Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 181
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Podziękowania Zazwyczaj unikam dedykacji, ale tym razem byłaby to wielka niewdzięczność. Dlatego muszę w tym miejscu podziękować swoim córkom Michaeli, Sarze i Basi – bez ich wsparcia i miłości tę pozornie humorystyczną powieść, powstającą w najcięższym okresie mojego życia, pisałoby mi się jeszcze trudniej. Dziękuję również Rudolfowi Biermannowi, obu braciom: Józkowi, Jankowi i ich żonom Alenie i Janie oraz Martinowi Reinerowi, bez którego przyjacielskiej, pełnej poświęceń pomocy ta książka z pewnością by nie powstała – i właściwie dziękuję też mojej byłej żonie Veronice, o której w pewnym sensie można powiedzieć to samo…o
Michal Viewegh
To ja – staruszka. La Loba. Nie jestem królową, czarodziejką ani amazonką – jestem doulą. Tańczę z życiem i śmiercią. Jestem kobietą, która odrzuciła czółenka, i teraz biega z wilkami. Biegnijcie ze mną, moje siostry, zabiorę was z powrotem w rejony duszy, które kiedyś należały do nas.
Jak już wiele z was, drogie czytelniczki, wie – od początku byłam przekonana, że małżeństwo Mojmira i Hedviki było nowoczesną wersją soft pradawnej opowieści o Sinobrodym mordującym swoje żony. Na pewno ją znacie: niedoświadczona piękność poślubia lubieżne, bogate monstrum, które pozornie daje swej wybrance wolność, lecz w rzeczywistości zabija jej naturalny urok, talent i wolność… Jakby tego było mało – zaraz po pięćdziesiątych urodzinach tej cudzołożnej i wiecznie pijanej ludzkiej bestii pęka aorta i Mojmir beztrosko umiera, pozostawiając Hedvikę, obie córki i oczywiście mnie niemal bez środków do życia. A do tego potem – pięć minut po dwunastej i bynajmniej o to nieproszony – cudownie ożywa, ale śmierć kliniczna na wiele lat zmienia tego byłego mistrza świata w niezdarną, marudną ruinę. W pacjenta VIP.
Bajka się skończyła.
Obiektywnie trzeba jednak przyznać, że sposób, w jaki postanowił umrzeć ten zmęczony życiem czechosłowacki donżuan i alkoholik – tak, naprawdę z uwagi na dokładność historyczną trzeba nazwać go czechosłowackim, ponieważ dawny federacyjny slogan rozkrzyczany i przepity od zawsze pasuje do Mistrza jak ulał, należałoby go tylko uzupełnić o słowacki przymiotnik pretrtkaný czyli przepieprzony, cha cha cha! ( Jeśli sięgnięcie do języka słowackiego wydaje się wam nieuzasadnione czy wręcz bezsensowne, uświadomcie sobie, drogie damy, że błyskawiczny wzrost popularności Mojmira zaczął się już w 1990 roku, czyli jeszcze przed definitywnym rozpadem federacji, zatem użycie słowackiego słowa jest elementem świadomej i kreatywnej stylizacji – cytując świetną książkę Celii Brayfield Jak napisać bestseller.) Na czym to skończyłam? Już wiem. Obiektywnie trzeba przyznać, że sposób, w jaki ten federalny kurwiarz i moczymorda postanowił umrzeć, nie był pozbawiony pewnej turpistycznej elegancji – chociaż potem Mojmir jak zwykle wszystko spaprał i zostawił niedokończone… Co? Czy wy naprawdę nie wierzycie, że nasz najpopularniejszy pisarz mógł chcieć odejść z tego świata dobrowolnie? Ależ oczywiście, że swój efektowny zgon Mojmir zaplanował sam! I to po długich rozważaniach! Czy może wy, naiwne duszyczki, myślicie, że pęknięta aorta zaraz po pięćdziesiątych urodzinach, i to tuż za metą praskiego maratonu (czyli przed dziesiątkami kamer telewizyjnych, aparatów fotograficznych i tysiącami kibiców) to naprawdę przypadek? W takim razie dlaczego nie zaczął krwawić dziesięć minut wcześniej, bez widzów, na pustym brzegu Wełtawy lub jeszcze wcześniej, na całkowicie wyludnionym Karlinie? Powiem wam:
Bo nie było tam wystarczająco dużo reporterów.
Bo nie było tam wystarczająco dużo gapiów.
Dlatego!
