Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
40 osób interesuje się tą książką
Vesta Gul po śmierci męża mieszka z dala od cywilizacji wraz ze swoim psem. Pewnego dnia, podczas spaceru po lesie, znajduje liścik rozpoczynający się od słów: „Miała na imię Magda. Nikt nigdy się nie dowie, kto ją zabił. (…) Tu spoczywają jej zwłoki”. Tyle że ciała… nie ma. Vesta postanawia, że notatkę pozostawiono specjalnie dla niej, musi więc znaleźć mordercę tajemniczej Magdy, inaczej ofiara – dla której tworzy całe wymyślone życie – zostanie zapomniana. Historia rozwija się w zaskakujący sposób, a czytelnik nabiera przekonania, że nie do końca powinien wierzyć w to, co opowiada Vesta, oględnie mówiąc – kobieta jedyna w swoim rodzaju. Czy przypadkiem żałoba po śmierci męża Waltera nie doprowadziła jej do obłędu? Czy przerwanie terapii przeciwlękowej może wyjaśnić kolejne obsesje, w tym śniadaniową i biblioteczną? A może działa tu jakaś mroczna siła nie z tego świata?
„Śmierć w jej dłoniach” to kolejna ukazująca się po polsku powieść cenionej przez krytyków i uwielbianej przez czytelników pisarki, autorki między innymi powieści „Mój rok relaksu i odpoczynku”, „Lapvona” oraz „Eileen”. Jak zawsze prowokacyjna Ottessa Moshfegh przedstawia czytelnikom bohaterkę, której nie da się zapomnieć. Elementy horroru, czarny humor i suspens tworzą niesamowitą opowieść podważającą to, co zwykle myślimy o istnieniu „obiektywnej” prawdy. Moshfegh nie pierwszy raz pokazuje nam, jak często nie zwracamy uwagi na to, co istotne, jak wiele rzeczy z łatwością przegapiamy. Ile przez to tracimy? Jak często (nie)świadomie staramy się zacierać prawdę?
„Moshfegh jest jedną z najbardziej utalentowanych współczesnych pisarek. Nie przychodzi mi do głowy nikt, kto pisałby z większą wnikliwością o odosobnieniu i często potwornych sposobach, w jakie potrafi ono wypaczyć ludzką psychikę.”
„The Washington Independent Review of Books”
„Ottessa Moshfegh, duchowa siostra pustelników i dziwaków, mizantropów i odludków, powraca z powieścią, w której narrację prowadzi osamotniona bohaterka – to jej zagadkowy, ekscentryczny głos namawia nas do czytania. „Śmierć w jej dłoniach” to jednocześnie satyra i metafikcyjny komentarz do powieści kryminalnej, studium wpływu traumy na psychikę i refleksja nad procesem twórczym. Niezwykła i fascynująca pozycja we wspaniałej bibliografi i autorki.”
„The Boston Globe”
„Dar Ottessy Moshfegh do zaglądania w ciemność – oraz znajdowania schludnych pudełeczek na okropności – jest rzadki i zaskakująco wciągający.”
„The Atlantic”
„Moshfegh, niczym chirurg albo seryjny morderca, odziera ze skóry swoich bohaterów i czytelnika, aż zostaje tylko pustka.”
„The New Yorker”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 261
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Głos dawnego poety Williama Blake’a w przekładzie Zygmunta Kubiaka, s. 141.
Wszystkie cytaty z Pisma Świętego pochodzą z Biblii Tysiąclecia, s. 212.
Tytuł oryginału Death in Her Hands
Przekład Teresa Tyszowiecka
Redakcja Maria Wirchanowska
Korekta Marcin Grabski, Anna Gądek
Opracowanie okładki i projekt stron tytułowych Tomasz Majewski
Cover image Oliver Munday
DEATH IN HER HANDS
DEATH IN HER HANDS © 2020 by Ottessa Moshfegh
First published by Penguin Press, an imprint of Penguin Random House LLC
Translation rights arranged by AJA Anna Jarota Agency and The Clegg Agency, Inc., USA.
All rights reserved.
Copyright © for the Polish translation by Teresa Tyszowiecka, 2025
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Pauza, 2025
Zdjęcie autorki na okładce Copyright © Krystal Griffiths
Skład i łamanie Dariusz Ziach
ISBN 978-83-972370-8-7 (EPUB); 978-83-972370-8-7 (MOBI)
Wydawnictwo Pauza
Warszawa 2024
Wydanie pierwsze
Wydawnictwo Pauza
ul. Meksykańska 8 m. 151
03-948 Warszawa
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Miała na imię Magda. Nikt nigdy się nie dowie, kto ją zabił. Nie ja. Tu spoczywają jej zwłoki.
Ale nie było żadnych zwłok, żadnej plamy krwi, żadnych pasemek splątanych włosów zaczepionych o szorstką korę leżących gałęzi ani zwilżonego poranną rosą szalika z czerwonej włóczki, rozciągniętego jak feston na krzakach. Była tylko kartka na ziemi, szeleszcząca u moich stóp w łagodnych powiewach majowego wiatru. Natknęłam się na nią w brzozowym lesie podczas porannej przechadzki z Charliem, moim psem.
Ścieżkę odkryłam zeszłej wiosny, zaraz po tym, jak przeprowadziliśmy się z Charliem do Levant. Przez całą wiosnę, lato i jesień wydeptaliśmy ją solidnie i zrezygnowaliśmy z niej dopiero zimą. Smukłe białe drzewa wtapiały się prawie idealnie w tło śniegu. Porankami całkowicie rozpływały się we mgle. Odkąd nastała odwilż, Charlie zaczął mnie budzić o świcie. Przecinaliśmy drogę gruntową, pokonywaliśmy łagodny pagórek, a potem wędrowaliśmy w tę i z powrotem pośród brzóz. Tamtego ranka, kiedy znalazłam leżącą na ścieżce kartkę, zdążyliśmy się zapuścić dobry kilometr w las.
Charlie nie zwolnił, nie przekrzywił głowy ani nawet nie zbliżył nosa do ziemi, żeby obwąchać kartkę. Uderzyło mnie, że ją zupełnie zignorował – mój Charlie, który kiedyś zerwał się ze smyczy i puścił pędem przez autostradę, żeby mi rzucić do nóg martwego ptaka, taki miał węch do padliny. Tymczasem w ogóle nie zwrócił uwagi na kartkę, która u góry i u dołu była przyciśnięta do ścieżki równo rozmieszczonymi czarnymi kamykami. Schyliłam się, żeby ją przeczytać jeszcze raz. Ziemia w dotyku była prawie ciepła, gdzieniegdzie jasne źdźbła trawy nieśmiało wychylały się spomiędzy grud czarnej gleby. Słońce, do niedawna srebrzystobiałe, zaczynało żółknąć.
Miała na imię Magda.
