Facetom nic do tego - Sylwia Trojanowska, Malwina Kozłowska - ebook + audiobook

Facetom nic do tego ebook

Sylwia Trojanowska, Malwina Kozłowska

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

MĄDRA, ZABAWNA I KOBIECA POWIEŚĆ, KTÓRĄ POKOCHAJĄ FANKI SEKSU W WIELKIM MIEŚCIE!

Anka, Inga i Baśka są przyjaciółkami na dobre i na złe. A ponieważ ostatnio w ich życiu wydarzyło się więcej tego złego, z entuzjazmem podejmują decyzję o spędzeniu Bożego Narodzenia na Karaibach, u siostry Ani. Każda z nich myśli już tylko o palmach, gorącym białym piasku, spaniu do południa i kolorowych świętach oraz szalonym sylwestrze na egzotycznej wyspie w luksusowym hotelu. Jednak od początku na tym idealnym obrazie tworzą się rysy – i wcale nie chodzi o zgubiony bagaż czy złamany obcas... Na drodze przyjaciółek stanie bowiem podstępny pierwiastek męski, a układ planet okaże się wyjątkowo niekorzystny.

Ankę, Ingę i Baśkę czeka więc kolejna szalona przygoda.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 288

Oceny
4,4 (82 oceny)
49
20
9
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Pasjaczytania

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna powieść pod pozornie lekką i łatwą historią znajduje się głębsze przesłanie. Jakie? Trzeba przeczytać lub odsłuchać. Polecam. Świetna lektorka 💥👌❤️
10
BarnimGryfino

Nie oderwiesz się od lektury

Dobre
00
Irenaira

Nie oderwiesz się od lektury

POLECAM
00
bartekr92

Całkiem niezła

Książka na zabicie czasu. Czyta się szybko i lekko. Błyskotliwe dialogi i inteligenty żart. Lekka powieść, można się uśmiechnąć, choć momentami się nudziłam. Tak czy inaczej warto mieć własne zdanie na jej temat ;)
00
EvaZu

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobrą powieść.
00

Popularność




Za­pra­szamy na www.pu­bli­cat.pl
Pro­jekt se­rii, okładki oraz ilu­stra­cjeNA­TA­LIA TWARDY
Gra­fika we wnę­trzu © Gar­ku­sha­Art/Adobe Stock
Ko­or­dy­na­cja pro­jektuALEK­SAN­DRA CHY­TROŃ-KO­CHA­NIEC
Re­dak­cjaCHAT BLANC – ANNA PO­INC-CHRA­BĄSZCZ
Ko­rektaMAG­DA­LENA MIE­RZE­JEW­SKA
Re­dak­cja tech­nicznaLO­REM IP­SUM – RA­DO­SŁAW FIE­DO­SI­CHIN
Po­lish edi­tion © Syl­wia Tro­ja­now­ska, Mal­wina Ko­złow­ska, Pu­bli­cat S.A. MMXXIII (wy­da­nie elek­tro­niczne)
Wy­ko­rzy­sty­wa­nie e-bo­oka nie­zgodne z re­gu­la­mi­nem dys­try­bu­tora, w tym nie­le­galne jego ko­pio­wa­nie i roz­po­wszech­nia­nie, jest za­bro­nione.
All ri­ghts re­se­rved
ISBN 978-83-271-6619-7
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
jest zna­kiem to­wa­ro­wym Pu­bli­cat S.A.
PU­BLI­CAT S.A.
61-003 Po­znań, ul. Chle­bowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: of­fice@pu­bli­cat.pl, www.pu­bli­cat.pl
Od­dział we Wro­cła­wiu 50-010 Wro­cław, ul. Pod­wale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: ksia­znica@pu­bli­cat.pl

Wszyst­kie zda­rze­nia, po­staci i miej­scaopi­sane w ni­niej­szej książcesą ab­so­lut­nie i bez­dy­sku­syj­nie praw­dziwe.A już zwłasz­cza fakt, że sok po­mi­do­rowy wy­wo­łuje zgagę.

Jed­no­cze­śnie au­torki pra­gną po­in­for­mo­wać,że w trak­cie spi­sy­wa­nia tej hi­sto­riinie ucier­piał ża­den sa­mo­zwań­czy wie­lebny (a mógł).

Wszyst­kim dziew­czy­nom – za­wsze.