I dlatego, że nie było tam Hedviki i dzieci. Nie było tam teścia siedzącego w swojej czarnej karecie z dwoma zmęczonymi końmi – gdzie…? No zgadnijcie! Gdzież by indziej, jak nie na Rynku Staromiejskim, wypełnionym od rana do późnej nocy turystami, którzy po męczących romantycznych spacerach stają się dla woźniców łatwym łupem.
Instynkt dramaturga, wybujałe ego oraz słabość do kiczowatych melodramatów po prostu nie pozwoliły Mojmirowi umrzeć bez widzów… Nasz wieczny pozer próbował odejść na oczach tysięcy osób, wśród których znajdował się wspomniany już teść, żona Hedvika oraz Sara i Basia – dwie córeczki wchodzące w okres dojrzewania. Cóż za bezwzględność! I samolubność!
A do tego ten wypełniony po brzegi Rynek Staromiejski. Brakuje tylko kata i kosza, do którego po krwawej egzekucji pomocnicy wrzuciliby znaną całemu narodowi głowę Mistrza… Cha cha! Nawet ja muszę przyznać, że moment samobójstwa Mojmir wybrał naprawdę genialnie. Miało to wyglądać na tak zwane nagłe pogorszenie stanu zdrowia – co dzięki wysokiemu ubezpieczeniu na życie zapewniłoby wdowie i sierotom spłacenie hipoteki domu w Sazawie i jeszcze by nam, pogrążonym w żałobie, sporo zostało (jak zdołałam szybko obliczyć).
Ale przede wszystkim Mistrz wybrał idealne miejsce! Bo czyż można wyobrazić sobie lepsze plenery do nakręcenia kiczowatego melodramatu?
Ta lokalizacja ma wręcz hollywoodzkie parametry! Wyobraźcie to sobie: Mojmir ostatkiem sił wybiega z ulicy Paryskiej, gdzie – jak wszystkich innych zawodników – dopingują go tłumy kibiców odpowiednio poinformowanych, że nie jest ważne zwycięstwo, tylko udział, i że dziś zwycięzcami są właściwie wszyscy, czyli każdy, kto pokonał własne ograniczenia i tak dalej, bla bla bla – a wśród nich na wyraźne życzenie Mistrza znajduje się Hedvika z dziećmi i, o dziwo (nie cierpię sportu!), nawet moja stukilowa skromna osoba. Cha! W czasie tego długiego, nudnego widowiska nie udaje mi się znaleźć odpowiedzi na pytanie, dlaczego ktoś dobrowolnie przez kilka godzin obserwuje wychudzonych, sapiących i do tego obleśnie spoconych facetów.
Wąż z zawodników zmierzających do mety nawet po czterech godzinach wciąż wydaje się nie mieć końca. Zwycięzca, obaj pozostali medaliści oraz setki innych biegaczy od dawna są pod prysznicami, czy może nawet na kolacji – a mimo to do mety wciąż doczłapują kolejni uczestnicy. Mam wrażenie, że czym później panowie sportowcy przybiegają, tym bardziej są zmęczeni. Pierwsza dwudziestka wyglądała całkiem nieźle, jak po lekkiej przebieżce – ale godzinę później dobiegają ledwo przytomne wywłoki. Nie powinno być na odwrót? – zastanawiam się. Przecież logicznie rzecz biorąc, zwycięzcy powinni być zmęczeni najbardziej, prawda?
Nawet nadbiegający Mistrz – ku mojej złośliwej radości – nie różni się zbytnio od tych wyczerpanych biedaków: wargi ma całkiem suche i ledwo powłóczy nogami, ale – tak jak przewidywałam – fałszywa duma nie pozwala mu przejść do chodu. Kiedy przygłupi spiker, który z jakiegoś niezrozumiałego powodu przedstawia widzom wszystkie tak zwane znane osoby, odczytuje na ohydnej, jaskrawozielonej koszulce Mojmira numer i dzięki liście startowej orientuje się, że to ledwo człapiące truchło to wielki Mistrz we własnej osobie (bez numeru by go nie poznał, chi chi chi!), zaczyna wykrzykiwać jego nazwisko, jakby nie był to zupełnie przeciętny pisarzyna, tylko przynajmniej przedstawiciel najwyższej szlachty, przybywający właśnie na bal Ludwika XVI. A tępa większość widzów natychmiast do niego dołącza.
A potem zaczyna się widowisko.
