Emily Wilde. Atlas Zaczarowanych Krain - Heather Fawcett - ebook + książka

Emily Wilde. Atlas Zaczarowanych Krain ebook

Heather Fawcett

4,7
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Nieustraszona profesorka odkrywa tajemnice faerie w drugiej części wspaniałej, chwytającej ze serce, bestsellerowej serii o Emily Wilde.

Emily Wilde jest genialną badaczką folkloru faerie, która w swojej encyklopedii skatalogowała wiele sekretów Ukrytego Ludku. W tej pracy wspierał ją uroczy, choć bardzo irytujący kolega Wendell Bambleby.

Bambleby jest jednak kimś więcej niż błyskotliwym i zabójczo przystojnym naukowcem. To wygnany i ścigany przez morderczą macochę król faerie, który szuka drzwi do swojego królestwa.

Szczęśliwym zbiegiem okoliczności nowy naukowy projekt profesor Wilde, mapa królestw faerie, zaprowadzi oboje w malownicze austriackie Alpy, gdzie według Emily mogą się znajdować drzwi do królestwa Bambleby'ego i klucz do uratowania go przed mrocznymi planami jego rodziny.

Mierząc się z niebezpiecznym Ludkiem, który czai się w każdym lesie i zakamarku, Emily musi odkryć sekrety działania drzwi faerie i tajemnice własnego serca.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 391

Oceny
4,7 (6 ocen)
4
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Rinne95

Dobrze spędzony czas

SPOILERY do pierwszej części _________ Bardzo dobra kontynuacja przygód znajomej driadolożki. :) Bohaterka dorasta emocjonalnie, odważa się otworzyć przed Wendellem i bratanicą. Ta historia jest odświeżająca po sparzeniu się na wieku "fantasy z romansem w tle" i innych romantasy, które okazują się być erotykami nieporadnie i bez staranności ubranymi w szatki fantastyki. Format dziennika nie do końca do mnie przemawia, ale historia jest dość porywająca, by przymknąć na to oko. Jestem bardzo ciekawa dalszych losów bohaterów chociaż ich relacja trochę mi zgrzyta z tym, co autorka pisze o Wendellu. Wielokrotnie podkreśla, że jest typowym przedstawicielem Ludku - nie jest w stanie zrozumieć wyrzutów sumienia, współczucia i innych, równie podstawowych ludzkich emocji. Zastanawiam się wobec tego, na czym opiera się jego uczucie do Emily i jaka czeka ich przyszłość. Nie do końca spodobał mi się rozdział napisany z perspektywy Wendella. Juz perspektywa Emily bywa oszczędna w słowa, a tutaj ...
00
Kimchee1

Nie oderwiesz się od lektury

Dalej jest uroczo i magicznie.
00
Magia00

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00

Popularność




14 września 1910

14 wrze­śnia 1910

Stopa nie zmie­ści­łaby się w teczce, więc owi­nę­łam ją w płótno i wci­snę­łam do sta­rego chle­baka, który cza­sami biorę ze sobą na wyprawy. O dziwo – albo i nie, skoro należy do jakie­goś faerie – nie jest brudna ani cuch­nąca. Oczy­wi­ście od dawna zmu­mi­fi­ko­wana, więc przy­pad­kowy obser­wa­tor mógłby ją wziąć za stopę kozią – mało praw­do­po­dobną ofiarę wydo­bytą z gro­bowca sta­ro­żyt­nego fara­ona. Nie wydziela nie­przy­jem­nego zapa­chu; od czasu do czasu wyczu­wam jedy­nie woń kwia­tów polnych i ścię­tej trawy nie­sioną lek­kim podmu­chem, któ­rego źró­dła nie potra­fię odna­leźć.

Spoj­rza­łam na wypchany ple­cak i poczu­łam się idio­tycz­nie. Wierz­cie mi, kiedy mówię, że wola­ła­bym nie nosić ze sobą stopy po kam­pu­sie. Lecz faerie, zmu­mi­fi­ko­wane czy nie, są znane z tego, że wymy­kają się cicha­czem, gdy przyj­dzie im na to ochota, a ja mogę tylko przy­pusz­czać, że aku­rat ta część ciała ma szcze­gólne zami­ło­wa­nie do włó­częgi. Będę musiała trzy­mać ją przy sobie, dopóki jej przy­dat­ność się nie skoń­czy. Dobry Boże!

Ciche ude­rze­nia dziad­ko­wego zegara uświa­do­miły mi, że spóź­nię się na śnia­da­nie z Wen­del­lem. Wiem z doświad­cze­nia, że jeśli nie zja­wię się w umó­wio­nym miej­scu, on sam przy­nie­sie mi posi­łek, i to w takiej ilo­ści, że cały wydział poczuje zapach jajek, a potem przez resztę dnia będę musiała zno­sić uwagi pro­fe­sora Thorn­th­wa­ite’a na temat jego deli­kat­nego żołądka.

Poświę­ci­łam jesz­cze chwilę na upię­cie wło­sów; za bar­dzo mi uro­sły przez kilka ostat­nich tygo­dni, kiedy nie mogłam myśleć o niczym innym niż tylko o tema­cie moich badań. A kwe­stia drzwi Wen­della pochła­niała mnie bar­dziej niż inne zagadki naukowe, więc jak zwy­kle obse­syj­nie się jej poświę­ci­łam. Fry­zura nie była zresztą jedy­nym ele­men­tem mojego wyglądu, który ostat­nio zanie­dba­łam. Moja brą­zowa suk­nia jest wymięta i nie jestem też cał­kiem prze­ko­nana, czy aby na pewno jest czy­sta. Zna­la­złam ją na dnie szafy pośród innych czę­ści gar­de­roby, rów­nież wąt­pli­wej świe­żo­ści.

– Chodź, kocha­nie – powie­dzia­łam do Cie­nia.

Pies, zie­wa­jąc, dźwi­gnął się z lego­wi­ska przy grzej­niku ole­jo­wym i roz­pro­sto­wał potężne łapy. Zatrzy­ma­łam się na chwilę w progu, żeby z satys­fak­cją rozej­rzeć się po gabi­ne­cie. Kiedy ostat­nio dosta­łam stały etat wykła­dow­czyni, odzie­dzi­czy­łam dużo prze­stron­niej­szy pokój, troje drzwi od Wen­della (on natu­ral­nie nie omiesz­kał poskar­żyć się na te dodat­kowe sześć metrów dzie­lą­cej nas odle­gło­ści). Do masy spad­ko­wej nale­żał rów­nież stary zegar, grube ada­masz­kowe zasłony w oknie wycho­dzą­cym na staw Kni­ght Col­lege – obec­nie pełen łabę­dzi – i oka­załe maho­niowe biurko z szu­fla­dami wyło­żo­nymi czar­nym aksa­mi­tem. Oczy­wi­ście do wystroju doda­łam regały na książki i dra­binkę, żeby dosię­gnąć wolu­mi­nów z naj­wyż­szych pó­łek, a Wen­dell uparł się, żeby zagra­cić pomiesz­cze­nie dwiema foto­gra­fiami z Hrafn­svik, któ­rych wcze­śniej nie widzia­łam. Jedna przed­sta­wiała mnie w ośnie­żo­nym ogro­dzie z Lilją i Mar­gret, druga – wiej­ską scenę. Do tego wszyst­kiego doszedł wazon z suchymi kwia­tami, które ni­gdy nie tra­ciły zapa­chu, i świeżo opra­wiony obraz Cie­nia zamó­wiony przez Wen­della na moje dwu­dzie­ste ósme uro­dziny. No dobrze, nie mogę narze­kać. Mój ulu­bie­niec wygląda na nim bar­dzo przy­jaź­nie.

Minę­łam kil­koro stu­den­tów zagłę­bio­nych w fote­lach w ogól­no­do­stęp­nej sali wydziału dria­do­lo­gii, miesz­czą­cej się za biu­rami i szczy­cą­cej się komin­kiem – nie­roz­pa­lo­nym w ten cie­pły wrze­śniowy dzień – oraz rzę­dem wyso­kich okien z pół­księ­ży­cami z witra­żo­wego szkła u góry, wycho­dzą­cych na wspa­niałą gotycką Biblio­tekę Medyczną, któ­rej bli­skość sta­no­wiła źró­dło nie­zli­czo­nych kąśli­wych uwag na temat podat­no­ści dria­do­lo­gów na dziwne obra­że­nia. W jed­nym rogu pomiesz­cze­nia stoi urna z brązu wypeł­niona solą – kam­pu­sowe legendy gło­szą, że wszystko zaczęło się jako żart, ale wielu stu­den­tów o zie­mi­stej cerze przy­cho­dziło tutaj po pierw­szym wykła­dzie o strzy­gach, żeby napy­chać sobie kie­sze­nie zawar­to­ścią naczy­nia. Nie żeby było się czego bać, gdyż zwy­kle Ludek nie zapusz­cza się na wydział, by pod­słu­chi­wać, co my, śmier­tel­nicy, o nich mówimy. Z wyjąt­kiem Wen­della. Po gru­bych dywa­nach należy cho­dzić ostroż­nie, jako że są nie­równe z powodu wsu­nię­tych pod nie monet. Podob­nie jak sól ten zwy­czaj praw­do­po­dob­nie naro­dził się jako dow­cipna roz­rywka, a nie poważny spo­sób na odstra­sze­nie Ludku, z cza­sem jed­nak zmie­nił się w rodzaj rytu­ału mają­cego zapew­nić szczę­ście; stu­denci wci­skają pół­pen­sówki w deski pod­łogi przed egza­mi­nem albo przed obroną pracy. (Mniej prze­sądni mło­dzi naukowcy byli znani z tego, że zgar­niali te skromne łupy, żeby wydać je w pubach).

Kiedy wyszli­śmy na zewnątrz, Cień zaszcze­kał uszczę­śli­wiony – zwy­kle jest bar­dzo cichy – i popę­dził na zalany słoń­cem traw­nik, żeby tam węszyć w poszu­ki­wa­niu śli­ma­ków i innych jadal­nych rze­czy.

Podą­ży­łam za nim bar­dziej sta­tecz­nym kro­kiem, roz­ko­szu­jąc się cie­płem słońca na twa­rzy i tro­chę chłod­nym wia­trem, który zapo­wia­dał nadej­ście jesieni. Tuż za głów­nym budyn­kiem wydziału wznosi się ople­ciona blusz­czem Biblio­teka Dria­do­lo­gii, przed którą znaj­duje się roz­le­gły teren poro­śnięty cisami i wierz­bami, zna­nymi w tej czę­ści Bry­ta­nii jako drzewa uwiel­biane przez faerie. Kil­koro stu­den­tów drze­mało na tra­wie pod naj­więk­szym z nich – ogromną wierzbą siwą, uwa­żaną (oba­wiam się, że myl­nie) za dom pogrą­żo­nego we śnie skrzata, który pew­nego dnia obu­dzi się i napełni zło­tem kie­sze­nie naj­bliż­szego śpio­cha.

