Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
MĄDRA, ZABAWNA I KOBIECA POWIEŚĆ, KTÓRĄ POKOCHAJĄ FANKI SEKSU W WIELKIM MIEŚCIE!
Anka, Inga i Baśka są przyjaciółkami na dobre i na złe. A ponieważ ostatnio w ich życiu wydarzyło się więcej tego złego, z entuzjazmem podejmują decyzję o spędzeniu Bożego Narodzenia na Karaibach, u siostry Ani. Każda z nich myśli już tylko o palmach, gorącym białym piasku, spaniu do południa i kolorowych świętach oraz szalonym sylwestrze na egzotycznej wyspie w luksusowym hotelu. Jednak od początku na tym idealnym obrazie tworzą się rysy – i wcale nie chodzi o zgubiony bagaż czy złamany obcas... Na drodze przyjaciółek stanie bowiem podstępny pierwiastek męski, a układ planet okaże się wyjątkowo niekorzystny.
Ankę, Ingę i Baśkę czeka więc kolejna szalona przygoda.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 288
Wszystkie zdarzenia, postaci i miejscaopisane w niniejszej książcesą absolutnie i bezdyskusyjnie prawdziwe.A już zwłaszcza fakt, że sok pomidorowy wywołuje zgagę.
Jednocześnie autorki pragną poinformować,że w trakcie spisywania tej historiinie ucierpiał żaden samozwańczy wielebny (a mógł).
Wszystkim dziewczynom – zawsze.
Oraz facetom, którzy wspierają swoje dziewczyny
Prolog
Podobno za każdym silnym i wielkim, odnoszącym sukces mężczyzną stoi kobieta – z naciskiem na „podobno” i „stoi”. Bo wszystkie dobrze wiemy, że nie „podobno”, a „bezdyskusyjnie”, i nie „stoi”, a „krąży i ogarnia zaplecze”. Powszechnie wiadomo bowiem, że każdy sukces ma swój backstage. Kobieta chodzi więc po domu i zbiera zwinięte w kulkę męskie skarpety, lekkodusznie porzucone między sypialnią a łazienką; pierze „tylko trochę przetarte” gacie; toleruje szufladę pełną kabli do urządzeń, które już dawno odeszły na cmentarzysko śmieci RTV; wybacza rocznicowe amnezje; cierpliwie słucha opowieści o jego nowych rekordach bitych na siłowni lub w strzelance; nie przecina szlaku kanapa–telewizor, gdy na ekranie akurat toczy się mecz Ligi Mistrzów; i śmieje się z żarcików, które on zasłyszał od kumpli przy piwie. Potem skarpetki zawsze są doprane i elegancko ułożone w szufladzie, oczywiście tuż obok zacerowanych, względnie chytrze podmienionych na nowe gaci, wiedza na temat leveli zostaje uaktualniona, żarciki wyparte, a facet zadowolony realizuje się na polu zawodowym, gdyż na zapleczu ma menedżerkę życia. Najczęściej za friko.
Na szczęście dla nich mają nas, kobiety.
A kogo – albo przede wszystkim CO – mamy my?
Bo czego nie mamy, to już dobrze wiemy.
Nie mamy świadomości własnego sukcesu. I może jest to szczegół. Szczególiczek wręcz. Maleńki taki, jak ziarnko piasku w trybach wielkiej maszyny zwanej życiem, a jednak na całej rozciągłości ciągle coś przez niego zgrzyta. I niby wszystko idzie jakoś naprzód, ale z naciskiem na „jakoś”.
Oczywiście istnieje rozwiązanie i jest ono pozornie łatwe: musimy zacząć traktować nasze codzienne osiągnięcia w kategoriach sukcesu. Powinnyśmy to robić! Powinnyśmy zacząć się doceniać!
Lecz tu zaczynają się schody.
Bo my, kobiety, w przeciwieństwie do mężczyzn, nie mamy tego zajebistego skilla, jaki mają faceci, i nie traktujemy wyniesienia śmieci w kategoriach wyczynu, który zasługuje na co najmniej ustną pochwałę, a najlepiej to już na dyplom i order – może być w postaci sześciopaku ulubionego trunku. O nie! My, kobiety, uznajemy za rzecz OCZYWISTĄ, że wszystkie obowiązki należy wykonać – nic ponadto. Żadnych fanfar.
