem przywrócić mu spokój i zdrowie, przynosiły ukojenie. Miałam poczucie, że w moim mózgu coś jest wadliwie zainstalowane, a problem na tyle skomplikowany, że jedynym remedium będzie lobotomia – mój mózg wymagał przeglądu generalnego, wymiany starego życia na nowe. Stawiałam samej sobie dramatyczne diagnozy. Oprócz książek gustowałam w lekturze „National Geographic”. Prenumerata pocztowa miesięcznika to był prawdziwy luksus, dzięki któremu czułam się kimś wyjątkowym. Z zapartym tchem chłonęłam artykuły poświęcone wierzeniom ludów pierwotnych. Fascynowały mnie ich krwawe rytuały, ofiary z ludzi, morze bezsensownego cierpienia. Wiem, że to brzmi jak wyznanie degeneratki. Ale nie sądzę, żebym cierpiała na wrodzony brak serca. Gdybym przyszła na świat w innej rodzinie, miałabym szansę wyrosnąć na osobę o normalnych emocjach i zachowaniach.
W gruncie rzeczy byłam masochistką. W jakimś stopniu odpowiadało mi, że ojciec mną dyrygował. Owszem, wściekałam się, nienawidziłam go, to oczywiste, ale moja złość nadawała mojemu życiu choć odrobinę sensu, a jazda do monopolowego zabijała czas. Życie jawiło mi się jako niekończąca się próba przechytrzenia zegara.
Wychodząc z łazienki, starałam się wyglądać na słabą i zmęczoną. Ojciec pokasływał niecierpliwie. Westchnęłam z rezygnacją, wzięłam monety z jego wyciągniętej dłoni. Z powrotem zapięłam płaszcz. Czułam ulgę, że mam dokąd iść, mam na wieczór jakąś alternatywę dla krążenia po strychu albo przyglądania się, jak ojciec pije. Nie trzeba było mnie namawiać do wyjścia z domu.
Gdybym mocno trzasnęła drzwiami, na co miałam szczerą ochotę, mógłby się odłamać któryś z sopli nad gankiem. Wyobrażałam sobie, jak wbija się przez nasadę karku i przeszywa mi serce. Z kolei gdybym odchyliła głowę do tyłu, mógłby przebić mi gardło i rozharatać komorę klatki piersiowej – chętnie wyobrażałam to sobie ze wszystkimi szczegółami – przejść przez trzewia, by wreszcie wbić się, jak kryształowy sztylet, w części intymne. Tak w tamtej epoce wyobrażałam sobie mapę anatomiczną mojego ciała – mózg był kłębkiem przędzy, tułów pustym naczyniem, a części intymne ziemią niczyją. Jednak zamknęłam drzwi ostrożnie, bo wcale nie zamierzałam umierać.
Odkąd ojciec nie był już zdolny siąść za kierownicą, jeździłam jego starym dodge’em. Uwielbiałam ten samochód, olbrzymi czterodrzwiowy coronet – zieleń mat – z odrapaną i powgniataną maską. Podłoga po latach przerdzewiała na wylot od soli, którą posypywano u nas jezdnie w zimie. W schowku przy kierownicy trzymałam zamarzniętą mysz polną, którą tamtej zimy znalazłam zwiniętą w kłębek na ganku. Podniosłam mysz za ogon i zakręciłam w powietrzu, a potem wrzuciłam do schowka, dokładając do niedziałającej latarki, mapy drogowej Nowej Anglii i garstki zaśniedziałych miedziaków. Tamtej zimy co jakiś czas zaglądałam do mojej myszy, by sprawdzić, czy pomimo mrozów nie pojawią się jakieś oznaki rozkładu. Prawdopodobnie dawało mi to poczucie władzy. Mysz była moją maskotką, talizmanem na szczęście.
Testowałam temperaturę na zewnątrz, wystawiając język tak długo, aż mróz zaczął mnie szczypać. Tamtej nocy musiało być dobrze poniżej zera. Sam oddech sprawiał mi ból. Ale ja wolałam mróz od upałów. W lecie bywałam niespokojna i rozbita. Dostawałam od słońca wysypki, musiałam wylegiwać się w zimnej wodzie. Przy moim biurku w więzieniu zawzięcie wachlowałam się papierowym wachlarzem. Nie znosiłam się pocić przy ludziach. Wszelkie przejawy cielesności napawały mnie obrzydzeniem. Nie słuchałam Beatlesów, nie oglądałam programów Eda Sullivana. Nie interesowała mnie w ogóle rozrywka dla mas. Wolałam czytać o starożytnych dziejach, odległych krainach. Wszelkie informacje o aktualnych wydarzeniach i bieżących trendach uprzytomniały mi boleśnie moją izolację. Odcinając się z własnej woli od wszelkich nowinek, z ofiary zamieniałam się w sprawcę.