Akurat kiedy to żenująco służalcze skandowanie zmienia się w lizusowskie brawa, Mistrz wyraźnie zwalnia, zaczyna iść, a potem staje. Widać jak się zatacza. Wszyscy widzowie (oprócz mnie, rzecz jasna) szepczą przestraszeni. Chleba i igrzysk – myślę. Mojmir robi się całkiem blady. Wygląda, jakby chciał coś powiedzieć, więc od razu zaczynam się bać, jaką narcystyczną brednię zaraz usłyszymy, ale z ust Mistrza tym razem nie wylatuje żadna złota myśl, tylko odrobina krwi, cha cha! Nie jest to bynajmniej krwawy gejzer, raczej słabiutki strumyczek, niemniej swoje wątpliwe przesłanie spełnia bez zarzutu. Większość ludzi – oczywiście wraz z Hedviką i dziećmi – zgodnie z oczekiwaniami wydaje z siebie krzyk, a przez całą publiczność przebiega słyszalna fala lęku podszytego ekscytacją – jak na przykład wtedy, gdy tenisista psuje kluczowe uderzenie, a piłeczka zatrzymuje się na siatce.
Mistrz pada na ziemię.
– Kochanie? – krzyczy wystraszona Hedvika, i to niestety tak głośno, że dwaj fotografowie bulwarowych gazet natychmiast kierują na nas długie obiektywy swoich Canonów. Jednak po kilku kliknięciach znów obracają swe działa ku bardowi narodowemu leżącemu na bruku (jestem tym dość rozczarowana, miałam odrobinę nadziei, że poproszą nas o położenie się obok Mistrza i zapozowanie do rodzinnego zdjęcia). Kiedy Mojmir doświadczonym okiem dostrzega, że jest fotografowany, zaczyna poniekąd teatralnie kaszleć – i nawet efektownie wypluwa krew.
Idealne wyczucie czasu! – myślę.
Teraz nie mam już wątpliwości, że na widok pisarza plującego krwią w miejscu, przez które kroczyła czeska historia, żadne oko nie pozostanie suche… Operatorzy wszystkich głupich telewizji uświadamiają sobie przy akompaniamencie nasilającej się syreny pogotowia, jaki kapitał spadł im właśnie z nieba: ujęcia przedwczesnej śmierci literackiego celebryty w samym sercu Pragi jeszcze tego wieczora zobaczą nie tylko całe Czechy, ale również Słowacja, a może nawet widzowie w krajach, w których zostały kiedyś wydane płytkie powieścidła Mistrza. Jednocześnie fotografowie słusznie podejrzewają, że dzięki doskonałym ujęciom twarzy umierającego barda (z dość idiotyczną miną), leżącego w czarno-zielonym stroju Adidasa na zimnym bruku najsłynniejszego czeskiego placu, wzrośnie nie tylko wartość ich reportażu, ale – na krótką chwilę – również wartość samego pisarza. Nie po raz pierwszy zdarzyłoby się przecież, że niespodziewana śmierć podrzędnego gryzipiórka zmienia jego nędzne wypociny w bestsellery… A tym bardziej śmierć tak efektowna wizualnie!
Lecz mimo że oczekiwane dochody ze sprzedaży książek Mojmira z każdą sekundą rosną – Hedvika płacze. Rozumiem to: jej bezinteresowna i poniekąd sentymentalna dusza jest zdolna do ronienia łez nad tyranem… Ja, w odróżnieniu od niej, czuję jedynie wewnętrzną, głęboką radość. Wieloletnie okowy pękają – ale Hedvika jeszcze tego nie wie. Jej myśl wciąż jest zaciemniana przez irracjonalny smutek. Nie zrozumiała jeszcze, że śmierć Mojmira nie jest tragedią, tylko radosną reanimacją naszych pradawnych rejonów duszy. Nie wie, że nad rzekomymi stratami przeważają zyski. Biegnij ze mną, siostro ma, zabiorę cię w miejsca, które kiedyś należały do nas!
Od dawna nie byłam taka szczęśliwa.