Może gdyby istniał taki automatyczny system gratyfikacyjny: wstawienie prania – cyk! – kwiaty; rozwieszenie prania – pyk! – czekoladki; dotachanie w gorącym słońcu siat z zakupami (i wspomnianym sześciopakiem) – pstryk! – miłe słowo, komplement, bilet do kina... To może jeszcze miałybyśmy poczucie, że coś nam tego dnia się udało... Wróć! Że nasza ciężka praca przyniosła przyjemny skutek, i to nie tylko w postaci czystego prania, oraz że jest to nasz jakiś, bądź co bądź, sukces. A co w rzeczywistości nam pozostaje, skoro same siebie nie potrafimy pochwalić? Otóż tyle, że gdy doczołgasz się już późnym wieczorem do wanny i właśnie zaliczasz swój kwadrans luksusu o charakterze higienicznym, to jeszcze przez zamknięte drzwi słyszysz burkliwy komentarz, że człowiek się normalnie odlać we własnym domu nie może, bo „PANI MA RELAKS”. Jaki relaks, na litość boską?!
Więc w takim ujęciu owszem: za każdym silnym i wielkim, odnoszącym sukces mężczyzną stoi kobieta. Stoi i przewraca oczami, bo w chwili gdy on odbiera nagrody i wyróżnienia, jej tylko na to starczy siły.
Do czasu.
Nadchodzi bowiem moment, w którym owa kobieta, wsparta przez silne i wyrobione od tachania siatek ramiona innych kobiet, mobilizuje siły. Resztki sił, się znaczy, i mówi: „Skończyły się dobre czasy kultury zapomogi”. A potem, pomiędzy koniecznością zrobienia zakupów i wstawienia trzeciego prania, porzuca ów kierat, poprawia koronę, zakłada pończochy i szpilki (albo skarpetki i tenisówki), wręcza facetowi listę to do i idzie spełniać swoje marzenia. Bo przecież je ma.
A facetom nic do tego. Nic a nic.
Rozdział 1
Czasami powinnaś się odważyć. Włożyć sukienkę w kolorze intensywnej czerwieni, obficie skropić się perfumami, odezwać do tego fajnego faceta, którego codziennie mijasz w windzie, napisać pojednawczy list, zatańczyć boso na plaży albo wyjechać w daleką podróż – i to w kierunku, którego obrać już nigdy więcej nie chciałaś. Bo co ci to da, jeśli jednak się nie odważysz? Jeśli nadal będziesz tylko chciała? Być może do końca swoich dni będziesz się zastanawiać, jak by to było, gdybyś... Co by się stało, jeślibyś... A potem, w tym ostatecznym momencie, zaczniesz żałować, że jednak się nie odważyłaś?
O godzinie dwudziestej pierwszej dwadzieścia dziewięć redaktorka Inga Winter włożyła do błękitnej walizki ostatnią sukienkę i podróżny zestaw akwarelek, po czym zamaszystym ruchem zasunęła zamek i odetchnęła głęboko, uznając misję za zakończoną. O godzinie dwudziestej pierwszej trzydzieści osiem była już w trakcie wypakowywania rzeczy z powrotem na łóżko, z solennym postanowieniem, że za nic w świecie nigdzie nie leci. Absolutnie, nie i już. Wołami z karetą jej tam nie zaciągną ani wypasionym mercem Baśki, ani szaloną ofertą wyprzedaży książek w lotniskowej księgarni w Berlinie (mimo że chętnie przeczytałaby sobie Goethego w oryginale). Choćby ją Anka z Baśką związały, zakneblowały i uprowadziły, ona nie da się wsadzić do samolotu.
Dla przyjaciółek nie było wcale tajemnicą, że kompletnie nie odpowiadał jej kierunek ich wspólnej wyprawy. Mogłaby sobie latać na wschód, na południe, na północ nawet, chociaż na samą myśl o Islandii czy Lofotach marzły Indze stopy. Mimo wszystko dałaby radę! Wystarczyłyby bielizna termoaktywna, jakieś swetry z merynosa i dobre buty. I już. Ale na zachód? I to ten konkretny zachód?