Oraz fa­ce­tom, któ­rzy wspie­rają swoje dziew­czyny

Pro­log

Po­dobno za każ­dym sil­nym i wiel­kim, od­no­szą­cym suk­ces męż­czy­zną stoi ko­bieta – z na­ci­skiem na „po­dobno” i „stoi”. Bo wszyst­kie do­brze wiemy, że nie „po­dobno”, a „bez­dy­sku­syj­nie”, i nie „stoi”, a „krąży i ogar­nia za­ple­cze”. Po­wszech­nie wia­domo bo­wiem, że każdy suk­ces ma swój back­stage. Ko­bieta cho­dzi więc po domu i zbiera zwi­nięte w kulkę mę­skie skar­pety, lek­ko­dusz­nie po­rzu­cone mię­dzy sy­pial­nią a ła­zienką; pie­rze „tylko tro­chę prze­tarte” ga­cie; to­le­ruje szu­fladę pełną ka­bli do urzą­dzeń, które już dawno ode­szły na cmen­ta­rzy­sko śmieci RTV; wy­ba­cza rocz­ni­cowe amne­zje; cier­pli­wie słu­cha opo­wie­ści o jego no­wych re­kor­dach bi­tych na si­łowni lub w strze­lance; nie prze­cina szlaku ka­napa–te­le­wi­zor, gdy na ekra­nie aku­rat to­czy się mecz Ligi Mi­strzów; i śmieje się z żar­ci­ków, które on za­sły­szał od kum­pli przy pi­wie. Po­tem skar­petki za­wsze są do­prane i ele­gancko uło­żone w szu­fla­dzie, oczy­wi­ście tuż obok za­ce­ro­wa­nych, względ­nie chy­trze pod­mie­nio­nych na nowe gaci, wie­dza na te­mat le­veli zo­staje uak­tu­al­niona, żar­ciki wy­parte, a fa­cet za­do­wo­lony re­ali­zuje się na polu za­wo­do­wym, gdyż na za­ple­czu ma me­ne­dżerkę ży­cia. Naj­czę­ściej za friko.

Na szczę­ście dla nich mają nas, ko­biety.

A kogo – albo przede wszyst­kim CO – mamy my?

Bo czego nie mamy, to już do­brze wiemy.

Nie mamy świa­do­mo­ści wła­snego suk­cesu. I może jest to szcze­gół. Szcze­gó­li­czek wręcz. Ma­leńki taki, jak ziarnko pia­sku w try­bach wiel­kiej ma­szyny zwa­nej ży­ciem, a jed­nak na ca­łej roz­cią­gło­ści cią­gle coś przez niego zgrzyta. I niby wszystko idzie ja­koś na­przód, ale z na­ci­skiem na „ja­koś”.

Oczy­wi­ście ist­nieje roz­wią­za­nie i jest ono po­zor­nie ła­twe: mu­simy za­cząć trak­to­wać na­sze co­dzienne osią­gnię­cia w ka­te­go­riach suk­cesu. Po­win­ny­śmy to ro­bić! Po­win­ny­śmy za­cząć się do­ce­niać!

Lecz tu za­czy­nają się schody.

Bo my, ko­biety, w prze­ci­wień­stwie do męż­czyzn, nie mamy tego za­je­bi­stego skilla, jaki mają fa­ceci, i nie trak­tu­jemy wy­nie­sie­nia śmieci w ka­te­go­riach wy­czynu, który za­słu­guje na co naj­mniej ustną po­chwałę, a naj­le­piej to już na dy­plom i or­der – może być w po­staci sze­ścio­paku ulu­bio­nego trunku. O nie! My, ko­biety, uzna­jemy za rzecz OCZY­WI­STĄ, że wszyst­kie obo­wiązki na­leży wy­ko­nać – nic po­nadto. Żad­nych fan­far.

Może gdyby ist­niał taki au­to­ma­tyczny sys­tem gra­ty­fi­ka­cyjny: wsta­wie­nie pra­nia – cyk! – kwiaty; roz­wie­sze­nie pra­nia – pyk! – cze­ko­ladki; do­ta­cha­nie w go­rą­cym słońcu siat z za­ku­pami (i wspo­mnia­nym sze­ścio­pa­kiem) – pstryk! – miłe słowo, kom­ple­ment, bi­let do kina... To może jesz­cze mia­ły­by­śmy po­czu­cie, że coś nam tego dnia się udało... Wróć! Że na­sza ciężka praca przy­nio­sła przy­jemny sku­tek, i to nie tylko w po­staci czy­stego pra­nia, oraz że jest to nasz ja­kiś, bądź co bądź, suk­ces. A co w rze­czy­wi­sto­ści nam po­zo­staje, skoro same sie­bie nie po­tra­fimy po­chwa­lić? Otóż tyle, że gdy do­czoł­gasz się już póź­nym wie­czo­rem do wanny i wła­śnie za­li­czasz swój kwa­drans luk­susu o cha­rak­te­rze hi­gie­nicz­nym, to jesz­cze przez za­mknięte drzwi sły­szysz bur­kliwy ko­men­tarz, że czło­wiek się nor­mal­nie od­lać we wła­snym domu nie może, bo „PANI MA RE­LAKS”. Jaki re­laks, na li­tość bo­ską?!

