49,00 zł
Nieustraszona profesorka odkrywa tajemnice faerie w drugiej części wspaniałej, chwytającej ze serce, bestsellerowej serii o Emily Wilde.
Emily Wilde jest genialną badaczką folkloru faerie, która w swojej encyklopedii skatalogowała wiele sekretów Ukrytego Ludku. W tej pracy wspierał ją uroczy, choć bardzo irytujący kolega Wendell Bambleby.
Bambleby jest jednak kimś więcej niż błyskotliwym i zabójczo przystojnym naukowcem. To wygnany i ścigany przez morderczą macochę król faerie, który szuka drzwi do swojego królestwa.
Szczęśliwym zbiegiem okoliczności nowy naukowy projekt profesor Wilde, mapa królestw faerie, zaprowadzi oboje w malownicze austriackie Alpy, gdzie według Emily mogą się znajdować drzwi do królestwa Bambleby'ego i klucz do uratowania go przed mrocznymi planami jego rodziny.
Mierząc się z niebezpiecznym Ludkiem, który czai się w każdym lesie i zakamarku, Emily musi odkryć sekrety działania drzwi faerie i tajemnice własnego serca.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 391
14 września 1910
Stopa nie zmieściłaby się w teczce, więc owinęłam ją w płótno i wcisnęłam do starego chlebaka, który czasami biorę ze sobą na wyprawy. O dziwo – albo i nie, skoro należy do jakiegoś faerie – nie jest brudna ani cuchnąca. Oczywiście od dawna zmumifikowana, więc przypadkowy obserwator mógłby ją wziąć za stopę kozią – mało prawdopodobną ofiarę wydobytą z grobowca starożytnego faraona. Nie wydziela nieprzyjemnego zapachu; od czasu do czasu wyczuwam jedynie woń kwiatów polnych i ściętej trawy niesioną lekkim podmuchem, którego źródła nie potrafię odnaleźć.
Spojrzałam na wypchany plecak i poczułam się idiotycznie. Wierzcie mi, kiedy mówię, że wolałabym nie nosić ze sobą stopy po kampusie. Lecz faerie, zmumifikowane czy nie, są znane z tego, że wymykają się cichaczem, gdy przyjdzie im na to ochota, a ja mogę tylko przypuszczać, że akurat ta część ciała ma szczególne zamiłowanie do włóczęgi. Będę musiała trzymać ją przy sobie, dopóki jej przydatność się nie skończy. Dobry Boże!
Ciche uderzenia dziadkowego zegara uświadomiły mi, że spóźnię się na śniadanie z Wendellem. Wiem z doświadczenia, że jeśli nie zjawię się w umówionym miejscu, on sam przyniesie mi posiłek, i to w takiej ilości, że cały wydział poczuje zapach jajek, a potem przez resztę dnia będę musiała znosić uwagi profesora Thornthwaite’a na temat jego delikatnego żołądka.
Poświęciłam jeszcze chwilę na upięcie włosów; za bardzo mi urosły przez kilka ostatnich tygodni, kiedy nie mogłam myśleć o niczym innym niż tylko o temacie moich badań. A kwestia drzwi Wendella pochłaniała mnie bardziej niż inne zagadki naukowe, więc jak zwykle obsesyjnie się jej poświęciłam. Fryzura nie była zresztą jedynym elementem mojego wyglądu, który ostatnio zaniedbałam. Moja brązowa suknia jest wymięta i nie jestem też całkiem przekonana, czy aby na pewno jest czysta. Znalazłam ją na dnie szafy pośród innych części garderoby, również wątpliwej świeżości.
– Chodź, kochanie – powiedziałam do Cienia.
Pies, ziewając, dźwignął się z legowiska przy grzejniku olejowym i rozprostował potężne łapy. Zatrzymałam się na chwilę w progu, żeby z satysfakcją rozejrzeć się po gabinecie. Kiedy ostatnio dostałam stały etat wykładowczyni, odziedziczyłam dużo przestronniejszy pokój, troje drzwi od Wendella (on naturalnie nie omieszkał poskarżyć się na te dodatkowe sześć metrów dzielącej nas odległości). Do masy spadkowej należał również stary zegar, grube adamaszkowe zasłony w oknie wychodzącym na staw Knight College – obecnie pełen łabędzi – i okazałe mahoniowe biurko z szufladami wyłożonymi czarnym aksamitem. Oczywiście do wystroju dodałam regały na książki i drabinkę, żeby dosięgnąć woluminów z najwyższych półek, a Wendell uparł się, żeby zagracić pomieszczenie dwiema fotografiami z Hrafnsvik, których wcześniej nie widziałam. Jedna przedstawiała mnie w ośnieżonym ogrodzie z Lilją i Margret, druga – wiejską scenę. Do tego wszystkiego doszedł wazon z suchymi kwiatami, które nigdy nie traciły zapachu, i świeżo oprawiony obraz Cienia zamówiony przez Wendella na moje dwudzieste ósme urodziny. No dobrze, nie mogę narzekać. Mój ulubieniec wygląda na nim bardzo przyjaźnie.
Minęłam kilkoro studentów zagłębionych w fotelach w ogólnodostępnej sali wydziału driadologii, mieszczącej się za biurami i szczycącej się kominkiem – nierozpalonym w ten ciepły wrześniowy dzień – oraz rzędem wysokich okien z półksiężycami z witrażowego szkła u góry, wychodzących na wspaniałą gotycką Bibliotekę Medyczną, której bliskość stanowiła źródło niezliczonych kąśliwych uwag na temat podatności driadologów na dziwne obrażenia. W jednym rogu pomieszczenia stoi urna z brązu wypełniona solą – kampusowe legendy głoszą, że wszystko zaczęło się jako żart, ale wielu studentów o ziemistej cerze przychodziło tutaj po pierwszym wykładzie o strzygach, żeby napychać sobie kieszenie zawartością naczynia. Nie żeby było się czego bać, gdyż zwykle Ludek nie zapuszcza się na wydział, by podsłuchiwać, co my, śmiertelnicy, o nich mówimy. Z wyjątkiem Wendella. Po grubych dywanach należy chodzić ostrożnie, jako że są nierówne z powodu wsuniętych pod nie monet. Podobnie jak sól ten zwyczaj prawdopodobnie narodził się jako dowcipna rozrywka, a nie poważny sposób na odstraszenie Ludku, z czasem jednak zmienił się w rodzaj rytuału mającego zapewnić szczęście; studenci wciskają półpensówki w deski podłogi przed egzaminem albo przed obroną pracy. (Mniej przesądni młodzi naukowcy byli znani z tego, że zgarniali te skromne łupy, żeby wydać je w pubach).
Kiedy wyszliśmy na zewnątrz, Cień zaszczekał uszczęśliwiony – zwykle jest bardzo cichy – i popędził na zalany słońcem trawnik, żeby tam węszyć w poszukiwaniu ślimaków i innych jadalnych rzeczy.
Podążyłam za nim bardziej statecznym krokiem, rozkoszując się ciepłem słońca na twarzy i trochę chłodnym wiatrem, który zapowiadał nadejście jesieni. Tuż za głównym budynkiem wydziału wznosi się opleciona bluszczem Biblioteka Driadologii, przed którą znajduje się rozległy teren porośnięty cisami i wierzbami, znanymi w tej części Brytanii jako drzewa uwielbiane przez faerie. Kilkoro studentów drzemało na trawie pod największym z nich – ogromną wierzbą siwą, uważaną (obawiam się, że mylnie) za dom pogrążonego we śnie skrzata, który pewnego dnia obudzi się i napełni złotem kieszenie najbliższego śpiocha.
Ogarnęło mnie przyjemne wrażenie braterstwa, kiedy wchodziłam w cień biblioteki. Już słyszę, jak Wendell drwi ze mnie za uczucie zażyłości z budynkiem, lecz ja się tym nie przejmuję. Nie ma zwyczaju czytać moich osobistych dzienników, ale lubi się ze mną droczyć, wyśmiewając kronikarski nawyk, którego nabrałam po tym, jak opuściliśmy Ljosland. Najwyraźniej nie potrafię się go wyzbyć. Uważam, że pomaga mi uporządkować myśli.
Skręcając za róg biblioteki, nadal się w nią wpatrywałam. Jak się okazało, nierozsądnie, ponieważ z takim impetem zderzyłam się z człowiekiem idącym w przeciwnym kierunku, że omal nie upadłam.
– Przepraszam…
Mężczyzna zbył mnie, niegrzecznie machając dłonią. Trzymał w rękach mnóstwo wstążek, które najwyraźniej ze sobą wiązał.
– Ma ich pani więcej? – zapytał. – Te nie wystarczą.
– Obawiam się, że nie – odpowiedziałam ostrożnie.
Mężczyzna był ubrany osobliwie jak na tę pogodę: w długi płaszcz obszyty futrem i ogromne buty sięgające do kolan. Wokół szyi miał wielokrotnie okręcony łańcuch ze wstążek, a jeszcze więcej wylewało mu się ich z kieszeni. Stanowiły wielce eklektyczny zbiór, różniły się zarówno kolorami, jak i rozmiarami. Przez te barwne paski tkaniny i pokaźny wzrost nieznajomy wyglądał jak słup majowy, któremu nadano ludzką postać. Był w średnim wieku, miał brązowe włosy o jeden lub dwa odcienie jaśniejsze od skóry, jakby wyblakłe od słońca, i zaniedbaną siwą brodę.
– Nie wystarczą do czego? – zapytałam.
Mężczyzna posłał mi zaskakująco gniewne spojrzenie. Było w nim coś znajomego, choć miałam pewność, że nigdy wcześniej go nie spotkałam. Po karku przebiegł mi dreszcz, jakby musnęły mnie zimne palce.
– Ta ścieżka jest odwieczna – powiedział dziwny osobnik. – Ale nie wolno zasnąć… Ja popełniłem ten błąd. Skręć w lewo przy duchach z popiołem na włosach, potem w lewo przy drzewie zimozielonym i idź dalej prosto przez dolinę, gdzie umrze mój brat. Jeśli zgubisz drogę, stracisz tylko siebie, ale jeśli zgubisz ścieżkę, stracisz wszystko, co miałeś, choć o tym nie wiedziałeś.
Wytrzeszczyłam oczy. Mężczyzna spojrzał na wstążki z taką miną, jakby stracił już zainteresowanie moją osobą, i ruszył dalej przed siebie. Oczywiście obejrzałam się, żeby zobaczyć, w którą stronę poszedł, i nie byłam zbytnio zaskoczona, kiedy stwierdziłam, że zniknął.
– Hm… – mruknęłam. – Co o tym sądzisz, kochanie?
Cień wcześniej nie interesował się nieznajomym, a teraz łypał na sójkę, która sfrunęła na trawnik po robaka. Wyrzuciłam z głowy to osobliwe spotkanie i wkroczyłam na zielone tereny kampusu.
Ulubiona kawiarnia Wendella znajduje się na brzegu rzeki Cam przy moście Pendleigh. Dzieli ją od naszego wydziału piętnaście minut spacerem i gdyby to ode mnie zależało, jadalibyśmy w miejscu dogodniej położonym, lecz Wendell jest bardzo wymagający w kwestii śniadań, i twierdzi, że Archimedes Café – przylegająca do wydziału matematyki – jest jedynym znanym mu lokalem, w którym we właściwy sposób przyrządza się jajka w koszulce.
Jak zwykle Wendella łatwo było zauważyć. Jego złote włosy przyciągały wzrok niczym latarnia morska i lśniły przeczesywane wiatrem. Siedział przy naszym stoliku pod wiśnią, przyjąwszy niedbałą pozę z łokciem opartym na blacie i czołem spoczywającym na dłoni. Pohamowałam uśmiech.
– Dzień dobry – rzuciłam wesołym tonem, nie zadając sobie trudu, żeby ukryć zadowolenie w głosie. Wybrałam odpowiedni moment, bo niedawno przyniesiono dania; bekon i jajka parowały, podobnie jak kawa w filiżance.
– Droga Emily – przywitał mnie Wendell, kiedy usiadłam, ale nie raczył podnieść głowy, tylko uśmiechnął się do mnie z ukosa. – Wyglądasz, jakbyś przyszła prosto z walki zapaśniczej z jedną z twoich książek. Mogę spytać, kto wygrał?
Zignorowałam go i powiedziałam:
– Po drodze przydarzyło mi się coś dziwnego. – I opisałam mu spotkanie z tajemniczym mężczyzną z wstążkami.
– Może moja macocha w końcu postanowiła nasłać na mnie asasynów. – W jego głosie pobrzmiewała głównie pogarda, jakby wynajmowanie zabójców wyszło już z mody.
Oczywiście nie kłopotałam się wyjaśnieniem, że nieznajomy nawet o nim nie wspomniał, bo wiedziałam, że Wendell i tak puści moje słowa mimo uszu. Ograniczyłam się jedynie do uwagi:
– Nie wydawał się groźny.
– Może był trucicielem. Większość trucicieli to dziwaczne, irytujące osobniki z wielkim upodobaniem do mówienia zagadkami. Pewnie wszystko przez to ślęczenie nad odczynnikami i wdychanie oparów. – Posępnym wzrokiem zmierzył swoją kawę, wsypał do niej kolejną łyżeczkę cukru i wychylił napój jednym haustem.
Ja napełniłam talerz jajkami i kiełbaskami i postawiłam go pod stołem, gdzie sprytnie usadowił się Cień. Potem niedbale przewiesiłam chlebak przez oparcie krzesła. Wendell nadal nie zwracał uwagi na wielkiej mocy artefakt faerie, który przyniosłam ze sobą na śniadanie. – Czujesz ten zapach? – spytałam niewinnie, kiedy znowu wychwyciłam aromat kwiatów polnych dochodzący z nieokreślonego kierunku.
– Zapach? – Wendell podrapał Cienia za uszami. – Testujesz jakieś perfumy? Jeśli tak, obawiam się, że zamaskowała je twoja codzienna woń atramentu i bibliotek.
– Nie miałam na myśli siebie – wyjaśniłam trochę za głośno.
– W takim razie co? Moje zmysły są całkiem stępione przez ten przeklęty ból głowy.
– Nie sądzę, żeby to było powodem – stwierdziłam z rozbawieniem. Lekkim.
Naprawdę wyglądał jak śmierć. Zwykle zdrowa skóra miała teraz szarawe zabarwienie, pod ciemnymi oczami widniały sińce. Wendell coś wymamrotał, masując skronie i mierzwiąc złote loki opadające mu na czoło. Powściągnęłam znajomy impuls, żeby je odgarnąć.
– Muszę wyznać, że nigdy nie rozumiałam tego corocznego rytuału wlewania w siebie trucizny – powiedziałam. – Co w tym atrakcyjnego? Czy urodziny nie powinny być radosną okazją?
– Sądzę, że śmiertelnicy chcą zapomnieć o nieuchronnie zbliżającej się śmierci. Mnie po prostu trochę poniosło… Cholerny Byers i jego pijackie zawody. Potem jeszcze przyniesiono tort… A może dwa? W każdym razie nigdy więcej.
Uśmiechnęłam się. Mimo że Wendell ma w zwyczaju narzekać na zmęczenie, obolałe stopy i miriady innych dolegliwości – na ogół gdy czekała go ciężka praca – rzadko widuję go naprawdę cierpiącego, więc w pewnym sensie poczułam satysfakcję.
– Mnie udało się uczcić swoje trzydzieste urodziny, a także trzydzieste pierwsze w zeszłym miesiącu, bez upijania się do nieprzytomności. To możliwe.
– Wyszłaś o dziewiątej. Reid, Thornthwaite i reszta świętowaliśmy twoje urodziny dłużej niż ty sama. Po prostu twoje ekscesy należą do innej kategorii, Em. – Coś, być może drgnięcie palca stopy faerie, musiało go w końcu zaalarmować, bo zamglonym wzrokiem łypnął podejrzliwie na mój chlebak. – Co tam masz? I co znaczy ten uśmieszek? Coś knujesz.
– Nie wiem, o co ci chodzi. – Zacisnęłam usta, żeby ukryć rzeczony uśmieszek.
– Znowu dałaś się zaczarować? Mam zacząć przygotowania do następnego ratunku?
Spiorunowałam go wzrokiem. Jeszcze nie uporałam się z żalem, że wcześniej tego roku uratował mnie w Ljosland z dworu śnieżnego króla, i złożyłam sobie uroczystą przysięgę, że teraz ja go uratuję, kiedy znowu wpadniemy w kłopoty z faerie. Tak, zdaję sobie sprawę, że to nielogiczne, bo Wendell musiałby znaleźć się w bardzo nieprzyjemnej sytuacji, czego najlepiej unikać, ale jestem zdeterminowana i już.
– Jutro wszystko ci wyjaśnię – obiecałam. – Na razie powiedzmy, że dokonałam przełomu w swoich badaniach. Zamierzam przedstawić ich wyniki.
– Przedstawić wyniki? – Wendell zrobił rozbawioną minę. – Przed audytorium złożonym z jednej osoby? Nie możesz obejść się bez wymachiwania wskaźnikiem i plikiem wykresów?
– Audytorium złożonym z dwóch osób – sprostowałam. – Chyba muszę zaprosić Ariadne, prawda?
– Byłaby zasmucona, gdybyś tego nie zrobiła.
Wbiłam nóż w masło i rozsmarowałam je na grzance zbyt energicznymi ruchami. Ariadne to najstarsza córka mojego brata. Przyjechała do Cambridge na letni semestr z ugruntowaną miłością do driadologii, co mój brat oczywiście dołączył do długiej listy rzeczy, które ma mi za złe. Zaledwie dziewiętnastoletnia, jest najbystrzejszą studentką, jaką uczyłam, i imponuje umiejętnością stawiania na swoim, czy chodzi o pomoc przy badaniach, dodatkowe zajęcia po wykładach, czy o dostęp do działu biblioteki wydziałowej, w której przechowujemy rzadkie teksty, w tym połowę zaczarowanych. Obawiam się, że bardziej chodzi o jej zwyczaj przypominania mi, jak często pisze listy do ojca, niż o siłę perswazji. Choćbym sobie powtarzała, że opinia Thomasa obchodzi mnie najmniej ze wszystkiego – jest ode mnie o dwanaście lat starszy i stanowi moje przeciwieństwo pod każdym względem – nie potrafię odpędzić od siebie obrazu jego marsowej miny za każdym razem, kiedy bratanica wspomina o ich korespondencji, i ogólnie wolałabym nie dostarczać mu kolejnych punktów do jego listy.
– Chodzi o moje drzwi? – Wyraz młodzieńczej nadziei ożywił ściągniętą twarz Wendella.
– Oczywiście. Żałuję jedynie, że tyle czasu zabrało opracowanie użytecznej teorii. Ale przedstawię ją jutro. Zostało mi jeszcze parę szczegółów do sprecyzowania, a zresztą ty i tak masz dzisiaj dwa wykłady.
– Lepiej mi nie przypominaj. – Wendell znowu wsparł czoło na dłoni. – Kiedy przez nie przebrnę… jeśli przez nie przebrnę, idę do domu i będę leżał zagrzebany w pościeli, aż to cholerne łupanie w głowie się skończy.
Przesunęłam w jego stronę miskę owoców. Wyglądało na to, że niewiele zjadł, co było do niego niepodobne. Wziął jedną pomarańczę, obrał ją, a potem wpatrywał się w nią przez chwilę, po czym ją odłożył.
– Proszę. – Podałam mu grzankę posmarowaną masłem.
Udało mu się wmusić ją w siebie, co chyba uspokoiło jego żołądek i pomogło uporać się z jajkami, które nałożyłam mu na talerz.
– Co ja bym bez ciebie zrobił, Em? – powiedział z westchnieniem.
– Pewnie nadal miotałbyś się po Niemczech w poszukiwaniu swoich drzwi. Tymczasem ja spałabym spokojniej bez wiszącej mi nad głową propozycji małżeństwa złożonej przez króla faerie.
– Przestałaby nad tobą wisieć, gdybyś ją przyjęła. – Wendell położył rękę na mojej dłoni i przesunął kciukiem po kostkach. – Mam napisać esej na ten temat? Mogę podać długą listę powodów, dla których powinnaś się zgodzić.
– Wyobrażam sobie. – W górę mojego ramienia powędrował dreszcz. – A co byłoby na pierwszym miejscu? Że będę przez wieczność mogła cieszyć się czystymi podłogami, regałami bez odrobiny kurzu i wolnością od ciągłych napomnień, żebym po sobie sprzątała?
– Och, nie. Na pierwszym miejscu byłoby to, że małżeństwo powstrzymałoby cię przed zapuszczaniem się w dzicz w poszukiwaniu innych królów faerie, których byłabyś gotowa poślubić bez sprawdzenia, czy nie są przypadkiem z lodu.
Sięgnęłam po jego kawę – nie zamierzałam opróżnić filiżanki na jego kolana, choć nie winiłabym swojej ręki, gdyby przypadkiem zadrżała – ale on odsunął ją ruchem zbyt szybkim jak na mój ludzki refleks.
– To nie fair – poskarżyłam się, a on tylko się roześmiał.
Nabraliśmy zwyczaju żartowania z jego oświadczyn, choć jest oczywiste, że Wendell traktuje je bardzo poważnie, o czym zapewniał więcej razy, niż potrafię zliczyć. Jeśli chodzi o mnie, chciałabym patrzeć na tę całą sprawę humorystycznie. Naprawdę nie mogłam spać z tego powodu. Mój żołądek zaciska się w supeł, nawet kiedy piszę te słowa, a na ogół wolę unikać zastanawiania się nad tym, żeby nie wpaść w panikę. Jak przypuszczam, chodzi po części o to, że sama myśl o poślubieniu kogokolwiek sprawia, że mam ochotę wycofać się do najbliższej biblioteki i ukryć wśród regałów. Małżeństwo zawsze wydawało mi się bezsensowną rzeczą, w najlepszym razie przeszkodą w pracy, w najgorszym bardzo dużą przeszkodą w pracy i perspektywą całego życia zmarnowanego na nużące obowiązki towarzyskie.
Jestem jednak świadoma, że powinnam odmówić Wendellowi już dawno temu, bo mamienie go nadzieją jest okrutne. A nie chcę być dla niego okrutna. Ta myśl przyprawia mnie o dziwne i nieprzyjemne doznanie, jakby coś wyciskało powietrze z moich płuc. Prawda jest jednak taka, że trzeba być skończoną idiotką, żeby poślubić kogoś z Ludku. Istnieje może garstka legend, w których taki związek dobrze się kończy, a całe mnóstwo takich, które kończą się szaleństwem bądź przedwczesną i bardzo nieprzyjemną śmiercią.
Oczywiście jestem również świadoma, jakie to niedorzeczne, że oświadczył mi się monarcha faerie.
– Daj mi chociaż jakąś wskazówkę – poprosił Wendell po kilku minutach, podczas których byliśmy zajęci tylko jedzeniem.
– Nie, dopóki nie zaczniesz pracy nad tym esejem.
– Doceniam, że nie możesz przestać myśleć o naszym ślubie, ale miałem na myśli ten twój przełom – wyjaśnił Wendell. – Zawęziłaś liczbę miejsc, w których mogą się znajdować moje drzwi?
– Aha. – Odłożyłam na talerz naleśnik. – Tak. Ale ponieważ moje badania wskazują na wiele możliwych lokalizacji, ściślejsze byłoby stwierdzenie, że trafiłam na jedno, które wydaje się szczególnie interesujące. Jak dobrze znasz osiągnięcia Danielle de Grey?
– De Grey? Niezbyt dobrze. Trochę buntowniczka, zaginęła dekady temu po wejściu do jakiegoś królestwa faerie. Jej badania chyba zostały zdyskredytowane, prawda?
– Ona została zdyskredytowana. Aresztowano ją w czterech krajach, z czego najbardziej znana była sprawa kradzieży miecza faerie z posiadłości pewnego francuskiego księcia. Przy okazji zdjęła klątwę rzuconą na jego ród, za co on nigdy jej nie podziękował. Zawsze uważałam, że jej prace są wzorcowe. Szkoda, że już się ich nie cytuje. Kiedyś, na studiach doktoranckich, chciałam to zrobić, ale promotor zwrócił mi uwagę, że to nie byłoby roztropne.
– Nic dziwnego. Naukowcy to konserwatywne towarzystwo. Wygląda na to, że z de Grey było zdecydowanie za dużo zabawy.
– Jej pomysły są innowacyjne. Była przekonana, że Ludek z różnych regionów utrzymuje ze sobą kontakty znacznie bliższe, niż sądzą uczeni. Wtedy nazywano to teorią szlaków handlowych. De Grey stworzyła również system klasyfikacji, który nadal byłby użyteczny, gdyby zyskał akceptację. Kiedy zniknęła, badała pewien gatunek faunów1.
Wendell się skrzywił.
– Nienawidzę faunów. Mieliśmy je w moim królestwie. To złośliwe małe bestie, i to nie w interesujący sposób. Nie wiem, dlaczego driadolodzy robią wokół nich tyle zamieszania. I co, do licha, mają one wspólnego z moimi drzwiami?
Nachyliłam się do przodu.
– W twoim królestwie występuje kilka gatunków faunów, prawda?
Wendell westchnął.
– Nie pytaj mnie o ich nazwy, błagam. Chcę mieć z tymi istotami jak najmniej do czynienia.
Wyjęłam z kieszeni książkę. Naturalnie nie włożyłam niczego więcej do chlebaka, na wypadek gdyby stopa postanowiła wyskoczyć, kiedy tylko otworzę klapkę. Odszukałam zaznaczoną stronę i pokazałam mu rycinę.
– Czy on nie wygląda znajomo?
– Ona – z nieobecną miną poprawił mnie Wendell. Rysunek przedstawiał niewyraźną włochatą istotę z kozimi nogami i kopytami. Wiele faunów wybiera naprzemiennie chód dwunożny lub przypominający małpie skoki. Z głowy tej istoty wyrastały dwa majestatyczne rogi o ostrych czubkach. – Tak. Żyją w górach na wschód od mojego dworu.
– De Grey nazwała je drzewnymi faunami nie dlatego, że mieszkają w lasach, ale dlatego, że ich rogi przypominają słoje. To cecha charakterystyczna dla ich gatunku.
Zabrałam mu książkę, nim zdążył przeczytać podpis pod ilustracją. Chciałam go zaskoczyć następnego dnia. Wendell chyba się tego domyślił, bo rzucił z uśmiechem:
– Tylko tyle na razie dostanę, prawda? Opowieść o cieszącej się złą sławą uczonej i wykład o pospolitych wróżkach? I to ty wciąż mi zarzucasz, że mam przed tobą tajemnice.
– Jestem pewna, że osoba, która spędziła dziesięć lat na daremnych poszukiwaniach zwykłych drzwi faerie, może poczekać jeszcze jeden dzień bez narzekania. – Nie do końca udało mi się stłumić samozadowolenie. – Podaj mi herbatę.
Wendell napełnił moją filiżankę, a ja zamarłam i wytrzeszczyłam oczy.
– O co chodzi? – zapytał, odstawiając dzbanek.
Wskazałam bez słowa. Płyn w moim naczyniu był ciemnogranatowy, a po jego powierzchni pływały małe liście lilii wodnej z idealnymi białymi kwiatami w środku. Przesuwały się po nim cienie, jakby przez osłaniającą go koronę drzew wpadały tylko najcieńsze promienie słońca.
Wendell zaklął. Sięgnął po filiżankę, ale ja byłam szybsza.
– Czy one rozkwitają? – Na moich oczach otworzył się kolejny kwiat. Jego płatki zdawały się falować, jakby poruszane wiatrem, choć tego dnia w Cambridge było bezwietrznie. Nie mogłam oderwać od nich oczu.
Dziwaczny napar pachniał bosko, jak herbata i jednocześnie inaczej, gorzko i kwiatowo. Sięgnęłam po naczynie, żeby skosztować łyk, ale Wendell nakrył je dłonią i przycisnął do stołu (ta jego irytująca sztuczka z wykonywaniem ruchów, za którymi nie było w stanie nadążyć ludzkie oko).
– Nie.
– Trucizna?
– Oczywiście, że nie. To tylko herbata. Zwykle podawana do śniadania na moim dworze.
– Aha.
Ogólna zasada jest taka, że ludzie powinni unikać spożywania czegokolwiek, co pochodzi z Faerie, zwłaszcza wina, gdyż po jego wypiciu człowiek wydaje się nie mieć ludzkich zahamowań. Ten, kto się na nie skusi, najczęściej tańczy tak długo, aż umrze albo faerie się nim znudzą, co często oznacza to samo.
– Nie jestem teraz w nastroju do tańca – oświadczyłam. – Dziękuję, że zepsułeś mi herbatę.
– Oczywiście nie zamierzałem. Ja nie… – Wendell zmarszczył brwi i pokręcił głową.
Wylałam herbatę na trawę, tę z dzbanka, bo moją filiżankę nadal trzymał Wendell.
– Nigdy wcześniej nie widziałam, żebyś stracił kontrolę nad własną magią. Myślałeś o domu?
– Nie bardziej niż zwykle. – Wendell wypił łyk herbaty, zamknął oczy i wzruszył ramionami. – Pewnie to jeden ze skutków kaca.
W zamyśleniu zmierzyłam go wzrokiem. Wendell przywołał kelnera i zamówił świeży dzbanek herbaty. Nasza rozmowa zeszła na znajomy temat wydziałowej polityki. On zwykle się nią nie interesuje, ale dzięki umiejętności budzenia u innych zaufania stanowi doskonałe źródło plotek. Obecnie wszyscy robimy zakłady, jaki będzie rezultat konfliktu między profesorami Clive’em Erringtonem i Sarah Alami, który rozpoczął się od postawienia tacy z herbatą w niewłaściwym miejscu w pokoju socjalnym, a przerodził się w oskarżenia o zawodowy sabotaż. Alami jest przekonana, że Errington stłukł jej szklane lustro z uwięzionym światłem faerie, on z kolei uważa, że rywalka śledziła go do Wiltshire, żeby zostawić spleśniałe rogaliki dla skrzatów, które on badał i które jakoby bardzo się obraziły (z tego powodu).
– Przepraszam.
Odwróciłam się i zobaczyłam młodą studentkę z niepewnym uśmiechem na rumianej twarzy. – Przepraszam, że przeszkadzam, pani profesor. Uczęszczam na pani wykłady z driadologii w erze nowożytnej.
– A, tak – bąknęłam, chociaż jej nie rozpoznałam. Na te zajęcia chodzi ponad setka studentów.
– Pomyśli pani, że to głupie – dziewczyna mocniej przycisnęła książkę do piersi (jak zauważyłam, była to moja encyklopedia wydana tego lata) – ale chciałam powiedzieć, jaką jest pani dla mnie inspiracją. Przyjechałam tutaj, żeby studiować architekturę… to znaczy, moi rodzice chcieli, żebym ją studiowała. Ale dzięki pani postanowiłam wybrać jako główny kierunek driadologię, tak jak zawsze tego pragnęłam.
– Cieszę się, że byłam dla pani inspiracją. Lecz ta profesja nie jest ani łatwa, ani bezpieczna.
– Och, wiem – zapewniła studentka z rozpromienionymi oczami. – Ale ja…
Jej wzrok padł na Wendella, który odchylił krzesło do tyłu i uśmiechał się do mnie, a ona najwyraźniej zapomniała, o czym mówiła. Z początku pomyślałam, że rozproszył ją jego wygląd – nic niezwykłego nawet wśród tych, którzy go znają. Myślę, że gdyby chodziło tylko o urodę, można by się do niej przyzwyczaić, ale Wendell ma w sobie – nie potrafię znaleźć lepszego słowa – barwność, której nie sposób zignorować. Jest trudna do zdefiniowania i być może jest to cecha wszystkich monarchów faerie, nie wiem. Jednak towarzyszy jej wyrazistość, która przyciąga uwagę.
Dopiero kiedy studentka wróciła spojrzeniem do mnie, zrozumiałam, o co chodzi. Taki wyraz twarzy widywałam wcześniej u mieszkańców Hrafnsvik. Poczułam, że moje usta się zaciskają.
Dziewczyna podziękowała mi jeszcze raz i odeszła pośpiesznie. Odwróciłam się do Wendella, marszcząc brwi.
– Co znowu? – zapytał.
– Plotki o tobie chyba dotarły do Cambridge – stwierdziłam.
Wieśniacy z Hrafnsvik znali jego prawdziwą tożsamość. Nie dało się tego uniknąć, ale nie martwiliśmy się tym zbytnio. Uznaliśmy, że w tak odciętym od świata miejscu łatwo będzie utrzymać sekret.
Wendell z zamkniętymi oczami pomasował mostek nosa.
– Jak do tego doszło?
– Nie wiem. Ale to współczesny świat, Wendellu. Szef wydziału ma teraz telefon w swoim gabinecie. Nie żeby wiedział, jak go używać…
Wendell sięgnął po herbatę, a ja uświadomiłam sobie, że źle zinterpretowałam jego reakcję. Wcale nie był zaniepokojony, tylko pochłonięty swoim kacem.
– No cóż.
– No cóż? – powtórzyłam. – Nie wiemy nawet, ilu ludzi usłyszało te plotki ani ilu w nie uwierzyło. Lepiej potraktujmy sprawę poważnie. Od tej pory będziesz musiał być ostrożniejszy, mówiąc delikatnie. Nie zawsze się pilnujesz, a ja nie jestem jedyną spostrzegawczą osobą na tej planecie. I mam nadzieję, że to ostatni dzbanek herbaty, który przypadkowo zaczarowałeś.
– Wydział nie uwierzy – stwierdził. – Potrafisz to sobie wyobrazić? Poczuliby się jak zwyczajni naiwniacy. Wiesz, że zrobiliby wszystko, żeby tego uniknąć.
– Nie wiem. Masz wielu wrogów. Niektórzy skwapliwie skorzystaliby z okazji, żeby cię szkalować, a plotka, że prowadzisz tutaj jakąś okrutną grę faerie, żebyśmy wszyscy się ośmieszyli, doskonale nadałaby się do tego celu. Nie możemy stracić finansowania, Wendellu. Potrzebujemy go, jeśli chcemy znaleźć twoje drzwi.
– To wszystko wcale nie pomaga na mój ból głowy. – Ujął moją dłoń. – Nie przejmuj się, to tylko plotki. Można by sądzić, że tobie bardziej zależy na znalezieniu tych drzwi niż mnie!
– Wątpię, czy to możliwe. – Kto jak nie Wendell wciąż mówi o tęsknocie za domem. Zabrałam rękę. Wydawało mi się, że jest bardzo gorąca. – Oczywiście, że obchodzą mnie twoje drzwi. To jedna z najbardziej interesujących tajemnic, z jakimi zetknęłam się w swojej karierze, i zamierzam ją rozwikłać. Znasz mnie.
Wendell się uśmiechnął.
– O, tak.
Opuścił mnie niedługo potem, mówiąc, że zdrzemnie się godzinę przed swoim pierwszym wykładem, co może złagodzi ból głowy. Ja zostałam przy stoliku, żeby dokończyć herbatę i grzankę oraz popracować nad listem do Lilji i Margret. Prowadzę z nimi regularną korespondencję, podobnie jak z Aud i – rzadziej – z Thorą. Wyobraziłam sobie, jak Lilja otwiera mój list przy kominku w małej chacie, którą dzieliła z Margret. Obie bez wątpienia już szykowały się do zimy w Hrafnsvik.
Nadal wykazują duże zainteresowanie oświadczynami Wendella i za każdym razem pytają, czy już się zdecydowałam. Odpowiedziałam im ogólnymi uwagami o nierozważności małżeństwa z faerie, a potem zaczęłam ignorować ich uporczywe pytania. Tęsknię za nimi i bardzo chciałabym znowu je zobaczyć. Z Lilją zawsze wyjątkowo dobrze mi się rozmawiało.
Kiedy ruszyłam z powrotem do swojego gabinetu z Cieniem u boku, na chwilę zapomniałam o troskach. Otaczało mnie coś w rodzaju mgiełki zadowolenia, odkąd dostałam etat – szczyt mojej akademickiej kariery, tym bardziej że Cambridge jest jedynym prawdziwym domem, jaki znałam. Stare budynki wydają mi się teraz bardziej przyjazne, ścieżki pod moimi stopami – wygodniejsze.
Kiedy tak szłam, myśląc o papierach leżących na biurku, które przydałoby się przejrzeć, uświadomiłam sobie, co było tak znajomego w spojrzeniu mężczyzny ze wstążkami. Takie samo widywałam wiele razy u starszych profesorów, kiedy rzucałam im wyzwanie w kwestiach akademickich. Wyraz rozczarowania charakterystyczny dla uczonych, i stąd zapewne moje wrażenie. Przez krótką chwilę czułam się jak studentka, która zapomniała przeczytać zadaną lekturę.
– Hm – mruknęłam, odtwarzając w pamięci tamto spotkanie i patrząc na nie pod innym kątem. Nie potrafiłam jednak rozwikłać tej zagadki, więc odłożyłam ją na później.
14 września, wieczór
Cóż. Nie jestem pewna, od czego zacząć.
Upiorna scena z sali wykładowej wydaje się najbardziej oczywistym momentem, ale moje myśli pierzchają przed nią niczym ryby przed cieniem padającym na wodę. Jak Wendell mógł spać po czymś takim, przekracza moją zdolność pojmowania, ale słyszę go chrapiącego spokojnie w sąsiednim pokoju. To do niego podobne, żeby więcej uwagi poświęcać kacowi niż morderczemu atakowi.
Kiedy wróciłam po śniadaniu do swojego gabinetu, Ariadne już na mnie czekała. Po drodze wstąpiłam do Muzeum Driadologii i Etnofolkloru, żeby pożyczyć sobie kilka szpilek z ekspozycji. Chciałam wbić je w cholerną stopę, która zaczęła drgać co kilka sekund. Szpilki były z żelaza i miały główki ze starych pensówek, a zarówno metal, jak i ludzka waluta są rzeczami znienawidzonymi przez Ludek i dlatego pomagają osłabić pozostałości czarów w artefaktach. Lecz kuratorka, niejaka doktor Hensley, posłała mi złowrogie spojrzenie i poinformowała, że tych eksponatów jest bardzo mało. Nie jesteśmy przyjaciółkami. Doktor Hensley bardzo się obraziła, kiedy ostatnio spytałam ją, czy mogę pożyczyć pewną rzecz dla Cienia. Oświadczyła, że „muzeum nie służy jałowym rozrywkom naukowców”. Wtedy moja cierpliwość się wyczerpała, tak że po krótkiej sprzeczce rozstałyśmy się w niezgodzie. Chyba powinnam się cieszyć, że nie zostałam przepędzona ścierką do odkurzania.
– Dobrze się czujesz? – zapytała moja bratanica, kiedy wpadłam do gabinetu, nie tryskając humorem.
Odpowiedziałam twierdząco, lecz ona i tak pobiegła po herbatę, choć za nią wołałam, że niczego nie potrzebuję.
Ariadne jest bardzo podobna do mojego brata. Ma po nim okrągłą twarz i długi nos z piegami, a po matce orzechowe oczy i jasnobrązową karnację. W przeciwieństwie jednak do swojego ojca, zdecydowanie małomównego, ma w sobie nadmiar męczącej energii. Nie byłoby to problemem, gdyby tak często nie plątała mi się pod nogami, samozwańczo mianowawszy się moją asystentką, której nigdy nie potrzebowałam ani nie chciałam.
– Czy naukowcy o twojej pozycji nie powinni mieć asystentów? – zapytała kiedyś, patrząc na mnie ze szczerym podziwem.
W odpowiedzi zdołałam jedynie coś wybełkotać, a potem żałowałam, że tak łatwo połechtać moje ego. Prawda jest taka, że nie zawsze przeszkadza mi jej obecność.
– Znalazłaś mapy Spenglera? – zapytałam, kiedy wróciła.
Nie podziękowałam za herbatę, do której przyniosła talerz moich ulubionych ciasteczek. Moja szorstkość nie zgasiła jednak jej entuzjazmu. Ariadne pośpiesznie wyjęła z teczki skoroszyt z dwiema starannie złożonymi płachtami pergaminu.
– Dziękuję – mruknęłam niechętnie. Nie spodziewałam się, że tak szybko znajdzie mapy. – Były na którymś z piwnicznych regałów?
Bratanica pokręciła głową.
– Przeniesiono je do Biblioteki Historycznej, do działu kultur germańskich. Musiałam porozmawiać z pół tuzinem bibliotekarzy, ale kiedy wszystko rozgryzłam, odszukanie ich nie sprawiło większych trudności.
– Aha – bąknęłam.
W rzeczywistości byłam pod wrażeniem. Ariadne jest chyba najlepszą studentką, jaką w życiu uczyłam, co tylko pogarsza sprawę. Gdyby okazała się w oczywisty sposób mało zdolna, miałabym pretekst, żeby się jej pozbyć.
– Chcesz je obejrzeć? – zapytała.
Z podniecenia aż podskakiwała jak dziecko, a mnie korciło, żeby nadepnąć jej na stopy i ją unieruchomić.
– Połóż je tutaj.
Ariadne rozłożyła mapy na biurku i obciążyła ich brzegi kilkoma kamieniami faerie. Przesunęłam dłońmi po starym pergaminie. To nie były oryginały, tylko kopie narysowane przez Klausa Spenglera w latach osiemdziesiątych dziewiętnastego wieku. Te pierwotne, które zaginęły albo trafiły w czeluści archiwum jakiegoś uniwersytetu, sporządziła Danielle de Grey ponad pięćdziesiąt lat temu. Znaleziono je wśród jej rzeczy po tym, jak zniknęła w roku tysiąc osiemset sześćdziesiątym pierwszym.
Kiedy dotknęłam map, mój wzrok padł na miejsce po brakującym palcu lewej dłoni, co zdarzało mi się aż nazbyt często. Wendell zaproponował, że wyczaruje mi taki, że nie zauważę różnicy, ale odmówiłam. Nie jestem do końca pewna dlaczego. Chyba doceniam puste miejsce jako przypomnienie – i ostrzeżenie. On twierdzi, że to upiorna pamiątka po pobycie na dworze Faerie, doświadczeniu, na które może się powołać niewielu naukowców. Ja kategorycznie zaprzeczam, choć w duchu jestem gotowa przyznać mu rację.
Pierwsza mapa przedstawiała górzysty krajobraz z lotu ptaka. Jedyną osadą na niej było małe St. Liesl usadowione na płaskowyżu otoczonym szczytami. Druga mapa pokazywała z bliska tereny wokół wioski, z wieloma szczegółami: ścieżkami, strumieniami, jeziorami i chyba ukształtowaniem terenu – mój niemiecki trochę zardzewiał.
– Nadal nie mogę w to uwierzyć – przyznała Ariadne, a ja aż podskoczyłam, bo nie zdawałam sobie sprawy, że nachyla się tuż przy mnie. – Te mapy narysowała Danielle de Grey. De Grey!
Skrzywiłam usta. De Grey może nie cieszyła się poważaniem driadologicznej elity, ale jej niezależność i tajemnicze zniknięcie uczyniły z niej kogoś w rodzaju bohaterki dla młodszej generacji uczonych2.
– Odkryjemy, co się z nią stało? – zapytała Ariadne ściszonym głosem.
– Z pewnością istnieje taka możliwość – odparłam wymijająco, składając mapy.
– Kiedy wyruszamy?
– Jak tylko Wendell i ja wszystko zorganizujemy. Mam nadzieję, że przed końcem miesiąca.
Cień cicho szczeknął. Siedział na progu i wpatrywał się w jakiś punkt na korytarzu. W drzwi gabinetu Wendella. Przypomniałam sobie, jak przez całe nasze śniadanie opierał się o jego nogi i nie poruszył się, nie chciał nawet żebrać o ochłapy. W tym momencie kilka niejasnych myśli połączyło się w mojej głowie jak punkciki gwiazd w konstelacjach i ułożyło w niepokojący wzór.
– Ariadne, o której wczoraj wyszłaś z pubu? – zapytałam.
Bratanica się skrzywiła.
– Obawiam się, że późno. Obudziłam się z bólem głowy, ale na szczęście mam swój poranny rytuał, który zawsze stawia mnie do pionu, nieważne, jak spędziłabym noc. Zaczynam od szybkiego biegu wokół Tenant’s Green. Potem robię ćwiczenia oddechowe…
– Byłaś z Wendellem przez cały wieczór? To znaczy z doktorem Bamblebym.
– Przez większą część. – Ariadne się zastanowiła. – Choć przy naszym stole było dość tłoczno. W końcu usiadłam z jego magistrantami, żeby zrobić miejsce dla profesorów.
– I znałaś tam wszystkich? Była tylko kadra i studenci czy jeszcze jacyś ludzie spoza kampusu?
– Hmm. Nie jestem pewna. Głównie członkowie wydziału driadologii, paru bibliotekarzy i profesorów historii sztuki, z którymi doktor Bambleby się przyjaźni. Ale w miarę upływu czasu pojawiło się kilka osób, których nie rozpoznałam.
– A doktor Bambleby ich znał?
Ariadne się roześmiała.
– Nie jestem pewna, czy pod koniec wieczoru poznawał choćby mnie. Większość z nas była w takim stanie. Świetne przyjęcie urodzinowe.
Zabębniłam palcami o stół. Rozważałam wizytę w apartamencie Wendella, ale właściwie po co? Żeby go sprawdzić? Króla Faerie?
Zanim podjęłam taką czy inną decyzję, z korytarza dobiegł odgłos kroków. Bardzo stanowczych kroków, którym towarzyszył równie głośny, sapiący oddech. Gdy Cień zawarczał, spodziewałam się, że za chwilę do mojego gabinetu wpadnie z rykiem jakaś straszna bestia faerie, ale Ariadne wyszeptała pośpiesznie:
– To szef. Szukał cię wcześniej… Jest strasznie zdenerwowany.
Chwilę później do mojego gabinetu wparował szef we własnej osobie.
Doktor Farris Rose pełnił funkcję dziekana wydziału od ponad dekady. Przejął stanowisko po Letitii Barrister, która została porwana na Hebrydach przez straszydła i wróciła kilka tygodni później jako niemal dziewięćdziesięciolatka (miała lat czterdzieści osiem, kiedy zniknęła). Rose jest korpulentny, w nieokreślonym wieku – cecha powszechna u driadologów – czyli ma lat pięćdziesiąt albo siedemdziesiąt parę i gęstą aureolę białych włosów okalających łysy czubek głowy. Nawet w akademickiej społeczności uchodzi za ekscentryka. Z uporem maniaka nosi ubrania na lewą stronę – choć to dobry sposób na uniknięcie zainteresowania Ludku i udaremnienie jego czarów, uważany jest za pewną niezręczność, kiedy staje się regułą – i wszywa tyle monet w materiał, że zabawnie podzwania przy każdym gwałtownym ruchu. Ma całą sieć tatuaży ochronnych od nadgarstków Bóg wie dokąd – nigdy nie widziałam ich w całości, a to, gdzie się kończą, jest przedmiotem spekulacji wśród studentów i części wydziału. Jego dorobek naukowy jest bogaty i ceniony – to on jest autorem teorii Sandstone3 – ale ma niewielu przyjaciół i, jak głoszą plotki, został mianowany na stanowisko dziekana, ponieważ nikt o równej mu pozycji nie miał na nie ochoty. Z drugiej strony nic w tym dziwnego – większość driadologów żyje jak koty, czujnie obserwując siebie nawzajem nieprzyjaznym wzrokiem.
Od razu stało się jasne, że Rose rzeczywiście jest wzburzony, i to z mojego powodu. Najwyraźniej mój widok na chwilę pozbawił go mowy, tak że tylko rzucił z hukiem na biurko dużą księgę, jednocześnie strącając na podłogę tacę z herbatą. Ariadne krzyknęła i rzuciła się do zbierania skorup.
– Co, do licha… – zaczęłam.
– Gdzie on jest? – Blada twarz Rose’a poczerwieniała. – Oboje jesteście ze sobą za pan brat.
– Nie mam pojęcia – oświadczyłam lodowato, bo oczywiście mogło mu chodzić tylko o jedną osobę. Zważywszy jednak na jego pozycję, dodałam już spokojniej: – Ma wykład za godzinę, więc może pan złapać go wcześniej…
– Mniejsza o to. – W tym momencie uświadomiłam sobie, że to, co z początku brałam za gniew, jest w rzeczywistości czymś w rodzaju zasłużonego triumfu. – Może i lepiej. I tak będziemy musieli zwolnić was osobno.
Znieruchomiałam. Przez chwilę jedynym dźwiękiem w gabinecie był brzęk kawałków porcelany wrzucanych na tacę przez Ariadne.
– Słucham?
– Nie od razu – dodał Rose niechętnie. – Najpierw muszę zebrać dowody i przedstawić je radzie wydziału. Ale na jutro zwołam wszystkich na nadzwyczajne posiedzenie. Nie mam wątpliwości, że zgodzą się z moimi wnioskami.
Poczułam się jak schwytana przez potężny prąd, ciągnący mnie coraz dalej od brzegu. Najgorsze było to, że w głowie miałam pustkę.
– Dostałam etat… Nie możecie…
– Jest pani aż tak głupia? – rzucił Rose z pogardą w głosie. – Z pewnością możemy panią zwolnić, jeśli istnieje dowód na postępowanie niezgodne z etyką zawodową. A jak wspomniałem, mam dowód.
Skinieniem głowy wskazał na książkę, o której całkiem zapomniałam. Otworzyłam ją drżącymi rękami. Był to zbiór pism Teoria i praktyka driadologii, tom siedemnasty obejmujący rok tysiąc dziewięćset ósmy. Zauważyłam, że Rose zaznaczył w nim dwa artykuły napisane przez Wendella.
Jęknęłam w duchu.
– To o ekspedycji schwarzwaldzkiej.
– Nie – powiedział Rose. – Nie byłem w stanie bez żadnych wątpliwości udowodnić, że jego obserwacje w tym wypadku są sfałszowane. Jak większość skutecznych szarlatanów on również jest dobry w zacieraniu śladów. Ale od czasu do czasu i on popełnia błędy. – Wskazał palcem na spis treści i przeczytał: – „Dowody na hodowlę zwierząt przez skrzaty z walijskich wrzosowisk”. Bambleby twierdzi w nim, że proste domowe faerie są odpowiedzialne za odstraszanie wilków od stad owiec. Zapewne miotłami i ścierkami? Rozmawiałem z farmerami, z którymi Bambleby rzekomo przeprowadzał wywiady. Nie mieli żadnych kłopotów z rzeczonymi wilkami, ponieważ wszystkie zostały wystrzelane dekady temu. A jeśli chodzi o artykuł o dużym skupisku kamieni faerie, które znalazł w Dolomitach i uznał za pole bitwy dworskich wróżek, to zapłacił miejscowym murarzom, żeby umieścili tam kamienie, układając je według określonego wzorca. Większość pytanych udzielała wymijających odpowiedzi, ale wśród miejscowych krążą różne plotki, a mnie w końcu udało się jednego nakłonić do rozmowy.
Z trzaskiem zamknęłam książkę. Zawsze uważałam Rose’a za onieśmielającą postać, nawet w małych dawkach, a teraz zaniemówiłam, podczas gdy on piorunował mnie wzrokiem. Kiedy się odezwałam, mój głos zabrzmiał słabo w porównaniu z jego donośnym barytonem, jakby stworzonym do sal wykładowych i podiów.
– Co to wszystko ma wspólnego ze mną? Moje nazwisko nie pojawia się w żadnym z tych artykułów. Nie sprawdzałam ich autentyczności, a pan jest głupcem, jeśli myśli, że narażę swoją karierę tylko dlatego, że się z kimś przyjaźnię.
Rose uśmiechnął się krzywo.
– Przeanalizowałem wasz artykuł o Ludku z Ljosland, który oboje z wielkimi fanfarami zaprezentowaliście w tym roku w Paryżu. To same bzdury.
Z oburzenia aż rozdziawiłam usta. Gniew był rzeczą dużo lepszą niż zimne przerażenie, które wcześniej mnie ogarnęło.
– Bzdury? Jak pan śmie…
– Jak śmiem? Wasze twierdzenia są tak niedorzeczne, że nie mogę się nadziwić, jak mogliście sądzić, że to wszystko ujdzie wam na sucho. Odmieniec zachowujący się jak upiór? Ludek tak potężny, że potrafi wezwać zorzę? To jakiś nonsens.
– Gdyby porozmawiał pan z mieszkańcami Hrafnsvik…
– Nie muszę z nikim rozmawiać. Wszystko pasuje do wzorca, który widzimy u Bambleby’ego: szalone, irracjonalne tezy niepoparte solidnymi badaniami.
– Będzie próbował mnie pan usunąć, bo uważa zachowanie Ludku za irracjonalne? – Zmierzyłam go wzrokiem od stóp do głów, dziwiąc się, jak mogłam kiedykolwiek szanować tego człowieka. – Chodzi o moją encyklopedię, tak?
Jego twarz stwardniała.
– Nie podoba mi się to, co pani sugeruje, Emily.
Zaśmiałam się z niedowierzaniem.
– A mnie się nie podoba oskarżenie o niewłaściwe praktyki zawodowe.
Jego reakcja utwierdziła mnie w podejrzeniach. Słyszałam plotki, że dziekan wydziału pracuje nad własną encyklopedią Ludku i że ten projekt podobno pochłania większość jego czasu. Rose nie powiedział mi o tym ani przed, ani po wydaniu mojej książki, ale właśnie wtedy nastąpiło wyraźne oziębienie w naszych i tak już chłodnych relacjach.
– Nie chcę sugerować niczego niestosownego, więc powiem wprost: nienawidzi mnie pan. Spędził pan lata nad własną encyklopedią, jak zawsze obsesyjnie zwracając uwagę na drobne szczegóły, i był zbyt zaślepiony i arogancki, by pomyśleć, że ktoś może pana wyprzedzić. Zrujnowanie mojej reputacji przyniesie panu korzyść, prawda? Już dawno zauważyłam, że choć my, naukowcy, kiwamy głowami nad amoralnością Ludku, sami nie mamy podstaw, żeby szczycić się wyższością moralną.
– Dość tego. – Ton Rose’a był tak lodowaty, że aż drgnęłam. – Nie ma pani pojęcia, o czym pani mówi. Zamiast wziąć się do solidnej pracy, uciekła się pani do oszustwa, żeby przyśpieszyć swoją karierę, i poniesie pani za to konsekwencje.
Ruszył do wyjścia teatralnym krokiem, ale nie byłam w nastroju, żeby ironicznie się uśmiechnąć. Zrobiło mi się niedobrze.
Rose zatrzymał się w progu.
– Dzisiaj ma wykład, prawda? Może się tam wybiorę.
Mdłości się nasiliły. Starsi pracownicy katedry okresowo wizytują zajęcia, żeby potem wystawić całoroczną ocenę naszej pracy. Było jednak oczywiste, że Rose ma coś innego na myśli. Wyobraziłam sobie, jak Wendell zabawia swoich studentów niedorzecznymi tezami albo myli podstawowe fakty, bo nie zadał sobie trudu otwarcia podręczników, które wcześniej sam im polecił. Często zaniedbuje obowiązki wykładowcy na rzecz dłuższej drzemki, tak więc wszystko mogłoby się zdarzyć.
Uśmiechając się lekko z powodu mojej reakcji, Rose wymaszerował z gabinetu. Jego śmieszna marynarka nałożona na lewą stronę zabrzęczała, kiedy otarła się o framugę. Ariadne nadal klęczała na podłodze obok rozbitej porcelany i pokruszonych herbatników. Była blada, kiedy przez dłuższą chwilę patrzyłyśmy na siebie w milczeniu.
Wendella nie było w apartamencie, co oznaczało, że schronił się w innym ze swoich ulubionych miejsc do drzemki: w cieniu wierzby po cichej stronie Bridgewell Green albo na ławce ukrytej w topolowym zagajniku przy rzece. Ariadne i ja rozdzieliłyśmy się, żeby sprawdzić obie te kryjówki, lecz Wendell albo zmienił zdanie co do odpoczynku, albo znalazł sobie jakąś nową przystań, bo nie trafiłyśmy na jego ślad. Przez jakiś czas martwiłam się i wahałam, co robić, aż w końcu udałam się do sali wykładowej.
Wendell już zaczął wykład, co oznaczało, że musiał zjawić się o czasie. Poczułam chwilową ulgę, choć wiedziałam, że sama punktualność nie wystarczy, żeby go uratować. Kiedy wśliznęłam się na miejsce niedaleko wejścia, zauważyłam Rose’a w jednym z przednich rzędów sali wykładowej, która miała kształt amfiteatru. Siedział rozparty w niedbałej pozie, z notesem i piórem na pulpicie. Wszystko w nim sugerowało złe intencje. Podejrzewałam, że gdyby krawat Wendella był przekrzywiony, zostałoby to odnotowane i wykorzystane jako dowód przeciwko nam.
A jeśli chodzi o Wendella? W ogóle nie zauważył niebezpieczeństwa, w którym się znalazł. Chodził w tę i z powrotem przed audytorium, nie zwracając uwagi na Rose’a i jego notatki. Mówił chyba o pagórkach faerie na Wyspach Normandzkich. Piszę „chyba”, bo czynił liczne dygresje. Obserwowałam go już wcześniej podczas zajęć ze studentami i oczywiście na wielu konferencjach, stąd wiem, że na ogół przedkłada styl nad treść, ale obecny wykład wydał mi się chaotyczny nawet jak na niego. Od czasu do czasu zapisywał coś na tablicy, po czym rzucał kredą przez ramię.
– Przepraszam, panie profesorze – odezwała się jedna z młodych kobiet, unosząc rękę.
Studentki z pierwszego rzędu najwyraźniej tworzyły jedną grupę, często trącały się łokciami i chichotały cicho. Większość z nich oraz garstka mężczyzn opierała brody na rękach i wpatrywała się w wykładowcę, a potem coś szeptała do uszu koleżanek.
– Tak? – Wendell z ulgą potraktował tę przerwę i wykorzystał okazję, żeby oprzeć się o pulpit i pomasować mostek nosa.
– Od jak dawna bada pan Ludek? – zapytała dziewczyna, zaledwie rok albo dwa lata starsza od Ariadne. – Chodzi o to, że wygląda pan strasznie młodo, profesorze.
Jej niedwuznaczny ton wywołał chichoty u kohorty z pierwszego rzędu i w kilku innych miejscach sali wykładowej. Wendell je zignorował albo – co uznałam za bardziej prawdopodobne – był zbyt zaabsorbowany swoim cierpieniem, żeby coś zauważyć. Oparty łokciem o pulpit, masował nos.
– Czasami wydaje mi się, że robię to całą wieczność – odpowiedział, co wywołało salwę śmiechu na sali.
Rose z rozczarowaną miną odchylił się na oparcie krzesła.
Wendell wrócił do wykładu. Pominął wiedźmę z Guernsey, co było dziwne. Z łatwością mogłam domyślić się powodu, jako że jego wiedza o folklorze Wysp Normandzkich jest szczątkowa… podobnie jak o folklorze większości regionów poza jego ojczystą krainą. Niestety Rose również zauważył to przeoczenie i zaatakował.
– Profesorze Bambleby – odezwał się donośnym głosem, którego używał na swoich wykładach. – Kto pierwszy udokumentował istnienie wiedźmy z Guernsey?
– Eee. – Wendell lekko przekrzywił głowę na bok i leniwie powiódł wzrokiem po audytorium, jakby miał odpowiedź na czubku języka.
W żaden sposób nie okazał, że dostrzegł moją obecność, ale nieomylnie powędrował do mnie spojrzeniem, a ja wymówiłam bezgłośnie: Walter de Montaigne.
– Walter de Montaigne, o ile pamięć mnie nie myli – rzekł.
Rose zacisnął usta i nabazgrał coś w notesie. Ja skinieniem głowy wskazałam go Wendellowi, próbując mu uświadomić powagę sytuacji. Jak było jednak do przewidzenia, Wendell zareagował jedynie pustym spojrzeniem.
Podjął wykład, ale w tym momencie światło zamigotało.
– Przeklęta elektryczność – wymamrotał. – Po co zmarnowali fundusze na zmianę systemu równie niezawodnego jak muszkiet, przekracza zdolność mojego rozumienia. Cóż, wszystko w porządku, nadal mamy okna. Będziemy kontynuować jak gobliny z Somerset, które pracują tylko w ciemne noce. Przepraszam za brak mleka z miodem.
Więcej śmiechu. Zaczynałam myśleć, że może uda mu się nie pogorszyć sytuacji. Oczywiście do chwili, kiedy zauważyłam światełka.
Nie elektryczne, które przed chwilą zgasły, tylko lśniące drobinki, które wypływały spod tylnych drzwi. Wendell ich nie dostrzegł, ale kilkoro studentów tak – i zaczęli między sobą szeptać. Cząsteczki były tak jasne, że kiedy się na nie patrzyło, w polu widzenia pojawiały się czarne plamy.
Odsunęłam krzesło do tyłu. Wydawało się, że wszystko zwolniło, jakby czas utknął w kleistym syropie. Rose wstał chwilę po mnie, a z jego twarzy zniknęła pogarda. Napotkał mój wzrok i przez chwilę łączyło nas porozumienie bez słów. Potem otworzył usta i coś krzyknął.
Drzwi gwałtownie się otworzyły.
Do sali wlały się faerie, ciche jak tchnienie wiatru, cztery… nie – pięć. Płynęły razem jak woda. Miały na sobie obszerne płaszcze z cienia, tak że niemożliwe było śledzenie ich ruchów. Czasami wyglądały jak fale ciemności, kiedy indziej opadały na czworaka i poruszały się jak wilki o długich pyskach i błyszczących zębach.
Wiedziałam – już się domyśliłam – że to szare sheerie, gatunek gromadnych faerie występujący w Irlandii. W przeciwieństwie do swoich pobratymców z bagien są niebezpiecznymi istotami, zwykle wynajmowanymi jako zabójcy przez dworskie wróżki. Używają sunących przed nimi w powietrzu światełek, żeby oślepiać ofiary tuż przed atakiem.
Zaczęłam krzyczeć, żeby wszyscy zasłonili oczy, ale w sali zapanował chaos. Wtedy Rose stanął na krześle i zagrzmiał swoim najbardziej tubalnym głosem:
– Uciekajcie!
To przyniosło dużo lepszy skutek. Studenci wrzeszczeli. Połowa z nich pobiegła do drzwi, reszta do wysokich okien wychodzących na ogród. Prawdopodobnie to uratowało ich przed stratowaniem się nawzajem, jako że zapewniło im dwie drogi ucieczki. Tak czy inaczej, potykali się i wpadali na biurka, a niektórzy wyskakiwali przez okna z takim impetem, że wpadli do stawu dla kaczek.
– Wendellu! – krzyknęłam, bo oczywiście szare sheerie zjawiły się tutaj po niego.
Myślę, że jedynym powodem, dla którego nie dopadły go od razu, było to, że w czasie panicznej ucieczki dwoje studentów przewróciło go i w rezultacie wylądowało na nim. A sheerie są ślepe i tropią swoje ofiary jak wilki – węchem.
Ponieważ główne przejście było zatarasowane, zeszłam na dół po biurkach, intonując jedno ze Słów Mocy. Nie miałam pojęcia, czy zapewni mi ono nie tylko zwykłą niewidzialność, ale również bezzapachowość, ale wyglądało na to, że tak, ponieważ sheerie nie zwróciły na mnie najmniejszej uwagi. Jeden wydał z siebie upiorne wycie, pół ludzkie, pół wilcze, a reszta rozbiegła się po sali i atakowała uciekających. Węszyły przy podłodze, w powietrzu, po kątach. Polowały.
Wendell zepchnął z siebie studentów i wstał. Najbliższy sheerie odwrócił się gwałtownie i nagle Wendella pochłonęła chmura światełek małych jak muszki.
Ale ja już zerwałam z dziekana płaszcz – Rose wrzasnął jak dziecko, zbyt zaskoczony, żeby mnie powstrzymać – i zarzuciłam go na głowę Wendella. Było tak, jakbym zgasiła świecę. Jaśniejące drobinki zniknęły, gdy tylko spadło na nie ciężkie, wysadzane monetami okrycie.
– Dziękuję, Em – rzekł Wendell, zrzucając z siebie płaszcz.
Nagle mnie złapał i uskoczył przed sherrie, który nas zaatakował. Zrobił to tak szybko, że nic nie zobaczyłam. Zakręciło mi się w głowie.
– Słowo! – szepnął mi do ucha.
Opamiętałam się i znowu zaczęłam powtarzać zaklęcie.
Pół oddechu później uderzyłam plecami w tablicę, bo Wendell wypchnął mnie poza pole walki. Poczułam mrowienie na skórze, jakby musnął mnie duch.
– Ołówek! – ryknął do mnie Wendell, przeskakując przez biurko.
Sheerie, który go atakował, wpadł na nie i zatoczył się w stronę Rose’a, a Wendell wydał z siebie następny wrzask.
– Rzuć mi ołówek!
– Oszalałeś? – krzyknęłam, choć jednocześnie wyjęłam z kieszeni płaszcza ołówek i cisnęłam mu go w głowę.
Ołówek wydłużył się w locie i zabłysnął w półmroku, zmieniając się w miecz. Wtedy pożałowałam, że celowałam w głowę, ale Wendell złapał go z gracją doskonałego szermierza, którym oczywiście był.
Poruszał się tak, jakby znalazł się w swoim żywiole, a władanie mieczem było dla niego rzeczą zupełnie naturalną, wrodzoną, jak latanie dla ptaka.
Wbił ostrze w najbliższego sheerie i zanim ten upadł, Wendell okręcił się i ciął następnego stojącego za nim. Przepołowił go jak nazbyt dojrzały owoc. Kolejnych trzech położył z równą łatwością.
Do tej pory większość studentów uciekła, ale kilkoro zostało przy drzwiach w głębi sali wykładowej.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Mimo obiekcji Evansa (1901), Blancheta (1904) i innych słowo „faun” nadal jest akceptowane w nomenklaturze jako nazwa wszystkich gatunków kopytnych pospolitych faerie, niezależnie od ich rozmiarów i pochodzenia; to jeden z tych terminów, które sięgają korzeni driadologii w siedemnastowiecznej Grecji. [wróć]
2. Po części wynika to z plotki, że de Grey, której geniusz dostrzegano od najmłodszych lat, w czasie studiów prowadziła nielegalny handel esejami. Okazał się on tak dochodowy, że sfinansował całą jej edukację. W wywiadzie udzielonym po przejściu na emeryturę dr Marlon Jacobs z Durham przyznał się, że zapłacił de Grey sporą sumkę za artykuł opublikowany w roku tysiąc osiemset trzydziestym dziewiątym w czasopiśmie „Współczesna Driadologia”, które przyjmuje do druku tylko jedną studencką pracę na kwartał, i to osiągnięcie zapoczątkowało jego długą karierę. De Grey uważna jest przez wiele osób za kogoś w rodzaju damskiej wersji Robin Hooda ze względu na swoje skromne pochodzenie i zwyczaj pobierania od bogatych kolegów wygórowanych opłat za pomoc. Jako że nikt oprócz Jacobsa nie przyznał się do udziału w tym procederze, pozostaje on w sferze legend. Określenie „metoda de Grey”, które zaczęto stosować wobec różnych form akademickiego plagiatowania, wywodzi się właśnie z tego źródła. [wróć]
3. Teoria ta głosi, że Faerie jest kulturowo i fizycznie ukształtowane przez warstwy opowieści. Rose dzieli je na dwie kategorie: obce, w której mieszczą się wszelkie legendy opowiadane przez śmiertelników i Ludek z niepowiązanych ze sobą królestw; oraz rodzime, czyli przekazywane przez sam Ludek. [wróć]