Kiedy Ania zaproponowała, że polecą w trójkę odwiedzić jej siostrę Mariankę na Karaibach i zamieszkają w zarządzanym przez Lutka, męża Marianki, luksusowym, a przy tym bardzo ustronnym hotelu Golden Waves, przy samiutkiej plaży, zgodziła się bez wahania. Bo jak mogłaby się nie zgodzić na wyjazd, za który miała nie zapłacić ani dolara? Ba! – ani złotówki nawet. „Nie chcę od was żadnych pieniędzy. Mamy kasę i na wszystko nam wystarczy” – powiedziała wtedy Ania, a Inga się nie upierała, bo szczerze mówiąc, jej na tak egzotyczny wyjazd nie byłoby stać. Dopiero potem żałowała; oto bowiem dotarło do niej, że będą miały międzylądowanie w Miami. Wiadomo, Miami to nie Nowy Jork. Nawet obok niego nie leżało (a ściślej rzecz ujmując, to leżało dwa tysiące sześćdziesiąt pięć kilometrów dalej), lecz z jednego do drugiego dałoby się dojechać w bagatela dziewiętnaście godzin, a dolecieć w niecałe trzy, więc widmo Nowego Jorku, do którego nie chciała już nigdy więcej zawitać, ponownie zamajaczyło na horyzoncie. Dziewczyny co prawda obiecały Indze, i to kilkakrotnie, że nawet nosa poza Miami nie wyściubią, ale jej to nie przekonało. Od paru dni mroczne wspomnienia z małżeństwa z Adamem i życia z nim w bajecznym, ale jakże znienawidzonym przez nią Nowym Jorku powracały niczym bumerang w dzień i nawiedzały w formie ekspresyjnych i wyrafinowanie plastycznych koszmarów w nocy. Gdyby tylko Anka i Baśka znały całą prawdę... Może wtedy by jej odpuściły. Ale calutkiej prawdy Inga wyznać im nie mogła, po prostu.
Westchnęła i spojrzała na rozrzucone na łóżku ubrania, po czym ostatkiem sił zmusiła się do tego, by z powrotem zacząć je układać w rozbebeszonej walizce, a następnie wystukała wiadomość do przyjaciółek.
Prokuratorka Anna Krauze była już gotowa do drogi na trzy dni przed wyjazdem. Gotowa, rzecz jasna, hipotetycznie. Owszem, spakowała walizkę, sprawdziwszy wcześniej plan prognozy pogody dla Martyniki na ostatnie dwa tygodnie grudnia i uzgodniwszy z siostrą wymagania względem dress code gości na kolacji wigilijnej w Golden Waves (nie było żadnych), wybrała elegancką sukienkę, a nawet parę pończoch (inaczej Baśka nigdy by jej nie wybaczyła; „sylwester bez pończoch to nie sylwester” – tak powiedziała) i parę szpilek – ale tylko jedną. Uznała bowiem, że skoro na co dzień biega w wysokich obcasach do pracy, na wakacjach może sobie pozwolić na chodzenie w obuwiu na płaskiej podeszwie. Albo jeszcze lepiej – boso. Zamknąwszy walizkę, wepchnęła ją głęboko pod łóżko i odetchnęła z ulgą. Tak jakby.
Im bliżej było terminu wylotu, tym Anka coraz bardziej się bowiem denerwowała. Walizkę schowała nie dlatego, że jej zawadzała w maleńkiej sypialni, ale dlatego, że nie chciała na nią patrzeć, przynajmniej na razie. Cieszyła się jak diabli, że zobaczy Mariankę, wyściska szwagra i dzieciaki. Ale radość ze spotkania z rodzinką skutecznie i nachalnie przyćmiewał strach. Gigantyczny strach Anki przed lataniem.
I żeby nie było, owszem, od kilku lat próbowała sobie z nim radzić. Przed każdym lotem ssała cukierki ziołowe, łykała tabletki nasenne, poszła nawet na seans hipnozy. Cukierki były dobre tylko na początku, przy starcie, bo potem, w trakcie lotu, zjadła całe dwie paczuszki ot tak, nie mając czym zająć rąk, i w związku z tym do panicznego lęku doszły jeszcze nudności wywołane spożyciem nadmiernej ilości cukru. Tabletki spowodowały u niej reakcję paradoksalną, bo dostała po nich niemalże palpitacji serca. A w trakcie sesji hipnoterapeutycznej wyszło na jaw, że jest kompletnie niepodatna na sugestie („I słusznie” – orzekła Inga, kiedy Anka jej o tym opowiedziała. „Właśnie dlatego jesteś taką świetną prokuratorką”).
O dwudziestej pierwszej czterdzieści trzy, na wieczór przed wylotem, Anka zdecydowanym ruchem wyszarpnęła szarą walizkę spod łóżka, czując w piersi ciężar, a na karku zimne kropelki potu. Wprawnym ruchem rzuciła bagaż na materac i otworzyła, by wszyściusieńko wypakować z powrotem do szaf. Na samym wierzchu, na poukładanych równiutko rzeczach, leżały pończochy i para szpilek. Przejechała palcem po koronkowym wykończeniu bielizny. „Jak przyjdzie kryzys, wizualizuj sobie drinki z kokosa i rumu albo shoty z pępków przystojnych barmanów!” – zarządziła Barbara, po czym obiecała, że w trakcie lotu znajdzie sposób, który pomoże Ance przetrwać.
Strach przed lataniem paraliżował ją od tygodnia, a od trzech dni prawie nie spała, przez co zamykanie spraw w robocie przychodziło jej z gargantuicznym trudem. Na szczęście istniał jeszcze Zenek Łągiewka, starszy kolega po fachu, który był zawsze pod ręką i w miarę możliwości ściągał na siebie uwagę wkurzonego na nią Starego. Niemniej tego dnia, pierwszego dnia urlopu, Anka postanowiła, że nigdzie nie leci. Trudno. Przeprosi Mariankę, prezenty dla dzieci wyśle pocztą, a dziewczyny... One jakoś zrozumieją. Chyba.
Wybiła dwudziesta pierwsza czterdzieści osiem, kiedy wyjęła z walizki ostatnią parę lnianych spodni. I właśnie wtedy ciszę sypialni przerwał dźwięk przychodzącej wiadomości. Rzuciła okiem na ekranik. Inga napisała: „Ogarniemy to, bejbe!”. Anka westchnęła, policzyła do dziesięciu i włożyła spodnie z powrotem do walizki.
Barbara Kochańska, dyrektorka operacyjna na region Europy Środkowo-Wschodniej w jednym z największych światowych koncernów farmaceutycznych, od godziny dwudziestej pierwszej pięćdziesiąt dwie do dwudziestej trzeciej trzynaście zdążyła się spakować i rozpakować jakieś dwanaście i pół raza. I nie, wcale nie dlatego, że bała się celu podróży czy środka transportu, jakim miały się dostać do tego raju na ziemi, kochała bowiem i dalekie wyprawy na egzotyczne wyspy, i loty samolotem. Barbara Kochańska najzwyczajniej w świecie nie potrafiła się zdecydować, co powinna ze sobą wziąć. Bo co do tego, że zadałaby szyku nawet w worku po ziemniakach, nie miała wątpliwości. Ale przecież nie o to chodziło.