Więc w ta­kim uję­ciu ow­szem: za każ­dym sil­nym i wiel­kim, od­no­szą­cym suk­ces męż­czy­zną stoi ko­bieta. Stoi i prze­wraca oczami, bo w chwili gdy on od­biera na­grody i wy­róż­nie­nia, jej tylko na to star­czy siły.

Do czasu.

Nad­cho­dzi bo­wiem mo­ment, w któ­rym owa ko­bieta, wsparta przez silne i wy­ro­bione od ta­cha­nia sia­tek ra­miona in­nych ko­biet, mo­bi­li­zuje siły. Resztki sił, się zna­czy, i mówi: „Skoń­czyły się do­bre czasy kul­tury za­po­mogi”. A po­tem, po­mię­dzy ko­niecz­no­ścią zro­bie­nia za­ku­pów i wsta­wie­nia trze­ciego pra­nia, po­rzuca ów kie­rat, po­pra­wia ko­ronę, za­kłada poń­czo­chy i szpilki (albo skar­petki i te­ni­sówki), wrę­cza fa­ce­towi li­stę to do i idzie speł­niać swoje ma­rze­nia. Bo prze­cież je ma.

A fa­ce­tom nic do tego. Nic a nic.

Roz­dział 1

Cza­sami po­win­naś się od­wa­żyć. Wło­żyć su­kienkę w ko­lo­rze in­ten­syw­nej czer­wieni, ob­fi­cie skro­pić się per­fu­mami, ode­zwać do tego faj­nego fa­ceta, któ­rego co­dzien­nie mi­jasz w win­dzie, na­pi­sać po­jed­naw­czy list, za­tań­czyć boso na plaży albo wy­je­chać w da­leką po­dróż – i to w kie­runku, któ­rego obrać już ni­gdy wię­cej nie chcia­łaś. Bo co ci to da, je­śli jed­nak się nie od­wa­żysz? Je­śli na­dal bę­dziesz tylko chciała? Być może do końca swo­ich dni bę­dziesz się za­sta­na­wiać, jak by to było, gdy­byś... Co by się stało, je­śli­byś... A po­tem, w tym osta­tecz­nym mo­men­cie, za­czniesz ża­ło­wać, że jed­nak się nie od­wa­ży­łaś?

O go­dzi­nie dwu­dzie­stej pierw­szej dwa­dzie­ścia dzie­więć re­dak­torka Inga Win­ter wło­żyła do błę­kit­nej wa­lizki ostat­nią su­kienkę i po­dróżny ze­staw akwa­re­lek, po czym za­ma­szy­stym ru­chem za­su­nęła za­mek i ode­tchnęła głę­boko, uzna­jąc mi­sję za za­koń­czoną. O go­dzi­nie dwu­dzie­stej pierw­szej trzy­dzie­ści osiem była już w trak­cie wy­pa­ko­wy­wa­nia rze­czy z po­wro­tem na łóżko, z so­len­nym po­sta­no­wie­niem, że za nic w świe­cie ni­g­dzie nie leci. Ab­so­lut­nie, nie i już. Wo­łami z ka­retą jej tam nie za­cią­gną ani wy­pa­sio­nym mer­cem Baśki, ani sza­loną ofertą wy­prze­daży ksią­żek w lot­ni­sko­wej księ­garni w Ber­li­nie (mimo że chęt­nie prze­czy­ta­łaby so­bie Go­ethego w ory­gi­nale). Choćby ją Anka z Baśką zwią­zały, za­kne­blo­wały i upro­wa­dziły, ona nie da się wsa­dzić do sa­mo­lotu.

Dla przy­ja­ció­łek nie było wcale ta­jem­nicą, że kom­plet­nie nie od­po­wia­dał jej kie­ru­nek ich wspól­nej wy­prawy. Mo­głaby so­bie la­tać na wschód, na po­łu­dnie, na pół­noc na­wet, cho­ciaż na samą myśl o Is­lan­dii czy Lo­fo­tach mar­zły In­dze stopy. Mimo wszystko da­łaby radę! Wy­star­czy­łyby bie­li­zna ter­mo­ak­tywna, ja­kieś swe­try z me­ry­nosa i do­bre buty. I już. Ale na za­chód? I to ten kon­kretny za­chód?