Ogar­nęło mnie przy­jemne wra­że­nie bra­ter­stwa, kiedy wcho­dzi­łam w cień biblio­teki. Już sły­szę, jak Wen­dell drwi ze mnie za uczu­cie zaży­ło­ści z budyn­kiem, lecz ja się tym nie przej­muję. Nie ma zwy­czaju czy­tać moich oso­bi­stych dzien­ni­ków, ale lubi się ze mną dro­czyć, wyśmie­wa­jąc kro­ni­kar­ski nawyk, któ­rego nabra­łam po tym, jak opu­ści­li­śmy Ljo­sland. Naj­wy­raź­niej nie potra­fię się go wyzbyć. Uwa­żam, że pomaga mi upo­rząd­ko­wać myśli.

Skrę­ca­jąc za róg biblio­teki, na­dal się w nią wpa­try­wa­łam. Jak się oka­zało, nie­roz­sąd­nie, ponie­waż z takim impe­tem zde­rzy­łam się z czło­wie­kiem idą­cym w prze­ciw­nym kie­runku, że omal nie upa­dłam.

– Prze­pra­szam…

Męż­czy­zna zbył mnie, nie­grzecz­nie macha­jąc dło­nią. Trzy­mał w rękach mnó­stwo wstą­żek, które naj­wy­raź­niej ze sobą wią­zał.

– Ma ich pani wię­cej? – zapy­tał. – Te nie wystar­czą.

– Oba­wiam się, że nie – odpo­wie­dzia­łam ostroż­nie.

Męż­czy­zna był ubrany oso­bli­wie jak na tę pogodę: w długi płaszcz obszyty futrem i ogromne buty się­ga­jące do kolan. Wokół szyi miał wie­lo­krot­nie okrę­cony łań­cuch ze wstą­żek, a jesz­cze wię­cej wyle­wało mu się ich z kie­szeni. Sta­no­wiły wielce eklek­tyczny zbiór, róż­niły się zarówno kolo­rami, jak i roz­mia­rami. Przez te barwne paski tka­niny i pokaźny wzrost nie­zna­jomy wyglą­dał jak słup majowy, któ­remu nadano ludzką postać. Był w śred­nim wieku, miał brą­zowe włosy o jeden lub dwa odcie­nie jaśniej­sze od skóry, jakby wybla­kłe od słońca, i zanie­dbaną siwą brodę.

– Nie wystar­czą do czego? – zapy­ta­łam.

Męż­czy­zna posłał mi zaska­ku­jąco gniewne spoj­rze­nie. Było w nim coś zna­jo­mego, choć mia­łam pew­ność, że ni­gdy wcze­śniej go nie spo­tka­łam. Po karku prze­biegł mi dreszcz, jakby musnęły mnie zimne palce.

– Ta ścieżka jest odwieczna – powie­dział dziwny osob­nik. – Ale nie wolno zasnąć… Ja popeł­ni­łem ten błąd. Skręć w lewo przy duchach z popio­łem na wło­sach, potem w lewo przy drze­wie zimo­zie­lo­nym i idź dalej pro­sto przez dolinę, gdzie umrze mój brat. Jeśli zgu­bisz drogę, stra­cisz tylko sie­bie, ale jeśli zgu­bisz ścieżkę, stra­cisz wszystko, co mia­łeś, choć o tym nie wie­dzia­łeś.

Wytrzesz­czy­łam oczy. Męż­czy­zna spoj­rzał na wstążki z taką miną, jakby stra­cił już zain­te­re­so­wa­nie moją osobą, i ruszył dalej przed sie­bie. Oczy­wi­ście obej­rza­łam się, żeby zoba­czyć, w którą stronę poszedł, i nie byłam zbyt­nio zasko­czona, kiedy stwier­dzi­łam, że znik­nął.

– Hm… – mruk­nę­łam. – Co o tym sądzisz, kocha­nie?

Cień wcze­śniej nie inte­re­so­wał się nie­zna­jo­mym, a teraz łypał na sójkę, która sfru­nęła na traw­nik po robaka. Wyrzu­ci­łam z głowy to oso­bliwe spo­tka­nie i wkro­czy­łam na zie­lone tereny kam­pusu.

Ulu­biona kawiar­nia Wen­della znaj­duje się na brzegu rzeki Cam przy moście Pen­dle­igh. Dzieli ją od naszego wydziału pięt­na­ście minut spa­ce­rem i gdyby to ode mnie zale­żało, jada­li­by­śmy w miej­scu dogod­niej poło­żo­nym, lecz Wen­dell jest bar­dzo wyma­ga­jący w kwe­stii śnia­dań, i twier­dzi, że Archi­me­des Café – przy­le­ga­jąca do wydziału mate­ma­tyki – jest jedy­nym zna­nym mu loka­lem, w któ­rym we wła­ściwy spo­sób przy­rzą­dza się jajka w koszulce.

Jak zwy­kle Wen­della łatwo było zauwa­żyć. Jego złote włosy przy­cią­gały wzrok niczym latar­nia mor­ska i lśniły prze­cze­sy­wane wia­trem. Sie­dział przy naszym sto­liku pod wiśnią, przy­jąw­szy nie­dbałą pozę z łok­ciem opar­tym na bla­cie i czo­łem spo­czy­wa­ją­cym na dłoni. Poha­mo­wa­łam uśmiech.

– Dzień dobry – rzu­ci­łam weso­łym tonem, nie zada­jąc sobie trudu, żeby ukryć zado­wo­le­nie w gło­sie. Wybra­łam odpo­wiedni moment, bo nie­dawno przy­nie­siono dania; bekon i jajka paro­wały, podob­nie jak kawa w fili­żance.

– Droga Emily – przy­wi­tał mnie Wen­dell, kiedy usia­dłam, ale nie raczył pod­nieść głowy, tylko uśmiech­nął się do mnie z ukosa. – Wyglą­dasz, jak­byś przy­szła pro­sto z walki zapa­śni­czej z jedną z two­ich ksią­żek. Mogę spy­tać, kto wygrał?

Zigno­ro­wa­łam go i powie­dzia­łam:

– Po dro­dze przy­da­rzyło mi się coś dziw­nego. – I opi­sa­łam mu spo­tka­nie z tajem­ni­czym męż­czy­zną z wstąż­kami.

– Może moja maco­cha w końcu posta­no­wiła nasłać na mnie asa­sy­nów. – W jego gło­sie pobrzmie­wała głów­nie pogarda, jakby wynaj­mo­wa­nie zabój­ców wyszło już z mody.

Oczy­wi­ście nie kło­po­ta­łam się wyja­śnie­niem, że nie­zna­jomy nawet o nim nie wspo­mniał, bo wie­dzia­łam, że Wen­dell i tak puści moje słowa mimo uszu. Ogra­ni­czy­łam się jedy­nie do uwagi:

– Nie wyda­wał się groźny.

– Może był tru­ci­cie­lem. Więk­szość tru­ci­cieli to dzi­waczne, iry­tu­jące osob­niki z wiel­kim upodo­ba­niem do mówie­nia zagad­kami. Pew­nie wszystko przez to ślę­cze­nie nad odczyn­ni­kami i wdy­cha­nie opa­rów. – Posęp­nym wzro­kiem zmie­rzył swoją kawę, wsy­pał do niej kolejną łyżeczkę cukru i wychy­lił napój jed­nym hau­stem.

Ja napeł­ni­łam talerz jaj­kami i kieł­ba­skami i posta­wi­łam go pod sto­łem, gdzie spryt­nie usa­do­wił się Cień. Potem nie­dbale prze­wie­si­łam chle­bak przez opar­cie krze­sła. Wen­dell na­dal nie zwra­cał uwagi na wiel­kiej mocy arte­fakt faerie, który przy­nio­słam ze sobą na śnia­da­nie. – Czu­jesz ten zapach? – spy­ta­łam nie­win­nie, kiedy znowu wychwy­ci­łam aro­mat kwia­tów polnych docho­dzący z nie­okre­ślo­nego kie­runku.

– Zapach? – Wen­dell podra­pał Cie­nia za uszami. – Testu­jesz jakieś per­fumy? Jeśli tak, oba­wiam się, że zama­sko­wała je twoja codzienna woń atra­mentu i biblio­tek.

– Nie mia­łam na myśli sie­bie – wyja­śni­łam tro­chę za gło­śno.

– W takim razie co? Moje zmy­sły są cał­kiem stę­pione przez ten prze­klęty ból głowy.

– Nie sądzę, żeby to było powo­dem – stwier­dzi­łam z roz­ba­wie­niem. Lek­kim.

Naprawdę wyglą­dał jak śmierć. Zwy­kle zdrowa skóra miała teraz sza­rawe zabar­wie­nie, pod ciem­nymi oczami wid­niały sińce. Wen­dell coś wymam­ro­tał, masu­jąc skro­nie i mierz­wiąc złote loki opa­da­jące mu na czoło. Powścią­gnę­łam zna­jomy impuls, żeby je odgar­nąć.

– Muszę wyznać, że ni­gdy nie rozu­mia­łam tego corocz­nego rytu­ału wle­wa­nia w sie­bie tru­ci­zny – powie­dzia­łam. – Co w tym atrak­cyj­nego? Czy uro­dziny nie powinny być rado­sną oka­zją?

– Sądzę, że śmier­tel­nicy chcą zapo­mnieć o nie­uchron­nie zbli­ża­ją­cej się śmierci. Mnie po pro­stu tro­chę ponio­sło… Cho­lerny Byers i jego pijac­kie zawody. Potem jesz­cze przy­nie­siono tort… A może dwa? W każ­dym razie ni­gdy wię­cej.

Uśmiech­nę­łam się. Mimo że Wen­dell ma w zwy­czaju narze­kać na zmę­cze­nie, obo­lałe stopy i miriady innych dole­gli­wo­ści – na ogół gdy cze­kała go ciężka praca – rzadko widuję go naprawdę cier­pią­cego, więc w pew­nym sen­sie poczu­łam satys­fak­cję.

– Mnie udało się uczcić swoje trzy­dzie­ste uro­dziny, a także trzy­dzie­ste pierw­sze w zeszłym mie­siącu, bez upi­ja­nia się do nie­przy­tom­no­ści. To moż­liwe.

– Wyszłaś o dzie­wią­tej. Reid, Thorn­th­wa­ite i reszta świę­to­wa­li­śmy twoje uro­dziny dłu­żej niż ty sama. Po pro­stu twoje eks­cesy należą do innej kate­go­rii, Em. – Coś, być może drgnię­cie palca stopy faerie, musiało go w końcu zaalar­mo­wać, bo zamglo­nym wzro­kiem łyp­nął podejrz­li­wie na mój chle­bak. – Co tam masz? I co zna­czy ten uśmie­szek? Coś knu­jesz.

– Nie wiem, o co ci cho­dzi. – Zaci­snę­łam usta, żeby ukryć rze­czony uśmie­szek.

– Znowu dałaś się zacza­ro­wać? Mam zacząć przy­go­to­wa­nia do następ­nego ratunku?

Spio­ru­no­wa­łam go wzro­kiem. Jesz­cze nie upo­ra­łam się z żalem, że wcze­śniej tego roku ura­to­wał mnie w Ljo­sland z dworu śnież­nego króla, i zło­ży­łam sobie uro­czy­stą przy­sięgę, że teraz ja go ura­tuję, kiedy znowu wpad­niemy w kło­poty z faerie. Tak, zdaję sobie sprawę, że to nie­lo­giczne, bo Wen­dell musiałby zna­leźć się w bar­dzo nie­przy­jem­nej sytu­acji, czego naj­le­piej uni­kać, ale jestem zde­ter­mi­no­wana i już.

– Jutro wszystko ci wyja­śnię – obie­ca­łam. – Na razie powiedzmy, że doko­na­łam prze­łomu w swo­ich bada­niach. Zamie­rzam przed­sta­wić ich wyniki.

– Przed­sta­wić wyniki? – Wen­dell zro­bił roz­ba­wioną minę. – Przed audy­to­rium zło­żo­nym z jed­nej osoby? Nie możesz obejść się bez wyma­chi­wa­nia wskaź­ni­kiem i pli­kiem wykre­sów?

– Audy­to­rium zło­żo­nym z dwóch osób – spro­sto­wa­łam. – Chyba muszę zapro­sić Ariadne, prawda?

– Byłaby zasmu­cona, gdy­byś tego nie zro­biła.

Wbi­łam nóż w masło i roz­sma­ro­wa­łam je na grzance zbyt ener­gicz­nymi ruchami. Ariadne to naj­star­sza córka mojego brata. Przy­je­chała do Cam­bridge na letni semestr z ugrun­to­waną miło­ścią do dria­do­lo­gii, co mój brat oczy­wi­ście dołą­czył do dłu­giej listy rze­czy, które ma mi za złe. Zale­d­wie dzie­więt­na­sto­let­nia, jest naj­by­strzej­szą stu­dentką, jaką uczy­łam, i impo­nuje umie­jęt­no­ścią sta­wia­nia na swoim, czy cho­dzi o pomoc przy bada­niach, dodat­kowe zaję­cia po wykła­dach, czy o dostęp do działu biblio­teki wydzia­ło­wej, w któ­rej prze­cho­wu­jemy rzad­kie tek­sty, w tym połowę zacza­ro­wa­nych. Oba­wiam się, że bar­dziej cho­dzi o jej zwy­czaj przy­po­mi­na­nia mi, jak czę­sto pisze listy do ojca, niż o siłę per­swa­zji. Choć­bym sobie powta­rzała, że opi­nia Tho­masa obcho­dzi mnie naj­mniej ze wszyst­kiego – jest ode mnie o dwa­na­ście lat star­szy i sta­nowi moje prze­ci­wień­stwo pod każ­dym wzglę­dem – nie potra­fię odpę­dzić od sie­bie obrazu jego mar­so­wej miny za każ­dym razem, kiedy bra­ta­nica wspo­mina o ich kore­spon­den­cji, i ogól­nie wola­ła­bym nie dostar­czać mu kolej­nych punk­tów do jego listy.

– Cho­dzi o moje drzwi? – Wyraz mło­dzień­czej nadziei oży­wił ścią­gniętą twarz Wen­della.

– Oczy­wi­ście. Żałuję jedy­nie, że tyle czasu zabrało opra­co­wa­nie uży­tecz­nej teo­rii. Ale przed­sta­wię ją jutro. Zostało mi jesz­cze parę szcze­gó­łów do spre­cy­zo­wa­nia, a zresztą ty i tak masz dzi­siaj dwa wykłady.

– Lepiej mi nie przy­po­mi­naj. – Wen­dell znowu wsparł czoło na dłoni. – Kiedy przez nie prze­brnę… jeśli przez nie prze­brnę, idę do domu i będę leżał zagrze­bany w pościeli, aż to cho­lerne łupa­nie w gło­wie się skoń­czy.

Prze­su­nę­łam w jego stronę miskę owo­ców. Wyglą­dało na to, że nie­wiele zjadł, co było do niego nie­po­dobne. Wziął jedną poma­rań­czę, obrał ją, a potem wpa­try­wał się w nią przez chwilę, po czym ją odło­żył.

– Pro­szę. – Poda­łam mu grzankę posma­ro­waną masłem.

Udało mu się wmu­sić ją w sie­bie, co chyba uspo­ko­iło jego żołą­dek i pomo­gło upo­rać się z jaj­kami, które nało­ży­łam mu na talerz.

– Co ja bym bez cie­bie zro­bił, Em? – powie­dział z wes­tchnie­niem.

– Pew­nie na­dal mio­tał­byś się po Niem­czech w poszu­ki­wa­niu swo­ich drzwi. Tym­cza­sem ja spa­ła­bym spo­koj­niej bez wiszą­cej mi nad głową pro­po­zy­cji mał­żeń­stwa zło­żo­nej przez króla faerie.

– Prze­sta­łaby nad tobą wisieć, gdy­byś ją przy­jęła. – Wen­dell poło­żył rękę na mojej dłoni i prze­su­nął kciu­kiem po kost­kach. – Mam napi­sać esej na ten temat? Mogę podać długą listę powo­dów, dla któ­rych powin­naś się zgo­dzić.

– Wyobra­żam sobie. – W górę mojego ramie­nia powę­dro­wał dreszcz. – A co byłoby na pierw­szym miej­scu? Że będę przez wiecz­ność mogła cie­szyć się czy­stymi pod­ło­gami, rega­łami bez odro­biny kurzu i wol­no­ścią od cią­głych napo­mnień, żebym po sobie sprzą­tała?

– Och, nie. Na pierw­szym miej­scu byłoby to, że mał­żeń­stwo powstrzy­ma­łoby cię przed zapusz­cza­niem się w dzicz w poszu­ki­wa­niu innych kró­lów faerie, któ­rych była­byś gotowa poślu­bić bez spraw­dze­nia, czy nie są przy­pad­kiem z lodu.

Się­gnę­łam po jego kawę – nie zamie­rza­łam opróż­nić fili­żanki na jego kolana, choć nie wini­ła­bym swo­jej ręki, gdyby przy­pad­kiem zadrżała – ale on odsu­nął ją ruchem zbyt szyb­kim jak na mój ludzki refleks.

– To nie fair – poskar­ży­łam się, a on tylko się roze­śmiał.

Nabra­li­śmy zwy­czaju żar­to­wa­nia z jego oświad­czyn, choć jest oczy­wi­ste, że Wen­dell trak­tuje je bar­dzo poważ­nie, o czym zapew­niał wię­cej razy, niż potra­fię zli­czyć. Jeśli cho­dzi o mnie, chcia­ła­bym patrzeć na tę całą sprawę humo­ry­stycz­nie. Naprawdę nie mogłam spać z tego powodu. Mój żołą­dek zaci­ska się w supeł, nawet kiedy piszę te słowa, a na ogół wolę uni­kać zasta­na­wia­nia się nad tym, żeby nie wpaść w panikę. Jak przy­pusz­czam, cho­dzi po czę­ści o to, że sama myśl o poślu­bie­niu kogo­kol­wiek spra­wia, że mam ochotę wyco­fać się do naj­bliż­szej biblio­teki i ukryć wśród rega­łów. Mał­żeń­stwo zawsze wyda­wało mi się bez­sen­sowną rze­czą, w naj­lep­szym razie prze­szkodą w pracy, w naj­gor­szym bar­dzo dużą prze­szkodą w pracy i per­spek­tywą całego życia zmar­no­wa­nego na nużące obo­wiązki towa­rzy­skie.

Jestem jed­nak świa­doma, że powin­nam odmó­wić Wen­del­lowi już dawno temu, bo mamie­nie go nadzieją jest okrutne. A nie chcę być dla niego okrutna. Ta myśl przy­pra­wia mnie o dziwne i nie­przy­jemne dozna­nie, jakby coś wyci­skało powie­trze z moich płuc. Prawda jest jed­nak taka, że trzeba być skoń­czoną idiotką, żeby poślu­bić kogoś z Ludku. Ist­nieje może garstka legend, w któ­rych taki zwią­zek dobrze się koń­czy, a całe mnó­stwo takich, które koń­czą się sza­leń­stwem bądź przed­wcze­sną i bar­dzo nie­przy­jemną śmier­cią.

Oczy­wi­ście jestem rów­nież świa­doma, jakie to nie­do­rzeczne, że oświad­czył mi się monar­cha faerie.

– Daj mi cho­ciaż jakąś wska­zówkę – popro­sił Wen­dell po kilku minu­tach, pod­czas któ­rych byli­śmy zajęci tylko jedze­niem.

– Nie, dopóki nie zaczniesz pracy nad tym ese­jem.

– Doce­niam, że nie możesz prze­stać myśleć o naszym ślu­bie, ale mia­łem na myśli ten twój prze­łom – wyja­śnił Wen­dell. – Zawę­zi­łaś liczbę miejsc, w któ­rych mogą się znaj­do­wać moje drzwi?

– Aha. – Odło­ży­łam na talerz nale­śnik. – Tak. Ale ponie­waż moje bada­nia wska­zują na wiele moż­li­wych loka­li­za­cji, ści­ślej­sze byłoby stwier­dze­nie, że tra­fi­łam na jedno, które wydaje się szcze­gól­nie inte­re­su­jące. Jak dobrze znasz osią­gnię­cia Danielle de Grey?

– De Grey? Nie­zbyt dobrze. Tro­chę bun­tow­niczka, zagi­nęła dekady temu po wej­ściu do jakie­goś kró­le­stwa faerie. Jej bada­nia chyba zostały zdys­kre­dy­to­wane, prawda?

– Ona została zdys­kre­dy­to­wana. Aresz­to­wano ją w czte­rech kra­jach, z czego naj­bar­dziej znana była sprawa kra­dzieży mie­cza faerie z posia­dło­ści pew­nego fran­cu­skiego księ­cia. Przy oka­zji zdjęła klą­twę rzu­coną na jego ród, za co on ni­gdy jej nie podzię­ko­wał. Zawsze uwa­ża­łam, że jej prace są wzor­cowe. Szkoda, że już się ich nie cytuje. Kie­dyś, na stu­diach dok­to­ranc­kich, chcia­łam to zro­bić, ale pro­mo­tor zwró­cił mi uwagę, że to nie byłoby roz­tropne.

– Nic dziw­nego. Naukowcy to kon­ser­wa­tywne towa­rzy­stwo. Wygląda na to, że z de Grey było zde­cy­do­wa­nie za dużo zabawy.

– Jej pomy­sły są inno­wa­cyjne. Była prze­ko­nana, że Ludek z róż­nych regio­nów utrzy­muje ze sobą kon­takty znacz­nie bliż­sze, niż sądzą uczeni. Wtedy nazy­wano to teo­rią szla­ków han­dlo­wych. De Grey stwo­rzyła rów­nież sys­tem kla­sy­fi­ka­cji, który na­dal byłby uży­teczny, gdyby zyskał akcep­ta­cję. Kiedy znik­nęła, badała pewien gatu­nek fau­nów1.

Wen­dell się skrzy­wił.