W pierwszej chwili uznałam, że to musi być jakiś żart, jakaś mistyfikacja, zabawa. Ktoś chciał kogoś nabrać. Czyż z perspektywy czasu nie wydaje się rozczulające to, jak mój umysł dążył do możliwie najbardziej niewinnego wniosku? Że chodząc po tym świecie od siedemdziesięciu dwóch lat, wciąż byłam taka naiwna? Doświadczenie powinno mi podpowiedzieć, że pierwszy domysł często bywa mylny. Przyklęknąwszy na ziemi, zaczęłam badać szczegóły: kartka pochodziła z kołonotatnika w linie; wyrwano ją tak delikatnie, że w ogóle nie była postrzępiona; tekst napisano ręcznie, niebieskim długopisem, drobnymi wersalikami. Niewiele dało się wywnioskować z charakteru pisma, co było chyba zamierzone. Schludne bezosobowe litery, jakimi pisze się ogłoszenie o wyprzedaży garażowej czy wypełnia się kwestionariusz u dentysty. Mądrze, pochwaliłam w myślach. Sprytnie. Ktokolwiek napisał tę notatkę, zdawał sobie sprawę, że nieujawnianie swoich danych podnosi jego notowania. Bezosobowość tchnie autorytetem. Niemniej sam tekst, czytany na głos, brzmiał zabawnie, czego raczej nie należało się spodziewać w Levant, którego mieszkańcy byli w większości pracującymi fizycznie tępakami. Przeczytałam tekst jeszcze raz, omal nie parsknąwszy śmiechem przy przedostatniej linijce. Nie ja. Jasne, że nie.
Jeśli nie był to jakiś kawał, to tekst mógł być odrzuconym po namyśle początkiem opowiadania. Mogłam zrozumieć powód rezygnacji. Ujawnienie zagadkowego morderstwa, w sprawie którego śledztwo spełznie na niczym, to dość mroczny i nie najzgrabniejszy sposób rozpoczęcia opowieści. Nikt nigdy się nie dowie, kto ją zabił. Ledwie się zaczęło, a już wzięło w łeb. Czy nieudolność jest tematem godnym uwagi? Tekst z góry przekreślał szanse na pomyślne zakończenie.
Tu spoczywają jej zwłoki. Aż się prosiło o jakieś rozwinięcie tego zdania. Gdzie niby jest ta Magda? Czy to aż taka sztuka wymyślić opis jej ciała w chaszczach pod zwalonym drzewem, z twarzą wciśniętą bokiem w czarną rozmokłą ziemię, rękami skrępowanymi z tyłu i wsiąkającą w grunt krwią z ran kłutych? Tak trudno wyobrazić sobie złoty błysk medalionika w gnijących brzozowych liściach, kreskę zerwanego łańcuszka w szczecinie młodziutkiej trawy? Medalion mógł po jednej stronie skrywać zdjęcie szczerbatej dziewczynki – pięcioletniej Magdy, a po drugiej mężczyzny w wojskowej czapce, przypuszczalnie ojca. A może „skrępowane ręce” to za dużo? Może „rany kłute” to również przesada? Może zabójca po prostu założył jej ręce za plecy, żeby nie sterczały spod butwiejących gałęzi, przyciągając uwagę. Blade dłonie Magdy na tle czarnej ziemi rzucałyby się w oczy z daleka, nie mniej niż biała kartka na ścieżce. Może należałoby jednak zacząć od opisów nie aż tak drastycznych. Sama mogłabym napisać tę książkę, gdybym była dość zorganizowana i wierzyła, że znajdzie czytelnika.
Wstałam z klęczek i nagle wszystkie myśli wyleciały mi z głowy z powodu straszliwego bólu głowy i oczu, który często dopadał mnie, gdy podrywałam się zbyt nagle. Zawsze miałam kłopoty z krążeniem, niskie ciśnienie, „słabe serduszko” – jak mawiał mój mąż. A może to dlatego, że byłam na czczo? Muszę uważać, upomniałam się w myślach. Któregoś dnia mogę zemdleć w nieodpowiednim miejscu i łupnąć głową w ziemię albo spowodować wypadek samochodowy. Byłoby po mnie. W razie choroby nie miałam nikogo, kto by się mną zajął. Wyzionęłabym ducha w jakimś nędznym prowincjonalnym szpitalu, a Charliego ukatrupiliby w schronisku dla zwierząt.
Charlie, jakby wyczuwszy, że jest mi słabo, podszedł i polizał mnie po ręce, depcząc przy tym kartkę. Rozległ się chrzęst gniecionego papieru. Było mi przykro, że biel notatki uległa skalaniu śladem łapy. Ale nie skarciłam Charliego, tylko poczochrałam palcami jedwabistą sierść na jego głowie.
Może poniosła mnie wyobraźnia, pomyślałam, jeszcze raz przebiegając wzrokiem tekst. Sprawiał trochę takie wrażenie, jakby jakiś licealista włóczył się po lesie, zabawiając się wymyślaniem horrorów, ale po pierwszych paru linijkach stracił zapał i zarzucił pomysł na rzecz lepiej znanych mu tematów: zgubionej skarpetki, bójki na boisku, łowienia ryb, całowania się z dziewczyną za garażem. Co mogło łączyć nastolatka z Levant z Magdą i jej zagadką? Magdą, nie jakąś Jenny, Sally, Mary czy Sue. Magda to imię wskazujące na kogoś z charakterem i z tajemniczą, jeśli nie wręcz egzotyczną przeszłością. Ale komu tu, w Levant, chciałoby się o niej czytać? Sklep charytatywny oferował tylko książki o robótkach ręcznych i drugiej wojnie światowej.
„Magda. Coś mi w niej nie pasuje”, mówiono by.
„Wolałabym, żeby Jenny czy Sally nie zadawały się z dziewczyną pokroju Magdy. Skąd można wiedzieć, jaki system wartości wyniosła z domu?”.
„Magda. Co to za imię? Imigrantka? Brzmi obco”.
Nic dziwnego, że tak szybko zrezygnował z Magdy. Jej sytuacja była zbyt złożona, miała zbyt wiele niuansów jak na horyzonty nastolatka. Trzeba dojrzałego umysłu, żeby w pełni ogarnąć historię Magdy. Koniec końców śmierć to trudny temat. Widziałam w wyobraźni, jak nastolatek mówi do siebie po pierwszych paru linijkach: „Lepiej dam sobie z tym spokój” i porzuca Magdę wraz z całym potencjałem jej historii. Jednak nie wypatrzyłam żadnych oznak lekceważenia czy frustracji, żadnych dodatków czy poprawek, wręcz przeciwnie, pismo było nienaganne, równe, bez skreśleń. Kartka nie była pognieciona ani nawet złożona. No i te kamyki...
– Magda? – powiedziałam na głos ni stąd, ni zowąd.
Charlie nawet nie drgnął na dźwięk mojego głosu, zaabsorbowany pościgiem za dryfującymi pośród drzew dmuchawcami. Przez parę minut chodziłam ścieżką w tę i z powrotem, szukając na ziemi czegoś nietypowego, po czym obeszłam okolicę, zataczając coraz mniejsze koła, z nadzieją, że znajdę kolejną kartkę, z dalszymi wskazówkami. Kiedy Charlie znikał z pola widzenia, przywoływałam go gwizdem. Nie znalazłam żadnych świeżo wydeptanych ścieżek między drzewami, choć moja dreptanina w kółko zatarła nieco obraz. Poszukiwania spełzły na niczym. Nie znalazłam choćby niedopałka czy zgniecionej puszki po oranżadzie.
Tam, w Monlith, mieliśmy telewizor. Obejrzałam niezliczoną ilość programów kryminalnych. Bez problemu mogłam sobie wyobrazić równoległe bruzdy wyżłobione obcasami wleczonych po ziemi zwłok bądź ślady w miejscu, gdzie przedtem leżały – wygniecioną trawę, przygięte do ziemi wątlutkie sadzonki drzew, rozdeptane grzyby. A potem naturalnie wilgotne czarne grudy na świeżym płytkim grobie. Jednak poszycie lasu zdawało się nietknięte. Nic się nie zmieniło od wczorajszego ranka, przynajmniej na tym obszarze. Przeszukanie całego lasu zajęłoby mi wiele dni, o ile nie tygodni. Biedna Magda, cokolwiek się z nią stało, myślałam, rozglądając się uważnie, czy coś nie sterczy z ziemi – plastikowa spinka do włosów, but... Tekst na kartce sugerował, że zwłoki leżą gdzieś w pobliżu ścieżki, czyż nie tak? Całość miała ton bliższy epitafium niż beletrystyce. Tu leży Magda. Jaki ma sens podobna informacja, brzmiąca trochę jak tytuł czy etykietka, jeśli nigdzie w pobliżu nie ma obiektu, o którym wzmiankuje? Albo nie ma go w ogóle nigdzie? Zdawałam sobie sprawę, że ten teren jest własnością publiczną i każdy może się po nim kręcić.
Levant nie było szczególnie piękną miejscowością. Nie miało krytych mostów ani dworów w stylu kolonialnym, żadnych muzeów ani zabytkowych budowli, ale było dość ładne w odróżnieniu od sąsiedniego Bethsmane. Nad ocean jechało się dwie godziny. Przez Bethsmane przepływała duża rzeka. Podobno latem zapuszczały się tutaj żaglówki z Maconsett, nie była to więc tak do końca zapadła dziura, ale i nie żadna atrakcja turystyczna. W Bethsmane nie znalazłoby się nic do oglądania. Na głównej ulicy okna pozabijano deskami. Kiedyś była to wybrukowana cegłą osada fabryczna z historycznymi budynkami, które, gdyby dotrwały do dziś, dodawałyby miasteczku uroku. Ale Bethsmane nie miało w sobie ducha przeszłości czy choćby cienia romantyzmu. Mogło się poszczycić tylko tasiemcowatym centrum handlowym, kręgielnią, pubem z oślepiającymi neonami, małą pocztą, która zamykała się już w południe, i kilkoma barami szybkiej obsługi przy autostradzie. Z kolei Levant nie miało nawet własnej poczty (nie żebym często pisała czy odbierała listy). Był tylko sklepik przy stacji benzynowej oferujący artykuły wędkarskie, podstawowe produkty spożywcze, konserwy, słodycze i tanie piwo. Nie orientowałam się, jakim rozrywkom oddawali się nieliczni mieszkańcy Levant oprócz picia i grania w kręgle w Bethsmane. Nie wyglądali na amatorów wycieczek krajoznawczych. Kto zatem mógł zawędrować do mojego ukochanego brzozowego lasu, żeby zakłócać spokój notatką o jakichś zwłokach?
– Charlie? – zawołałam, idąc z powrotem do ścieżki.
Podeszłam znów do kartki, która delikatnie furkotała w podmuchach ciepłego wiatru. Przez moment miałam wrażenie, że to dziwna krucha żywa istota przygwożdżona czarnymi kamieniami, która próbuje poderwać się do lotu jak motyl bądź ptak ze zwichniętym skrzydłem. Tak właśnie musiała się czuć Magda w rękach swojego oprawcy, przemknęło mi przez myśl. Kto był zdolny do czegoś takiego? Nie ja – napisano jasno i wyraźnie. Po raz pierwszy tamtego ranka uświadomiłam sobie, że chyba powinnam się bać. Przeszedł mnie dreszcz. Miała na imię Magda. Nagle zabrzmiało to bardzo złowieszczo, bardzo realnie.
Gdzie ten pies? Czekając, aż Charlie wyskoczy na mnie spomiędzy brzóz, czułam, że nie powinnam podnosić wzroku zbyt wysoko, bo ktoś może mnie obserwować z góry. Jakiś szaleniec w gałęziach drzew albo jakiś duch czy bóg. Albo sama Magda. Głodny zombie. Dusza czyścowa szukająca jakiejś żywej istoty, żeby ją opętać. Słysząc tętent Charliego pośród drzew, odważyłam się spojrzeć w górę. Naturalnie nikogo tam nie było. Weź się w garść, strofowałam się, klękając, żeby zebrać czarne kamyki, jakby zawroty głowy były czymś, co można opanować siłą woli. Schowałam kamyki do kieszeni płaszcza i podniosłam kartkę z ziemi.
Czy wystarczyłoby mi odwagi na te czynności, gdybym była w lesie sama, bez psa, czy raczej zostawiłabym kartkę na ścieżce i uciekła, rzuciła się biegiem do domu, żeby wsiąść do samochodu i pojechać na posterunek policji w Bethsmane?
„Popełniono morderstwo – powiedziałabym, a potem zaczęłabym się plątać w zeznaniach. – Znalazłam w lesie kartkę z informacją. Ofiarą jest niejaka Magda. Nie, nie widziałam zwłok, tylko kartkę. Oczywiście nie ruszałam jej z miejsca, ale było napisane jak wół, że ktoś ją zabił. Bałam się zatrzeć ślady na miejscu zbrodni. Magda. Tak, Magda. Niestety, nie potrafię podać nazwiska. Nie, nie znałyśmy się. W życiu nie spotkałam żadnej Magdy. Znalazłam kartkę przed chwilą. Błagam, pośpieszcie się. Jedźcie natychmiast”.
Wyszłabym na histeryczkę. Silne emocje nigdy mi nie służyły. Walter twierdził, że ekscytacja działa źle na moje serce. „System wczesnego ostrzegania – diagnozował i kazał mi się kłaść do łóżka, zgasić światło, a jeśli rzecz się działa za dnia, zasunąć zasłony. – Najlepiej połóż się i nie rób nic, dopóki ci nie przejdzie”.
Fakt: kiedy się denerwowałam, traciłam panowanie nad sobą. Robiłam się niezdarna, kręciło mi się w głowie. Nawet idąc do domu, mogłam się z nerwów potknąć i upaść. Stoczywszy się z pagórka na skraju lasu na drogę gruntową, mogłam sobie złamać rękę albo zwichnąć biodro. Ktoś mógłby mnie zobaczyć z samochodu, starszą panią, która, utytłana ziemią, trzęsie się ze strachu z powodu czego – kawałka papieru? Machałabym za nim rękami. „Stój! Doszło do morderstwa! Magda nie żyje!”. Mogłaby być z tego niezła afera. W dodatku straszna żenada.
Ale z Charliem u boku czułam się spokojna. Nikt nie mógł mi zarzucić braku opanowania. Dobrze mi się żyło przez ten rok w Levant. Spokojnie. Byłam zadowolona z radykalnej decyzji o przeprowadzce na drugi koniec kraju, tyle tysięcy kilometrów od Monlith. Byłam dumna z siebie, że zdobyłam się na odwagę, by sprzedać dom, spakować się i odjechać w dal. Prawdę mówiąc, tkwiłabym nadal w starym domu, gdyby nie Charlie. Nie miałabym odwagi się przeprowadzić. Obecność stworzenia, które zawsze było w pobliżu i stale czegoś chciało, które wymagało ciągłej uwagi i troski, działała na mnie pokrzepiająco. Sam fakt, że w pomieszczeniu biło drugie serce, tętniło życie, dodawał mi otuchy. Nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak bardzo byłam samotna, dopóki się to raptownie nie skończyło. Odtąd miałam mieć psa. Już nigdy nie będę sama, olśniło mnie. To wielkie szczęście mieć takiego towarzysza, dziecko i opiekuna w jednym, kogoś pod wieloma względami mądrzejszego ode mnie, w dodatku troskliwego, czułego i wiernego.
Odkąd go wzięłam, najgorzej czułam się w tamten dzień z martwym ptakiem w Monlith. Charlie nigdy wcześniej nie był spuszczany ze smyczy, jeśli nie liczyć ogrodzonej łączki dla psów w parku Lithgate Greens, więc widząc, jak mknie na autostradę, byłam pewna, że więcej go nie zobaczę. Byliśmy ze sobą dopiero od paru miesięcy, a ja próbowałam się odnaleźć jako jego pani, wciąż trochę nieśmiała, niezdecydowana – jednym słowem: nie dość pewna siebie. Stojąc tam, martwiłam się, że więź między nami nie jest jeszcze dostatecznie mocna, by powstrzymać go przed pogonią za lepszym życiem, odkrywaniem nowych horyzontów, byciem bardziej psim, niż mógł być przy mnie. W końcu byłam tylko ludzką istotą, nudną, ograniczoną... Ale z drugiej strony, umówmy się, czy mógł mieć lepsze życie od tego, które miałam mu do zaoferowania? Jaka była alternatywa? Biegać luzem po wzgórzach nad Monlith, ścigać cietrzewie? Zjadłyby go kojoty. Zresztą nie był tym typem psa. Był przedstawicielem rasy hodowanej po to, by służyć, aportować, wracać do nogi. Patrząc, jak znika po drugiej stronie autostrady, dręczyłam się myślami, czy dałam z siebie wszystko, by czuł się bezpieczny, kochany, ważny i tak dalej. Czyż nie spełniałam jego zachcianek? Nie rozpieszczałam go? Fakt: nie gotowałam dla niego. Panie na psiej łączce rozwodziły się nad „toksycznością markowych karm”. No cóż, nigdy dosyć starań, by uszczęśliwić swojego pupila. Powinnam mu była gotować ociekające szpikiem kości i pozwolić spać ze sobą w łóżku. W kuchni starego domu w Monlith było za zimno, mimo psiego posłania i kołderki z mechatego polaru. Owinęłam go w nią i trzymałam jak niemowlę na rękach tamtej pierwszej nocy w starym domu pełnym przeciągów. Płakał bez końca i musiałam go uspokajać. „Przy mnie zawsze będziesz bezpieczny. Nie dam ci zrobić krzywdy, bo strasznie cię kocham. Przysięgam, że jesteś tu bezpieczny i zawsze będziesz bezpieczny, przy mnie”.
Parę miesięcy później – rósł jak na drożdżach! – poszliśmy na spacer, a on szarpał i napinał smycz, aż się wyrwał na wolność. Tamtego ranka w Monlith jego smycz najzwyczajniej pękła. Pomknął w dół, krusząc cienką skorupę śniegu na stoku i na autostradzie.
Ponad rok później, wracając do domu w Levant przez brzozowy las, z kartką w ręku i łomocącym sercem, miałam wrażenie, jakby to wszystko wydarzyło się zaledwie wczoraj. Co bym poczęła bez Charliego? Tamtego dnia w Monlith o mały włos byłabym go straciła. Oczywiście pobiegłam za nim, ale nie mogłam się zdobyć na pokonanie metalowej bariery z ostrą krawędzią, którą on przeskoczył jednym susem. Nawet o świcie, gdy jeden, góra dwa samochody sunęły ostrożnie po lodzie, postawienie chociażby czubka buta na asfalcie napawało mnie zgrozą. Nigdy nie łamałam żadnych reguł, co nie wynikało ani z obywatelskiej prawomyślności, ani z poczucia dumy czy niezłomności moich zasad, po prostu tak zostałam wychowana. Po prawdzie w całym moim życiu zostałam upomniana tylko raz, w przedszkolu. Wyłamałam się z szeregu, kiedy schodziliśmy do sali muzycznej, a nauczycielka spytała podniesionym głosem: „A dokąd to się wybieramy, Vesto? Zdaje ci się, że jesteś królową i możesz robić, co ci się podoba?”. Nigdy sobie tego nie wybaczyłam. Z kolei moja matka bardzo dbała o dyscyplinę. Nie biła mnie ani nie zakazywała mi niczego, ale zaprowadziła stały rygor i karciła mnie, jeśli się z niego wyłamałam. Zresztą mogłam się poślizgnąć na lodzie albo zostać potrącona przez samochód. Czy warto było ryzykować? Bezwzględnie tak, skoro stawką mogła być utrata mojego najdroższego, cudownego psa. A jednak stałam za barierką, skamieniała, patrząc, jak ogon Charliego, falując, odpływa w dal. Zniknął za nasypem po drugiej stronie szosy, gdzie leżało zamarznięte bagno. Zgroza nie pozwoliła mi krzyknąć, zamknąć oczu czy choćby zaczerpnąć tchu. Próbowałam gwizdnąć, ale moje wargi odmówiły współpracy. To było jak senny koszmar, w którym kat stoi nad tobą z toporem i chcesz krzyczeć, ale nie jesteś w stanie. Ostatecznie mogłam tylko machać, jak kretynka, parą czerwonych rękawiczek w rozmiarze S do nielicznych przejeżdżających samochodów, a z kącików oczu płynęły mi łzy wskutek lodowatego wiatru i przerażenia.
Nagle jednak Charlie zawrócił. Pędził do mnie po lodzie, wstrzeliwszy się, chwała Bogu, w chwilę, gdy na szosie nie było żywego ducha. Delikatnie niósł w zębach martwego wojaka – ptaszka z gatunku łąkowych. Złożył go u moich stóp i przywarował. „Dobry piesek” – pochwaliłam go, wstydząc się nawet przed własnym psem, że tak dałam się ponieść emocjom. Otarłam łzy, przytuliłam się do Charliego, objęłam go za szyję i pocałowałam w głowę. Sapał na mrozie jak parowóz, serce mu łomotało. Kochałam go straszliwie. Nie mogłam wyjść z podziwu, ile życia tętni w tym kudłaczu.
Od tamtej pory nauczyłam go aportować patyki i zielone odblaskowe piłki tenisowe, które z czasem pokrywały się brudem i śliną, by potem, zapomniane, bure i popękane, turlać się pod przednim siedzeniem samochodu. „To aporter, krzyżówka labradora z wyżłem weimarskim” – oznajmił weterynarz w Monlith.
Ten poranek z wojakiem mógł być przełomowym punktem w życiu Charliego. Pies odkrył swoje wrodzone powołanie, obudził się w nim jakiś instynkt. Ale ja nie miałam nic wspólnego z zabitym ptakiem. Nie zastrzeliłam go. Nikt go nie zastrzelił. To musi być dziwny stan, ten przymus aportowania. Tak działa instynkt. Nie zawsze racjonalnie, popychając nas często do ryzykownych wyborów.
Gwizdnęłam i Charlie wyrósł przede mną z rozpadającym się kawałkiem rudego spróchniałego drewna w miękkim pysku. Założyłam mu smycz.
– Na wszelki wypadek – wyjaśniłam.
Popatrzył na mnie pytająco, ale nie protestował. W drodze do domu nie odrywałam wzroku od ścieżki, jedną ręką trzymając smycz, drugą, wciśniętą w kieszeń płaszcza, ściskając kurczowo kartkę, bo czułam, że tak jest bezpieczniej.
Nie ja.
Ciekawe, kim jest to ja. Wydawało się mało prawdopodobne, żeby kobieta porzuciła zwłoki w lesie, więc uznałam, że mogę przyjąć z dużym prawdopodobieństwem, że autor notatki, ja, jeden z bohaterów, narrator tej historii, musi być mężczyzną. Wydawał się bardzo pewny siebie. Nikt nigdy się nie dowie, kto ją zabił. Skąd ta pewność? I po co to mówił? Czy to było przekomarzanie się w stylu macho? Wiem coś, czego ty nie wiesz. Mężczyźni bywają tacy. Ale czy morderstwo jest stosowną chwilą na takie przechwałki? Magda nie żyła. To nie jest powód do śmiechu. Nikt nigdy się nie dowie, kto ją zabił. Dość głupi sposób na odsuwanie od siebie podejrzeń. Ile trzeba mieć arogancji, żeby sądzić, że ludzie są aż tak naiwni? Nie dam się nabrać. Nie wszyscy są idiotami. Nie wszyscy są lemingami, bezwolnym stadem baranów, za jakie miał ludzkość Walter. Jeśli ktoś się orientował, kto zabił Magdę, to właśnie ten cały ja. Gdzie była teraz Magda? Prawdę mówiąc, to ja przebywałam w pobliżu jej zwłok, kiedy pisano wiadomość. Ale co się stało z Magdą? Kto uciekł z jej trupem? Morderca? Czy morderca wrócił po Magdę po tym, gdy ten jakiś „on”, „ja”, czy jak go tam zwał, napisał liścik i położył kartkę na ścieżce?
Moją kartkę, czułam to wyraźnie. Była w moich rękach i starałam się jej nie zmiąć w ciepłej kieszeni grubego puchowego płaszcza.
Brakowało tylko imienia dla ja, autora wiadomości. W pierwszej chwili sądziłam, że będę potrzebować imienia jako jakiegoś neutralnego oznaczenia, aby nie rozpraszać się zbędnymi detalami, imienia równie bezosobowego, jak drukowane litery. Należało zachować otwarty umysł. Ja mogło być kimkolwiek. Ale było coś, co dało się wydedukować z poważnego, choć młodzieńczego charakteru pisma, równych liter, dziwnego zastrzegania się, nieokreśloności tego ja. Żadne imię nie przychodziło mi do głowy. Walter, imię mojego męża, należało do moich ulubionych. Charlie było stosownym imieniem dla psa. Kiedy byliśmy w wielkopańskich nastrojach, wabił się Charles. Z uszami na sztorc i ociężałym władczym spojrzeniem roztaczał wokół siebie królewską aurę. Ale był zbyt poczciwy jak na króla. Nie był jakimś francuskim pieskiem, pudlem, seterem czy spanielem. Chciałam psa mężnej rasy, a kiedy poszłam do azylu w Monlith, Charlie już na mnie czekał. „Porzucony” – usłyszałam.
Znaleziono go dwa miesiące wcześniej w czarnej torbie na brzegu rzeki. Miał tylko trzy tygodnie. Przeżył jako jedyny z miotu. Musiało potrwać chwilę, zanim dodałam dwa do dwóch. Istny horror! A potem – istny cud! Odtąd wyobrażałam sobie siebie, że to ja natknęłam się na czarną sportową torbę w błocku pod mostem, gdzie rzeka się zwęża, że to ja rozpięłam zamek i znalazłam w środku stłoczony miot rudobrązowych szczeniąt, z których tylko jedno oddychało – i to, szczęśliwym trafem, moje. Mój Charlie. Kto mógł chcieć się pozbyć takich słodkich maleństw? Jak ktoś mógł zrobić coś takiego?
„Czasy są ciężkie” – zauważyła pracownica schroniska.
Wypełniłam wymagane formularze, zapłaciłam sto dolarów za badania weterynaryjne i szczepienia, podpisałam też zobowiązanie, że wysterylizuję Charliego, czego bynajmniej nie zamierzałam robić. Nie zdradziłam również, że raptem za parę miesięcy przeprowadzę się na wschód, siedem stanów dalej, do Levant. Schroniska dla psów wymagają gwarancji. Chcą mieć na piśmie, że przyszły opiekun będzie dbać o zwierzę i chować je, przestrzegając zasad. Obiecałam, że nie będę się nad nim znęcać, nie będę go rozmnażać ani nie pozwolę mu biegać luzem po ulicach, jak gdyby mój podpis, zwykły zawijas na papierze, mógł ustrzec go przed fatum. Nie chciałam sterylizować mojego psa. Wydawało mi się to nieludzkie. Ale złożyłam podpis pod zobowiązaniem, a serce łomotało mi na myśl o jednym z nielicznych oszustw, jakich się kiedykolwiek świadomie dopuściłam. Miałam wypieki i trzęsłam się na samą myśl o tym, że zostanę zdemaskowana. „Trzeba na głowę upaść, żeby nie wysterylizować swojego czworonoga. To jakieś zwyrodnialstwo”. Naiwnie wierzyli w wiążącą moc zwykłego podpisu. Parę kropel atramentu na papierze: nagryzmolone nazwisko. Nie mogli mnie dopaść i zaciągnąć z powrotem do Monlith za to, że skrobnęłam piórem.
Prawdę mówiąc, dałam nogę. Po pogrzebie Waltera opróżniłam dom w Monlith, pożegnałam się z tym miejscem i związanymi z nim wspomnieniami. Poczułam wielką ulgę, kiedy się stamtąd wyniosłam, stary dom został sprzedany, a nowy czekał już na mnie w Levant. Na zdjęciach wyglądał jak dom moich marzeń: chata w rustykalnym stylu na brzegu jeziora. Teren wokół domu wymagał pielęgnacji. Parę spróchniałych drzew, jakieś chaszcze i tym podobne. Kupiłam posiadłość od ręki, za grosze. Przez sześć lat była zajęta pod zastaw hipoteczny. Czasy są ciężkie, fakt. Przeprowadziłam się, próbując nie myśleć zbyt wiele o domu w Monlith, o tym, co robią w nim nowi właściciele, jak ganek zniósł ciężką zimę, co mówią dawni sąsiedzi. „Wymknęła się po nocy, jak złodziej...”.
Nieprawda. Jestem uczciwą osobą. Zasłużyłam wreszcie na trochę spokoju.
Zastanawiałam się przez dłuższą chwilę nad imieniem tego ja. W końcu stanęło na Blake’u. Było to imię, które rodzice w obecnych czasach nagminnie nadawali swoim synom. Trochę pretensjonalne. Blake kojarzył mi się z chłopcem o gęstej jasnej czuprynie, na deskorolce, chłopcem wyjadającym łapczywie lody z pojemnika, chłopcem z pistoletem na wodę. Blake, zrób porządek u siebie w pokoju, Blake, nie spóźnij się na obiad. Jednym słowem: imię pasowało jak ulał do cwanego szczawika, który napisał: Nie ja.
To niesamowite, co potrafi wyczyniać umysł. Mój umysł, umysł Charliego. Czasem zastanawiałam się, czym właściwie jest umysł. Nie byłam do końca przekonana, że to coś mieszka w moim mózgu. Skoro tak, to dlaczego wystarczyło, żebym pomyślała, że mi zimno w nogi, a już Charlie kładł na nich głowę? Czyż w takich chwilach nie funkcjonowaliśmy jak jeden umysł? A jeśli miałam z Charliem wspólny umysł, to czy miałam oprócz tego osobny, tylko dla siebie? Czyj umysł pracował teraz, kiedy szłam ścieżką wśród brzóz, rozmyślając o kartce, wytężając wyobraźnię, spierając się ze sobą i snując wspomnienia? Czasami miałam wrażenie, że mój umysł jest tylko zwiewną otoczką z powietrza wokół mnie, wchłaniającą wszystko, co nadlatuje w moją stronę, by odbić to i wysłać z powrotem w eter. Walter zawsze widział w tym dowód na to, że jestem czarodziejką, marzycielką, jego gołąbeczką. Z Walterem dzieliliśmy umysł, co zdarza się parom. Moim zdaniem, ma to coś wspólnego z dzieleniem łoża. We śnie umysł bez przeszkód wysuwa się z ciała, wzbija do góry albo przemieszcza się w poziomie, wnikając niekiedy w osobę śpiącą obok. Rzeczy w snach przenoszą się w czasie. W moich obecnych snach Walter z powrotem był młody. W moim umyśle nadal był młody. Wciąż zdarzało mi się spodziewać, że stanie w drzwiach z bukietem róż, roztaczając słodki zapach ulubionej marki cygar, a jego dłonie wokół skrzypiącego celofanu będą, jak dawniej, zaskakująco mocne i delikatne. „To dla ciebie, gołąbeczko”.
A może nie z bukietem, tylko z książką, która jego zdaniem powinna mi przypaść do gustu. Albo z najnowszą płytą czy wyjątkowo dorodną brzoskwinią lub gruszką. Brakowało mi jego starannie przemyślanych podarków, małych niespodzianek wyciąganych z kieszeni płaszcza.
Chata w Levant była w pewnym sensie pożegnalnym podarunkiem od Waltera. Dochód ze sprzedaży domu w Monlith zapewniał mi środki na utrzymanie aż do śmierci, mieliśmy też oszczędności. Walter dobrze zaplanował emeryturę. Zawsze był skąpy i oszczędny, co jego drobnym podarunkom jeszcze dodawało uroku. Cokolwiek mówić, róże były drogie. „Nieźle się na nie szarpnąłem, aż mnie w portfelu zakłuło” – powiedział kiedyś.
Mój domek wydałby mu się ciasny i ubogi. Lubił duże otwarte przestrzenie. Kochał Monlith, równiny, metaliczny połysk skalistych wzgórz, zimną rzekę. Tęskniłam za Walterem. Duży dom bez Waltera nie miał sensu. Na widok domku w Levant ogarnęła mnie ulga. Czułam, że powinnam się gdzieś zaszyć. Mój umysł wolał nie ogarniać zbyt wielkiego świata.
Znów przypomniałam sobie tamtego martwego wojaka w Monlith. Był piękny z tym żółtym brzuszkiem. Na jasnym tle zamarzniętego pobocza lśnił jak klejnot. Charlie złożył mi go w darze. Co go do tego skłoniło? Czy chciał rozproszyć moje smętne myśli? Nie dotykając ptaka, złapałam Charliego za obrożę i zawróciłam do domu, nadwyrężając sobie po drodze rękę, ale nie miałam wyjścia, skoro smycz była zerwana. Po tym wydarzeniu wzięłam się do lektury książek na temat tresury psów. Między pakowaniem rzeczy do przeprowadzki, podpisywaniem kolejnych dokumentów i całą resztą formowała się nasza więź z Charliem. Nauczyłam go posłuszeństwa. Dostroił się do mnie, a ja do niego i w konsekwencji doszło do fuzji naszych umysłów. Poradniki głosiły, że pies pod żadnym pozorem nie powinien spać ze swoim panem. Na początku przestrzegaliśmy tej zasady, ale kiedy jechaliśmy na wschód, zatrzymując się po drodze w przydrożnych motelach, wczołgiwał mi się do łóżka i nie dało się z tym nic zrobić. Niepokoiłam się, że przeprowadzka będzie dla niego traumą. Oboje potrzebowaliśmy trochę ciepła. Szosa w szczerym polu to bardzo opuszczone miejsce. W Levant najchętniej spaliśmy razem, czasem nawet wczołgiwał się pod moją kołdrę, kiedy było chłodno, za to latem układał się w nogach łóżka, a bywało, że i poza sypialnią, w orzeźwiającym cieniu kuchennego stołu na dole. Przestał się szarpać na smyczy, swoją drogą, rzadko jej używałam. Kiedy szliśmy na spacer, nosiłam ją przy sobie, na wypadek gdybyśmy napotkali jakieś dzikie zwierzę i Charlie próbował je zaatakować. Czułam, że potrafiłby być bezwzględny, gdyby uznał, że sytuacja tego wymaga, gdyby ktoś próbował mnie skrzywdzić, gdyby coś mi się działo. To również podnosiło mnie na duchu. Charlie, mój obrońca. Gdyby jakiś szaleniec grasował na wolności, zabójca Magdy czy inny, Charlie rzuciłby się na niego. Jego głowa sięgała mi tylko do połowy uda, ale był masywny, szeroki w barach, trzydzieści trzy kilogramy mięśni i jasnobrązowej jedwabistej sierści. Tylko raz widziałam, jak zgrzytał zębami i warczał – na widok grzechotnika w Monlith. Niełatwo było go zdenerwować. Słyszałam, że w okolicy Levant żyją niedźwiedzie, ale nie bardzo w to wierzyłam. Widywałam martwe lisy na szosie, również króliki, szopy i oposy. O świcie, jeśli nie liczyć ptaków i małych gryzoni, w polu widzenia pojawiały się tylko łagodne jelenie wirginijskie. Kryły się za drzewami, zastygając w bezruchu, kiedy mijaliśmy je z Charliem. Z szacunku dla nich unikałam zaglądania im w oczy i wpoiłam psu, żeby ich nie niepokoił. Pewnie miło jest wierzyć, że jest się niewidzialnym, jeśli tylko zamrze się bez ruchu. To był piękny gatunek, sięgający rozmiarów konia. Wyglądało na to, że te zwierzęta wiodą przyjemne życie. W lesie panowała taka cisza, że czasem było słychać ich oddechy.
Doszłam do wniosku, że Blake musiał się tu zjawić w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin, bo chodziliśmy tu z Charliem zeszłego ranka i nie było jeszcze kartki. W drodze do domu nie zauważyłam żadnych śladów niezidentyfikowanych podeszew ani białych ząbków czy paska wystrzępionego papieru – pozostałości po stronicy wyrwanej z zeszytu Blake’a. Minął cały rok, odkąd zamieszkałam w Levant, i tutejsze lasy wydawały mi się wspólną własnością moją i Charliego. Może nawet bardziej niż śmierć Magdy męczyła mnie świadomość, że ktoś chodził po moim lesie, brał do rąk moje kamienie, szedł sobie ścieżką, którą wydeptałam wśród brzóz. Był intruzem. Trochę jakbym wróciła późno do domu, poszła spać i dopiero rano odkryła, że w nocy ktoś urzędował w mojej kuchni, częstował się moim jedzeniem, czytał moje książki, wytarł usta moją serwetką, oglądał swoją – obcą – twarz w moim lustrze w łazience. Łatwo sobie wyobrazić wściekłość i strach, jakie wywołałby we mnie widok masła na blacie i skórki od chleba, nie mówiąc już o zakrwawionym nożu w zlewie czy nożu, który po umyciu położono na suszarce. Nikt nigdy się nie dowie... Tego rodzaju sytuacja przyprawiłaby mnie chyba o szaleństwo. Nie mogłabym w nocy zmrużyć oka. Przestałabym się czuć u siebie jak we własnym domu. Strach pomyśleć o tych wszystkich pytaniach, które osaczyłyby mnie w samotności. Intruz mógł się wciąż ukrywać pod moim dachem. A co, jeśli się czai za kuchennymi drzwiami, gdy ja, w skarpetkach i szlafroku, patrzę w napięciu na połyskujący z suszarki nóż? Może siekałam nim cebulę? Może w półśnie zeszłam na dół na nocną przekąskę, a potem zostawiłam nóż na wierzchu? I tak dalej. A może to wszystko ciągle mi się śni? Nie da się tego wykluczyć.
Jednak nie. To była jawa. Towarzyszył mi Charlie, otaczały mnie ziemia, powietrze, drzewa, niebo nad głową, urocze pączki liści na drżących gałęziach, które tak desperacko rwały się do życia. Znałam te lasy równie dobrze jak moją chatę, jezioro, sosny, drogę. Byłam jedynym człowiekiem regularnie korzystającym z brzozowego lasu. Sąsiedzi mieszkali na tyle daleko, że mieli własne brzozowe zagajniki, własne ścieżki. Po co ktoś miałby się pchać aż tutaj, żeby deptać moją? Jaki interes miał tutaj Blake? To nie był przypadek. Ta kartka to był list. Kto oprócz mnie mógł się na nią natknąć? Ewidentnie byłam adresatką... Równie dobrze mogło być napisane: Droga Vesto. Obserwuję cię od...
Czy Blake obserwował mnie także teraz, kiedy pośpiesznie rejterowałam z lasu? Wyobrażałam sobie nastoletniego chłopca, który właśnie zaczynał zrzucać maskę młodzieńczej apatii skrywającą jego perwersję. Czy widok mojego niepokoju sprawiał mu niezdrową przyjemność? Czy jego umysł w jakiś sposób łączył się z moim, prowokując mnie do myślenia, fantazjowania i racjonalizacji? Droga Vesto. Wiem, gdzie mieszkasz. A co, jeśli las nigdy nie był mój? A co, jeśli to ja byłam w nim intruzem, a Blake, doprowadzony do ostateczności, wysłał mi tę wiadomość, żeby mnie odstraszyć, zniszczyć mój świat i odzyskać las? W głowie kłębiły mi się różne hipotezy. W drodze wyjęłam kartkę, żeby ją jeszcze raz przeczytać. Miała na imię Magda. To był jedyny niepodważalny fakt.
Kiedy dotarliśmy na skraj lasu, słońce stało już wysoko. Dzień zrobił się jasny, pogodny. Nie było mrocznych, posępnych chmur burzowych, w świeżym wiosennym powietrzu nie wyczuwałam cierpkiej woni ozonu. Nie miałam żadnych powodów do niepokoju. Nikt mi nie dyszał w kark, nikt mnie nie ścigał. Fakt, znalazłam kartkę, ale co z tego? Co mogła mi zrobić? Magda, nawet jeżeli była groźna, już nie żyła, z kolei Blake zapewniał, że to nie on ją zabił. Napisał czarno na białym: Nie ja – i byłam skłonna w to uwierzyć. Nie miałam się czego bać. To tylko kawałek papieru i parę słów. Nie ma się czym przejmować. To niemądre. Nazwijmy rzecz po imieniu: głupie. Otóż to, głupie.
Zeszliśmy z pagórka, przecięliśmy szosę i szutrową dróżką ruszyliśmy pod górę, do domu. Przy drzwiach rzuciłam smycz na ziemię i jak zawsze wytarłam szmatą łapy Charliego, trzymając kartkę w ustach i wsysając wargi do środka, żeby jej nie obślinić. Charlie posłał mi zirytowane spojrzenie, w którym jednak nie widziałam lęku. Gdyby były jakieś powody do strachu, sierść na jego karku na pewno by się zjeżyła, ostrzegając przed śmiertelnym niebezpieczeństwem. Pogładziłam go po aksamitnych uszach. Weszliśmy do środka.
W kuchni, której okna wychodziły na zachód, na szutrowy podjazd i niewielki ogród, wciąż jeszcze panowały chłód i mrok. Niedawno oczyściłam ziemię na polanie przed oknami kuchni. Planowałam posadzić warzywa, może pomidory, kabaczki, marchew. Nigdy w życiu nie miałam ogrodu. Ziemia w Monlith była zbyt wyschnięta, żeby coś się przyjęło w jałowym rudym pyle. W Levant, w otoczeniu uroczej zieleni, poczułam nagłą potrzebę, żeby tchnąć w coś życie. Stanęłam przy zlewie i patrząc przez okno, wyobrażałam sobie, jak mój ogród będzie się rozwijać. Obok połaci wygrabionej ziemi rósł wielki jawor, jedyny na całej posesji. Z grubej gałęzi zwisały nadgniłe wyliniałe sznury z końskiego włosia, zapewne pozostałości huśtawki z czasów, gdy teren służył latem za obóz harcerski dla dziewcząt. Szopa na łodzie została rozebrana, ale mój domek, kwatera główna, w której dziewczęta jadły posiłki i uczyły się robótek ręcznych, się zachował. Znalazłam zardzewiałe szpilki, naparstki, stopkę od maszyny do szycia, połamane druty i nożyczki dopasowane do dziecięcej ręki, wbite w ziemię, w której roiło się od larw i dżdżownic. Te drobiazgi musiały mieć ze dwadzieścia, trzydzieści lat, jeśli nie więcej. Nie licząc jaworu i paru kikutów spróchniałych dębów, moją działkę porastały wyłącznie wysokie sosny, głównie wejmutki. Wypożyczyłam z biblioteki książkę, żeby zorientować się w okolicznej roślinności, ale okazała się zbyt sucha, naukowa, miała za mało zdjęć, żebym się wciągnęła. Nauka mnie nie interesowała. Walter z tym swoim racjonalizmem i suchą pedanterią nadużył mojej cierpliwości. Odkąd umarł, moje myślenie nabrało polotu. Chłodna logika skutecznie zabijała magię.
Brzozowe lasy po drugiej stronie drogi nadawały się do spacerów o świcie, za to moje stare sosny sprawdzały się o północy. Pod ciemnym baldachimem gęstych gałęzi ścielący się pod nogami kobierzec z suchego igliwia tłumił kroki. Przestrzeń pod drzewami sprawiała wrażenie wnętrza, przytulnego saloniku, w którym można się zaszyć z książką, posłuchać płyt. Szklaneczka bourbona, gruby sweter, lampa na biurko z kloszem z zielonego szkła, okopcony gzyms kominka pasowałyby tutaj jak ulał. Nie zapuszczałam się jednak zbyt głęboko w las. Dwukrotnie przeszłam paręset metrów między sosnami i za każdym razem chwytały mnie duszności. Mogło tam być coś, na co byłam uczulona, jakaś pleśń albo zarodniki. Czułam, że te skupiska sosen stoją na straży mojego domu, gdyż trujące miazmaty zmuszą każdego złodzieja do odwrotu. Ale teraz, po morderstwie Magdy, nie byłam już tego taka pewna.
Charlie podszedł i otarł mi się o kolano, jakby wyczuł mój niepokój. Kochane psisko. Czy powinnam się zaopatrzyć w broń? Założyć system alarmowy? Odkąd się wprowadziłam, nigdy nie zamykałam drzwi. I tak nie miałam niczego, na co można by się połasić, ale teraz czułam, że sosny mogą wręcz przyciągać niebezpieczeństwo. Leśny gąszcz mógł być wymarzoną kryjówką. Wyobrażałam sobie mordercę, jak przykucnięty w mroku czeka na odpowiednią chwilę, żeby zaatakować kolejną ofiarę. Zdrętwiałam. Chciałam odwrócić głowę, żeby spojrzeć przez ramię na sosny za oknem kuchennym, ale nie byłam w stanie. Ktoś mógł tam stać – wyobraziłam sobie Blake’a w zbyt obszernych spodenkach gimnastycznych i zakrwawionym podkoszulku, opryskliwego chudego nastolatka z nieobecnym, nawiedzonym wyrazem twarzy. Stałam z kartką w ręku. Miała na imię Magda. Złożyłam kartkę wyzywającym ruchem i wsunęłam pod stertę poczty na stoliku przy drzwiach. Daj sobie z tym spokój, Vesto, perswadowałam sobie. Wrócisz do tego, gdy nie będziesz miała nic lepszego do roboty. Dość wytężania wyobraźni jak na jeden ranek. Nie wplącz się w jakieś kłopoty. Wróć do swoich codziennych spraw.
Zapaliłam górną lampę, zdjęłam buty i odwiesiłam płaszcz. Charlie skomlał u moich nóg, nie mogąc się doczekać śniadania.
– No już, już – uciszałam go.
W kuchni nic się nie zmieniło. Na blacie stała do góry nogami puszka z kawą, żebym nie zapomniała kupić kawy, bo się kończy. Umyte naczynia na suszarce: talerz, kubek, chaotyczna wiązka sztućców, ale bez tasaka. Radio było włączone, jak zawsze, gdy wychodziłam z domu. To był mój zwyczaj od lat. Kiedy byliśmy świeżo po ślubie, młodzi i bez grosza – Walter ślęczał nad doktoratem, a ja pracowałam jako sekretarka w biurze obsługi działalności medycznej – mieszkaliśmy jeszcze w mieście, w zwykłym mieszkaniu, i włączaliśmy radio, żeby zagłuszyć hałasujących za ścianą sąsiadów. Kiedy wychodziliśmy wieczorem na miasto, Walter chciał, żeby zostawiać radio włączone, bo to odstraszy włamywaczy. Lubiłam wkraczać do mieszkania przy dźwiękach muzyki albo wiadomości. „Witamy w domu” – zdawali się mówić spikerzy. A jeśli czasem musiałam zostawić Charliego samego, krzepiła mnie świadomość, że nie siedzi w martwej ciszy, tylko śledzi wydarzenia kulturalne i nowości dnia, słucha Bacha, Verdiego albo na przykład muzyki celtyckiej. „Jeśli jesteś naszym nowym słuchaczem...”. Ale rzadko zostawiałam Charliego samego w Levant. Byliśmy jak przysłowiowe syjamskie bliźnięta. „Z ostatniej chwili...”.
[...]
Wydawnictwo Pauza powstało jesienią 2017 roku
na Saskiej Kępie w Warszawie. Zrodziło się z pasji –
do czytania i dobrej prozy zagranicznej.
Pauza specjalizuje się w literaturze z wyższej półki,
która wciąga, pochłania, wywołuje emocje.
Czytelnicy znajdą u nas znane i nagradzane książki
z całego świata, ale też mocne debiuty literackie.
Śmierć w jej dłoniach to osiemdziesiąta druga książka
Wydawnictwa Pauza.
Wcześniej ukazały się:
2018
Legenda o samobójstwie – David Vann
Pierwszy bandzior – Miranda July
Nasz chłopak – Daniel Magariel
Historia przemocy – Édouard Louis
Tirza – Arnon Grunberg
2019
Pasujesz tu najlepiej – Miranda July
O zmierzchu – Therese Bohman
Piękna młoda żona – Tommy Wieringa
Czekaj, mrugaj – Gunnhild Øyehaug
Floryda – Lauren Groff
Przyjaciel – Sigrid Nunez
Madame Zero i inne opowiadania – Sarah Hall
Mój rok relaksu i odpoczynku – Ottessa Moshfegh
Brud – David Vann
Koniec z Eddym – Édouard Louis
2020
Zgiń, kochanie – Ariana Harwicz
Linia – Elise Karlsson
Nocny prom do Tangeru – Kevin Barry
Ta druga – Therese Bohman
Dorośli – Marie Aubert
Turbulencje – David Szalay
Nikolski – Nicolas Dickner
Fauna Północy – Andrea Lundgren
Witajcie w Ameryce – Linda Boström Knausgård
Pełnia miłości – Sigrid Nunez
Przejście – Pajtim Statovci
Niebieska Księga z Nebo – Manon Steffan Ros
Dziennik upadku – Michel Laub
2021
Halibut na Księżycu – David Vann
Zabierz mnie do domu – Marie Aubert
Utonęła – Therese Bohman
Koniec dnia – Bill Clegg
Sempre Susan. Wspomnienie o Susan Sontag – Sigrid Nunez
Tęsknota za innym światem – Ottessa Moshfegh
Ostatnie stadium – Nina Lykke
Niepoprawna mnogość – zbiór opowiadań pod redakcją Lucy Caldwell
Wyznanie – Domenico Starnone
Za otrzymane łaski – Valeria Parrella
Trzymam wilka za uszy – Laura van den Berg
Kto zabił mojego ojca – Édouard Louis
Archiwum zagubionych dzieci – Valeria Luiselli
2022
Komodo – David Vann
Londyn – David Szalay
Wyspa kobiet – Lauren Groff
Wizyta – Katharina Volckmer
Ostatni wywiad – Eshkol Nevo
Strega – Johanne Lykke Holm
Intymności – Lucy Caldwell
Coś nie tak. Kobiecość i wstręt – Eimear McBride
Pomniejsi wędrowcy – Eimear McBride
Dla Rouenny – Sigrid Nunez
Zmagania i metamorfozy kobiety – Édouard Louis
2023
Odmawiam myślenia – Lotta Elstad
Elmet – Fiona Mozley
Mleko krew żar – Dantiel W. Moniz
Urugwajka – Pedro Mairal
Andromeda – Therese Bohman
2023
Czy muszę odchodzić? – Yiyun Li
Wcale nie jestem taka – Marie Aubert
Fatum i furia – Lauren Groff
Nędza – Andrzej Tichý
Długa odpowiedź – Anna Hogeland
W lasach ludzkiego serca – Antje Rávik Strubel
Zmiana – Édouard Louis
Dostatek – Jakob Guanzon
Lapvona – Ottessa Moshfegh
Ptaki – Samanta Schweblin
2024
Słabsi – Sigrid Nunez
Eileen – Ottessa Moshfegh
Ostatni dzień na Ziemi – David Vann
Szczegóły – Ia Genberg
Fuga – Lauren Groff
Miałam tak wiele – Trude Marstein
Soho – Fiona Mozley
Zaproszona – Emma Cline
System – Amanda Svensson
Niewidzialni – Pajtim Statovci
Psychiatrzy i masażyści – Arnon Grunberg
Na czworakach – Miranda July
Dzikie bezkresy – Lauren Groff
Lot – Lynn Steger Strong