Syrena karetki robi się coraz głośniejsza, a zgromadzony tłum rozstępuje się usłużnie przed jej błyskającym światłem. Auto hamuje, kierowca i lekarz wychodzą dumnie, odpychają gapiów, otwierają tylne drzwi, wyciągają nosze na kółkach, kładą je na bruku – i zaraz potem wyuczonym ruchem przenoszą na nie bezwładne ciało Mojmira. Cha! Przypinają go pasami i podnoszą, przy czym wysuwają się kółka i dokładnie w chwili, kiedy nosze osiągają wysokość podłogi karetki, sanitariusz szybkim ruchem zabezpiecza je i jedną ręką wsuwa do środka (tylko dla waszej informacji: wprawdzie w liceum już od pierwszej klasy byłam lepsza raczej w klasycznej narracji, ale również forma opisu – jak możecie się teraz przekonać – nigdy nie sprawiała mi większych problemów). Nagle Mistrz efektownie otwiera oczy, a jego wystraszony wzrok szuka Hedviki, która jednak stoi teraz po przeciwnej stronie karetki. Kiedy więc zamiast małżonki widzi mnie, uśmiecha się łobuzersko, a jego wargi zaczynają się poruszać.
– Cholera – stęka.
Hedvika natychmiast przybiega i staje obok mnie, żeby Mistrz ją widział.
– Co jest, kochanie? – pyta roztrzęsiona. – Co jest? Co się dzieje?
Mistrz kręci głową.
– Cholera – powtarza zachrypniętym głosem.
Po czym ten prostak podnosi rękę i wskazuje na mnie palcem.
– Już… jestem… w piekle…! – mówi.
Potem śmieje się przygłupio, ale zaczyna kaszleć i znów pluje krwią. Dusi się, a w jego oczach pojawia się tchórzliwy strach.
– Kochanie! – krzyczy Hedvika dość teatralnie.
Lekarz delikatnie ją odsuwa, siada obok Mojmira i sięga do drzwi karetki, by je zamknąć.
– Musimy jechać – mówi nam z poważną miną. – Wieziemy go do kliniki IKEM.
Drzwi zatrzaskują się głośno i rycząca karetka odjeżdża.
Nagle pojmuję, co to wszystko oznacza.
Jest to zupełnie jasne. Życie tego powierzchownego humorysty właśnie się skończyło – a wszystko, co się teraz dzieje, to tylko naturalny element rozpoczynającej się reinkarnacji Mojmira.
Był już najwyższy czas.
– Łatwe zwycięstwo, szybkie przekleństwo – mawiałam w przeszłości Mistrzowi tysiąckroć, na przykład gdy z tą typową dla siebie szowinistyczną dumą (przy okazji – czy też zauważyliście, że słowa szowinista i faszysta brzmią wręcz podejrzanie podobnie?) chwalił się swoim nowym volvo, nowo wymurowanym grillem ogrodowym, nowymi fotelami ratanowymi na taras (tak bezwstydnie drogimi, że natychmiast zapragnęłam sprzedać je po kryjomu i wysłać te sześćdziesiąt tysięcy koron naszemu adoptowanemu na odległość Tamilowi do Indii) albo kiedy z tym swoim zadufanym uśmiechem podawał Hedvice kopertę z potwierdzeniem wykupienia rodzinnych wczasów na Malediwach. Mnie jednak nigdy tam nie zabrał, tak jakbym do rodziny nie należała (i jakby nie wiedział, że uwielbiam te malownicze atole o wielkości większego boiska do piłki nożnej i że gdy w telewizji leci jakikolwiek reportaż o Malediwach – zawsze go oglądam!). Równie śmieszny bywał, gdy swoim przyjaciołom czy nawet zwykłym znajomym rozdawał bilety na premiery tych głupich filmów, które z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu nakręcono na podstawie jego płytkich powieścideł – albo kiedy tak zwanych kolegów obdarowywał świeżym wydrukiem swojej najnowszej książki (i jeszcze tym zakłopotanym biedakom nieproszony podpisywał się na pierwszej stronie z miną, jakby dzięki tym bazgrołom wartość dziełka wzrastała wielokrotnie…).
Ale tego, że ów rzekomy olśniewający sukces mógł być wspomnianym łatwym zwycięstwem, Mistrz nie zamierzał do siebie dopuszczać.
– Łatwo przyszło, łatwo poszło – ostrzegałam go innym razem, ale nawet w tej formie najwyraźniej niczego nie pojmował i tylko szczerzył się do mnie bez słowa, jakbym nie była warta żadnej odpowiedzi.