– Nie­na­wi­dzę fau­nów. Mie­li­śmy je w moim kró­le­stwie. To zło­śliwe małe bestie, i to nie w inte­re­su­jący spo­sób. Nie wiem, dla­czego dria­do­lo­dzy robią wokół nich tyle zamie­sza­nia. I co, do licha, mają one wspól­nego z moimi drzwiami?

Nachy­li­łam się do przodu.

– W twoim kró­le­stwie wystę­puje kilka gatun­ków fau­nów, prawda?

Wen­dell wes­tchnął.

– Nie pytaj mnie o ich nazwy, bła­gam. Chcę mieć z tymi isto­tami jak naj­mniej do czy­nie­nia.

Wyję­łam z kie­szeni książkę. Natu­ral­nie nie wło­ży­łam niczego wię­cej do chle­baka, na wypa­dek gdyby stopa posta­no­wiła wysko­czyć, kiedy tylko otwo­rzę klapkę. Odszu­ka­łam zazna­czoną stronę i poka­za­łam mu rycinę.

– Czy on nie wygląda zna­jomo?

– Ona – z nie­obecną miną popra­wił mnie Wen­dell. Rysu­nek przed­sta­wiał nie­wy­raźną wło­chatą istotę z kozimi nogami i kopy­tami. Wiele fau­nów wybiera naprze­mien­nie chód dwu­nożny lub przy­po­mi­na­jący mał­pie skoki. Z głowy tej istoty wyra­stały dwa maje­sta­tyczne rogi o ostrych czub­kach. – Tak. Żyją w górach na wschód od mojego dworu.

– De Grey nazwała je drzew­nymi fau­nami nie dla­tego, że miesz­kają w lasach, ale dla­tego, że ich rogi przy­po­mi­nają słoje. To cecha cha­rak­te­ry­styczna dla ich gatunku.

Zabra­łam mu książkę, nim zdą­żył prze­czy­tać pod­pis pod ilu­stra­cją. Chcia­łam go zasko­czyć następ­nego dnia. Wen­dell chyba się tego domy­ślił, bo rzu­cił z uśmie­chem:

– Tylko tyle na razie dostanę, prawda? Opo­wieść o cie­szą­cej się złą sławą uczo­nej i wykład o pospo­li­tych wróż­kach? I to ty wciąż mi zarzu­casz, że mam przed tobą tajem­nice.

– Jestem pewna, że osoba, która spę­dziła dzie­sięć lat na darem­nych poszu­ki­wa­niach zwy­kłych drzwi faerie, może pocze­kać jesz­cze jeden dzień bez narze­ka­nia. – Nie do końca udało mi się stłu­mić samo­za­do­wo­le­nie. – Podaj mi her­batę.

Wen­dell napeł­nił moją fili­żankę, a ja zamar­łam i wytrzesz­czy­łam oczy.

– O co cho­dzi? – zapy­tał, odsta­wia­jąc dzba­nek.

Wska­za­łam bez słowa. Płyn w moim naczy­niu był ciem­no­gra­na­towy, a po jego powierzchni pły­wały małe liście lilii wod­nej z ide­al­nymi bia­łymi kwia­tami w środku. Prze­su­wały się po nim cie­nie, jakby przez osła­nia­jącą go koronę drzew wpa­dały tylko naj­cień­sze pro­mie­nie słońca.

Wen­dell zaklął. Się­gnął po fili­żankę, ale ja byłam szyb­sza.

– Czy one roz­kwi­tają? – Na moich oczach otwo­rzył się kolejny kwiat. Jego płatki zda­wały się falo­wać, jakby poru­szane wia­trem, choć tego dnia w Cam­bridge było bez­wietrz­nie. Nie mogłam ode­rwać od nich oczu.

Dzi­waczny napar pach­niał bosko, jak her­bata i jed­no­cze­śnie ina­czej, gorzko i kwia­towo. Się­gnę­łam po naczy­nie, żeby skosz­to­wać łyk, ale Wen­dell nakrył je dło­nią i przy­ci­snął do stołu (ta jego iry­tu­jąca sztuczka z wyko­ny­wa­niem ruchów, za któ­rymi nie było w sta­nie nadą­żyć ludz­kie oko).

– Nie.

– Tru­ci­zna?

– Oczy­wi­ście, że nie. To tylko her­bata. Zwy­kle poda­wana do śnia­da­nia na moim dwo­rze.

– Aha.

Ogólna zasada jest taka, że ludzie powinni uni­kać spo­ży­wa­nia cze­go­kol­wiek, co pocho­dzi z Faerie, zwłasz­cza wina, gdyż po jego wypi­ciu czło­wiek wydaje się nie mieć ludz­kich zaha­mo­wań. Ten, kto się na nie skusi, naj­czę­ściej tań­czy tak długo, aż umrze albo faerie się nim znu­dzą, co czę­sto ozna­cza to samo.

– Nie jestem teraz w nastroju do tańca – oświad­czy­łam. – Dzię­kuję, że zepsu­łeś mi her­batę.

– Oczy­wi­ście nie zamie­rza­łem. Ja nie… – Wen­dell zmarsz­czył brwi i pokrę­cił głową.

Wyla­łam her­batę na trawę, tę z dzbanka, bo moją fili­żankę na­dal trzy­mał Wen­dell.

– Ni­gdy wcze­śniej nie widzia­łam, żebyś stra­cił kon­trolę nad wła­sną magią. Myśla­łeś o domu?

– Nie bar­dziej niż zwy­kle. – Wen­dell wypił łyk her­baty, zamknął oczy i wzru­szył ramio­nami. – Pew­nie to jeden ze skut­ków kaca.

W zamy­śle­niu zmie­rzy­łam go wzro­kiem. Wen­dell przy­wo­łał kel­nera i zamó­wił świeży dzba­nek her­baty. Nasza roz­mowa zeszła na zna­jomy temat wydzia­ło­wej poli­tyki. On zwy­kle się nią nie inte­re­suje, ale dzięki umie­jęt­no­ści budze­nia u innych zaufa­nia sta­nowi dosko­nałe źró­dło plo­tek. Obec­nie wszy­scy robimy zakłady, jaki będzie rezul­tat kon­fliktu mię­dzy pro­fe­so­rami Clive’em Erring­to­nem i Sarah Alami, który roz­po­czął się od posta­wie­nia tacy z her­batą w nie­wła­ści­wym miej­scu w pokoju socjal­nym, a prze­ro­dził się w oskar­że­nia o zawo­dowy sabo­taż. Alami jest prze­ko­nana, że Erring­ton stłukł jej szklane lustro z uwię­zio­nym świa­tłem faerie, on z kolei uważa, że rywalka śle­dziła go do Wilt­shire, żeby zosta­wić sple­śniałe roga­liki dla skrza­tów, które on badał i które jakoby bar­dzo się obra­ziły (z tego powodu).

– Prze­pra­szam.

Odwró­ci­łam się i zoba­czy­łam młodą stu­dentkę z nie­pew­nym uśmie­chem na rumia­nej twa­rzy. – Prze­pra­szam, że prze­szka­dzam, pani pro­fe­sor. Uczęsz­czam na pani wykłady z dria­do­lo­gii w erze nowo­żyt­nej.

– A, tak – bąk­nę­łam, cho­ciaż jej nie roz­po­zna­łam. Na te zaję­cia cho­dzi ponad setka stu­den­tów.

– Pomy­śli pani, że to głu­pie – dziew­czyna moc­niej przy­ci­snęła książkę do piersi (jak zauwa­ży­łam, była to moja ency­klo­pe­dia wydana tego lata) – ale chcia­łam powie­dzieć, jaką jest pani dla mnie inspi­ra­cją. Przy­je­cha­łam tutaj, żeby stu­dio­wać archi­tek­turę… to zna­czy, moi rodzice chcieli, żebym ją stu­dio­wała. Ale dzięki pani posta­no­wi­łam wybrać jako główny kie­ru­nek dria­do­lo­gię, tak jak zawsze tego pra­gnę­łam.

– Cie­szę się, że byłam dla pani inspi­ra­cją. Lecz ta pro­fe­sja nie jest ani łatwa, ani bez­pieczna.

– Och, wiem – zapew­niła stu­dentka z roz­pro­mie­nio­nymi oczami. – Ale ja…

Jej wzrok padł na Wen­della, który odchy­lił krze­sło do tyłu i uśmie­chał się do mnie, a ona naj­wy­raź­niej zapo­mniała, o czym mówiła. Z początku pomy­śla­łam, że roz­pro­szył ją jego wygląd – nic nie­zwy­kłego nawet wśród tych, któ­rzy go znają. Myślę, że gdyby cho­dziło tylko o urodę, można by się do niej przy­zwy­czaić, ale Wen­dell ma w sobie – nie potra­fię zna­leźć lep­szego słowa – barw­ność, któ­rej nie spo­sób zigno­ro­wać. Jest trudna do zde­fi­nio­wa­nia i być może jest to cecha wszyst­kich monar­chów faerie, nie wiem. Jed­nak towa­rzy­szy jej wyra­zi­stość, która przy­ciąga uwagę.

Dopiero kiedy stu­dentka wró­ciła spoj­rze­niem do mnie, zro­zu­mia­łam, o co cho­dzi. Taki wyraz twa­rzy widy­wa­łam wcze­śniej u miesz­kań­ców Hrafn­svik. Poczu­łam, że moje usta się zaci­skają.

Dziew­czyna podzię­ko­wała mi jesz­cze raz i ode­szła pośpiesz­nie. Odwró­ci­łam się do Wen­della, marsz­cząc brwi.

– Co znowu? – zapy­tał.

– Plotki o tobie chyba dotarły do Cam­bridge – stwier­dzi­łam.

Wie­śniacy z Hrafn­svik znali jego praw­dziwą toż­sa­mość. Nie dało się tego unik­nąć, ale nie mar­twi­li­śmy się tym zbyt­nio. Uzna­li­śmy, że w tak odcię­tym od świata miej­scu łatwo będzie utrzy­mać sekret.

Wen­dell z zamknię­tymi oczami poma­so­wał mostek nosa.

– Jak do tego doszło?

– Nie wiem. Ale to współ­cze­sny świat, Wen­dellu. Szef wydziału ma teraz tele­fon w swoim gabi­ne­cie. Nie żeby wie­dział, jak go uży­wać…

Wen­dell się­gnął po her­batę, a ja uświa­do­mi­łam sobie, że źle zin­ter­pre­to­wa­łam jego reak­cję. Wcale nie był zanie­po­ko­jony, tylko pochło­nięty swoim kacem.

– No cóż.

– No cóż? – powtó­rzy­łam. – Nie wiemy nawet, ilu ludzi usły­szało te plotki ani ilu w nie uwie­rzyło. Lepiej potrak­tujmy sprawę poważ­nie. Od tej pory będziesz musiał być ostroż­niej­szy, mówiąc deli­kat­nie. Nie zawsze się pil­nu­jesz, a ja nie jestem jedyną spo­strze­gaw­czą osobą na tej pla­ne­cie. I mam nadzieję, że to ostatni dzba­nek her­baty, który przy­pad­kowo zacza­ro­wa­łeś.

– Wydział nie uwie­rzy – stwier­dził. – Potra­fisz to sobie wyobra­zić? Poczu­liby się jak zwy­czajni naiw­niacy. Wiesz, że zro­bi­liby wszystko, żeby tego unik­nąć.

– Nie wiem. Masz wielu wro­gów. Nie­któ­rzy skwa­pli­wie sko­rzy­sta­liby z oka­zji, żeby cię szka­lo­wać, a plotka, że pro­wa­dzisz tutaj jakąś okrutną grę faerie, żeby­śmy wszy­scy się ośmie­szyli, dosko­nale nada­łaby się do tego celu. Nie możemy stra­cić finan­so­wa­nia, Wen­dellu. Potrze­bu­jemy go, jeśli chcemy zna­leźć twoje drzwi.

– To wszystko wcale nie pomaga na mój ból głowy. – Ujął moją dłoń. – Nie przej­muj się, to tylko plotki. Można by sądzić, że tobie bar­dziej zależy na zna­le­zie­niu tych drzwi niż mnie!

– Wąt­pię, czy to moż­liwe. – Kto jak nie Wen­dell wciąż mówi o tęsk­no­cie za domem. Zabra­łam rękę. Wyda­wało mi się, że jest bar­dzo gorąca. – Oczy­wi­ście, że obcho­dzą mnie twoje drzwi. To jedna z naj­bar­dziej inte­re­su­ją­cych tajem­nic, z jakimi zetknę­łam się w swo­jej karie­rze, i zamie­rzam ją roz­wi­kłać. Znasz mnie.

Wen­dell się uśmiech­nął.

– O, tak.

Opu­ścił mnie nie­długo potem, mówiąc, że zdrzem­nie się godzinę przed swoim pierw­szym wykła­dem, co może zła­go­dzi ból głowy. Ja zosta­łam przy sto­liku, żeby dokoń­czyć her­batę i grzankę oraz popra­co­wać nad listem do Lilji i Mar­gret. Pro­wa­dzę z nimi regu­larną kore­spon­den­cję, podob­nie jak z Aud i – rza­dziej – z Thorą. Wyobra­zi­łam sobie, jak Lilja otwiera mój list przy kominku w małej cha­cie, którą dzie­liła z Mar­gret. Obie bez wąt­pie­nia już szy­ko­wały się do zimy w Hrafn­svik.

Na­dal wyka­zują duże zain­te­re­so­wa­nie oświad­czy­nami Wen­della i za każ­dym razem pytają, czy już się zde­cy­do­wa­łam. Odpo­wie­dzia­łam im ogól­nymi uwa­gami o nie­roz­waż­no­ści mał­żeń­stwa z faerie, a potem zaczę­łam igno­ro­wać ich upo­rczywe pyta­nia. Tęsk­nię za nimi i bar­dzo chcia­ła­bym znowu je zoba­czyć. Z Lilją zawsze wyjąt­kowo dobrze mi się roz­ma­wiało.

Kiedy ruszy­łam z powro­tem do swo­jego gabi­netu z Cie­niem u boku, na chwilę zapo­mnia­łam o tro­skach. Ota­czało mnie coś w rodzaju mgiełki zado­wo­le­nia, odkąd dosta­łam etat – szczyt mojej aka­de­mic­kiej kariery, tym bar­dziej że Cam­bridge jest jedy­nym praw­dzi­wym domem, jaki zna­łam. Stare budynki wydają mi się teraz bar­dziej przy­ja­zne, ścieżki pod moimi sto­pami – wygod­niej­sze.

Kiedy tak szłam, myśląc o papie­rach leżą­cych na biurku, które przy­da­łoby się przej­rzeć, uświa­do­mi­łam sobie, co było tak zna­jo­mego w spoj­rze­niu męż­czy­zny ze wstąż­kami. Takie samo widy­wa­łam wiele razy u star­szych pro­fe­so­rów, kiedy rzu­ca­łam im wyzwa­nie w kwe­stiach aka­de­mic­kich. Wyraz roz­cza­ro­wa­nia cha­rak­te­ry­styczny dla uczo­nych, i stąd zapewne moje wra­że­nie. Przez krótką chwilę czu­łam się jak stu­dentka, która zapo­mniała prze­czy­tać zadaną lek­turę.

– Hm – mruk­nę­łam, odtwa­rza­jąc w pamięci tamto spo­tka­nie i patrząc na nie pod innym kątem. Nie potra­fi­łam jed­nak roz­wi­kłać tej zagadki, więc odło­ży­łam ją na póź­niej.

14 września, wieczór

14 wrze­śnia, wie­czór

Cóż. Nie jestem pewna, od czego zacząć.

Upiorna scena z sali wykła­do­wej wydaje się naj­bar­dziej oczy­wi­stym momen­tem, ale moje myśli pierz­chają przed nią niczym ryby przed cie­niem pada­ją­cym na wodę. Jak Wen­dell mógł spać po czymś takim, prze­kra­cza moją zdol­ność poj­mo­wa­nia, ale sły­szę go chra­pią­cego spo­koj­nie w sąsied­nim pokoju. To do niego podobne, żeby wię­cej uwagi poświę­cać kacowi niż mor­der­czemu ata­kowi.

Kiedy wró­ci­łam po śnia­da­niu do swo­jego gabi­netu, Ariadne już na mnie cze­kała. Po dro­dze wstą­pi­łam do Muzeum Dria­do­lo­gii i Etno­folk­loru, żeby poży­czyć sobie kilka szpi­lek z eks­po­zy­cji. Chcia­łam wbić je w cho­lerną stopę, która zaczęła drgać co kilka sekund. Szpilki były z żelaza i miały główki ze sta­rych pen­só­wek, a zarówno metal, jak i ludzka waluta są rze­czami znie­na­wi­dzo­nymi przez Ludek i dla­tego poma­gają osła­bić pozo­sta­ło­ści cza­rów w arte­fak­tach. Lecz kura­torka, nie­jaka dok­tor Hen­sley, posłała mi zło­wro­gie spoj­rze­nie i poin­for­mo­wała, że tych eks­po­na­tów jest bar­dzo mało. Nie jeste­śmy przy­ja­ciół­kami. Dok­tor Hen­sley bar­dzo się obra­ziła, kiedy ostat­nio spy­ta­łam ją, czy mogę poży­czyć pewną rzecz dla Cie­nia. Oświad­czyła, że „muzeum nie służy jało­wym roz­ryw­kom naukow­ców”. Wtedy moja cier­pli­wość się wyczer­pała, tak że po krót­kiej sprzeczce roz­sta­ły­śmy się w nie­zgo­dzie. Chyba powin­nam się cie­szyć, że nie zosta­łam prze­pę­dzona ścierką do odku­rza­nia.

– Dobrze się czu­jesz? – zapy­tała moja bra­ta­nica, kiedy wpa­dłam do gabi­netu, nie try­ska­jąc humo­rem.

Odpo­wie­dzia­łam twier­dząco, lecz ona i tak pobie­gła po her­batę, choć za nią woła­łam, że niczego nie potrze­buję.

Ariadne jest bar­dzo podobna do mojego brata. Ma po nim okrą­głą twarz i długi nos z pie­gami, a po matce orze­chowe oczy i jasno­brą­zową kar­na­cję. W prze­ci­wień­stwie jed­nak do swo­jego ojca, zde­cy­do­wa­nie mało­mów­nego, ma w sobie nad­miar męczą­cej ener­gii. Nie byłoby to pro­ble­mem, gdyby tak czę­sto nie plą­tała mi się pod nogami, samo­zwań­czo mia­no­waw­szy się moją asy­stentką, któ­rej ni­gdy nie potrze­bo­wa­łam ani nie chcia­łam.

– Czy naukowcy o two­jej pozy­cji nie powinni mieć asy­sten­tów? – zapy­tała kie­dyś, patrząc na mnie ze szcze­rym podzi­wem.

W odpo­wie­dzi zdo­ła­łam jedy­nie coś wybeł­ko­tać, a potem żało­wa­łam, że tak łatwo połech­tać moje ego. Prawda jest taka, że nie zawsze prze­szka­dza mi jej obec­ność.

– Zna­la­złaś mapy Spen­glera? – zapy­ta­łam, kiedy wró­ciła.

Nie podzię­ko­wa­łam za her­batę, do któ­rej przy­nio­sła talerz moich ulu­bio­nych cia­ste­czek. Moja szorst­kość nie zga­siła jed­nak jej entu­zja­zmu. Ariadne pośpiesz­nie wyjęła z teczki sko­ro­szyt z dwiema sta­ran­nie zło­żo­nymi płach­tami per­ga­minu.

– Dzię­kuję – mruk­nę­łam nie­chęt­nie. Nie spo­dzie­wa­łam się, że tak szybko znaj­dzie mapy. – Były na któ­rymś z piw­nicz­nych rega­łów?

Bra­ta­nica pokrę­ciła głową.

– Prze­nie­siono je do Biblio­teki Histo­rycz­nej, do działu kul­tur ger­mań­skich. Musia­łam poroz­ma­wiać z pół tuzi­nem biblio­te­ka­rzy, ale kiedy wszystko roz­gry­złam, odszu­ka­nie ich nie spra­wiło więk­szych trud­no­ści.

– Aha – bąk­nę­łam.

W rze­czy­wi­sto­ści byłam pod wra­że­niem. Ariadne jest chyba naj­lep­szą stu­dentką, jaką w życiu uczy­łam, co tylko pogar­sza sprawę. Gdyby oka­zała się w oczy­wi­sty spo­sób mało zdolna, mia­ła­bym pre­tekst, żeby się jej pozbyć.

– Chcesz je obej­rzeć? – zapy­tała.

Z pod­nie­ce­nia aż pod­ska­ki­wała jak dziecko, a mnie kor­ciło, żeby nadep­nąć jej na stopy i ją unie­ru­cho­mić.

– Połóż je tutaj.

Ariadne roz­ło­żyła mapy na biurku i obcią­żyła ich brzegi kil­koma kamie­niami faerie. Prze­su­nę­łam dłońmi po sta­rym per­ga­mi­nie. To nie były ory­gi­nały, tylko kopie nary­so­wane przez Klausa Spen­glera w latach osiem­dzie­sią­tych dzie­więt­na­stego wieku. Te pier­wotne, które zagi­nęły albo tra­fiły w cze­lu­ści archi­wum jakie­goś uni­wer­sy­tetu, spo­rzą­dziła Danielle de Grey ponad pięć­dzie­siąt lat temu. Zna­le­ziono je wśród jej rze­czy po tym, jak znik­nęła w roku tysiąc osiem­set sześć­dzie­sią­tym pierw­szym.

Kiedy dotknę­łam map, mój wzrok padł na miej­sce po bra­ku­ją­cym palcu lewej dłoni, co zda­rzało mi się aż nazbyt czę­sto. Wen­dell zapro­po­no­wał, że wycza­ruje mi taki, że nie zauważę róż­nicy, ale odmó­wi­łam. Nie jestem do końca pewna dla­czego. Chyba doce­niam puste miej­sce jako przy­po­mnie­nie – i ostrze­że­nie. On twier­dzi, że to upiorna pamiątka po poby­cie na dwo­rze Faerie, doświad­cze­niu, na które może się powo­łać nie­wielu naukow­ców. Ja kate­go­rycz­nie zaprze­czam, choć w duchu jestem gotowa przy­znać mu rację.