Kiedy Ania za­pro­po­no­wała, że po­lecą w trójkę od­wie­dzić jej sio­strę Ma­riankę na Ka­ra­ibach i za­miesz­kają w za­rzą­dza­nym przez Lutka, męża Ma­rianki, luk­su­so­wym, a przy tym bar­dzo ustron­nym ho­telu Gol­den Wa­ves, przy sa­miut­kiej plaży, zgo­dziła się bez wa­ha­nia. Bo jak mo­głaby się nie zgo­dzić na wy­jazd, za który miała nie za­pła­cić ani do­lara? Ba! – ani zło­tówki na­wet. „Nie chcę od was żad­nych pie­nię­dzy. Mamy kasę i na wszystko nam wy­star­czy” – po­wie­działa wtedy Ania, a Inga się nie upie­rała, bo szcze­rze mó­wiąc, jej na tak eg­zo­tyczny wy­jazd nie by­łoby stać. Do­piero po­tem ża­ło­wała; oto bo­wiem do­tarło do niej, że będą miały mię­dzy­lą­do­wa­nie w Miami. Wia­domo, Miami to nie Nowy Jork. Na­wet obok niego nie le­żało (a ści­ślej rzecz uj­mu­jąc, to le­żało dwa ty­siące sześć­dzie­siąt pięć ki­lo­me­trów da­lej), lecz z jed­nego do dru­giego da­łoby się do­je­chać w ba­ga­tela dzie­więt­na­ście go­dzin, a do­le­cieć w nie­całe trzy, więc widmo No­wego Jorku, do któ­rego nie chciała już ni­gdy wię­cej za­wi­tać, po­now­nie za­ma­ja­czyło na ho­ry­zon­cie. Dziew­czyny co prawda obie­cały In­dze, i to kil­ka­krot­nie, że na­wet nosa poza Miami nie wy­ściu­bią, ale jej to nie prze­ko­nało. Od paru dni mroczne wspo­mnie­nia z mał­żeń­stwa z Ada­mem i ży­cia z nim w ba­jecz­nym, ale jakże znie­na­wi­dzo­nym przez nią No­wym Jorku po­wra­cały ni­czym bu­me­rang w dzień i na­wie­dzały w for­mie eks­pre­syj­nych i wy­ra­fi­no­wa­nie pla­stycz­nych kosz­ma­rów w nocy. Gdyby tylko Anka i Baśka znały całą prawdę... Może wtedy by jej od­pu­ściły. Ale ca­lut­kiej prawdy Inga wy­znać im nie mo­gła, po pro­stu.

Wes­tchnęła i spoj­rzała na roz­rzu­cone na łóżku ubra­nia, po czym ostat­kiem sił zmu­siła się do tego, by z po­wro­tem za­cząć je ukła­dać w roz­be­be­szo­nej wa­lizce, a na­stęp­nie wy­stu­kała wia­do­mość do przy­ja­ció­łek.

Pro­ku­ra­torka Anna Krauze była już go­towa do drogi na trzy dni przed wy­jaz­dem. Go­towa, rzecz ja­sna, hi­po­te­tycz­nie. Ow­szem, spa­ko­wała wa­lizkę, spraw­dziw­szy wcze­śniej plan pro­gnozy po­gody dla Mar­ty­niki na ostat­nie dwa ty­go­dnie grud­nia i uzgod­niw­szy z sio­strą wy­ma­ga­nia wzglę­dem dress code go­ści na ko­la­cji wi­gi­lij­nej w Gol­den Wa­ves (nie było żad­nych), wy­brała ele­gancką su­kienkę, a na­wet parę poń­czoch (ina­czej Baśka ni­gdy by jej nie wy­ba­czyła; „syl­we­ster bez poń­czoch to nie syl­we­ster” – tak po­wie­działa) i parę szpi­lek – ale tylko jedną. Uznała bo­wiem, że skoro na co dzień biega w wy­so­kich ob­ca­sach do pracy, na wa­ka­cjach może so­bie po­zwo­lić na cho­dze­nie w obu­wiu na pła­skiej po­de­szwie. Albo jesz­cze le­piej – boso. Za­mknąw­szy wa­lizkę, we­pchnęła ją głę­boko pod łóżko i ode­tchnęła z ulgą. Tak jakby.