– Kto wysoko lata, ten nisko spada! – nie wytrzymałam, mimo iż przeczuwałam, że znów zostanę pogardliwie nazwana skarbnicą wiedzy ludowej (albowiem właśnie tak Mistrz nazwał mnie bezczelnie kilka lat temu i od tego czasu powtarzał to zawsze, gdy przypominałam mu jakiekolwiek przysłowie, choć wbrew swej pozornej trywialności są one – jak wiemy wszyscy z wyjątkiem Mojmira – głęboką studnią ludzkiej mądrości i niewysychającym źródłem potwierdzanych przez pokolenia ludzkich doświadczeń). Kto się śmieje, ten się śmieje ostatni – myślałam, ale wolałam już nic nie mówić.
Zresztą osądźcie sami, kto z nas dwojga się mylił: czyż to nie było łatwe zwycięstwo (mam oczywiście na myśli ten szybki sukces, który wprawdzie trwa już ćwierć wieku, ale ostatecznie wywiał Mistrzowi nie tylko pieniądze z kieszeni, ale najwyraźniej również rozum z głowy? Cha cha! (Ale mam dziś wenę!) I czyż nie było pychą to, co – w fascynującej zgodności z innym rzekomo banalnym przysłowiem – kroczyło przed upadkiem Mistrza?
Upadek Mistrza nie nadszedł przecież zupełnie niespodziewanie. Oprócz wspomnianej pychy poprzedzały go również inne sygnały ostrzegawcze, z łatwością rozpoznane przez tych, którzy widzą i słyszą, lecz przeoczone przez butnego racjonalistę, od lat nonszalancko lekceważącego wszelkie przestrogi.
– Ten pański dziki rajd przez życie pewnego pięknego dnia skończy się wyjątkowo bolesnym karambolem! – ostrzegałam Mojmira wielokrotnie. – Wie pan, kim pan jest? Chwalipiętkiem nadętkiem!
– A pani jest strasznie nędzną poetką – odparł obojętnie.
I tak było prawie zawsze.
Ostrzeżenia – nie tylko te moje – pojawiały się, ale Mistrz pozostawał ślepy i głuchy.
Dopóty dzban wodę nosi, dopóki mu się ucho nie urwie – myślałam.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Zabawna powieść o kobietach i mężczyznach. Tę książkę kupił co setny Czech!
Ekożona stawia wiele aktualnych pytań: Czego oczekujemy od swoich partnerów? Jakie jest znaczenie porodu naturalnego? Co tak naprawdę oznacza życie w zgodzie z naturą i z samym sobą? Czy naturalny jest na przykład ogród? Albo małżeństwo?
Poruszane przez autora poważne tematy zostały ubrane w brawurową narrację. Szczerość, autoironia i humor sprawiają, że mamy do czynienia z powieścią niezwykle inteligentną i nowoczesną.
NAJLEPIEJ SPRZEDAJĄCA SIĘ CZESKA KSIĄŻKA 2015 ROKU!
Pamiętnik surrealistyczny. Gwarancja czeskiego humoru.
Przewrotny humor i galeria nietuzinkowych osobowości gwarantują dobrą zabawę. Obok historii opowiedzianej w taki sposób nie można przejść obojętnie. Mamy do czynienia z jedną z najzabawniejszych książek XXI wieku!
Rodzina Kostków powraca z Ameryki do Czech, by przejąć dawną siedzibę rodu – zamek Kostka. W zamku zastają dotychczasowych pracowników: kasztelana, ogrodnika oraz kucharkę. Jak nowi właściciele poradzą sobie w nowej rzeczywistości? Jak odnajdą się w rolach dotychczas nieodgrywanych?
UWAGA: CZYTANIE W MIEJSCACH PUBLICZNYCH NA WŁASNĄ ODPOWIEDZIALNOŚĆ
Ta powieść chwyta za gardło i trzyma do ostatniej strony!
Zmęczony metropolią Wiktor wyjeżdża z Pragi, by zostać kasztelanem morawskiego zamku. Pragnie odnaleźć wewnętrzną równowagę i zażegnać kryzys małżeński. Jednak wizja spokojnego życia wśród zabytkowych mebli i dzieł sztuki szybko odchodzi w zapomnienie. Na zamku czeka dość zagadkowy personel oraz… demony przeszłości.
Tajemnicze odgłosy i niewyjaśnione zdarzenia przejmują władzę nad Wiktorem i jego rodziną. Czy mają swoje wytłumaczenie? Czy racjonalny umysł Wiktora rozwikła tajemnicę zamku?
Pamiętajcie: niczemu się tutaj nie dziwcie!
MISTYCZNY PORNO-GASTRO THRILLER Z XIX-WIECZNEJ PRAGI
Nadchodzi nowy rok. Kiedy praski Orloj wybija północ, odkryta zostaje bestialska zbrodnia. Śledztwo w tej sprawie prowadzi ekscentryczny komisarz Durman. Czy jego nietypowe metody doprowadzą do ujęcia sprawcy? Jak powstrzymać mordercę, który zawsze o krok wyprzedza policję? I czym jest tajemnicze Ordo Novi Ordinis?
Pewien praski bankier z braku innego pomysłu kupuje synowi na Boże Narodzenie świnkę morską. Jak dalece to niewinne wydarzenie zmieni życie rodziny? Jakie sekrety skrywa bank narodowy? I czy przed kryzysem finansowym można schować się w beczce?
W żadnym innym utworze literatura czeska nie zbliżyła się do twórczości Franza Kafki tak bardzo, jak w Świnkach morskich. (Milan Exner)
Powracający w rodzinne morawskie góry praski dziennikarz dokonuje bilansu swojego życia.
Siekiera jest dowodem na to, że sytuacja człowieka w społeczeństwie i w rodzinie nie zmieniła się w przeciągu ostatniego półwiecza tak bardzo, jak zwykliśmy sądzić. Ta powieść wciąż jest niezwykle aktualna.
Mistyczny thriller przesiąknięty strachem.
Po rozpadzie kilkuletniego związku Jożo Karski powraca do rodzinnego Rużomberka. Tam czeka na niego puste mieszkanie rodziców, najmroźniejsza od kilku dziesięcioleci zima i podnóże góry skrywające mroczną tajemnicę.
Wkrótce w sąsiedztwie zaczynają znikać dzieci.
Pamiętacie, jak to jest: mieć czternaście lat i być zagubionym, wrażliwym, lekkomyślnym, romantycznym i niezwykle napalonym nastolatkiem? Przypomni Wam to Nick Twisp – młody buntownik, którego zna cała Ameryka!
Miłość, bunt, inicjacje seksualne, młodzieńcze przyjaźnie, problemy w szkole, problemy w domu – i szalone wakacje. A to wszystko doprawione czarnym humorem i przezabawnymi dialogami.
Uczniowie Cobaina to pełna dzikich przygód i humoru historia grupy nastolatków uwielbiających Johna Lennona i Kurta Cobaina. Razem przeżywają imprezy, zakładają zespoły rockowe i próbują osiągnąć sukces.
To również – a może przede wszystkim – poszukiwanie źródeł wyalienowania i bezradności w dzisiejszym świecie. Co czeka bohaterów, gdy karuzela młodości nieubłaganie się zatrzyma?
Puchar od Pana Boga to zbiór tekstów, w których sport stanowi pretekst do opowieści o sprawach najważniejszych: życiu i śmierci, miłości, przyjaźni i pasji. Ota Pavel mówi o zwycięstwach i porażkach równie pięknie, jak o sarnach i rybach.
Lektura dla czytelników w każdym wieku i wspaniała lekcja życia.
Lucynka, Macoszka i ja to opowieść o sile przeszłości, o miłości do dziecka i tęsknocie za samym sobą. Ta książka – choć w dużej mierze oparta na prawdziwych wydarzeniach – zabiera czytelników do innego świata. Znacznie piękniejszego.
Czytelnik ma tu do czynienia z prozą niemal doskonałą. (Pavel Janoušek, „Tvar”)
Chcesz wygrać z Barceloną, a potem zostać mistrzem świata w piłce nożnej? Musisz być biednym rolnikiem i mieć jedenastu synów. Załóż drużynę piłkarską, a potem będzie już z górki. Rozgrywki ligowe, mistrzostwo kraju...
Książka mądra, z uśmiechem. Podróże, relacje z meczów, niekłamane emocje.
Świetna dla dzieci. Wciągająca dla dorosłych.
Tytuł oryginału: Biomanžel
Copyright © Michal Viewegh, 2015
Copyright © Druhé město, 2015
Copyright © for Polish edition by Stara Szkoła Sp. z o.o., 2017
All rights reserved
Książka została przełożona dzięki wsparciu finansowemu
Ministerstwa Kultury Republiki Czeskiej
Tłumaczenie: Mirosław Śmigielski
Korekta: Dagmara Ślęk-Paw
Projekt okładki: Jakub Šolín
Projekt typograficzny: Dagmara Ślęk-Paw
Wydawca:
Stara Szkoła Sp. z o.o.
Rudno 16, 56-100 Wołów
www.stara-szkola.com
ISBN 978-83-948856-7-0
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek