ETHER  - Sorycz Agnieszka - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

ETHER ebook i audiobook

Sorycz Agnieszka

3,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

50 osób interesuje się tą książką

Opis

Kiedy jedna decyzja zmienia historię zapisaną w splotach wszystkich istniejących wszechświatów i wymiarów, zmienia się przeszłość, a teraźniejszość staje się polem bitwy.

Emilia Surma żyje na granicy dwóch rzeczywistości. Za dnia sprząta korytarze portowego kapitanatu w Gdyni, a nocami przemierza ulice Trójmiasta w poszukiwaniu unikających kary złoczyńców i wymierza im sprawiedliwość na własnych zasadach. Gdy niespodziewanie trafia na ślad brutalnej zbrodni, łudząco podobnej do jej rodzinnej tragedii, za wszelką cenę pragnie odszukać sprawcę tego tajemniczego morderstwa. Trop prowadzi ją do studia wróżki Seraphiny, gdzie odkrywa, że granice między teraźniejszością a przeszłością zaczynają się zacierać. Kiedy w jej śledztwie pojawia się mężczyzna z koszmarów, a starannie pielęgnowana nienawiść zderza się z nową rzeczywistością, Emilia otwiera się na moc, której nigdy nie miała doświadczać.

Czy prawda okaże się dla niej wybawieniem... czy pułapką, z której nie ma ucieczki? Czy Ether stanie się początkiem przepowiedni, czy jej końcem?

Dla fanek (ów) mrocznej atmosfery Darkfever, epickiej skali Fourth Wing i głębi świata Empire of the Vampire.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 311

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 46 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Magdalena Herman-Urbańska

Oceny
3,5 (2 oceny)
0
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ewakr1

Dobrze spędzony czas

początek jakoś mnie nie wciągnął ale potem zaczęło się dziać ,ciekawa historia fajnie napisana
00



ETHER

LUSTRO CIENI I SNÓW

TOM 1

AGNIESZKA SORYCZ

Ciemność jest moim sprzymierzeńcem. W ciemności widzę wszystko, co inni starają się ukryć za dnia. Złość, zazdrość, strach. W ciemności dostrzegam demony. Nie umiem jednak sprawić, żeby moje własne zniknęły całkowicie.

PŁOMIEŃ (PROLOG)

Jan siedział przy moim szpitalnym łóżku, trzymając mnie mocno za rękę. Ściskałam jego dłoń za każdym razem, gdy pojawiały się skurcze. Położna krzyczała coś do mnie, ale ledwie ją w tym bólu słyszałam.

Byłam bardzo wdzięczna za wszystko, co zostało mi dane. ZaJana, bo dzięki niemu nie musiałam się martwić o doczesność. Za to, że mogłam zacząć od nowa. Tyle że teraz nie byłam w stanie tej wdzięczności poczuć, bo wszystko przesłaniał ból rozrywający moje wnętrzności.

Tak bardzo chciałam, żeby to już się skończyło.

Kolejny skurcz. Znowu krzyk. Mój własny. Puściłam rękę Jana i zacisnęłam palce na krawędzi łóżka tak mocno, że pobielały. Następny skurcz, teraz pojawiały się już jeden za drugim.

Ponowny krzyk, jednak zaraz po nim ból zelżał. Opadłam ciężko na łóżko. To wtedy usłyszałam głośny płacz, żałosne zawodzenie istoty, która jeszcze przed chwilą była częścią mnie. Łzy popłynęły strumieniami po mych policzkach, a na ustach poczułam ich słony smak. Po twarzy Jana również spłynęły łzy. Wyciągnęłam ręce w stronę lekarza. Sekundy później małe zawiniątko wylądowało w moich ramionach. Moja córka. Moja krew i dusza. Płomień rozjaśniający pochłaniające mnie ciemności.

Krucha, spokojna istota, nieświadoma świata, w którym się narodziła. Nieświadoma zła, które prędzej czy później miało do niej dotrzeć. Jej oczy miały ten sam odcień, co moje i mojej matki. Wiedziałam, że z czasem może się to zmienić, ale chciałam wierzyć, że tak się nie stanie. Bo tu nasze podobieństwa się kończyły. W jej rysach już teraz wyraźnie widoczny był ojciec – miała ten sam lekko zadarty nosek, te same pełne usta. Była nieodrodną córką Jana.

Znałam jej imię na długo przed narodzinami. Wiedziałam, jak wyjątkowa będzie i jakie przeznaczenie zapisano jej w gwiazdach. Śniłam o niej od chwili, gdy tylko pojawiła się w moich myślach. Drżałam ze strachu o jej przyszłość, nieustannie szukając dla niej bezpiecznej przystani. Jednak w tej jednej, doskonałej chwili to wszystko przestało mieć znaczenie. Wszystko poza nią. Trzymając w ramionach tę przepiękną maleńką dziewczynkę, w końcu poczułam spokój. Wypalona w moim sercu pustka wreszcie zaczęła się wypełniać.

1

DŁUG

WNinru nic nie ginie, nawet jeśli wydaje się zapomniane. Każdy czyn zostawia ślad i ma swoje konsekwencje. Pamiętaj o tym, zanim podejmiesz jakąkolwiek decyzję.

* * *

Ether, WzgórzaEniluNinru

Zabarwione czerwienią słońce – tak dobrze widoczne o tej porze dnia tylko stąd, ze świątynnego wzgórza – chyliło się już ku zachodowi. Rozgrzane nim do czerwoności powietrze powoli traciło swoją moc. Gładkie, niemal lustrzane mury obsydianowego miasta odbijały ostatnie promienie światła i tworzyły niezwykły spektakl ponad głowami mieszkańców Enilu, stolicy Ninru. Położony w dole wąwóz porastały potężne, ukwiecone na fioletowo drzewa amandrysu. O zmierzchu wyglądały niemal magicznie, a ich zapach stawał się jeszcze bardziej intensywny niż podczas upalnego dnia. Za wąwozem znajdowało się rozwidlenie dróg. Jedna z nich prowadziła do odległej Thelemary, a druga biegła przez pustynię, prosto do Arael, nadmorskiego miasta Ninru. Czarny, mieniący się w słońcu piasek pustyni, docierał wraz z wiatrem aż tu, na Wzgórza.

Widok ten niezmiennie mnie zachwycał, odkąd jako dziecko zobaczyłam go po raz pierwszy. Spędziłam tu przez kolejne lata jeszcze wiele godzin. Dawniej, gdy wraz z matką siadywałyśmy na tych ostrych skałach wznoszących się ponad miastem, i potem, kiedy już umarła, a ja siadałam na nich sama i obserwowałam kolejne wschody i zachody słońca. Wspominałam wszystkie legendy, przepowiednie i prawdy tego wymiaru, jakie usłyszałam od niej w tym miejscu. ONinru i Kronice, o Multiwersie, o mieniących się splotach i trujących kwiatach zudim, o Um da SulLugal – wiedźmie, którą straszono dzieci, kiedy nie chciały być posłuszne. Uwielbiałam te chwile i radowałam się nimi, od kiedy tylko sięgam pamięcią.

Teraz jednak nie czułam radości.

Nie czułam już niczego poza bólem i cierpieniem. Skały otaczające Enilu nasiąkły krwią kobiet i mężczyzn, którzy stanęli do walki w obronie najważniejszej świątyni Ninru przeciwko LegionowiThelemary. Wciąż słyszałam ich krzyki, a obrazy bólu i rozgrywającej się na polu bitwy tragedii nie opuszczały mojego umysłu. Miał szczęście ten, kto zginął od miecza – taka śmierć była szybka. Jednak los tych, którzy napotkali na swojej drodze braci Thelemary… brakowało mi słów, by opisać ich cierpienie. Wszystkie widziane przeze mnie ciała – wykręcone w nienaturalnych pozach, wykrwawione i poparzone – świadczyły o niewyobrażalnym okrucieństwie oprawców.