Pierw­sza mapa przed­sta­wiała górzy­sty kra­jo­braz z lotu ptaka. Jedyną osadą na niej było małe St. Liesl usa­do­wione na pła­sko­wyżu oto­czo­nym szczy­tami. Druga mapa poka­zy­wała z bli­ska tereny wokół wio­ski, z wie­loma szcze­gó­łami: ścież­kami, stru­mie­niami, jezio­rami i chyba ukształ­to­wa­niem terenu – mój nie­miecki tro­chę zardze­wiał.

– Na­dal nie mogę w to uwie­rzyć – przy­znała Ariadne, a ja aż pod­sko­czy­łam, bo nie zda­wa­łam sobie sprawy, że nachyla się tuż przy mnie. – Te mapy nary­so­wała Danielle de Grey. De Grey!

Skrzy­wi­łam usta. De Grey może nie cie­szyła się powa­ża­niem dria­do­lo­gicz­nej elity, ale jej nie­za­leż­ność i tajem­ni­cze znik­nię­cie uczy­niły z niej kogoś w rodzaju boha­terki dla młod­szej gene­ra­cji uczo­nych2.

– Odkry­jemy, co się z nią stało? – zapy­tała Ariadne ści­szo­nym gło­sem.

– Z pew­no­ścią ist­nieje taka moż­li­wość – odpar­łam wymi­ja­jąco, skła­da­jąc mapy.

– Kiedy wyru­szamy?

– Jak tylko Wen­dell i ja wszystko zor­ga­ni­zu­jemy. Mam nadzieję, że przed koń­cem mie­siąca.

Cień cicho szczek­nął. Sie­dział na progu i wpa­try­wał się w jakiś punkt na kory­ta­rzu. W drzwi gabi­netu Wen­della. Przy­po­mnia­łam sobie, jak przez całe nasze śnia­da­nie opie­rał się o jego nogi i nie poru­szył się, nie chciał nawet żebrać o ochłapy. W tym momen­cie kilka nie­ja­snych myśli połą­czyło się w mojej gło­wie jak punk­ciki gwiazd w kon­ste­la­cjach i uło­żyło w nie­po­ko­jący wzór.

– Ariadne, o któ­rej wczo­raj wyszłaś z pubu? – zapy­ta­łam.

Bra­ta­nica się skrzy­wiła.

– Oba­wiam się, że późno. Obu­dzi­łam się z bólem głowy, ale na szczę­ście mam swój poranny rytuał, który zawsze sta­wia mnie do pionu, nie­ważne, jak spę­dzi­ła­bym noc. Zaczy­nam od szyb­kiego biegu wokół Tenant’s Green. Potem robię ćwi­cze­nia odde­chowe…

– Byłaś z Wen­del­lem przez cały wie­czór? To zna­czy z dok­to­rem Bam­ble­bym.

– Przez więk­szą część. – Ariadne się zasta­no­wiła. – Choć przy naszym stole było dość tłoczno. W końcu usia­dłam z jego magi­stran­tami, żeby zro­bić miej­sce dla pro­fe­so­rów.

– I zna­łaś tam wszyst­kich? Była tylko kadra i stu­denci czy jesz­cze jacyś ludzie spoza kam­pusu?

– Hmm. Nie jestem pewna. Głów­nie człon­ko­wie wydziału dria­do­lo­gii, paru biblio­te­ka­rzy i pro­fe­so­rów histo­rii sztuki, z któ­rymi dok­tor Bam­bleby się przy­jaźni. Ale w miarę upływu czasu poja­wiło się kilka osób, któ­rych nie roz­po­zna­łam.

– A dok­tor Bam­bleby ich znał?

Ariadne się roze­śmiała.

– Nie jestem pewna, czy pod koniec wie­czoru pozna­wał choćby mnie. Więk­szość z nas była w takim sta­nie. Świetne przy­ję­cie uro­dzi­nowe.

Zabęb­ni­łam pal­cami o stół. Roz­wa­ża­łam wizytę w apar­ta­men­cie Wen­della, ale wła­ści­wie po co? Żeby go spraw­dzić? Króla Faerie?

Zanim pod­ję­łam taką czy inną decy­zję, z kory­ta­rza dobiegł odgłos kro­ków. Bar­dzo sta­now­czych kro­ków, któ­rym towa­rzy­szył rów­nie gło­śny, sapiący oddech. Gdy Cień zawar­czał, spo­dzie­wa­łam się, że za chwilę do mojego gabi­netu wpad­nie z rykiem jakaś straszna bestia faerie, ale Ariadne wyszep­tała pośpiesz­nie:

– To szef. Szu­kał cię wcze­śniej… Jest strasz­nie zde­ner­wo­wany.

Chwilę póź­niej do mojego gabi­netu wpa­ro­wał szef we wła­snej oso­bie.

Dok­tor Far­ris Rose peł­nił funk­cję dzie­kana wydziału od ponad dekady. Prze­jął sta­no­wi­sko po Leti­tii Bar­ri­ster, która została porwana na Hebry­dach przez stra­szy­dła i wró­ciła kilka tygo­dni póź­niej jako nie­mal dzie­więć­dzie­się­cio­latka (miała lat czter­dzie­ści osiem, kiedy znik­nęła). Rose jest kor­pu­lentny, w nie­okre­ślo­nym wieku – cecha powszechna u dria­do­lo­gów – czyli ma lat pięć­dzie­siąt albo sie­dem­dzie­siąt parę i gęstą aure­olę bia­łych wło­sów oka­la­ją­cych łysy czu­bek głowy. Nawet w aka­de­mic­kiej spo­łecz­no­ści ucho­dzi za eks­cen­tryka. Z upo­rem maniaka nosi ubra­nia na lewą stronę – choć to dobry spo­sób na unik­nię­cie zain­te­re­so­wa­nia Ludku i uda­rem­nie­nie jego cza­rów, uwa­żany jest za pewną nie­zręcz­ność, kiedy staje się regułą – i wszywa tyle monet w mate­riał, że zabaw­nie podzwa­nia przy każ­dym gwał­tow­nym ruchu. Ma całą sieć tatu­aży ochron­nych od nad­garst­ków Bóg wie dokąd – ni­gdy nie widzia­łam ich w cało­ści, a to, gdzie się koń­czą, jest przed­mio­tem spe­ku­la­cji wśród stu­den­tów i czę­ści wydziału. Jego doro­bek naukowy jest bogaty i ceniony – to on jest auto­rem teo­rii Sand­stone3 – ale ma nie­wielu przy­ja­ciół i, jak gło­szą plotki, został mia­no­wany na sta­no­wi­sko dzie­kana, ponie­waż nikt o rów­nej mu pozy­cji nie miał na nie ochoty. Z dru­giej strony nic w tym dziw­nego – więk­szość dria­do­lo­gów żyje jak koty, czuj­nie obser­wu­jąc sie­bie nawza­jem nie­przy­ja­znym wzro­kiem.

Od razu stało się jasne, że Rose rze­czy­wi­ście jest wzbu­rzony, i to z mojego powodu. Naj­wy­raź­niej mój widok na chwilę pozba­wił go mowy, tak że tylko rzu­cił z hukiem na biurko dużą księgę, jed­no­cze­śnie strą­ca­jąc na pod­łogę tacę z her­batą. Ariadne krzyk­nęła i rzu­ciła się do zbie­ra­nia sko­rup.

– Co, do licha… – zaczę­łam.

– Gdzie on jest? – Blada twarz Rose’a poczer­wie­niała. – Oboje jeste­ście ze sobą za pan brat.

– Nie mam poję­cia – oświad­czy­łam lodo­wato, bo oczy­wi­ście mogło mu cho­dzić tylko o jedną osobę. Zwa­żyw­szy jed­nak na jego pozy­cję, doda­łam już spo­koj­niej: – Ma wykład za godzinę, więc może pan zła­pać go wcze­śniej…

– Mniej­sza o to. – W tym momen­cie uświa­do­mi­łam sobie, że to, co z początku bra­łam za gniew, jest w rze­czy­wi­sto­ści czymś w rodzaju zasłu­żo­nego triumfu. – Może i lepiej. I tak będziemy musieli zwol­nić was osobno.

Znie­ru­cho­mia­łam. Przez chwilę jedy­nym dźwię­kiem w gabi­ne­cie był brzęk kawał­ków por­ce­lany wrzu­ca­nych na tacę przez Ariadne.

– Słu­cham?

– Nie od razu – dodał Rose nie­chęt­nie. – Naj­pierw muszę zebrać dowody i przed­sta­wić je radzie wydziału. Ale na jutro zwo­łam wszyst­kich na nad­zwy­czajne posie­dze­nie. Nie mam wąt­pli­wo­ści, że zgo­dzą się z moimi wnio­skami.

Poczu­łam się jak schwy­tana przez potężny prąd, cią­gnący mnie coraz dalej od brzegu. Naj­gor­sze było to, że w gło­wie mia­łam pustkę.

– Dosta­łam etat… Nie może­cie…

– Jest pani aż tak głu­pia? – rzu­cił Rose z pogardą w gło­sie. – Z pew­no­ścią możemy panią zwol­nić, jeśli ist­nieje dowód na postę­po­wa­nie nie­zgodne z etyką zawo­dową. A jak wspo­mnia­łem, mam dowód.

Ski­nie­niem głowy wska­zał na książkę, o któ­rej cał­kiem zapo­mnia­łam. Otwo­rzy­łam ją drżą­cymi rękami. Był to zbiór pism Teo­ria i prak­tyka dria­do­lo­gii, tom sie­dem­na­sty obej­mu­jący rok tysiąc dzie­więć­set ósmy. Zauwa­ży­łam, że Rose zazna­czył w nim dwa arty­kuły napi­sane przez Wen­della.

Jęk­nę­łam w duchu.

– To o eks­pe­dy­cji schwarz­waldz­kiej.

– Nie – powie­dział Rose. – Nie byłem w sta­nie bez żad­nych wąt­pli­wo­ści udo­wod­nić, że jego obser­wa­cje w tym wypadku są sfał­szo­wane. Jak więk­szość sku­tecz­nych szar­la­ta­nów on rów­nież jest dobry w zacie­ra­niu śla­dów. Ale od czasu do czasu i on popeł­nia błędy. – Wska­zał pal­cem na spis tre­ści i prze­czy­tał: – „Dowody na hodowlę zwie­rząt przez skrzaty z walij­skich wrzo­so­wisk”. Bam­bleby twier­dzi w nim, że pro­ste domowe faerie są odpo­wie­dzialne za odstra­sza­nie wil­ków od stad owiec. Zapewne mio­tłami i ścier­kami? Roz­ma­wia­łem z far­me­rami, z któ­rymi Bam­bleby rze­komo prze­pro­wa­dzał wywiady. Nie mieli żad­nych kło­po­tów z rze­czo­nymi wil­kami, ponie­waż wszyst­kie zostały wystrze­lane dekady temu. A jeśli cho­dzi o arty­kuł o dużym sku­pi­sku kamieni faerie, które zna­lazł w Dolo­mi­tach i uznał za pole bitwy dwor­skich wró­żek, to zapła­cił miej­sco­wym mura­rzom, żeby umie­ścili tam kamie­nie, ukła­da­jąc je według okre­ślo­nego wzorca. Więk­szość pyta­nych udzie­lała wymi­ja­ją­cych odpo­wie­dzi, ale wśród miej­sco­wych krążą różne plotki, a mnie w końcu udało się jed­nego nakło­nić do roz­mowy.

Z trza­skiem zamknę­łam książkę. Zawsze uwa­ża­łam Rose’a za onie­śmie­la­jącą postać, nawet w małych daw­kach, a teraz zanie­mó­wi­łam, pod­czas gdy on pio­ru­no­wał mnie wzro­kiem. Kiedy się ode­zwa­łam, mój głos zabrzmiał słabo w porów­na­niu z jego dono­śnym bary­to­nem, jakby stwo­rzo­nym do sal wykła­do­wych i podiów.

– Co to wszystko ma wspól­nego ze mną? Moje nazwi­sko nie poja­wia się w żad­nym z tych arty­ku­łów. Nie spraw­dza­łam ich auten­tycz­no­ści, a pan jest głup­cem, jeśli myśli, że narażę swoją karierę tylko dla­tego, że się z kimś przy­jaź­nię.

Rose uśmiech­nął się krzywo.

– Prze­ana­li­zo­wa­łem wasz arty­kuł o Ludku z Ljo­sland, który oboje z wiel­kimi fan­fa­rami zapre­zen­to­wa­li­ście w tym roku w Paryżu. To same bzdury.

Z obu­rze­nia aż roz­dzia­wi­łam usta. Gniew był rze­czą dużo lep­szą niż zimne prze­ra­że­nie, które wcze­śniej mnie ogar­nęło.

– Bzdury? Jak pan śmie…

– Jak śmiem? Wasze twier­dze­nia są tak nie­do­rzeczne, że nie mogę się nadzi­wić, jak mogli­ście sądzić, że to wszystko ujdzie wam na sucho. Odmie­niec zacho­wu­jący się jak upiór? Ludek tak potężny, że potrafi wezwać zorzę? To jakiś non­sens.

– Gdyby poroz­ma­wiał pan z miesz­kań­cami Hrafn­svik…

– Nie muszę z nikim roz­ma­wiać. Wszystko pasuje do wzorca, który widzimy u Bam­bleby’ego: sza­lone, irra­cjo­nalne tezy nie­po­parte solid­nymi bada­niami.

– Będzie pró­bo­wał mnie pan usu­nąć, bo uważa zacho­wa­nie Ludku za irra­cjo­nalne? – Zmie­rzy­łam go wzro­kiem od stóp do głów, dzi­wiąc się, jak mogłam kie­dy­kol­wiek sza­no­wać tego czło­wieka. – Cho­dzi o moją ency­klo­pe­dię, tak?

Jego twarz stward­niała.

– Nie podoba mi się to, co pani suge­ruje, Emily.

Zaśmia­łam się z nie­do­wie­rza­niem.

– A mnie się nie podoba oskar­że­nie o nie­wła­ściwe prak­tyki zawo­dowe.

Jego reak­cja utwier­dziła mnie w podej­rze­niach. Sły­sza­łam plotki, że dzie­kan wydziału pra­cuje nad wła­sną ency­klo­pe­dią Ludku i że ten pro­jekt podobno pochła­nia więk­szość jego czasu. Rose nie powie­dział mi o tym ani przed, ani po wyda­niu mojej książki, ale wła­śnie wtedy nastą­piło wyraźne ozię­bie­nie w naszych i tak już chłod­nych rela­cjach.

– Nie chcę suge­ro­wać niczego nie­sto­sow­nego, więc powiem wprost: nie­na­wi­dzi mnie pan. Spę­dził pan lata nad wła­sną ency­klo­pe­dią, jak zawsze obse­syj­nie zwra­ca­jąc uwagę na drobne szcze­góły, i był zbyt zaśle­piony i aro­gancki, by pomy­śleć, że ktoś może pana wyprze­dzić. Zruj­no­wa­nie mojej repu­ta­cji przy­nie­sie panu korzyść, prawda? Już dawno zauwa­ży­łam, że choć my, naukowcy, kiwamy gło­wami nad amo­ral­no­ścią Ludku, sami nie mamy pod­staw, żeby szczy­cić się wyż­szo­ścią moralną.

– Dość tego. – Ton Rose’a był tak lodo­waty, że aż drgnę­łam. – Nie ma pani poję­cia, o czym pani mówi. Zamiast wziąć się do solid­nej pracy, ucie­kła się pani do oszu­stwa, żeby przy­śpie­szyć swoją karierę, i ponie­sie pani za to kon­se­kwen­cje.

Ruszył do wyj­ścia teatral­nym kro­kiem, ale nie byłam w nastroju, żeby iro­nicz­nie się uśmiech­nąć. Zro­biło mi się nie­do­brze.

Rose zatrzy­mał się w progu.

– Dzi­siaj ma wykład, prawda? Może się tam wybiorę.

Mdło­ści się nasi­liły. Starsi pra­cow­nicy kate­dry okre­sowo wizy­tują zaję­cia, żeby potem wysta­wić cało­roczną ocenę naszej pracy. Było jed­nak oczy­wi­ste, że Rose ma coś innego na myśli. Wyobra­zi­łam sobie, jak Wen­dell zaba­wia swo­ich stu­den­tów nie­do­rzecz­nymi tezami albo myli pod­sta­wowe fakty, bo nie zadał sobie trudu otwar­cia pod­ręcz­ni­ków, które wcze­śniej sam im pole­cił. Czę­sto zanie­dbuje obo­wiązki wykła­dowcy na rzecz dłuż­szej drzemki, tak więc wszystko mogłoby się zda­rzyć.

Uśmie­cha­jąc się lekko z powodu mojej reak­cji, Rose wyma­sze­ro­wał z gabi­netu. Jego śmieszna mary­narka nało­żona na lewą stronę zabrzę­czała, kiedy otarła się o fra­mugę. Ariadne na­dal klę­czała na pod­ło­dze obok roz­bi­tej por­ce­lany i pokru­szo­nych her­bat­ni­ków. Była blada, kiedy przez dłuż­szą chwilę patrzy­ły­śmy na sie­bie w mil­cze­niu.

Wen­della nie było w apar­ta­men­cie, co ozna­czało, że schro­nił się w innym ze swo­ich ulu­bio­nych miejsc do drzemki: w cie­niu wierzby po cichej stro­nie Brid­ge­well Green albo na ławce ukry­tej w topo­lo­wym zagaj­niku przy rzece. Ariadne i ja roz­dzie­li­ły­śmy się, żeby spraw­dzić obie te kry­jówki, lecz Wen­dell albo zmie­nił zda­nie co do odpo­czynku, albo zna­lazł sobie jakąś nową przy­stań, bo nie tra­fi­ły­śmy na jego ślad. Przez jakiś czas mar­twi­łam się i waha­łam, co robić, aż w końcu uda­łam się do sali wykła­do­wej.

Wen­dell już zaczął wykład, co ozna­czało, że musiał zja­wić się o cza­sie. Poczu­łam chwi­lową ulgę, choć wie­dzia­łam, że sama punk­tu­al­ność nie wystar­czy, żeby go ura­to­wać. Kiedy wśli­znę­łam się na miej­sce nie­da­leko wej­ścia, zauwa­ży­łam Rose’a w jed­nym z przed­nich rzę­dów sali wykła­do­wej, która miała kształt amfi­te­atru. Sie­dział roz­party w nie­dba­łej pozie, z note­sem i pió­rem na pul­pi­cie. Wszystko w nim suge­ro­wało złe inten­cje. Podej­rze­wa­łam, że gdyby kra­wat Wen­della był prze­krzy­wiony, zosta­łoby to odno­to­wane i wyko­rzy­stane jako dowód prze­ciwko nam.

A jeśli cho­dzi o Wen­della? W ogóle nie zauwa­żył nie­bez­pie­czeń­stwa, w któ­rym się zna­lazł. Cho­dził w tę i z powro­tem przed audy­to­rium, nie zwra­ca­jąc uwagi na Rose’a i jego notatki. Mówił chyba o pagór­kach faerie na Wyspach Nor­mandz­kich. Piszę „chyba”, bo czy­nił liczne dygre­sje. Obser­wo­wa­łam go już wcze­śniej pod­czas zajęć ze stu­den­tami i oczy­wi­ście na wielu kon­fe­ren­cjach, stąd wiem, że na ogół przed­kłada styl nad treść, ale obecny wykład wydał mi się cha­otyczny nawet jak na niego. Od czasu do czasu zapi­sy­wał coś na tablicy, po czym rzu­cał kredą przez ramię.

– Prze­pra­szam, panie pro­fe­so­rze – ode­zwała się jedna z mło­dych kobiet, uno­sząc rękę.

Stu­dentki z pierw­szego rzędu naj­wy­raź­niej two­rzyły jedną grupę, czę­sto trą­cały się łok­ciami i chi­cho­tały cicho. Więk­szość z nich oraz garstka męż­czyzn opie­rała brody na rękach i wpa­try­wała się w wykła­dowcę, a potem coś szep­tała do uszu kole­ża­nek.

– Tak? – Wen­dell z ulgą potrak­to­wał tę prze­rwę i wyko­rzy­stał oka­zję, żeby oprzeć się o pul­pit i poma­so­wać mostek nosa.

– Od jak dawna bada pan Ludek? – zapy­tała dziew­czyna, zale­d­wie rok albo dwa lata star­sza od Ariadne. – Cho­dzi o to, że wygląda pan strasz­nie młodo, pro­fe­so­rze.

Jej nie­dwu­znaczny ton wywo­łał chi­choty u kohorty z pierw­szego rzędu i w kilku innych miej­scach sali wykła­do­wej. Wen­dell je zigno­ro­wał albo – co uzna­łam za bar­dziej praw­do­po­dobne – był zbyt zaab­sor­bo­wany swoim cier­pie­niem, żeby coś zauwa­żyć. Oparty łok­ciem o pul­pit, maso­wał nos.

– Cza­sami wydaje mi się, że robię to całą wiecz­ność – odpo­wie­dział, co wywo­łało salwę śmie­chu na sali.

Rose z roz­cza­ro­waną miną odchy­lił się na opar­cie krze­sła.

Wen­dell wró­cił do wykładu. Pomi­nął wiedźmę z Guern­sey, co było dziwne. Z łatwo­ścią mogłam domy­ślić się powodu, jako że jego wie­dza o folk­lo­rze Wysp Nor­mandz­kich jest szcząt­kowa… podob­nie jak o folk­lo­rze więk­szo­ści regio­nów poza jego ojczy­stą kra­iną. Nie­stety Rose rów­nież zauwa­żył to prze­ocze­nie i zaata­ko­wał.

– Pro­fe­so­rze Bam­bleby – ode­zwał się dono­śnym gło­sem, któ­rego uży­wał na swo­ich wykła­dach. – Kto pierw­szy udo­ku­men­to­wał ist­nie­nie wiedźmy z Guern­sey?

– Eee. – Wen­dell lekko prze­krzy­wił głowę na bok i leni­wie powiódł wzro­kiem po audy­to­rium, jakby miał odpo­wiedź na czubku języka.

W żaden spo­sób nie oka­zał, że dostrzegł moją obec­ność, ale nie­omyl­nie powę­dro­wał do mnie spoj­rze­niem, a ja wymó­wi­łam bez­gło­śnie: Wal­ter de Mon­ta­igne.

– Wal­ter de Mon­ta­igne, o ile pamięć mnie nie myli – rzekł.

Rose zaci­snął usta i naba­zgrał coś w note­sie. Ja ski­nie­niem głowy wska­za­łam go Wen­del­lowi, pró­bu­jąc mu uświa­do­mić powagę sytu­acji. Jak było jed­nak do prze­wi­dze­nia, Wen­dell zare­ago­wał jedy­nie pustym spoj­rze­niem.

Pod­jął wykład, ale w tym momen­cie świa­tło zami­go­tało.

– Prze­klęta elek­trycz­ność – wymam­ro­tał. – Po co zmar­no­wali fun­du­sze na zmianę sys­temu rów­nie nie­za­wod­nego jak musz­kiet, prze­kra­cza zdol­ność mojego rozu­mie­nia. Cóż, wszystko w porządku, na­dal mamy okna. Będziemy kon­ty­nu­ować jak gobliny z Somer­set, które pra­cują tylko w ciemne noce. Prze­pra­szam za brak mleka z mio­dem.

Wię­cej śmie­chu. Zaczy­na­łam myśleć, że może uda mu się nie pogor­szyć sytu­acji. Oczy­wi­ście do chwili, kiedy zauwa­ży­łam świa­tełka.

Nie elek­tryczne, które przed chwilą zga­sły, tylko lśniące dro­binki, które wypły­wały spod tyl­nych drzwi. Wen­dell ich nie dostrzegł, ale kil­koro stu­den­tów tak – i zaczęli mię­dzy sobą szep­tać. Czą­steczki były tak jasne, że kiedy się na nie patrzyło, w polu widze­nia poja­wiały się czarne plamy.

Odsu­nę­łam krze­sło do tyłu. Wyda­wało się, że wszystko zwol­niło, jakby czas utknął w kle­istym syro­pie. Rose wstał chwilę po mnie, a z jego twa­rzy znik­nęła pogarda. Napo­tkał mój wzrok i przez chwilę łączyło nas poro­zu­mie­nie bez słów. Potem otwo­rzył usta i coś krzyk­nął.

Drzwi gwał­tow­nie się otwo­rzyły.

Do sali wlały się faerie, ciche jak tchnie­nie wia­tru, cztery… nie – pięć. Pły­nęły razem jak woda. Miały na sobie obszerne płasz­cze z cie­nia, tak że nie­moż­liwe było śle­dze­nie ich ruchów. Cza­sami wyglą­dały jak fale ciem­no­ści, kiedy indziej opa­dały na czwo­raka i poru­szały się jak wilki o dłu­gich pyskach i błysz­czą­cych zębach.

Wie­dzia­łam – już się domy­śli­łam – że to szare she­erie, gatu­nek gro­mad­nych faerie wystę­pu­jący w Irlan­dii. W prze­ci­wień­stwie do swo­ich pobra­tym­ców z bagien są nie­bez­piecz­nymi isto­tami, zwy­kle wynaj­mo­wa­nymi jako zabójcy przez dwor­skie wróżki. Uży­wają suną­cych przed nimi w powie­trzu świa­te­łek, żeby ośle­piać ofiary tuż przed ata­kiem.

Zaczę­łam krzy­czeć, żeby wszy­scy zasło­nili oczy, ale w sali zapa­no­wał chaos. Wtedy Rose sta­nął na krze­śle i zagrzmiał swoim naj­bar­dziej tubal­nym gło­sem:

– Ucie­kaj­cie!

To przy­nio­sło dużo lep­szy sku­tek. Stu­denci wrzesz­czeli. Połowa z nich pobie­gła do drzwi, reszta do wyso­kich okien wycho­dzą­cych na ogród. Praw­do­po­dob­nie to ura­to­wało ich przed stra­to­wa­niem się nawza­jem, jako że zapew­niło im dwie drogi ucieczki. Tak czy ina­czej, poty­kali się i wpa­dali na biurka, a nie­któ­rzy wyska­ki­wali przez okna z takim impe­tem, że wpa­dli do stawu dla kaczek.

– Wen­dellu! – krzyk­nę­łam, bo oczy­wi­ście szare she­erie zja­wiły się tutaj po niego.

Myślę, że jedy­nym powo­dem, dla któ­rego nie dopa­dły go od razu, było to, że w cza­sie panicz­nej ucieczki dwoje stu­den­tów prze­wró­ciło go i w rezul­ta­cie wylą­do­wało na nim. A she­erie są ślepe i tro­pią swoje ofiary jak wilki – węchem.

Ponie­waż główne przej­ście było zata­ra­so­wane, zeszłam na dół po biur­kach, into­nu­jąc jedno ze Słów Mocy. Nie mia­łam poję­cia, czy zapewni mi ono nie tylko zwy­kłą nie­wi­dzial­ność, ale rów­nież bez­za­pa­cho­wość, ale wyglą­dało na to, że tak, ponie­waż she­erie nie zwró­ciły na mnie naj­mniej­szej uwagi. Jeden wydał z sie­bie upiorne wycie, pół ludz­kie, pół wil­cze, a reszta roz­bie­gła się po sali i ata­ko­wała ucie­ka­ją­cych. Węszyły przy pod­ło­dze, w powie­trzu, po kątach. Polo­wały.

Wen­dell zepchnął z sie­bie stu­den­tów i wstał. Naj­bliż­szy she­erie odwró­cił się gwał­tow­nie i nagle Wen­della pochło­nęła chmura świa­te­łek małych jak muszki.

Ale ja już zerwa­łam z dzie­kana płaszcz – Rose wrza­snął jak dziecko, zbyt zasko­czony, żeby mnie powstrzy­mać – i zarzu­ci­łam go na głowę Wen­della. Było tak, jak­bym zga­siła świecę. Jaśnie­jące dro­binki znik­nęły, gdy tylko spa­dło na nie cięż­kie, wysa­dzane mone­tami okry­cie.

– Dzię­kuję, Em – rzekł Wen­dell, zrzu­ca­jąc z sie­bie płaszcz.

Nagle mnie zła­pał i usko­czył przed sher­rie, który nas zaata­ko­wał. Zro­bił to tak szybko, że nic nie zoba­czy­łam. Zakrę­ciło mi się w gło­wie.

– Słowo! – szep­nął mi do ucha.

Opa­mię­ta­łam się i znowu zaczę­łam powta­rzać zaklę­cie.

Pół odde­chu póź­niej ude­rzy­łam ple­cami w tablicę, bo Wen­dell wypchnął mnie poza pole walki. Poczu­łam mro­wie­nie na skó­rze, jakby musnął mnie duch.

– Ołó­wek! – ryk­nął do mnie Wen­dell, prze­ska­ku­jąc przez biurko.

She­erie, który go ata­ko­wał, wpadł na nie i zato­czył się w stronę Rose’a, a Wen­dell wydał z sie­bie następny wrzask.

– Rzuć mi ołó­wek!

– Osza­la­łeś? – krzyk­nę­łam, choć jed­no­cze­śnie wyję­łam z kie­szeni płasz­cza ołó­wek i cisnę­łam mu go w głowę.

Ołó­wek wydłu­żył się w locie i zabły­snął w pół­mroku, zmie­nia­jąc się w miecz. Wtedy poża­ło­wa­łam, że celo­wa­łam w głowę, ale Wen­dell zła­pał go z gra­cją dosko­na­łego szer­mie­rza, któ­rym oczy­wi­ście był.

Poru­szał się tak, jakby zna­lazł się w swoim żywiole, a wła­da­nie mie­czem było dla niego rze­czą zupeł­nie natu­ralną, wro­dzoną, jak lata­nie dla ptaka.

Wbił ostrze w naj­bliż­szego she­erie i zanim ten upadł, Wen­dell okrę­cił się i ciął następ­nego sto­ją­cego za nim. Prze­po­ło­wił go jak nazbyt doj­rzały owoc. Kolej­nych trzech poło­żył z równą łatwo­ścią.

Do tej pory więk­szość stu­den­tów ucie­kła, ale kil­koro zostało przy drzwiach w głębi sali wykła­do­wej.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Mimo obiek­cji Evansa (1901), Blan­cheta (1904) i innych słowo „faun” na­dal jest akcep­to­wane w nomen­kla­tu­rze jako nazwa wszyst­kich gatun­ków kopyt­nych pospo­li­tych faerie, nie­za­leż­nie od ich roz­mia­rów i pocho­dze­nia; to jeden z tych ter­mi­nów, które się­gają korzeni dria­do­lo­gii w sie­dem­na­sto­wiecz­nej Gre­cji. [wróć]

2. Po czę­ści wynika to z plotki, że de Grey, któ­rej geniusz dostrze­gano od naj­młod­szych lat, w cza­sie stu­diów pro­wa­dziła nie­le­galny han­del ese­jami. Oka­zał się on tak docho­dowy, że sfi­nan­so­wał całą jej edu­ka­cję. W wywia­dzie udzie­lo­nym po przej­ściu na eme­ry­turę dr Mar­lon Jacobs z Dur­ham przy­znał się, że zapła­cił de Grey sporą sumkę za arty­kuł opu­bli­ko­wany w roku tysiąc osiem­set trzy­dzie­stym dzie­wią­tym w cza­so­pi­śmie „Współ­cze­sna Dria­do­lo­gia”, które przyj­muje do druku tylko jedną stu­dencką pracę na kwar­tał, i to osią­gnię­cie zapo­cząt­ko­wało jego długą karierę. De Grey uważna jest przez wiele osób za kogoś w rodzaju dam­skiej wer­sji Robin Hooda ze względu na swoje skromne pocho­dze­nie i zwy­czaj pobie­ra­nia od boga­tych kole­gów wygó­ro­wa­nych opłat za pomoc. Jako że nikt oprócz Jacobsa nie przy­znał się do udziału w tym pro­ce­de­rze, pozo­staje on w sfe­rze legend. Okre­śle­nie „metoda de Grey”, które zaczęto sto­so­wać wobec róż­nych form aka­de­mic­kiego pla­gia­to­wa­nia, wywo­dzi się wła­śnie z tego źró­dła. [wróć]

3. Teo­ria ta głosi, że Faerie jest kul­tu­rowo i fizycz­nie ukształ­to­wane przez war­stwy opo­wie­ści. Rose dzieli je na dwie kate­go­rie: obce, w któ­rej miesz­czą się wszel­kie legendy opo­wia­dane przez śmier­tel­ni­ków i Ludek z nie­po­wią­za­nych ze sobą kró­lestw; oraz rodzime, czyli prze­ka­zy­wane przez sam Ludek. [wróć]