Wracając do samochodu: mdliło mnie podczas jazdy. Czułam, że coś jest nie tak z rurą wydechową, ale w tamtych czasach uporanie się z usterką podobnego kalibru przerastało moje możliwości. Uznałam, że pomimo mrozu powinnam uchylić okno. W swoim mniemaniu byłam bardzo dzielna, tak naprawdę jednak bałam się, że jeśli zacznę narzekać na samochód, ojciec mi go odbierze. Tylko samochód trzymał mnie jakoś przy życiu. Był moją ucieczką. Ojciec, zanim przeszedł na emeryturę, w wolne dni zabierał nas na przejażdżkę. Jeździł po mieście jak wariat – parkował na chodnikach, z wizgiem ścinał zakręty, w środku nocy kończyła mu się benzyna, zdarzało mu się przytrzeć bokiem o cysternę z mlekiem, biurowiec AMP i tym podobne. W tamtych czasach wszyscy jeździli po pijaku, ale ojciec stanowczo przeginał. Ja byłam rozsądnym kierowcą. Nigdy nie przekraczałam dozwolonej szybkości, nie przejeżdżałam na czerwonych światłach. Po zmroku lubiłam prowadzić powoli, ledwie wciskając gaz, i patrzeć, jak miasto sunie za oknem, jak film. Zawsze wyobrażałam sobie, że inni mieszkają w nieporównanie ładniejszych domach, z błyszczącymi meblami i eleganckim kominkiem, na którym wywieszano pończochy dla Świętego Mikołaja. Ciasteczka w spiżarni, elektryczna kosiarka w garażu. W tamtych czasach chętnie wyobrażałam sobie, że inni mają lepiej niż ja. Zwłaszcza jeden ganek w sąsiedztwie działał na mnie przygnębiająco. Stała na nim biała ławeczka, z podłogi wystawała metalowa skrobaczka do czyszczenia butów ze śniegu, podobna w kształcie do odwróconej łyżwy, a na drzwiach wisiał wianuszek ostrokrzewu. Miasto miało pewien staroświecki urok. Każdy, kto mieszkał kiedyś w Nowej Anglii, zna tę wyjątkową głębię nocnej ciszy okrytych śniegiem nadmorskich miast. Po zachodzie słońca zmierzch nie tyle dogasał, ile wycofywał się w głąb oceanu, jakby wsysany przez odmęty.
Do końca życia nie zapomnę brzęczenia dzwonków nad drzwiami monopolowego – dźwięk, który witał mnie co wieczór. Alkohole Lardnera. Uwielbiałam ten sklep. Wnętrze było ciepłe i schludne, mogłam przechadzać się między rzędami półek do woli, udając, że czegoś szukam. Naturalnie wiedziałam, gdzie przechowują dżin: w środkowej alejce po prawej, w stronę kasy, metr, dwa od czarnej ściany i tylko na dwóch półkach: beafeater na górnej i seagram’s na dolnej. Sprzedawca, pan Lewis, był tak uprzejmy i wesoły, jakby się w życiu nie domyślał, czemu służą moje zakupy. Tamtego wieczoru po wyjściu ze sklepu położyłam butelki na przednim siedzeniu. Dziwna rzecz, że alkohol nigdy nie zamarza. W całym dodge’u mróz się nie imał tylko dżinu. Dygocąc z zimna, przekręciłam kluczyk w stacyjce i powoli ruszyłam z powrotem. Pamiętam, że wracałam do domu dłuższą, bardziej malowniczą trasą.
Zastałam ojca w kuchni, na fotelu. Później nie wydarzyło się nic nadzwyczajnego, tamten wieczór był tylko datą rozpoczęcia tej historii. Postawiłam butelki na podłodze w zasięgu ręki ojca, zgniotłam w ręku papierową torbę i cisnęłam na kupę śmieci przy drzwiach do ogródka na tyłach. Weszłam na strych. Poczytałam sobie trochę „National Geographic”, a potem zgasiłam światło i dzień był odfajkowany.
Teraz, gdy już poznaliście mnie trochę, pozwólcie, że się wam przedstawię. Nazywam się Eileen Dunlop. Miałam wtedy dwadzieścia cztery lata i zarabiałam pięćdziesiąt siedem dolarów tygodniowo, pełniąc funkcję, można powiedzieć, sekretarki w prywatnym zakładzie poprawczym dla nastoletnich chłopców. Z perspektywy lat widzę, że instytucja ta była niczym innym jak więzieniem dla małoletnich. Na potrzeby tej historii nazwałam to miejsce Moorehead. Wiele lat później mieszkałam w mieszkaniu, którego właścicielem był skończony psychopata, Delvin Moorehead. Uznałam, że jest jak najbardziej stosownym patronem tamtej instytucji.
Za tydzień miałam uciec na zawsze z domu. A oto historia mojej ucieczki.
Piątek wyznaczał mdlący odór ryb, wędrujący ze stołówki w piwnicy przez lodowate sypialnie chłopców, po korytarzach wyłożonych linoleum, aż do sekretariatu bez okien, w którym upływały moje dni. Smród był tak intensywny, że czułam go nawet na parkingu, kiedy o poranku dotarłam do Moorehead. Przed wejściem do budynku zawsze zamykałam torebkę w bagażniku. Wprawdzie w pokoju socjalnym za kancelarią mieliśmy szafki, ale nie ufałam personelowi. Ojciec ostrzegł mnie, gdy podejmowałam pracę w zakładzie jako naiwna dwudziestojednolatka, że w więzieniach najgroźniejsi są nie kryminaliści, tylko pracownicy służb więziennych. Nie mylił się. To była bodaj najcenniejsza wskazówka, jakiej udzielił mi w życiu.
Miałam z sobą lunch złożony z puszki tuńczyka i zawiniętych w folię dwóch kromek chleba z masłem. Był piątek, a ja, na przekór wszystkiemu, ani myślałam skończyć w piekle. Zmusiłam się, żeby z uśmiechem kiwnąć głową obu moim współpracownicom; były to wstrętne babska w średnim wieku, ze skorupą lakieru na włosach, które ledwie raczyły podnieść na mnie oczy znad swoich romansideł, chyba że dyrektor kręcił się w pobliżu. Ich biurka były zasłane żółtymi celofanowymi papierkami po cukierkach toffi, które te pańcie trzymały w czarkach ze sztucznego kryształu na rogach swoich biurek. Choć obie były antypatyczne, nie umywały się do prawdziwie odrażających osobników, jacy przewinęli się przez moje życie. Pracując w sekretariacie na dziennej zmianie, trafiłam w sumie nie najgorzej. Praca za biurkiem oznaczała, że rzadko miałam do czynienia z jednym z czterech czy pięciu groźnych wieprzów, tak zwanych wychowawców, których zadaniem było sprowadzanie na drogę cnoty młodych pensjonariuszy Moorehead. Jak kaprale w wojsku, lali pałkami od tyłu po nogach snujących się apatycznie chłopców bądź znienacka zakładali im zza pleców nelsona. Kiedy czułam, że robi się gorąco, starałam się nie patrzeć w tamtą stronę. Zwykle wpatrywałam się w zegar.
Nocni strażnicy kończyli zmianę o ósmej, kiedy ja zaczynałam pracę, nie miałam więc okazji ich poznać, choć pamiętam ich znużone twarze – jeden był skończonym durniem, drugi łysiejącym weteranem wojennym z palcami pożółkłymi od tytoniu. Obaj nie odegrali w tej historii żadnej roli. Ale jeden z dziennych strażników był niesamowicie przystojny. Miał wielkie oczy, a do tego, pomimo młodzieńczej delikatności rysów, zdecydowany profil. Spowijała go aura nieokreślonej melancholii, która działała na mnie piorunująco. Wypomadowane włosy zaczesywał w zadzierzysty czub. Randy. Lubiłam przyglądać mu się zza biurka. Z ciężkim pękiem kluczy u pasa urzędował w korytarzu łączącym sekretariat z resztą obiektu, ubrany, jak wszyscy strażnicy, w sztywny szary kombinezon i wyglansowane na błysk buty motocyklisty. Miał zwyczaj siedzieć na krześle półdupkiem, z szeroko rozstawionymi nogami, dzięki czemu prezentował swoje krocze jak na tacy. Zdawałam sobie sprawę, że nie jestem w jego typie, i bolało mnie to, choć nie chciałam się do tego przed sobą przyznać. Posądzałam go, że gustuje w długonogich blondynach o wydatnych ustach. Co dzień przez wiele godzin obserwowałam grę jego bicepsa, gdy przerzucał strony komiksu. Kiedy próbuję teraz przywołać w pamięci jego obraz, widzę, jak dłubie w zębach wykałaczką. W jego wydaniu ta czynność była piękna – czysta poezja. Spytałam go kiedyś, świadoma, że zachowuję się jak idiotka, czy zimą nie jest mu za zimno w krótkich rękawach. Wzruszył tylko ramionami. Cicha woda brzegi rwie – pocieszałam się, starając się nie zemdleć z wrażenia. Choć nie miałam u niego szans, fantazjowałam wytrwale, że pewnego dnia szyba na strychu zagrzechoce od żwiru, pod domem będzie czekał motocykl z rozgrzanym silnikiem i za chwilę zostawimy to okropne miasto w cholerę, na co często miałam ochotę.
Nie piłam kawy, bo wprawiała mnie w dygot, mimo to co i rusz wędrowałam do narożnika, gdzie na stoliku stał dzbanek z kawą, nad którym wisiało lustro. Przeglądanie się w nim uspokajało mnie, choć nie cierpiałam własnej twarzy. Tak właśnie wygląda życie osób zafiksowanych na punkcie własnego wyglądu. Do dzisiaj wierzyć mi się nie chce, ile lat zmarnowałam, zadręczając się mankamentami swojej urody.
Wyjęłam śpioch z kącika oka i przyrządziłam sobie filiżankę śmietanki z dodatkiem cukru i mleka w proszku, które trzymałam w szufladzie. Nikt nawet okiem nie mrugnął na tę dziwną kombinację. W sekretariacie traktowano mnie jak powietrze. Dwie zgorzkniałe nudziary trzymały tylko z sobą. Podejrzewałam je o to, że są lesbijkami. Tego rodzaju sugestie w tamtych latach robiły się coraz bardziej popularne, a mieszkańcy miast zawsze mieli się na baczności przed atakiem „utajonych homoseksualistów”. Choć te podejrzenia napawały mnie lekką pogardą do obu pań, jednak współczułam im też, wyobrażając sobie, jak wracają wieczorem do domu, do swoich obrzydliwych mężów, samotne, rozgoryczone. Jednak gdy myślałam o tym, jak w rozpiętych bluzkach gmerają sobie w biustonoszach i rozkładają nogi, chciało mi się rzygać.
W jednej z książek w publicznej bibliotece znalazłam zdjęcia masek pośmiertnych Lincolna, Beethovena, Isaaca Newtona. Każdy, kto kiedykolwiek widział twarz nieboszczyka, wie, że ludzie nigdy nie umierają z pogodnym uśmiechem na twarzy. Jednak te zdjęcia zainspirowały mnie i ćwiczyłam pilnie przed lustrem, rozluźniając twarz i starając się nadać jej wyraz łagodnej niewzruszoności, jaka gościła na gipsowych odlewach oblicz sławnych mężów. Wspominam o tym dlatego, że właśnie taką twarz prezentowałam w pracy – własną maskę pośmiertną. Byłam bardzo młoda i nadwrażliwa, do czego nie chciałam się za żadne skarby przyznać. Przywdziewałam zbroję, która oddzielała mnie od świata więzienia Moorehead. Nie miałam wyjścia. Dręczył mnie wstyd, byłam nieszczęśliwa, ale nigdy nie zdarzało mi się biec do umywalni, żeby się wypłakać. Później tego samego ranka, kiedy dostarczałam pocztę do gabinetu dyrektora, położonego obok pomieszczeń, w których chłopcy uczyli się i spędzali czas wolny, minęłam strażnika o nazwisku Mulvaney, Mulroony czy może Mahoney – który wykręcał ucho klęczącemu przed nim chłopaczkowi.
– Myślisz, że jesteś Bóg wie kim?! – grzmiał. – Spójrz na podłogę! Jesteś mniej wart niż ten syf między kaflami. – Palnął chłopaka w głowę tak, że tamten poleciał twarzą na jego buty, wielkie, okute z przodu metalem, który pozwalał, jakby co, skopać więźnia na śmierć. – Liż! – rozkazał.
Widząc, że chłopiec otwiera usta, odwróciłam wzrok.
Sekretarka dyrektora była monstrualną grubaską o stalowym spojrzeniu – trudno było uwierzyć, że oddycha, a jej serce bije. Jej maska pośmiertna prezentowała się imponująco. Czasem tylko podnosiła palec do ust, żeby go zwilżyć koniuszkiem bladoliliowego języka – jedyna oznaka życia. Machinalnie przewertowała stertę kopert, którą dostała ode mnie, i zapatrzyła się gdzieś w bok. Postałam jeszcze z minutę czy dwie, udając, że liczę dni w kalendarzu ściennym obok jej biurka.
– Pięć dni do Gwiazdki – rzuciłam od niechcenia.
– No i chwała Najwyższemu – odparła.
Ilekroć myślę o Moorehead z jego zakrawającą na kpinę dewizą Parens patriae, skóra mi cierpnie. Wychowankowie Moorehead to byli młodzi chłopcy, nieomal dzieci. Bałam się ich, bo czułam, że mnie nie lubią, nie podobam się im z wyglądu. Starałam się ignorować ich jako dzikusów i tępaków. Niektórzy byli już dorośli, przystojni i wysocy. Oni też mnie pociągali, jak Randy.
Kiedy z powrotem usiadłam przy biurku, nie brakło mi tematów do rozmyślań. Był rok 1964 i wokół działo się bardzo wiele. Stale coś się rozpadało albo rodziło, ale ja najczęściej trawiłam własne nieszczęścia, porządkując długopisy w kubku czy wykreślając kolejny dzień z kalendarza. Wskazówka minutowa zegara zadrgała, po czym skoczyła desperacko do przodu, jak samobójca w przepaść, by nagle zastygnąć w locie. Moje myśli błądziły, najchętniej wokół Randy’ego. Kiedy w piątek przyszła wypłata, złożyłam czek i wsunęłam za stanik, który skrywał niewiele – dwa twarde wzgórki pod warstwą bielizny, bluzką i żakietem z wełenki. Wciąż dręczył mnie typowy dla okresu dojrzewania lęk, że moje ciało widać przez ubranie. Nie przypuszczam, żeby ktoś snuł fantazje erotyczne na mój temat, ilekroć jednak czyjś wzrok powędrował w dół, drżałam, że przygląda się moim strefom intymnym, próbując rozszyfrować dziwaczny labirynt fałd i zagłębień ciasno zwiniętych u styku moich nóg. Wciąż byłam, naturalnie, dziewicą.
Moja powściągliwość raczej wyszła mi na dobre, oszczędzając trudnego życia, jakie przypadło w udziale mojej siostrze. Była starsza ode mnie i co jak co, ale dziewicą nie była. Mieszkała kilka miasteczek dalej z człowiekiem, który nie został jej mężem – moja matka uważała ją za kurwę. Myślę, że Joanie była miłą dziewczyną, jednak pod młodzieńczą powierzchownością skrywała mroczne żądze. Opowiadała mi kiedyś, jak Cliff, jej chłopak, lubił jej wylizać rano. Śmiała się, widząc konsternację na mojej twarzy, która zdrętwiała i oblała się rumieńcem, gdy załapałam, o co chodzi.
– Nie śmieszy cię to? Nie uważasz, że to cudowne? – pytała, chichocząc.
Jasne, że zazdrościłam jej jak nie wiem co, mimo to nie zdecydowałam się puścić. Tak naprawdę nie pragnęłam tego, co było jej udziałem. Mężczyźni, chłopcy, perspektywa pieprzenia się z którymś z nich, to wszystko wydawało mi się śmieszne. W głębi duszy marzyłam o miłości bez słów. Ale nawet tego się bałam. Kręcił mnie Randy i paru innych, ale nigdy między nami do niczego nie doszło. Ach, te moje nieszczęsne strefy intymne, opakowane jak niemowlę w pieluchę, w bawełniane majty i wrzynający się pasek do pończoch po mamie. Używałam szminki nie po to, żeby wyglądać modnie, tylko dlatego, że moje gołe wargi były koloru sutków. Choć miałam dwadzieścia cztery lata, w odróżnieniu od innych młodych kobiet nie miałam cienia ambicji, żeby rozbudzać w samcach fantazje na temat swojego ciała.
Tamtego dnia w naszym więzieniu mieliśmy uroczystość z okazji przejścia na emeryturę doktora Frye’a, starszego pana, odpowiedzialnego za faszerowanie środkami uspokajającymi chłopców przez kilka dziesiątków lat, jakie przepracował jako psychiatra w tej instytucji. Musiał mieć koło osiemdziesiątki. Teraz sama jestem stara, ale w młodości starzy ludzie nie wzruszali mnie zbytnio. Czułam, że sama ich obecność mnie osłabia. Guzik mnie obchodziło odejście doktora Frye’a. Kiedy kartka pożegnalna dotarła do mojego biurka, podpisałam ją starannie dziecinnym pismem, wywijając komicznie nadgarstkiem: „Żegnaj”. Pamiętam, że na odwrocie był rysunek piórkiem przedstawiający kowboja jadącego w dal, ku zachodzącemu słońcu. Jezu. Przez lata spędzone w Moorehead doktor Frye co jakiś czas przychodził przyjrzeć się odwiedzinom, które na co dzień były w mojej gestii; widziałam, jak staje w drzwiach do pokoju widzeń, kiwa głową, klekocząc sztuczną szczęką, i mamrocze. Parę razy widziałam, jak się wtrącał, celując długim drżącym palcem w jednego z chłopców, żeby się nie garbił, odpowiadał na pytanie, przeprosił i tym podobne. Ani razu nie powiedział mi „dzień dobry”, czy „witam, panno Dunlop”. Traktował mnie jak powietrze, jak jakiś mebel. Po lunchu – o ile pamiętam, puszka z tuńczykiem pozostała nietknięta w szafce – wezwano pracowników do stołówki, żeby przy kawie i cieście pożegnać na zawsze doktora Frye’a, ale nie chciało mi się iść. Siedziałam przy biurku i gapiłam się bezmyślnie w zegar. Nagle zaczęło mnie swędzieć w majtkach, a ponieważ w pokoju nie było nikogo, wsadziłam rękę pod spódnicę, żeby się podrapać, niełatwe zadanie, zważywszy na to, że moje strefy intymne były szczelnie opakowane. W tej sytuacji nie pozostawało mi nic innego, jak wsunąć rękę pod spódnicę i pasek do pończoch, a potem do majtek. Kiedy już się poskrobałam, powąchałam palce – ze zwykłej ciekawości. Później, pod koniec dnia, tę samą, nieumytą dłoń podałam doktorowi Frye’owi na odchodnym, życząc mu pogodnej emerytury.
Nie powiem, żeby praca w Moorehead była szczególnie bezpieczna, ale zdecydowanie podtrzymywała moją izolację od świata. Nie wychodziłam dużo z domu. Miasto, w którym mieszkałam i dorastałam – nazwę je X-ville – nie miało torów kolejowych, a więc tak zwanej lepszej i gorszej strony. Jednak nad morzem były usytuowane uboższe dzielnice, zamieszkane przez robotników i wszelkiej maści „element”. Nieczęsto zdarzało mi się przejeżdżać obok ruder i ogródków, w których zabawki walały się wśród śmieci. Widok przechodniów, wyglądających na gniewnych lub apatycznych i wypranych z nadziei, napawał mnie lękiem i wstydliwą satysfakcją, że nie jestem aż takim nędzarzem jak oni. Z kolei jednak schludne, wysadzane drzewami uliczki w mojej dzielnicy i domy zadbane w duchu miłości rodzinnej i dumy obywatelskiej były dla mnie jak wyrzut, że sama jestem taka niechlujna, ponura i bez wyrazu. Nie wiedziałam, że oprócz mnie na świecie istnieje więcej tak zwanych nieprzystosowanych istot. W dodatku, jak wielu młodych, inteligentnych odludków, wyobrażałam sobie, że jestem jedyną osobą na świecie, która zauważa niezwykłość samego faktu istnienia, egzystencji na dziwnej planecie Ziemia. Oglądając Strefę mroku, wyczuwałam ten sam klimat mrocznego szaleństwa, jakie ogarniało mnie w X-ville. Dokuczała mi dotkliwie samotność.
Boston z jego cegłą i bluszczem napawał mnie nadzieją, że gdzieś istnieje jakieś lepsze życie, a młodzi ludzie robią, na co mają ochotę. Wolność na wyciągnięcie ręki. Byłam w tym mieście tylko raz, pojechałam tam z mamą, już umierającą, do doktora, który nie mógł jej wyleczyć, ale za to przepisał środek, rzekomo gwarantujący, że będzie się czuła, jak to określił, „komfortowo”. W tamtej epoce podobna wyprawa wydawała mi się szczytem luksusu. Fakt, że miałam dwadzieścia cztery lata. Byłam dorosła, mogłam jechać, gdzie mi się podoba. Tamtego lata, w trakcie jednego z dłuższych ciągów alkoholowych ojca, wybrałam się na przejażdżkę nad morze. Skończyła mi się benzyna i tkwiłam na wiejskiej drodze, godzinę raptem od domu, dopóki jakaś starsza pani nie zatrzymała się i nie podwiozła mnie na stację. Dała mi dolara i poradziła, żeby „następnym razem staranniej przygotować się do drogi”. W trakcie jazdy jej podwójny podbródek kolebał się dostojnie. Mieszkała na wsi i wzbudziła mój szacunek. Właśnie wtedy zaczęłam snuć plany ucieczki, wmawiając sobie coraz usilniej, że remedium na moją bolączkę – a było nią mieszkanie w X-ville – stanowi Nowy Jork.
Kiedy w radiu leciało Hello, Dolly!, czułam, że jeśli udam się na Manhattan i stać mnie będzie na pokój w byle pensjonacie, moje życie ułoży się samo, bez specjalnych starań z mojej strony. To był mit rozpowszechniony w tamtych czasach, teraz zresztą też aktualny.
Oczywiście były to mrzonki, ja jednak hołubiłam je ufnie. Zaczęłam odkładać pieniądze, które chowałam na strychu. Do moich obowiązków należało noszenie emerytury mojego ojca z komisariatu policji w X-ville do miejskiego banku, gdzie kasjerzy zwracali się do mnie per „pani Dunlop”, jak do mojej matki, zakładałam więc, że nie powinnam mieć trudności z wyczyszczeniem naszego rodzinnego konta, jeśli poproszę o kopertę z banknotami studolarowymi, łżąc, że wydam je na zakup nowego samochodu.
Nigdy nie przyznawałam się przed sobą, że chciałabym wyjechać z X-ville w towarzystwie. Ale czasami, kiedy byłam bardzo zdołowana – łatwo poddawałam się czarnej rozpaczy – kiedy miałam ochotę zjechać z mostu do rzeki, a szczególnie pewnego poranka, kiedy czułam nieodparty impuls, żeby walić pięścią w drzwi samochodu, wiedziałam, że sprawiłoby mi niesłychaną ulgę, gdybym mogła choć raz położyć się na kozetce doktora Frye’a i wyznać, jak upadła gwiazda, że moje życie jest po prostu nieznośne, choć po prawdzie było całkiem znośne. Jakoś je przecież znosiłam. Tak czy owak, tamta młoda Eileen nigdy nie położyłaby się w obecności mężczyzny, jeśli nie liczyć ojca, bo jej drobne piersi nieuchronnie sterczałyby na sztorc. Choć byłam niska i chuda, czułam się niezdarną grubaską. Gdy szłam korytarzem, czułam, jak moje piersi i biodra kołyszą się wyzywająco. Wydawałam się sobie monstrualnie wielka i odrażająca. Miałam obsesję na tym punkcie. Moje urojenia stały się źródłem cierpienia i niepokoju. Teraz śmieję się z tego, ale wtedy przeżywałam męczarnie.
W więzieniu, rzecz jasna, nikogo nie obchodziły ani moje katusze, ani moje piersi. Kiedy mama zmarła i przyszłam do pracy w Moorehead, pani Stephens i pani Murray trzymały się na dystans. Żadnych kondolencji czy choćby współczujących spojrzeń. W życiu nie spotkałam kobiet tak dalece wyzutych z cech macierzyńskich; choćby dlatego doskonale nadawały się do pracy za biurkiem w zakładzie karnym. O dziwo, jednak nie były surowe i rygorystyczne, przeciwnie – rozlazłe, prymitywne i flejowate. Nie wątpię, że nudziły się na równi ze mną, ale nałogowo pochłaniały słodycze i prostackie powieścidła, bez skrępowania oblizywały palce po pączkach, bekały, wzdychały, stękały. Do dziś pamiętam, jak wyobrażałam je sobie, że leżą na waleta, wdychając swoje smrody i liżąc się językami lepkimi od toffi. Te fantazje dobrze mi robiły, może dlatego, że napełniały mnie poczuciem wyższości. Kiedy odbierały telefony, pańcie potrafiły ściskać nos w palcach, żeby mówić wysokim, afektowanym głosem. Myślę, że robiły to tylko dla hecy, chyba że istniał inny powód, który wyleciał mi z pamięci. Tak czy owak, ich maniery pozostawiały wiele do życzenia.
– Eileen, podaj mi kartotekę tego nowego gnojka, tego, no, jak mu tam – mówiła pani Murray.
– Tego ze świerzbem? – odpowiadała pani Stephens, stukając cukierkiem o zęby i śliniąc się lekko. – Brown, Todd. Słowo daję, z roku na rok przywożą tu coraz brzydszych i coraz bardziej tępych.
[...]
Wydawnictwo Pauza powstało jesienią 2017 roku
na Saskiej Kępie w Warszawie. Zrodziło się z pasji –
do czytania i dobrej prozy zagranicznej.
Pauza specjalizuje się w literaturze z wyższej półki,
która wciąga, pochłania, wywołuje emocje.
Czytelnicy znajdą u nas znane i nagradzane książki
z całego świata, ale też mocne debiuty literackie.
Eileen to sześćdziesiąta dziewiąta książka
Wydawnictwa Pauza.
Wcześniej ukazały się:
2018
Legenda o samobójstwie – David Vann
Pierwszy bandzior – Miranda July
Nasz chłopak – Daniel Magariel
Historia przemocy – Édouard Louis
Tirza – Arnon Grunberg
2019
Pasujesz tu najlepiej – Miranda July
O zmierzchu – Therese Bohman
Piękna młoda żona – Tommy Wieringa
Czekaj, mrugaj – Gunnhild Øyehaug
Floryda – Lauren Groff
Przyjaciel – Sigrid Nunez
Madame Zero i inne opowiadania – Sarah Hall
Mój rok relaksu i odpoczynku – Ottessa Moshfegh
Brud – David Vann
Koniec z Eddym – Édouard Louis
2020
Zgiń, kochanie – Ariana Harwicz
Linia – Elise Karlsson
Nocny prom do Tangeru – Kevin Barry
Ta druga – Therese Bohman
Dorośli – Marie Aubert
Turbulencje – David Szalay
Nikolski – Nicolas Dickner
Fauna Północy – Andrea Lundgren
Witajcie w Ameryce – Linda Boström Knausgård
Pełnia miłości – Sigrid Nunez
Przejście – Pajtim Statovci
Niebieska Księga z Nebo – Manon Steffan Ros
Dziennik upadku – Michel Laub
2021
Halibut na Księżycu – David Vann
Zabierz mnie do domu – Marie Aubert
Utonęła – Therese Bohman
Koniec dnia – Bill Clegg
Sempre Susan. Wspomnienie o Susan Sontag – Sigrid Nunez
Tęsknota za innym światem – Ottessa Moshfegh
Ostatnie stadium – Nina Lykke
Niepoprawna mnogość – zbiór opowiadań pod redakcją Lucy Caldwell
Wyznanie – Domenico Starnone
Za otrzymane łaski – Valeria Parrella
Trzymam wilka za uszy – Laura van den Berg
Kto zabił mojego ojca – Édouard Louis
Archiwum zagubionych dzieci – Valeria Luiselli
2022
Komodo – David Vann
Londyn – David Szalay
Wyspa kobiet – Lauren Groff
Wizyta – Katharina Volckmer
Ostatni wywiad – Eshkol Nevo
Strega – Johanne Lykke Holm
Intymności – Lucy Caldwell
Coś nie tak. Kobiecość i wstręt – Eimear McBride
Pomniejsi wędrowcy – Eimear McBride
Dla Rouenny – Sigrid Nunez
Zmagania i metamorfozy kobiety – Édouard Louis
2023
Odmawiam myślenia – Lotta Elstad
Elmet – Fiona Mozley
Mleko krew żar – Dantiel W. Moniz
Urugwajka – Pedro Mairal
Andromeda – Therese Bohman
2023
Czy muszę odchodzić? – Yiyun Li
Wcale nie jestem taka – Marie Aubert
Fatum i furia – Lauren Groff
Nędza – Andrzej Tichý
Długa odpowiedź – Anna Hogeland
W lasach ludzkiego serca – Antje Rávik Strubel
Zmiana – Édouard Louis
Dostatek – Jakob Guanzon
Lapvona – Ottessa Moshfegh
Ptaki – Samanta Schweblin
2024
Słabsi – Sigrid Nunez