Powstrzymałam Legion, ale jakim kosztem? Jakże mogłam odpłacić ludziom Ninru za ich poświęcenie? Nie miałam wystarczającej monety do spłacenia takiego długu.

Rękawem koszuli wytarłam z noża krew konającego u moich stóp mężczyzny i uklęknęłam przy nim.

Poruszył się lekko i niespokojnie, ale szybko znieruchomiał.

— Nie… zostawiaj… mnie — szepnął ledwie słyszalnie.

Jego wpatrzone we mnie złote oczy oblekała mgła, widziałam w nich ból. Usta broczyły krwią, tak samo jak zadane moim nożem, ciągle otwarte rany. Piękne rysy twarzy zniekształcała zbliżająca się śmierć.

Patrzyłam na uosobienie wszystkiego, czym gardziłam.

Na mojego wroga.

Na moje przeznaczenie.

Hridarilu. Syna zrodzonego z serca.

Najmłodszego z tych, którzy stali się przekleństwem całego wymiaru. Którzy sprzeniewierzyli się woli swoich praojców i podnieśli rękę na najświętsze miejsce całego Multiwersu – KronikęNinru. Którzy pragnęli uwięzić mnie, StrażniczkęKroniki, i torturami wymusić posłuszeństwo.

Bractwo Thelemary.

Dziedzice magii Multiwersu, żniwiarze gwiezdnego pyłu, splatającego magię w jedną harmonijną całość.

Zdrajcy.

Hridarilu już nie walczył. Uznał swoją porażkę i czekał na zbliżający się koniec. Zwycięstwo smakowało jednak niczym trucizna sącząca się wprost do mego serca.

Powinnam była go zostawić, żeby do końca się wykrwawił, albo raz jeszcze wbić nóż i zakończyć agonię nas obojga. Powinnam była odejść. Wszystko we mnie krzyczało, by tak uczynić, a jednak nie mogłam ruszyć się z miejsca. Trwałam, przykuta do tego momentu historii EniluNinru, niczym więzień własnych decyzji, czynów i popełnionych błędów.

Ujęłam jego dłoń i przytuliłam do serca. Była lodowata. Tak jak zawsze, gdy życie powoli, ale nieubłaganie uciekało z ciała. Tylko ja mogłam to zmienić. Oboje o tym wiedzieliśmy. Tylko ja mogłam odnaleźć odpowiednią nić wiążącą go z tym światem. Oto w moich rękach spoczywało życie tego, którego nienawidziłam najbardziej. Bo on, w przeciwieństwie do pozostałych trojga magów bractwa Thelemary, miał serce.

I mógł wybrać inaczej.

Mógł sprawić, że ja wybrałabym inaczej. Nie uwolniłabym ech Multiwersu, ściągając tym samym zagładę nie tylko na żołnierzy LegionuThelemary, ale i na walczących u mojego boku GwardzistówNinru.

Dotknęłam umazanego krwią czoła Hridarilu, a potem położyłam na nim całą dłoń. Mężczyzna zamknął oczy. Na jego twarzy pokazał się delikatny uśmiech człowieka pogodzonego ze swoim losem. Tego właśnie pragnęłam, gdy bracia Thelemary wraz ze swoim Legionem stanęli u moich bram. Chciałam zobaczyć, jak toną we własnej krwi po tym, jak wykąpali się we krwi mieszkańców EniluNinru.

Dlaczego więc, gdy patrzyłam w oczy Hridarilu, czułam również jego ból? Dlaczego nie umiałam odejść? Czy wizja przyszłości, tląca się gdzieś na krańcach mojej jaźni, wystarczała, by darować mu życie?

Nie znałam odpowiedzi na te pytania, ale nie zamierzałam ich teraz szukać. KronikaNinru przetrwała, a nic nie miało większego znaczenia.

Puściłam dłoń mężczyzny i podniosłam się z kolan.

Ruszyłam wąską ścieżką w górę, do swojego pałacu. Legion przedarł się tak daleko przez szeregi mojej Gwardii, że dotarł do połowy świątynnego wzgórza, a wejście do pałacu z tego punktu było już dobrze widoczne. Nie obejrzałam się, by sprawdzić, czy śmierć wzięła już Hridarilu w swoje objęcia. Szłam przed siebie, krok za krokiem, i miałam ochotę krzyczeć. Z bezsilności. Z bólu. Z powodu tego, co się zdarzyło, i tego, co zamierzałam uczynić. Wątpliwości obsiadały mnie niczym stado wygłodniałych kruków i trwały tak aż do momentu, gdy stanęłam w bramie pałacu. To wtedy zawahałam się po raz ostatni. Od tego, co zamierzałam uczynić, nie było już odwrotu, a konsekwencje mojego wyboru miały dopiero nadejść. Mimo to przeszłam przez pałacową bramę zdeterminowana, by po raz pierwszy w historii Multiwersu zmienić przeszłość.

— Ninalara⁠1, jesteś cała? — Calithra, KapłankaWiedzy, przywitała mnie, gdy tylko przekroczyłam próg pałacu. W jej głosie wybrzmiewała bezbrzeżna ulga. — To koniec już?

Zanim zdążyłam odpowiedzieć, przytuliła mnie mocno, nie zważając na krew i bród na moim ciele i chroniącej je tarczy. Była mi drugą matką i nauczycielką. Pod jej okiem szkoliłam się do roli StrażniczkiNinru, gdy mojej prawdziwej matki zabrakło. To jej rady i mądrość pomagały mi przetrwać najtrudniejsze momenty. Zawsze wiedziała, jakiego użyć słowa lub gestu, bym częściej patrzyła wprzód, zamiast oglądać się za siebie. A jednak nawet ona czuła bezradność, gdy jako mieszkańcy Ninru stanęliśmy w obliczu zła przywleczonego przez Legion z odległej Thelemary.

Wokół nas tłumnie gromadzili się wszyscy niezdolni do walki. Ich oczy pełne były łez, ale również nadziei na to, że uwolniłam ich od koszmaru wojny. Wkrótce cały hall wypełnił się szeptami rodzin gwardzistów Ninru. Z trudem powstrzymywałam łzy. Jak miałam im powiedzieć, że ich ojcowie, bracia, siostry, matki lub dzieci nie żyją? ŻeLegion każdego z nich wykrwawił, połamał, a potem roztrzaskał ich ciała o obsydianowe skały? A to, czego nie dokonało bractwo, dokończyły echa, uwolnione przeze mnie, bym mogła ochronić Kronikę. Echa nie odróżniały przyjaciela od wroga – po prostu były. Tak samo jak KronikaNinru po prostu istniała. Tylko ja mogłam je w niej wiązać lub z niej uwalniać. I zdecydowałam się na to, mimo że znałam konsekwencje takiego czynu.

Przełknęłam ślinę, próbując pozbyć się z ust gorzkiego smaku.

— Tak, już koniec. — Uwolniłam się z uścisku Kapłanki. Kłamstwo piekło mnie w gardło. — Zwyciężyliśmy — odpowiedziałam cicho na niemo zadane pytanie, choć miałam ochotę krzyczeć.

Tak. Legion nie przekroczył bram EniluNinru i nie zdobył Świątyni. Nie byłam jednak zwycięzcą, byłam ich katem. Tak samo jak bracia Thelemary. Ja już o tym wiedziałam, a ci, którzy mnie teraz otaczali, dowiedzą się tego, gdy tylko wrócą do swoich domów.

— Wybaczcie, zmęczenie odbiera mi siły. Wracajcie do domów — powiedziałam głośno, a nieco ciszej dodałam tak, by usłyszała mnie tylko Calithra: — Znajdę cię, gdy to wszystko się skończy.

Nie mogłam jej powiedzieć, co zamierzałam, bo zdawałam sobie sprawę, że próbowałaby mnie od tego odwieść, a moja pewność co do podjętej decyzji i tak wisiała na włosku. Nie czekałam więc na odpowiedź. Przecisnęłam się przez tłum.

Ludzie dotykali moich pleców i ramion, szepcząc: „dziękuję”, choć na to nie zasługiwałam. Nie zatrzymałam się, dopóki nie zamknęłam za sobą drzwi prowadzących na świątynny dziedziniec. Dopiero tam, na widok lśniącego obsydianu, z którego wzniesiono całą konstrukcję, znowu nabrałam powietrza do płuc. Tu nikt, bez zgody mojej lub Calithry, nie miał wstępu. Tylko stąd można było się dostać do Świątyni, najważniejszego miejsca całego Multiwersu, we wnętrzu której znajdowała się KronikaNinru. Zapisana w niej była cała historia wszystkich istniejących wszechświatów i wymiarów. Historia wszystkich istot, które kiedykolwiek żyły.

To ja, EtherNinDamgalEmesh, byłam StrażniczkąKronikiNinru – tarczą chroniącą cały Multiwers. Na moich barkach spoczywała odpowiedzialność za losy wszystkich istot go zamieszkujących. To był mój zaszczyt, a jednocześnie moje przekleństwo.

W niepowołanych rękach stawałyśmy się bronią wymierzoną przeciwko Multiwersowi. Ten, kto zyskał władzę nad Kroniką i jej Strażniczką, mógł nie tylko odczytać, ale także przepisać dzieje Multiwersu, zmieniając tym bieg historii wedle własnej woli. Nie mogłam do tego dopuścić.

Stanęłam przy wejściu do Świątyni. Przesunęłam dłonią po wyżłobionym symbolu na powierzchni kamienia w odpowiedniej sekwencji. Znałam ją tylko ja. Drzwi się otworzyły, a gdy weszłam do środka, zamknęły się za mną prawie od razu, z głośnym trzaskiem.

Natychmiast otoczył mnie jedyny w swoim rodzaju zapach olejku z drzewa amandrysu. Odetchnęłam głęboko słodkawym aromatem zmieszanym z wonią zastanego powietrza, by dodać sobie odwagi.

Znałam na pamięć każdy fragment Świątyni, więc bez trudu odnalazłam w ciemności pochodnię i ją zapaliłam. Umieściłam ją w specjalnym stojaku, po czym odpaliłam jeszcze jedną, tę znajdującą się najbliżej kamiennego ołtarza. Wcisnęłam w obsydianową matrycę błękitnolazurowy akwamaryn – blask bezkresu morza Arael. Głęboką zieleń malachitu – pulsującą życiem ziemię Tiru. Zaraz potem fiolet ametystu – esencję magii Thelemary. Na końcu zdjęłam z szyi łańcuch. Nosiłam na nim klucz do Kroniki, lśniący obsydian – serce Enilu.

Sploty natychmiast rozbłysły pełną mocą.

I oto była.

Kronika Ninru.

Choć nazwanie jej kroniką w żaden sposób nie oddawało jej istoty. Nie była zwykłym zapisem na papierze, lecz żywą i pulsującą matrycą Multiwersu. Delikatne nici materii, które ją budowały, wypełniły każdy milimetr pomieszczenia i odbijały światło pochodni. Mieniły się niczym jezioro skąpane w promieniach popołudniowego słońca. Drgały nieustannie, zawieszone w przestrzeni Świątyni i splątane w wiecznym tańcu tego, co już było, co się wydarza i co ma dopiero nadejść.

Echa Kroniki pojawiły się sekundy później, niczym fale rozprzestrzeniające się na nieskończonym oceanie Multiwersu. Każda decyzja, każdy szept, każde istnienie zostawiały swój ślad, rezonując przez warstwy rzeczywistości, zapisując się na zawsze w Kronice. Pozwoliłam im przez chwilę płynąć. Zasłuchałam się w nie, tak jak zawsze nasłuchiwałam, gdy czułam się samotna. W końcu z ciężkim sercem zamknęłam się na nie, jak robiłam to niezliczoną ilość razy. Uwięziłam je w Kronice, splątując ich nieskończone wątki w jeden wzór, który tylko ja potrafiłam rozpoznać.

W Świątyni nastała cisza, przerywana jedynie moim oddechem i trzaskającym ogniem pochodni.

Sięgnęłam po czarną butelkę z olejkiem amandrysu i wtarłam go sobie w przeguby dłoni oraz w skronie. Olejek uspokajał zmysły, ale też nadawał przejrzystości myślom.

Zaczerpnęłam powietrza po raz ostatni i się wyprostowałam.

Nie wahałam się już.

Bez trudu odnalazłam właściwy splot, bowiem znajdował się on najbliżej ołtarza. Był delikatny niczym najcieńsza pajęcza nić, a przecież zawierał tak wiele wydarzeń, tak wiele ludzkiego cierpienia. W głowie słyszałam ostrzeżenia matki, ale je zignorowałam. Słyszałam także nauki Calithry, jednak odsunęłam je na bok. Delikatnie musnęłam splot i przeciągnęłam go w przestrzeni o odległość tak niewielką, że ludzkie oko nie zauważyłoby tego ruchu. Tylko tyle wystarczało, żeby zmienić bieg historii.

Odsunęłam się.

Wiedziałam, że będą konsekwencje, znałam na pamięć KsięgęEonów. KolejneStrażniczki zostawiały ją swoim następczyniom, by te mogły się z niej uczyć. Tak jak mi przekazała ją matka. ManipulacjaKroniką była niczym budowanie przeszłości na fundamentach iluzji, a jednak intuicja podpowiadała mi, że było to jedyne wyjście, by ją ochronić.

Z konsekwencjami będę musiała zmierzyć się później.

Bez zwłoki zabrałam z ołtarza klucz i zawiesiłam go z powrotem na szyi. Sploty natychmiast zgasły, a jedynym źródłem światła pozostały pochodnie. Je również wygasiłam.

Gdy tylko zatrzasnęłam za sobą drzwi do Świątyni, znowu stałam na Wzgórzach. Korekta czasu i przestrzeni się dokonała. Ponownie otaczały mnie odgłosy śmierci. Bitwa o EniluNinru dobiegała końca, a choć znałam finał i wiedziałam, że wyjdę z niej zwycięsko, ból w moim sercu nie zniknął. Wręcz przeciwnie, każdy głos umierającego na polu bitwy mieszkańca Ninru był niczym nóż godzący prosto w serce. Ostry i przeszywający, szarpiący zmysły, spłycający oddech. Wina nieubłaganie wkradała się w myśli i czyny.

Legion Thelemary przegrywał z GwardiąEniluNinru.

Hridarilu, najmłodszy z bractwa, przedarł się przez moją Gwardię i był już blisko. Na tyle blisko, że złoto w jego oczach stało się widoczne. Widział tylko mnie, tak jak ja widziałam tylko jego. Wiedział, że byłam jego ostatnią szansą na wygranie tej bitwy. Ja już wiedziałam, że nią nie byłam. W tej sekundzie nie istniał nikt i nic poza nami i poza tym, co miało za chwilę nastąpić. Łączyła nas nienawiść, ale ja w tej nienawiści miałam przewagę. Bo wiedziałam, co się wydarzy.

Mogłam jeszcze raz wbić nóż prosto w jego serce i patrzeć, jak ucieka z niego życie. Cała moja wewnętrzna istota wołała do mnie, by tak uczynić. By nie zmieniać tego, co się wydarzyło. Nie tworzyć tej dodatkowej rzeczywistości, której konsekwencje miały dopiero nadejść.

Wyciągnęłam nóż i zacisnęłam dłoń na rękojeści. Czas przyspieszał, oddech zmieniał się w krótkie, urywane hausty powietrza. Hridarilu uniósł miecz i zamachnął się nim, celując w moją dłoń, tę, która trzymała nóż. Byłam szybsza. Byłam zwinniejsza. Musiałam tylko przesunąć dłoń dosłownie o milimetry…

Uchyliłam się i ostrze wbiło się obok jego serca. Nie w środek. Wystarczyło, żeby sprowadzić go na kolana, ale nie wystarczyło, by go zabić. Mężczyzna upadł, a jego miecz z głuchym jękiem uderzył w skałę. Trawiąca go wściekłość nikła w oczach, zastępował ją narastający ból.

Spojrzałam w dół, na usłane trupami pole bitwy. Legion dowodzony przez pozostałych braci Thelemary wycofywał się już poza Wzgórza. EniluNinru pozostało wolne, ale na jak długo? Wygrałam starcie, lecz nie całą bitwę. Wiedziałam o tym, a mimo to darowałam życie swojemu wrogowi. I mogłam mieć tylko nadzieję, że się nie pomyliłam, że mój instynkt rzeczywiście podpowiadał mi to, co słuszne.

Pochyliłam się nad Hridarilu i raz jeszcze spojrzałam w jego złote oczy. Były naprawdę niesamowite – jak u każdego z braci. Rytuał przebudzenia mocy, podczas którego dziedziczyli od przodków magię, wydobywał z ich oczu ukrytą głębię. Intensyfikował ich naturalny kolor i nadawał blask, jakiego śmiertelnicy nie mieli.

— Zapamiętaj ten moment w historii Ninru. Przyjdzie czas, że będziesz go musiał oddać.

Zamglone spojrzenie mężczyzny wyostrzyło się. Trwało to zaledwie kilka sekund, ale wystarczyło, żebym znalazła w nim to, co chciałam.

Zrozumiał mnie.

I był mi winny dług życia.

Emilia, Gdynia, obecnie

— Pani Emilio, czy da pani radę wziąć dodatkową zmianę? Mamy uroczystość w kapitanacie, warto byłoby dobrze posprzątać, zanim zjadą się goście.

— Kiedy miałabym przyjść?

— W najbliższą sobotę z rana.

Czyli pojutrze, w moje urodziny. W dzień, którego szczerze nie lubiłam, bo tego dnia roku przeszłość wracała i waliła mnie prosto w twarz. Wciąż pamiętałam pierwszy list od matki – otrzymałam go, gdy skończyłam szesnaście lat. To było na dwa lata przed tym, jak wyprowadziłam się z domu wychowawczego. Prawnik pojawił się znienacka w drzwiach mojego pokoju w towarzystwie wychowawczyni i oznajmił, że przynosi ducha przeszłości. Od tamtej pory urodziny były dla mnie czymś więcej niż dla przeciętnej nastolatki. Czekałam na nie i się ich bałam. Każdy list przynosił bowiem trudne do opanowania emocje.

Po krótkim namyśle uznałam, że przyjście do pracy jest najlepszym, co mogło mi się przytrafić. W opcji numer dwa miałam samotne upicie się w barze, jak zwykłam to czynić tego dnia, i wylądowanie w łóżku z jakimś facetem, który obchodził mnie mniej więcej tyle co zeszłoroczny śnieg.

W zasadzie nie musiałam martwić się o pieniądze. Fundusz zostawiony mi przez rodziców wystarczyłby na całe życie. Jedynym warunkiem jego wypłaty były coroczne urodzinowe spotkania z prawnikiem, kiedy to przekazywał mi list od matki. Jednak w pracy znajdowałam ukojenie. Była moją ucieczką od wspomnień, od ciężkich myśli i od drugiego życia – pełnego koszmarów i demonów teraźniejszości.

— Dobrze, przyjdę, ale dopiero na dziesiątą. Wcześniej mam już umówione spotkanie.

Moja pracodawczyni, szefowa sekretariatu w KapitanaciePortuGdynia, wyglądała na zadowoloną. Porozmawiałyśmy o szczegółach i o tym, czego ode mnie oczekiwała, a także ustaliłyśmy dodatkowe warunki finansowe, po czym zostawiła mnie samą.

Mimo że pora była już późna, w budynku kręciło się naprawdę dużo ludzi. Tak tu właśnie bywało. Port nigdy nie zasypiał, a przynajmniej kilka razy w tygodniu życie przynosiło jakąś niespodziankę. Kochałam tę zmienność, bo dawała nadzieję, że pewnego dnia ja również dokonam przełomu. Że w końcu będę mogła być taka jak inni i po prostu cieszyć się ulotnymi chwilami szczęścia. Ten moment jednak nie nadchodził.

Poprawiłam rozpinającą się ciągle agrafkę identyfikatora i wzięłam się za sprzątanie kolejnego gabinetu. Należał do nowo zatrudnionego zastępcy kapitana, który od miesiąca obdarzał mnie tym samym zdziwionym spojrzeniem. Mówiło ono: „Co taka młoda, bystra i ładna dziewczyna jak ty robi tutaj, sprzątając nasze toalety?”.

Zaraz po tym przychodziło zainteresowanie mną jako kobietą. Zazwyczaj otaksowywał moją sylwetkę od góry do dołu i na chwilę zatrzymywał się na piersiach. Znałam to dobrze, bo doświadczałam takiego traktowania często. Nie przeszkadzało mi specjalnie, bo wiedziałam, że noc, którą w sobie nosiłam, załatwi sprawę za mnie, a zainteresowanie szybko przejdzie w chłodną uprzejmość. Tak się właśnie działo także w tym przypadku.

Nie sypiałam z facetami z pracy, nawet jeśli stanowiskowo dzieliła nas przepaść i teoretycznie nic nie stało na przeszkodzie. Tylko raz, w jedną z tych nocy, kiedy czułam się potwornie samotna, złamałam tę regułę i uprawiałam seks z jednym z managerów w byłej już firmie. O głupocie tego pomysłu przekonałam się błyskawicznie. Wkrótce musiałam szukać nowego zatrudnienia. Znalazłam je tu, w kapitanacie. Nie zamierzałam popełniać więcej tego samego błędu. Kandydatów na kochanków wybierałam więc zazwyczaj w barach, w których okazjonalnie bywałam. Gdy samotność doskwierała mi zbyt mocno.

Przetarłam zwilżoną szmatą wszystkie kurze na meblach oraz dwa parapety i duże lustro. Przejrzałam się w nim ukradkiem, bo w domu nie miałam już ani jednej powierzchni lustrzanej. Zobaczyłam to, co zwykle: bladą cerę, wystające kości policzkowe, ciemne, związane w kucyk włosy i niebieskie oczy, w których, w ostrym świetle słońca migotały fioletowe refleksy. Nieraz się zastanawiałam, dlaczego mężczyźni zawsze zwracali na mnie uwagę. W żaden sposób nie wpisywałam się w ogólnie przyjęty kanon piękna. Makijażu nie używałam prawie nigdy, a ubrania, jakie nosiłam, pochodziły głównie z lumpeksów.

Mimo to za każdym razem, gdy zdejmowałam kaptur, niemal natychmiast czułam na sobie czyjeś spojrzenie. Jedyna odpowiedź, jaką potrafiłam znaleźć, brzmiała: byłam nocą. Noc zaś przyciąga tajemnicą, ale potem brutalnie odpycha.