Im bli­żej było ter­minu wy­lotu, tym Anka co­raz bar­dziej się bo­wiem de­ner­wo­wała. Wa­lizkę scho­wała nie dla­tego, że jej za­wa­dzała w ma­leń­kiej sy­pialni, ale dla­tego, że nie chciała na nią pa­trzeć, przy­naj­mniej na ra­zie. Cie­szyła się jak dia­bli, że zo­ba­czy Ma­riankę, wy­ści­ska szwa­gra i dzie­ciaki. Ale ra­dość ze spo­tka­nia z ro­dzinką sku­tecz­nie i na­chal­nie przy­ćmie­wał strach. Gi­gan­tyczny strach Anki przed la­ta­niem.

I żeby nie było, ow­szem, od kilku lat pró­bo­wała so­bie z nim ra­dzić. Przed każ­dym lo­tem ssała cu­kierki zio­łowe, ły­kała ta­bletki na­senne, po­szła na­wet na se­ans hip­nozy. Cu­kierki były do­bre tylko na po­czątku, przy star­cie, bo po­tem, w trak­cie lotu, zja­dła całe dwie pa­czuszki ot tak, nie ma­jąc czym za­jąć rąk, i w związku z tym do pa­nicz­nego lęku do­szły jesz­cze nud­no­ści wy­wo­łane spo­ży­ciem nad­mier­nej ilo­ści cu­kru. Ta­bletki spo­wo­do­wały u niej re­ak­cję pa­ra­dok­salną, bo do­stała po nich nie­malże pal­pi­ta­cji serca. A w trak­cie se­sji hip­no­te­ra­peu­tycz­nej wy­szło na jaw, że jest kom­plet­nie nie­podatna na su­ge­stie („I słusz­nie” – orze­kła Inga, kiedy Anka jej o tym opo­wie­działa. „Wła­śnie dla­tego je­steś taką świetną pro­ku­ra­torką”).

O dwu­dzie­stej pierw­szej czter­dzie­ści trzy, na wie­czór przed wy­lo­tem, Anka zde­cy­do­wa­nym ru­chem wy­szarp­nęła szarą wa­lizkę spod łóżka, czu­jąc w piersi cię­żar, a na karku zimne kro­pelki potu. Wpraw­nym ru­chem rzu­ciła ba­gaż na ma­te­rac i otwo­rzyła, by wszy­ściu­sieńko wy­pa­ko­wać z po­wro­tem do szaf. Na sa­mym wierz­chu, na po­ukła­da­nych rów­niutko rze­czach, le­żały poń­czo­chy i para szpi­lek. Prze­je­chała pal­cem po ko­ron­ko­wym wy­koń­cze­niu bie­li­zny. „Jak przyj­dzie kry­zys, wi­zu­ali­zuj so­bie drinki z ko­kosa i rumu albo shoty z pęp­ków przy­stoj­nych bar­ma­nów!” – za­rzą­dziła Bar­bara, po czym obie­cała, że w trak­cie lotu znaj­dzie spo­sób, który po­może Ance prze­trwać.

Strach przed la­ta­niem pa­ra­li­żo­wał ją od ty­go­dnia, a od trzech dni pra­wie nie spała, przez co za­my­ka­nie spraw w ro­bo­cie przy­cho­dziło jej z gar­gan­tu­icz­nym tru­dem. Na szczę­ście ist­niał jesz­cze Ze­nek Łą­giewka, star­szy ko­lega po fa­chu, który był za­wsze pod ręką i w miarę moż­li­wo­ści ścią­gał na sie­bie uwagę wku­rzo­nego na nią Sta­rego. Nie­mniej tego dnia, pierw­szego dnia urlopu, Anka po­sta­no­wiła, że ni­g­dzie nie leci. Trudno. Prze­prosi Ma­riankę, pre­zenty dla dzieci wy­śle pocztą, a dziew­czyny... One ja­koś zro­zu­mieją. Chyba.

Wy­biła dwu­dzie­sta pierw­sza czter­dzie­ści osiem, kiedy wy­jęła z wa­lizki ostat­nią parę lnia­nych spodni. I wła­śnie wtedy ci­szę sy­pialni prze­rwał dźwięk przy­cho­dzą­cej wia­do­mo­ści. Rzu­ciła okiem na ekra­nik. Inga na­pi­sała: „Ogar­niemy to, bejbe!”. Anka wes­tchnęła, po­li­czyła do dzie­się­ciu i wło­żyła spodnie z po­wro­tem do wa­lizki.

Bar­bara Ko­chań­ska, dy­rek­torka ope­ra­cyjna na re­gion Eu­ropy Środ­kowo-Wschod­niej w jed­nym z naj­więk­szych świa­to­wych kon­cer­nów far­ma­ceu­tycz­nych, od go­dziny dwu­dzie­stej pierw­szej pięć­dzie­siąt dwie do dwu­dzie­stej trze­ciej trzy­na­ście zdą­żyła się spa­ko­wać i roz­pa­ko­wać ja­kieś dwa­na­ście i pół raza. I nie, wcale nie dla­tego, że bała się celu po­dróży czy środka trans­portu, ja­kim miały się do­stać do tego raju na ziemi, ko­chała bo­wiem i da­le­kie wy­prawy na eg­zo­tyczne wy­spy, i loty sa­mo­lo­tem. Bar­bara Ko­chań­ska naj­zwy­czaj­niej w świe­cie nie po­tra­fiła się zde­cy­do­wać, co po­winna ze sobą wziąć. Bo co do tego, że za­da­łaby szyku na­wet w worku po ziem­nia­kach, nie miała wąt­pli­wo­ści. Ale prze­cież nie o to cho­dziło.

Sto­jąc przed spo­rych roz­mia­rów gar­de­robą, za­mglo­nym od trudu de­cy­zji wzro­kiem wga­piała się w rzędy je­dwab­nych, lnia­nych i szy­fo­no­wych su­kie­nek, blu­zek i spodni, za­sta­na­wia­jąc się, czy le­piej ze­sta­wić je z san­dał­kami, szpil­kami czy może espa­dry­lami, któ­rymi na co dzień gar­dziła, ale które na wa­ka­cjach spraw­dzały się (co z tru­dem przy­zna­wała rów­nież ona) zna­ko­mi­cie. A kiedy już za­częła wy­bie­rać i ukła­dać ubra­nia w an­gor­ko­wej wa­lizce Del­seya, cią­gle jej coś nie pa­so­wało. Z ciu­chami na spo­tka­nia biz­ne­sowe ni­gdy nie miała ta­kiego pro­blemu. Kilka dy­żur­nych gar­ni­tu­rów od Ral­pha Lau­rena i szpilki z czer­woną po­de­szwą spraw­dzały się w każ­dej sy­tu­acji. Ale tu cho­dziło o coś wię­cej: o to, by wy­glą­dać jed­no­cze­śnie na lu­zie i z klasą. Osta­tecz­nie, po wielu pró­bach, wy­bór padł na biel, biel i jesz­cze raz biel: szorty, lekki swe­ter i zwiewne su­kienki od obie­cu­ją­cej, ale póki co mało zna­nej pol­skiej pro­jek­tantki, a do tego kil­ka­na­ście kla­sycz­nych do­dat­ków od Do­lce, Vu­it­tona i Prady w po­staci to­re­bek, oku­la­rów prze­ciw­sło­necz­nych, chu­s­tek na głowę, poń­czoch (rzecz ja­sna) i łań­cusz­ków na kostkę (bo we­dług Bar­bary nic tak nie zdo­biło na­gich opa­lo­nych ko­bie­cych stóp jak de­li­katna bi­żu­te­ria).

O go­dzi­nie dwu­dzie­stej trze­ciej czter­na­ście Bar­bara z po­czu­ciem głę­bo­kiego za­do­wo­le­nia z sie­bie za­mknęła osta­tecz­nie wa­lizkę i wy­stu­kała wia­do­mość na gru­po­wym cza­cie: „No to w drogę, dziew­częta!”, na co otrzy­mała nie­mal rów­no­cze­śnie od­po­wiedź: „No...” (to Inga) i „Yhm...” (to Anka). „Nie prze­sa­dzaj­cie z tym opty­mi­zmem” – od­pi­sała im Bar­bara. Uświa­do­miła so­bie, że bę­dzie mu­siała wy­my­ślić ja­kiś spo­sób, by pierw­sza z nich zdo­łała się wy­chil­lo­wać na raj­skiej wy­spie, a druga w ogóle tam do­tarła.

Do lot­ni­ska w Ber­li­nie do­je­chały naj­wy­god­niej­szym na świe­cie mer­ce­de­sem Baśki, roz­ma­wia­jąc, słu­cha­jąc płyt Bajmu, a na­wet śpie­wa­jąc wraz z Be­atą co bar­dziej uko­chane utwory. Lecz po­mię­dzy jed­nym a dru­gim ka­wał­kiem każda z nich była my­ślami zu­peł­nie gdzie in­dziej. Baśka roz­ko­szo­wała się per­spek­tywą spę­dze­nia lotu do Miami w sa­mo­lo­cie ma­rzeń, air­bu­sie A380. Wi­działa już sie­bie pi­jącą pro­secco, a po­tem odzianą w je­dwabną pi­żamę i od­da­jącą się re­lak­sowi w pry­wat­nej ka­bi­nie z pry­watną, ekhem, ob­sługą... Inga mar­twiła się wy­stawą w ga­le­rii i tym, czy Kuba sam so­bie po­ra­dzi (mimo że wer­ni­saż udał się zna­ko­mi­cie, a jej ob­razy i printy za­czy­nały bu­dzić za­in­te­re­so­wa­nie, zwłasz­cza od­kąd wspól­nie za­jęli się ich pro­mo­cją w in­ter­ne­cie). Anka zaś pró­bo­wała so­bie ima­gi­no­wać spo­tka­nie z sio­strą Ma­rianką i ra­dość dzie­cia­ków, wy­so­kie palmy i sza­le­nie błę­kitną wodę, czyli wszystko, co zo­ba­czy już po tym cho­ler­nym kil­ku­na­sto­go­dzin­nym lo­cie, ale wi­zję sku­tecz­nie przy­ćmie­wała jej roz­bu­chana mi­grena z aurą, którą ła­pała zwy­kle w chwi­lach szcze­gól­nie sil­nego zde­ner­wo­wa­nia. Osta­tecz­nie pod ko­niec po­dróży po­pro­siła Ba­się o ści­sze­nie mu­zyki i za­ło­żyła opa­skę na oczy, by ogra­ni­czyć do­stęp draż­nią­cych świa­teł na dro­gach, po czym pod­dała się de­li­kat­nym wi­bra­cjom sil­nika.

Na lot­ni­sko do­tarły dwie go­dziny przed od­prawą, co uspo­ko­iło zwłasz­cza Ingę i Baśkę, bo lu­biły być wszę­dzie na czas, a poza tym pla­no­wały wi­zytę w księ­garni i wy­pi­cie kawy. Ance było za to głę­boko wszystko jedno. Otu­ma­niona pul­su­ją­cym bó­lem głowy i spięta ze stresu, sie­działa nie­ru­chomo na tyl­nym sie­dze­niu, z obłę­dem w oczach i pra­gnie­niem ry­chłej śmierci w du­szy, pod­czas gdy dziew­czyny po­woli zbie­rały się do wyj­ścia z sa­mo­chodu. Z odrę­twie­nia wy­rwał ją okrzyk Baśki:

– Co to, do cho­lery, jest?!

Anka ob­ró­ciła się przez ra­mię i tępo spoj­rzała na przy­ja­ciółkę. Baśka stała przy otwar­tym ba­gaż­niku i wy­ba­łu­szała na coś oczy.

– Ale co... – za­częła Inga, do­pi­na­jąc kurtkę. – O kurde! – wy­rwało się jej.

Anka pra­wie na czwo­ra­kach wy­peł­zła z auta, szczel­nie owi­nęła się sza­li­kiem i do­brnęła do dziew­czyn. Miej­sce, na któ­rym za­par­ko­wała Baśka, było o wiele szer­sze i o wiele dłuż­sze niż te znaj­du­jące się po są­siedzku, a po­sadzkę na­zna­czono ra­do­śnie ró­żo­wiutką farbą, z któ­rej wy­bi­jała na­ma­lo­wana ko­bieca po­stać w roz­ło­ży­stej spód­nicy.

– Czy mnie się tylko wy­daje, Inga, czy to jest... – Bar­barę aż za­tkało z obu­rze­nia.

– Jawny sek­sizm... – do­koń­czyła po­woli Inga. – Choć szcze­rze mó­wiąc, taki nie naj­wyż­szych lo­tów... Co po­nie­któ­rzy by go za­pewne pod­cią­gnęli pod wy­jąt­kową tro­skę o ko­biety i ich po­trzeby, tłu­ma­czyli nam słodko-po­błaż­li­wym to­nem, że to dla na­szego do­bra... Man­spla­ining i tak da­lej.