Stojąc przed sporych rozmiarów garderobą, zamglonym od trudu decyzji wzrokiem wgapiała się w rzędy jedwabnych, lnianych i szyfonowych sukienek, bluzek i spodni, zastanawiając się, czy lepiej zestawić je z sandałkami, szpilkami czy może espadrylami, którymi na co dzień gardziła, ale które na wakacjach sprawdzały się (co z trudem przyznawała również ona) znakomicie. A kiedy już zaczęła wybierać i układać ubrania w angorkowej walizce Delseya, ciągle jej coś nie pasowało. Z ciuchami na spotkania biznesowe nigdy nie miała takiego problemu. Kilka dyżurnych garniturów od Ralpha Laurena i szpilki z czerwoną podeszwą sprawdzały się w każdej sytuacji. Ale tu chodziło o coś więcej: o to, by wyglądać jednocześnie na luzie i z klasą. Ostatecznie, po wielu próbach, wybór padł na biel, biel i jeszcze raz biel: szorty, lekki sweter i zwiewne sukienki od obiecującej, ale póki co mało znanej polskiej projektantki, a do tego kilkanaście klasycznych dodatków od Dolce, Vuittona i Prady w postaci torebek, okularów przeciwsłonecznych, chustek na głowę, pończoch (rzecz jasna) i łańcuszków na kostkę (bo według Barbary nic tak nie zdobiło nagich opalonych kobiecych stóp jak delikatna biżuteria).
O godzinie dwudziestej trzeciej czternaście Barbara z poczuciem głębokiego zadowolenia z siebie zamknęła ostatecznie walizkę i wystukała wiadomość na grupowym czacie: „No to w drogę, dziewczęta!”, na co otrzymała niemal równocześnie odpowiedź: „No...” (to Inga) i „Yhm...” (to Anka). „Nie przesadzajcie z tym optymizmem” – odpisała im Barbara. Uświadomiła sobie, że będzie musiała wymyślić jakiś sposób, by pierwsza z nich zdołała się wychillować na rajskiej wyspie, a druga w ogóle tam dotarła.
Do lotniska w Berlinie dojechały najwygodniejszym na świecie mercedesem Baśki, rozmawiając, słuchając płyt Bajmu, a nawet śpiewając wraz z Beatą co bardziej ukochane utwory. Lecz pomiędzy jednym a drugim kawałkiem każda z nich była myślami zupełnie gdzie indziej. Baśka rozkoszowała się perspektywą spędzenia lotu do Miami w samolocie marzeń, airbusie A380. Widziała już siebie pijącą prosecco, a potem odzianą w jedwabną piżamę i oddającą się relaksowi w prywatnej kabinie z prywatną, ekhem, obsługą... Inga martwiła się wystawą w galerii i tym, czy Kuba sam sobie poradzi (mimo że wernisaż udał się znakomicie, a jej obrazy i printy zaczynały budzić zainteresowanie, zwłaszcza odkąd wspólnie zajęli się ich promocją w internecie). Anka zaś próbowała sobie imaginować spotkanie z siostrą Marianką i radość dzieciaków, wysokie palmy i szalenie błękitną wodę, czyli wszystko, co zobaczy już po tym cholernym kilkunastogodzinnym locie, ale wizję skutecznie przyćmiewała jej rozbuchana migrena z aurą, którą łapała zwykle w chwilach szczególnie silnego zdenerwowania. Ostatecznie pod koniec podróży poprosiła Basię o ściszenie muzyki i założyła opaskę na oczy, by ograniczyć dostęp drażniących świateł na drogach, po czym poddała się delikatnym wibracjom silnika.
Na lotnisko dotarły dwie godziny przed odprawą, co uspokoiło zwłaszcza Ingę i Baśkę, bo lubiły być wszędzie na czas, a poza tym planowały wizytę w księgarni i wypicie kawy. Ance było za to głęboko wszystko jedno. Otumaniona pulsującym bólem głowy i spięta ze stresu, siedziała nieruchomo na tylnym siedzeniu, z obłędem w oczach i pragnieniem rychłej śmierci w duszy, podczas gdy dziewczyny powoli zbierały się do wyjścia z samochodu. Z odrętwienia wyrwał ją okrzyk Baśki:
– Co to, do cholery, jest?!
Anka obróciła się przez ramię i tępo spojrzała na przyjaciółkę. Baśka stała przy otwartym bagażniku i wybałuszała na coś oczy.
– Ale co... – zaczęła Inga, dopinając kurtkę. – O kurde! – wyrwało się jej.
Anka prawie na czworakach wypełzła z auta, szczelnie owinęła się szalikiem i dobrnęła do dziewczyn. Miejsce, na którym zaparkowała Baśka, było o wiele szersze i o wiele dłuższe niż te znajdujące się po sąsiedzku, a posadzkę naznaczono radośnie różowiutką farbą, z której wybijała namalowana kobieca postać w rozłożystej spódnicy.
– Czy mnie się tylko wydaje, Inga, czy to jest... – Barbarę aż zatkało z oburzenia.
– Jawny seksizm... – dokończyła powoli Inga. – Choć szczerze mówiąc, taki nie najwyższych lotów... Co poniektórzy by go zapewne podciągnęli pod wyjątkową troskę o kobiety i ich potrzeby, tłumaczyli nam słodko-pobłażliwym tonem, że to dla naszego dobra... Mansplaining i tak dalej.
– Mansplaining? A czy ja wyglądam, jakbym potrzebowała, żeby jakiś facet mi cokolwiek tłumaczył? Może jak powinnam parkować? – fuknęła wkurzona Baśka. – Niejednego to ja mogłabym nauczyć, jak to robić! Dobra, dziewczyny, wyładujmy się, a potem przeparkuję wóz. Nie zamierzam stać na tym... Na tym... Na...
– Mogę paniom w czymś pomóc? – Zza ich pleców dobiegł niski męski głos, władający angielszczyzną z wyraźnym francuskim akcentem.
Wszystkie trzy obróciły się jednocześnie.
– Nnnie – odparła zaskoczona Inga na widok wysokiego szpakowatego mężczyzny w typie Pierce’a Brosnana, o oczach błękitnych jak bagienne niezapominajki. – Nic się nie...
– Pan to co najwyżej może pomóc sobie! – weszła jej w słowo zirytowana Barbara. – Nikt pana nie nauczył, że to nieładnie podsłuchiwać?! I niekulturalnie, delikatnie rzecz ujmując, przerywać kobietom, kiedy doskonale radzą sobie ze wszystkim same?
Sobowtór Pierce’a, w szykownym wełnianym płaszczu i kaszkiecie w kratkę, uniósł brwi.
– I skąd w ogóle pomysł, że potrzebujemy pana pomocy, co? – ciągnęła Barbara. – Prosił pana o coś ktoś? Koleżanka na przykład? – Machnęła dłonią w kierunku Bogu ducha winnej Anki, która miała ochotę zapaść się pod ziemię, choćby miało się to stać w najbardziej żenującym miejscu na świecie, czyli na różowiutkim miejscu parkingowym tylko dla kobiet. – Czy wyglądamy na potrzebujące? No, słucham! Otóż właśnie. Nie. Ani nie wyglądamy, ani nie potrzebujemy. Pomocy ani pana, ani żadnego innego przedstawiciela pana gatunku, który w swoim mniejszym od naszego mózgu wymyślił sobie, jakoby kobiety pragnęły tego oto wyjątkowego przywileju, jakim jest większa przestrzeń do parkowania. No bo czym by nam można zamknąć usta, jeśli nie przywilejem zastępczym, co? Po co nam równe płace i parytety, kiedy możemy sobie walizki wygodnie wypakować? I jeszcze może powinnyśmy być za to wdzięczne, co? Dziewczyny – zwróciła się do oszołomionej Ingi i skołowanej Anki. – Bagaże w dłoń i jazda. A ja nas przeparkuję.
To powiedziawszy, wyszarpnęła z bagażnika największą na świecie walizkę, jaką Inga widziała na oczy, po czym gestem zachęciła przyjaciółki do tego samego. Kiedy auto było puste, zasiadła za kółkiem i zgrabnie przejechała kawałek dalej na najzwyklejsze miejsce, wąskie i nieustawne jak bogini przykazała.
Mężczyzna tkwił jeszcze przez chwilę w bezruchu, usiłując zrozumieć nagły wybuch nieznajomej, po czym zrezygnowany wziął głęboki oddech i ruszył ku windzie. Barbara po chwili zmaterializowała się obok dziewczyn i wyjąwszy rączkę walizki, zakomenderowała:
– C’mon, girls, nie zamierzam tu spędzić ani kwadransa dłużej. Choć czuję, że teraz nie kawa, a melisa będzie mi potrzebna. Najlepiej w jakimś porządnym drinku.