Westchnęłam cicho i dokończyłam sprzątanie gabinetu. Wyciągnęłam z kosza worek ze śmieciami i wystawiłam zawiązany na zewnątrz. Wychodząc, zamknęłam za sobą drzwi. Następne w kolejce były łazienki i pozostałe gabinety na piętrze. Mycie podłóg w korytarzach i hallu na parterze zostawiałam sobie zazwyczaj na koniec. Gdy skończyłam pracę, dochodziła już dwudziesta trzecia trzydzieści. Przebrałam się w normalne ciuchy, które w moim wypadku oznaczały po prostu jeansy, koszulkę i bluzę, przypieczętowane w taką pogodę ocieplanym sztormiakiem. Jedyną ozdobą, jaką nosiłam, była odziedziczona po matce bransoletka.

Z nią nigdy się nie rozstawałam.

Na zewnątrz sypał ciężki, mokry śnieg, który od razu zamieniał się w brudną breję pod nogami. Marzec wkraczał do miasta w pełnej krasie. Kałuże zalewały nierówne drogi i chodniki, a wilgoć przenikała ciało do kości. Mimo to nie miałam ochoty wracać do domu. Jeszcze nie. Obeszłam budynek kapitanatu i ruszyłam na sam koniec Ostrogi⁠2, mojego ulubionego miejsca w Gdyni. Stąd widać było praktycznie cały port, również ten wojskowy. Usiadłam na najdalej umiejscowionej ławce. Tu światła nigdy nie gasły, a powietrze pachniało świeżo złowionymi rybami i morzem. Nie czuło się też zapachu śmieci, dominującego w innych częściach portu. Sygnały statków, szum maszyn i światła odbijane w wodzie odpędzały samotność, nawet jeśli z własnego wyboru nie uczestniczyłam w tym życiu. Byłam zaledwie jego biernym obserwatorem, skulonym na najbliższej morzu ławce.

Tu bywałam najczęściej, gdy kończyłam pracę. Była to jedna z rutyn, dzięki którym ogarniałam swoją poszatkowaną rzeczywistość. Gdy mijała północ, wyruszałam na codzienną wędrówkę po zakamarkach Trójmiasta.

Północ miała w sobie coś niesamowitego. To wtedy miasto zasypiało, a ja budziłam się do życia. Z początku wyjście w mrok było zwykłą koniecznością, za dnia kręciło się bowiem zbyt wielu świadków. Noc zapewniała mi anonimowość, może nie całkowitą, ale zdecydowanie ograniczała potencjalne ryzyko bycia zauważoną. Z czasem konieczność stała się moją rzeczywistością. Dzień przestał dla mnie istnieć, a noc stała się jedynym schronieniem.

Zemsta. Sprawiedliwość. Kara. Dzięki tej trójce jeszcze oddychałam i codziennie podnosiłam się z łóżka.

Byłam tam, gdzie byli oni. Łajdacy, zbrodniarze, złodzieje, ci, którzy wyrządzali krzywdę innym. Tropiłam ich niczym wściekły pies tak długo, aż ponosili karę za swoje zbrodnie. W każdym z tych tropów kryła się nadzieja, że trafię na ślad tego, kto odebrał mi rodziców. Że wreszcie stanę z nim twarzą w twarz i dokonam swojej zemsty. Tylko tym żyłam, tylko to mnie interesowało. Wątpliwości przychodziły i odchodziły. Czy po latach stałam się taka jak oni? Byłam cieniem stąpającym na granicy snu i jawy i udającym za dnia kogoś, kim nie byłam? Wiedziałam, że jedyna odpowiedź to ta twierdząca, ale nie miało to znaczenia. Ja nie miałam znaczenia. Liczyło się tylko to, że kolejny zwyrodnialec dostawał to, na co zasługiwał. Więzienie do końca swego nędznego życia, co i tak często było karą zbyt łagodną. Liczyłam tylko na to, że pewnego dnia uwolnię się od koszmaru przeszłości. To była moja nadzieja.

Czy się bałam? Na początku tak. Wychodzenie w noc wymaga odwagi. Każda rozmowa, każdy odgłos kroków za plecami wywołują gęsią skórkę. Każdy mocniejszy podmuch wiatru wydaje się zwiastunem kroczącej tuż obok katastrofy. Z czasem jednak zobojętniałam. Nauczyłam się rozróżniać głosy i aury. Czytałam w ludziach jak w książkach. Ktoś pokłócił się z żoną i szwendał się samotnie po plaży, ktoś zdradził partnera i zatapiał poczucie winy w alkoholu, ktoś inny właśnie zwinął torebkę kobiecie z baru i biegł jak najdalej od miejsca przestępstwa. Tych najgorszych wyłapywałam najłatwiej, bo byli podobni do mnie. Nigdy nie rzucali się w oczy, nie działali impulsywnie, obserwowali swoje ofiary, tak jak ja obserwowałam ich. Czekali na najlepszy moment, by uderzyć. Czasami byłam we właściwym miejscu i czasie, dzięki czemu udawało mi się zmienić bieg wydarzeń. Wystarczył zaledwie gest, ostrzeżenie wsunięte dyskretnie do kieszeni kurtki ofiary, telefon do baru z prośbą o odprowadzenie kogoś do domu. Dużo rzadziej donos na policję, bo policja nie angażowała się w sprawy, które jeszcze się nie wydarzyły.

Częściej jednak mogłam już tylko dokonać zemsty. Zadośćuczynić ofierze i jej rodzinie za to, co już zostało popełnione. Mimo że starałam się temu zapobiec. Pokonywałam na piechotę każdej nocy długie kilometry. Bywałam w najgorszych miejscach, gdzie służby zaglądały tylko wtedy, gdy wydarzyło się coś szczególnego. Ceną, jaką za to wszystko płaciłam, była samotność. Bo nikt nie żył tak jak ja. Nikt nie rzucał się ochoczo w objęcia nocy.

* * *

Wróciłam do swojej kawalerki, wynajmowanej w jednym z wielkopłytowych bloków NowegoPortu, tuż po wschodzie słońca. Nie kładłam się jednak, bo wiedziałam, że od razu nie zasnę. Potrzebowałam czasu, by strącić z siebie mrok nocy. Zazwyczaj też przed położeniem się spać miałam do zrobienia kilka rzeczy. Rozwiesiłam przemoczoną kurtkę na kaloryferze i zaparzyłam sobie w aneksie kuchennym herbatę.

Bloki z wielkiej płyty nie wytrzymywały starcia z nadmiarem wody. Przynajmniej te, których remont pamiętali tylko najstarsi mieszkańcy. Grzyb porastający zewnętrzną stronę budynku powoli wdzierał się także do wewnątrz. Najbardziej widoczny był właśnie tu, w aneksie kuchennym, ale pierwsze ślady widziałam również na ścianie salonu będącego równocześnie moją sypialnią. Właśnie przez to kaszel nie dawał mi spokoju, tak jak zapewne innym mieszkańcom tego bloku. Administracja nic z tym jednak nie robiła, a ja nie miałam powodu, by o to jakoś szczególnie walczyć. Byłam tu tymczasowo. Do momentu, gdy będę mogła rozpocząć swoje prawdziwe życie, w prawdziwym domu.

A to nie był jeszcze ten moment.

Odgarnęłam walające się na kanapie i łóżku ubrania. Rzadko tu sprzątałam. Tego jednego nie opanowałam rutyną, bo zwyczajnie nie widziałam sensu. Uparcie nie zauważałam więc kurzu zalegającego na półkach, rozrzuconych ubrań, a ustawionego w kącie łóżka nie ścieliłam w zasadzie nigdy. Zdejmowałam wszystko od czasu do czasu tylko po to, żeby nie musieć robić slalomu w tej niewielkiej przestrzeni. Jedynie worek treningowy, zwisający na samym środku mojej salonosypialni, pozostawał czysty – kurz skutecznie wybijałam z niego pięściami za każdym razem, gdy dopadał mnie atak paniki. Jedyne, co mnie tu tak naprawdę interesowało, to komputer i różne typy zamków, porozkładane na biurku i na półkach w miejscach, gdzie powinny być książki. A także porozwieszane na ścianach własnoręcznie sporządzone portrety – morderców, gwałcicieli, złodziei, domowych agresorów.

Było ich tak wielu…

Patrzyłam na zło każdego dnia, a mimo to nie umiałam się pozbyć tych naszkicowanych przeze mnie twarzy. Puste spojrzenia przestępców obserwowały mnie niczym cienie z przeszłości. Większość z tych ludzi odsiadywała już wyroki, ale ci spoglądający na mnie z portretów nadal byli wolni. I nie mogłam tego znieść. Był to jeden z czynników, dlaczego jeszcze ich nie zdjęłam. Ciągle miałam nadzieję, że pewnego dnia uda mi się dokończyć to, co zaczęłam. Ten najważniejszy, kluczowy powód trzymałam zakopany w umyśle tak głęboko, że ledwo mogłam go dosięgnąć. Zdjęcie tych wizerunków oznaczałoby, że się poddałam. Wszystko, co budowałam, odkąd wyrwałam się z tego pieprzonego domu wychowawczego, przestałoby mieć znaczenie. Nie byłam gotowa, by się z tym mierzyć.

Wzdrygnęłam się, tak jak zawsze reagowałam na najgorsze wspomnienie z dzieciństwa. To, które wpędzało mnie w bezsenność.

Zazwyczaj przed pójściem spać mierzyłam się jeszcze z workiem treningowym. Nie żebym była w tym dobra, nigdy nic nie ćwiczyłam na poważnie. Po prostu waliłam w niego, jak popadnie, gdy musiałam zrzucić z siebie przytłaczający ciężar wspomnień i wrócić do rzeczywistości. Teraz jednak czułam się na to zbyt zmęczona, poza tym miałam coś jeszcze w planach.

Uniosłam ręce, rozciągnęłam wszystkie mięśnie i rozprostowałam kości, po czym usiadłam z herbatą przy biurku. Od kilku dni monitorowałam sprawę, która wydawała się obiecująca. Zabójstwo dwóch kobiet podających się za wróżki. Jedno morderstwo miało miejsce w Anglii, a drugie w Niemczech, tuż przy granicy z Polską. Z raportów policyjnych wynikało, że zabójstwa te nosiły ślady podobieństwa, ale szczegółów nie podano. Media również traktowały obie sprawy dość lakonicznie.

Upiłam łyk herbaty i wzięłam się do pracy. Tu także miałam swoją rutynę. Zaczynałam zazwyczaj od mediów społecznościowych, tam newsy docierały najszybciej, choć często był problem z odróżnieniem fake’a od właściwej informacji. Na to jednak z czasem też znalazłam sposób. Najpierw przeglądałam hashtagi polskie, potem robiłam szybki screening tych zagranicznych. Środek dawał odpowiedzi najbardziej zbliżone do prawdy, choć oczywiście w biznesie medialnym gwarancji nie było.

Później przechodziłam do lokalnych portali plotkarskich, które jakimś cudem często wiedziały to, czego nie wiedzieli inni. Zazwyczaj były to uprzejme donosy wścibskich sąsiadów, nierzadko zarabiających na tym, że prześlą szmatławcom zdjęcia z miejsca zbrodni. Takimi sępami żerującymi na ludzkiej tragedii gardziłam równie mocno jak mordercami.

Następne w kolejce były popularne media, tam rzadko pisano o lokalnych sprawach, chyba że zabójstwo było wyjątkowo makabryczne. A ja takich właśnie szukałam, dlatego nigdy ich nie pomijałam. Na końcu dopiero odwiedzałam oficjalne kanały komunikacyjne policji i najnowsze ogłoszenia. Wybierałam tylko duże sprawy, warte ryzyka, bo ryzyko, że coś pójdzie nie tak, zawsze było ogromne.

Ku mojemu rozczarowaniu nie znalazłam żadnych nowych informacji dotyczących morderstwa wróżek, przeszłam więc do innych spraw.

Przeglądałam kolejne wiadomości, kolejne doniesienia, kradzież… rozbój na melinie, pobicie ze skutkiem śmiertelnym. Zatrzymałam się na tym ostatnim i uważnie przeczytałam cały artykuł. Sprawcy do tej pory nie znaleziono, choć minęły już trzy dni. Zweryfikowałam znalezione informacje w innych mediach. Rozważyłam ryzyko. Minuty zmieniały się w kwadranse, kwadranse w godzinę, w końcu nadeszło południe. Jutro w nocy, po wyjściu z kapitanatu, postanowiłam działać. Wydrukowałam wszystkie niezbędne informacje, których mogłam kolejnej nocy potrzebować, wrzuciłam je w plecak i zamknęłam laptopa.

Padłam na łóżko, nie przejmując się zbytnio zmianą ubrania. Potrzebowałam jednak czegoś, żeby zasnąć. Sięgnęłam do szafki nocnej i wyciągnęłam z szuflady tabletki nasenne. Zazwyczaj brałam dwie, ale po takiej dawce zdarzało mi się nie obudzić przez szesnaście godzin, a kolejnego dnia miałam iść do kapitanatu na dodatkową zmianę. Zażyłam więc jedną. Wystarczała, by chociaż przez chwilę w tej mojej pieprzonej egzystencji poczuć ulgę. Nie zawsze jednak była wystarczająca, żeby uchronić przed zniszczeniem ramki, szklanki oraz wszelkie przedmioty, w których mogłam zobaczyć swoje odbicie. W tym mieszkaniu od dawna się tym jednak nie przejmowałam, bo wszystko, co mogłam uszkodzić, roztrzaskałam we śnie już dawno temu.

* * *

W sobotę rano obudził mnie dźwięk telefonu. Brzęczał tak długo i skutecznie, że przedarł się przez indukowany farmakologicznie sen. Potarłam ciągle zaspane oczy i sprawdziłam na stojącym na biurku zegarku godzinę. Dochodziła dopiero siódma. Kto, u licha, o tej porze się do mnie dobijał? Przecież prawie nikt nie miał tego numeru. Spojrzałam na wyświetlacz. Pojawiło się na nim nazwisko prawnika nadzorującego wypłatę funduszu ustanowionego dla mnie przez rodziców.

Natychmiast oddzwoniłam.

— Dzień dobry, pani Emilio, bardzo mi przykro, że dzwonię o tej porze, ale muszę przełożyć dzisiejsze spotkanie.

Momentalnie się wyprostowałam. Przełożyć spotkanie? Odbywało się co roku i ani razu do tej pory nie zostało przełożone bądź opóźnione.

— Coś nie tak z funduszem? — Przełknęłam cicho ślinę.

Każdego roku w równym stopniu czekałam na to spotkanie, jak się go bałam, ale teraz, gdy zostało przełożone, poczułam tylko niepokój.

— Nie, wszystko jest w porządku, ale tym razem potrzebujemy trochę więcej czasu na ukończenie niezbędnej dokumentacji. Sąd jeszcze nie przesłał wszystkich wymaganych dokumentów, powinny dotrzeć w przyszłym tygodniu. Przekażę pani szczegóły podczas naszego spotkania. Czy wtorek za tydzień popołudniu będzie dla pani odpowiedni?

Spotkania do tej pory zawsze odbywały się w soboty. Mnie jednak było wszystko jedno, a proponowanego dnia nie miałam w kalendarzu kapitanatu.

— Dobrze, może być za dziesięć dni.

— Świetnie. Proszę zatem zarezerwować więcej czasu niż zazwyczaj.

Ustaliliśmy czternastą jako godzinę spotkania, po czym się rozłączyłam. Niepokój tylko się zwiększył. Z sądem po raz ostatni zetknęłam się w wieku szesnastu lat, kiedy złożyłam wniosek o usamodzielnienie się i opuszczenie domu wychowawczego. Liczyłam, że fundusz, który rodzice zapisali dla mnie, pozwoli mi wreszcie zacząć nowe życie na własnych zasadach. Odmówiono mi. Bo sprawiałam kłopoty. Bo zanim trafiłam na stałe do placówki wychowawczej, zdążyłam zaliczyć trzy rodziny zastępcze – każda kolejna pozbywała się mnie szybciej niż poprzednia. Bo nikt nie potrafił wytrzymać mojego mroku ani tego, że w nocy tłukłam lustra, szklanki, wszystko, co odbijało obraz rzeczywistości.

Odsunęłam te myśli na bok. Nie było sensu martwić się tym, co jeszcze się nie wydarzyło. Ubrałam się, zjadłam drobne śniadanie i ruszyłam do pracy. Pogoda tym razem sprzyjała zewnętrznym aktywnościom, postanowiłam więc większość trasy z pociągu do kapitanatu pokonać na piechotę.

Z powodu przesuniętego spotkania na miejsce dotarłam wcześniej, niż założyłam, bo o dziewiątej trzydzieści. Dzień dopiero się rozkręcał. Nie czułam się zbytnio wypoczęta, ponieważ farmakologiczny sen nie był tak dobry jakościowo jak ten naturalny. W dodatku wybudziłam się w środku nocy i już nie zasnęłam, za to do rana siedziałam przed monitorem laptopa.

Nie szukałam jednak wymówek. Zawsze przykładałam się do pracy, a tym razem postarałam się jeszcze bardziej. Moja przełożona traktowała mnie z życzliwością, a ja doskonale wiedziałam, jak bardzo jej zależy, by kapitanat zaprezentował się dziś w pełnej krasie. Wyczyściłam więc wszystkie możliwe kąty, włącznie ze ściągnięciem rurą odkurzacza pajęczyn z niektórych sufitów i przywiezieniem z magazynu zapasu wody mineralnej oraz innych napojów na dzisiejszą uroczystość. Dopilnowałam też cateringu, a gdy goście zaczęli się schodzić, wymknęłam się bocznym wyjściem prosto do portu. Poszłam od razu na moją ulubioną ławkę i wyciągnęłam telefon z zamiarem sprawdzenia, czy na pewno niczego nie przeoczyłam w sprawie morderstw wróżek. Kliknęłam w pierwszy link i…

Zamarłam.

Zmęczenie momentalnie odpłynęło. Cały portal wymalowany był czerwienią. Taką, jaką widywało się tylko wtedy, gdy stało się coś naprawdę strasznego. Każdy baner dosłownie krzyczał o uwagę. Wzięłam głęboki oddech i kliknęłam w link prowadzący do głównego artykułu. Już po pierwszych linijkach tekstu moje ręce zaczęły delikatnie drżeć, mimo to czytałam dalej:

…kobieta znaleziona martwa w swoim studiu w Gdyni… NataliaB., ciało bez krwi, wyjątkowo brutalne morderstwo… krew na ścianach… policja szuka świadków.

Tu, w Gdyni.

Raz jeszcze wciągnęłam gwałtownie powietrze i wolno je wypuściłam.

…ciało bez krwi…

To jeszcze nic nie znaczyło – powtarzałam w myślach.

Zapewne była to kolejna ludzka menda do wsadzenia za kratki. Kolejna sprawa, dzięki której rodzina ofiary mogła zaznać przynajmniej częściowego zadośćuczynienia. A jednak nadzieja na to, że w końcu, po tylu latach znajdę mordercę moich rodziców, przysłaniała mi zdrowy rozsądek. Nadzieja mnie zwodziła i ostatecznie zawodziła, za każdym razem, ale nie potrafiłam i nie chciałam z niej rezygnować. Bo tylko to jeszcze miałam poza pragnieniem zemsty i tylko to trzymało mnie przy życiu.

W ekspresowym tempie pokonałam drogę do tramwaju, następnie przesiadłam się na pociąg do Gdańska, a stamtąd udałam się dalej komunikacją. Do kawalerki z przystanku tramwajowego po prostu biegłam, a gdy zaryglowałam za sobą drzwi, od razu usiadłam przy biurku i odpaliłam laptopa. Otworzyłam kolejny portal należący do największej w Polsce gazety. I jeszcze kolejny. Wszędzie to samo, nagłówki na czerwono. Zacisnęłam dłonie, po czym oparłam je płasko na biurku. A potem znowu je zacisnęłam.

Zignorowałam głód, mocno domagający się mojej uwagi, o zmęczeniu moje ciało i umysł dawno już zapomniały. Zabrałam się do pracy. Sprawdziłam godzinę pojawienia się w mediach artykułów o zabójstwie. Pierwsza informacja została opublikowana tuż po dziesiątej rano, czyli niedługo po tym, jak dotarłam do pracy. Policja dopiero rozpoczynała działania i wdrażała standardowe procedury. Zazwyczaj czekałam tydzień, czasem nawet dwa, zanim wyruszałam w noc. Chyba, że policja mnie uprzedziła i odnalazła sprawcę przede mną. Przy każdej sprawie zmieniałam też odstępy czasowe, aby nie tworzyć powtarzalnych wzorców, które mogłyby zwrócić uwagę śledczych. Regularnie włamywałam się na miejsca niewyjaśnionych zbrodni, więc ostrożność była kluczowa. Tym razem jednak chciałam działać szybciej. Musiałam jak najprędzej zobaczyć to, co tam się wydarzyło, na własne oczy. Należało tylko udać się na miejsce i w krótszym niż zazwyczaj czasie ocenić ryzyko włamania.

Zdjęłam portrety zabójców z korkowej tablicy nad biurkiem i zastąpiłam je wydrukami z internetu oraz własnymi notatkami, sporządzonymi na małych kartkach. Minęło dobrych kilka godzin, nim ta sprawa zaczęła się układać w mojej głowie w cokolwiek, bowiem media, zapewne pod przymusem policji, były wyjątkowo skąpe w przekazywaniu informacji. Zbierałam do kupy to, co publikowali użytkownicy sieci, oraz to, co pisały portale informacyjne.

Policyjny raport ujawniał jedynie imię i inicjał nazwiska ofiary. NataliaB. Zazwyczaj udawało mi się ustalić tożsamość denata mimo utajnienia nazwiska, ale tym razem przekopałam internet i nie znalazłam absolutnie nic.

Gdy skończyłam, odjechałam na krześle do tyłu i przeanalizowałam wszystkie notatki. Nie znalazłam nigdzie zdjęcia kobiety, nie mogłam więc wysnuć wniosków co do jej wyglądu. To, co ujawniono, to jej wiek i płeć. Zamordowana osoba miała czterdzieści jeden lat. Podkreślono również, że to najbrutalniejsza zbrodnia od dekad, co potwierdzały niektóre przytoczone w artykułach szczegóły. Słowa te wdzierały się do mojej świadomości tak gwałtownie jak obrazy z dzieciństwa. Dawały nadzieję, ale także popychały w ramiona rozpaczy. Na to też miałam rutynę. Przenosiłam emocje na worek treningowy. Jednak tym razem musiałam postąpić inaczej. Najnowsza zbrodnia za bardzo przypominała to, co już kiedyś widziałam, bym po raz kolejny uciekała przed przeszłością. Pozwoliłam myślom płynąć, choć doskonale wiedziałam, czym to grozi. Musiałam jednak znowu zobaczyć to, co tak szczelnie zamknęłam w najdalszych zakamarkach swojej pamięci. Może jeśli uchylę drzwi tylko odrobinę…

Zamknęłam oczy.

Głosy w korytarzu. Mijają pokój, w którym się ukryłam. Nagle słyszę krzyk i wiem, że to głos mojej mamy. Po chwili krzyk milknie. Nie słyszę już nic. Znowu kroki. Tak bardzo się boję, kulę się w skrzyni i nie śmiem nawet oddychać. Ktoś wchodzi do pokoju. Nie znam tych kroków, nie należą do mamy ani do taty. Te poznałabym zawsze i wszędzie. Ktoś obcy podchodzi do skrzyni i ja…

Otworzyłam oczy, czując pierwsze drżenie rąk poprzedzające panikę. To było zbyt wiele. Myślałam, że udźwignę wspomnienia, że zdołam je opanować, wyizolować tylko te, które były mi potrzebne. Pomyliłam się. Byłam zbyt mała, żeby pamiętać. W końcu miałam tylko pięć lat. A jednak widziałam obrazy w swoim umyśle tak wyraźnie, jakby miały zamiar zmaterializować się w rzeczywistości. Drżenie dłoni zamieniało się w potężne dreszcze, raz po raz przeszywające moje ciało. Panika przyszła chwilę potem. Kształty zaczęły się zakrzywiać i wyginać, przestrzeń wokół mnie zmieniać. Kilka oddechów później dołączyły głosy. Słyszałam je równie wyraźnie, jak dochodzące zza okna szczekanie psa. Jakby znajdowały się tuż za ścianą. Ktoś się śmiał. Ktoś inny płakał, ktoś kogoś bił. Zasłoniłam uszy dłońmi, choć wiedziałam, że to nic nie da. Głosy tylko się nasilały.

Musiałam się uspokoić, musiałam się uspokoić, musiałam… Zacisnęłam dłonie na kolanach. Nie mogłam się poddać. Nie teraz, gdy w końcu miałam coś w ręku. Mimo to przegrywałam z samą sobą. Znowu grunt uciekał spod moich stóp. Zsunęłam się z krzesła i wcisnęłam w szczelinę pomiędzy biurkiem a ścianą, tak jak zawsze, gdy traciłam nad sobą kontrolę. Ponownie byłam w skrzyni, skulona, przerażona tym, że już za chwilę mnie znajdą. Słyszałam krzyki. Wspomnienia uderzały jedno po drugim jak bat smagający skórę. Każdy kolejny krzyk był głośniejszy, bardziej dotkliwy, jakby miał rozerwać mnie na kawałki. Zdjęłam z przegubu bransoletkę mojej mamy i ścisnęłam ją w dłoniach tak mocno, że zabolały mnie palce. To była jedyna kotwica, jaka mi pozostała, most łączący mnie z najczystszym obrazem z dzieciństwa – jedynym schronieniem w świecie, który tamtego poranka rozpadł się na kawałki. Oparłam głowę na kolanach, próbując przywołać swój chaos do porządku. Wspomnienia nie chciały jednak ustąpić, żerowały na mnie jak sępy na padlinie. Wiedziałam, że otworzyłam drzwi za szeroko. Zbyt wiele wspomnień wdarło się przez nie, rozlewając się w moim umyśle i ciele niczym trucizna. Rzeczywistość coraz bardziej się wykrzywiała. Kolory znikały. Pozostawała tylko szarość. Za każdym razem, gdy to się działo, wydawało mi się, że znikam. Przestaję na chwilę istnieć. Widzę rzeczy, których nie ma. Słyszę dźwięki, które nie istnieją.

Zaczerpnęłam gwałtownie tchu i odchyliłam głowę do tyłu.

Musiałam odzyskać kontrolę.

Kolejne obrazy z przeszłości próbowały się przebić – twarz matki, zapach jej perfum, jej ciepły śmiech – ale z całych sił je odpychałam, blokując dostęp do tego, co się wydarzyło, bo niczego nie mogłam już zmienić. Po pewnym czasie wsunęłam bransoletkę z powrotem na nadgarstek i z mozołem dźwignęłam się na kolana. A potem zmusiłam swoje nogi i ręce do działania.

Pierwsze uderzenie w worek. Potem kolejne. Następnie kopnięcie. Stopą. Kolanem. Po chwili worek kołysał się w tę i z powrotem niczym wahadło, przyjmując mój gniew, mój strach, moje emocje. To był jedyny sposób, by się przed nimi obronić.

Nie wiem, ile czasu w niego waliłam, nim nastała cisza. W mojej głowie i w otaczającej mnie rzeczywistości.

Oddychałam ciężko, ale już równomiernie.

Moje serce na szczęście stopniowo zwalniało, a bransoletka na nadgarstku stawała się coraz lżejsza.

Drzwi do przeszłości w końcu się zamknęły.

Pozwoliłam sobie na te kilka dodatkowych sekund spokoju, by się upewnić, że atak paniki naprawdę minął. Nienawidziłam poczucia utraty kontroli i tego emocjonalnego chaosu towarzyszącego mi w zasadzie przez cały czas. Przeklinałam siebie za to, że wciąż, po tylu latach, nie potrafiłam sobie z tym poradzić. Czasem wydawało mi się, że zamiast słabnąć, PTSD⁠3 tylko się nasila – każdy kolejny atak był bardziej dotkliwy, bardziej wyczerpujący. Właśnie dlatego tak rzadko decydowałam się otwierać drzwi prowadzące do przeszłości.

Wróciłam do monitora i skoncentrowałam się na działaniu. Jeszcze dzisiejszego wieczoru zamierzałam udać się w okolice domu ofiary. Spisałam wszystkie ważne informacje w telefonie i poszłam do przedpokoju się ubrać. Włożyłam czarny sztormiak, sięgające łopatek włosy poskromiłam gumką i zebrałam w kucyk, a potem narzuciłam na głowę kaptur. Łatwo było się w nim ukryć.

Do kieszeni plecaka schowałam aparat, kilka narzędzi i powerbank. Byłam gotowa. Na tyle, na ile mogłam być gotowa na prawdziwe piekło.

* * *

1Ninalara – dziedziczny tytuł strażniczki Ninru; jaśnie pani.

2Ostroga Pilotowa – konstrukcja hydrotechniczna znajdująca się w porcie, służąca do obsługi statków przez pilotów portowych. Jest to miejsce, gdzie piloci wchodzą na pokład statków lub z nich schodzą, by pomóc w manewrowaniu jednostkami w obrębie portu lub na podejściu do portu.

3PTSD (Post-Traumatic Stress Disorder) – zespół stresu pourazowego. Zaburzenie psychiczne, które może rozwinąć się po traumatycznych doświadczeniach.

Copyright © 2025 by AgnieszkaSorycz/ARIABooks

Wszystkie prawa zastrzeżone.

www.agnieszkasorycz.pl

Opieka merytoryczna: KasiaBulicz - Kasprzak

Redakcja: MagdalenaGonta - Biernat

Skład i łamanie: DFPublishing

Korekta: DFPublishing

Projekt okładki: JacekGoliatowski

Książka objęta jest ochroną prawa autorskiego. Wszelkie udostępnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

ARIA Books

Grupa DogFilmStudio

Jana Styki 24/8

03-928 Warszawa

Created with Vellum