– Man­spla­ining? A czy ja wy­glą­dam, jak­bym po­trze­bo­wała, żeby ja­kiś fa­cet mi co­kol­wiek tłu­ma­czył? Może jak po­win­nam par­ko­wać? – fuk­nęła wku­rzona Baśka. – Nie­jed­nego to ja mo­gła­bym na­uczyć, jak to ro­bić! Do­bra, dziew­czyny, wy­ła­dujmy się, a po­tem prze­par­kuję wóz. Nie za­mie­rzam stać na tym... Na tym... Na...

– Mogę pa­niom w czymś po­móc? – Zza ich ple­ców do­biegł ni­ski mę­ski głos, wła­da­jący an­gielsz­czy­zną z wy­raź­nym fran­cu­skim ak­cen­tem.

Wszyst­kie trzy ob­ró­ciły się jed­no­cze­śnie.

– Nnnie – od­parła za­sko­czona Inga na wi­dok wy­so­kiego szpa­ko­wa­tego męż­czy­zny w ty­pie Pierce’a Bro­snana, o oczach błę­kit­nych jak ba­gienne nie­za­po­mi­najki. – Nic się nie...

– Pan to co naj­wy­żej może po­móc so­bie! – we­szła jej w słowo zi­ry­to­wana Bar­bara. – Nikt pana nie na­uczył, że to nie­ład­nie pod­słu­chi­wać?! I nie­kul­tu­ral­nie, de­li­kat­nie rzecz uj­mu­jąc, prze­ry­wać ko­bie­tom, kiedy do­sko­nale ra­dzą so­bie ze wszyst­kim same?

So­bo­wtór Pierce’a, w szy­kow­nym weł­nia­nym płasz­czu i kasz­kie­cie w kratkę, uniósł brwi.

– I skąd w ogóle po­mysł, że po­trze­bu­jemy pana po­mocy, co? – cią­gnęła Bar­bara. – Pro­sił pana o coś ktoś? Ko­le­żanka na przy­kład? – Mach­nęła dło­nią w kie­runku Bogu du­cha win­nej Anki, która miała ochotę za­paść się pod zie­mię, choćby miało się to stać w naj­bar­dziej że­nu­ją­cym miej­scu na świe­cie, czyli na ró­żo­wiut­kim miej­scu par­kin­go­wym tylko dla ko­biet. – Czy wy­glą­damy na po­trze­bu­jące? No, słu­cham! Otóż wła­śnie. Nie. Ani nie wy­glą­damy, ani nie po­trze­bu­jemy. Po­mocy ani pana, ani żad­nego in­nego przed­sta­wi­ciela pana ga­tunku, który w swoim mniej­szym od na­szego mó­zgu wy­my­ślił so­bie, ja­koby ko­biety pra­gnęły tego oto wy­jąt­ko­wego przy­wi­leju, ja­kim jest więk­sza prze­strzeń do par­ko­wa­nia. No bo czym by nam można za­mknąć usta, je­śli nie przy­wi­le­jem za­stęp­czym, co? Po co nam równe płace i pa­ry­tety, kiedy mo­żemy so­bie wa­lizki wy­god­nie wy­pa­ko­wać? I jesz­cze może po­win­ny­śmy być za to wdzięczne, co? Dziew­czyny – zwró­ciła się do oszo­ło­mio­nej Ingi i sko­ło­wa­nej Anki. – Ba­gaże w dłoń i jazda. A ja nas prze­par­kuję.

To po­wie­dziaw­szy, wy­szarp­nęła z ba­gaż­nika naj­więk­szą na świe­cie wa­lizkę, jaką Inga wi­działa na oczy, po czym ge­stem za­chę­ciła przy­ja­ciółki do tego sa­mego. Kiedy auto było pu­ste, za­sia­dła za kół­kiem i zgrab­nie prze­je­chała ka­wa­łek da­lej na naj­zwy­klej­sze miej­sce, wą­skie i nie­ustawne jak bo­gini przy­ka­zała.

Męż­czy­zna tkwił jesz­cze przez chwilę w bez­ru­chu, usi­łu­jąc zro­zu­mieć na­gły wy­buch nie­zna­jo­mej, po czym zre­zy­gno­wany wziął głę­boki od­dech i ru­szył ku win­dzie. Bar­bara po chwili zma­te­ria­li­zo­wała się obok dziew­czyn i wy­jąw­szy rączkę wa­lizki, za­ko­men­de­ro­wała:

– C’mon, girls, nie za­mie­rzam tu spę­dzić ani kwa­dransa dłu­żej. Choć czuję, że te­raz nie kawa, a me­lisa bę­dzie mi po­trzebna. Naj­le­piej w ja­kimś po­rząd­nym drinku.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki