Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Szczere, inteligentne i do łez zabawne. Jeśli jesteś facetem – nie zadzieraj z nimi!
Oto trzy kobiety-żywioły: ogień, powietrze i woda, a ich wspólnym mianownikiem jest ziemia, po której twardo stąpają. Anka znajduje się w szczęśliwym (w jej mniemaniu) związku i spełnia się zawodowo w prokuraturze. Inga, redaktorka, po rozwodzie wraca ze Stanów do Polski i próbuje się odnaleźć w dżungli (wszelkich) relacji. Baśka, atrakcyjna bizneswoman, bierze od życia tylko najlepsze kąski. Spotykają się na zajęciach jogi i zaprzyjaźniają. Na amen.
A kiedy na ich drodze pojawia się zdradziecki pierwiastek męski, dziewczyny jednoczą siły, by z podniesioną głową wspólnie stawić mu czoła, a potem przetrwać kryzys, chwilowe załamanie, niby-porażkę – zwał, jak zwał. Ważne, żeby korona trzymała się prosto.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 299
Ance – prokuratorce z krwi i kości.
Oraz kilku porządnym facetom. Cieszy nas, że nie boicie się niezależnych kobiet
Wszystkie zdarzenia, postaci i miejscazawarte w niniejszej książcesą absolutnie i bezdyskusyjnie prawdziwe.Poza jednym – w Rząsinach nie ma jeziora.
Jednocześnie autorki pragną uspokoić,że w trakcie spisywania tej historiinie ucierpiał żaden facet (a mógł).
Prolog
Według prawa międzynarodowego istnieją trzy najgroźniejsze rodzaje broni, których użycie jest zakazane przez konwencję genewską: kobieta oszukana, kobieta zdradzona i kobieta, której się nudzi. W kuluarach mówi się jeszcze o czwartym rodzaju – kiedy owe trzy kobiety połączą siły i w konsekwencji następuje reakcja jądrowa skutkująca (jak sama nazwa wskazuje) rozszczepieniem się pewnej części ciała wszystkich samców znajdujących się w polu – bardzo szerokim polu – rażenia. Co groźniejsze, żaden z poszkodowanych nie będzie mógł takiemu rozwojowi wypadków zapobiec, bo zwyczajnie nie wyczuje zbliżającego się niebezpieczeństwa – przede wszystkim dlatego, że w kobiecej przyjaźni najważniejsza jest lojalność. Poza tym stara jak świat prawda głosi, że zemsta najlepiej smakuje na zimno, a chłodna głowa i wypoczęta twarz zimnej suki są gwarancją sukcesu. Wyobraźcie to sobie, dziewczyny: Czy może być coś lepszego niż widok pobladłego i wymemłanego z męskości faceta, który wcześniej wycisnął z nas wszystkie soki, wypierdział nasz ulubiony fotel, z ukochanych książek porobił podpórki pod tablet lub chybotliwy mebel, zdradził nas, sponiewierał, wykorzystał, a potem jak gdyby nigdy nic porzucił i w radosnych podskokach umknął w siną dal ku kolejnej przygodzie? Otóż – może być coś lepszego. Na przykład widok dwóch takich facetów. Albo siedmiu. Whatever.
Być może kilka z was zaraz zapyta: Hola, hola, señorita, a co z miłosierdziem? Przecież wszystkie podręczniki na temat rozwoju osobistego, wszyscy coachowie, psychologowie i samozwańczy mędrcy trąbią wszem wobec, że aby żyć w zgodzie ze sobą, trzeba nauczyć się wybaczać – nawet padalcom, zdrajcom i oszustom... Więc gdzie to uwalniające, prowadzące do samorozwoju przebaczenie? Kochane, oto odpowiedź: w dupie. Miłosierne i wybaczające to my już byłyśmy, ale dopadł nas dedlajn.
Zapewne każda z nas ma co najmniej jedną historię, która mogłaby stać się dla innych kobiet lekcją o tym, dlaczego warto być w życiu ostrożną wobec facetów. Ty też masz taką, prawda? I nie, wcale nie chodzi o wielką zawiedzioną miłość, miłość bez wzajemności, nic z tych rzeczy. Wystarczy, że wybierzesz się na randkę w ciemno, facet wchodzi do kawiarni, w ręce trzyma tę waszą umówioną białą różę albo czekoladki, twoją twarz na jego widok rozjaśnia uśmiech szczęścia, w głowie masz wizję ślubu, którego zazdroszczą ci najwredniejsze łajzy z liceum, bryczka, kabriolet, motocykl czy co tam wolisz, aż nagle wszystko szlag jasny trafia, bo oto twoja randka staje na twój widok jak wryta, po czym robi w tył zwrot i wypada z lokalu. Czy wtedy w twojej głowie rodzi się myśl: „Stara, już nigdy nie uwierzę facetowi, który w opisie profilu na Tinderze ma hasło: »W życiu piękne są tylko chwile«”? Nigdy w życiu, no way. Okej, nie ma co ukrywać, koleś faktycznie wpadł na chwilę, ale czy była ona piękna? Dziewięćdziesiąt dziewięć procent z nas zamiast pomyśleć: „Co za palant! Dobrze, że dają tu dobrą czekoladę”, i od razu zamówić dwie porcje, zacznie się zastanawiać: „Co jest ze mną nie tak?”. Pozostały procent to błąd statystyczny i nie będziemy się nad nim pochylać, bo przecież stało się, jak się stało, i zamiast komplementu od całkiem fajnego faceta słyszysz trzask rozbijanego o posadzkę poczucia własnej wartości.
A co z sytuacją, kiedy świetnie ci się z nim pisze na portalu randkowym, on wysyła ci swoje zdjęcia z pracy, ze spaceru z psem, z picia wieczornej herbaty. Bosko. Sielanka jak ta lala. Już widzisz siebie w jego objęciach na hamaku na rozległym tarasie, a potem... okazujesz się taka podobna do jego żony... Aktualnej, nie byłej. Ten sam kolor włosów, budowa ciała, niemal identyczny kształt ust. Tylko że ty pracujesz w agencji reklamowej i nie masz dzieci, a ona zasuwa w korpo i ma dwójkę. Z nim. Wiesz to, bo kolesiowi nie chciało się nawet ukrywać informacji o niej na Fejsie.
A gdyby tak... Istniało miejsce, w którym skrzywdzone kobiety mogłyby się dzielić swoimi historiami i przestrzegać inne kobiety przed niewiernymi, roszczeniowymi i kłamliwymi koleżkami? Miejsce bezpieczne, pozbawione ryzyka, że zwierzenia i tajemnice ujrzą światło dzienne, miejsce, do którego dostęp miałaby każda kobieta niezależnie od tego, gdzie mieszka, ile ma lat i który życiowy zakręt bierze? Miejsce stworzone przez kobiety zdradzone, oszukane i... te, którym się nudzi?
Brzmi nieźle, prawda? I bardzo, bardzo realnie. Ale zacznijmy od początku.
Rozdział 1
Hiszpański malarz Francisco de Goya, tworząc jedną ze swoich najsłynniejszych akwafort z cyklu Kaprysy, zatytułowaną Kiedy rozum śpi, budzą się demony, nie bez przyczyny przedstawił na niej opartego o biurko i pogrążonego we śnie mężczyznę, nad którym krążą sowy i nietoperze. Otóż to. Pokazał śpiącego samotnego faceta. Gdyby miał w podobnej sytuacji przedstawić kobietę, obraz wyszedłby zgoła inny, bardziej skomplikowany i zdecydowanie bardziej dynamiczny. Bo kobiety byłyby co najmniej dwie, a może i trzy, z czego dwie z nich na pewno by nie spały, lecz czuwały. Nie na darmo bowiem natura wyposażyła nas, tę niby słabą płeć, w broń przeciw naszym wewnętrznym demonom. Tę broń zwą kobiecą przyjaźnią.
Demony nękające Ingę Winter nie zaliczały się do tych zwykłych demonów, które dopadają człowieka tuż przed zaśnięciem, kiedy ni stąd, ni zowąd umysł zaczyna wędrować po meandrach pamięci, póki nie dotrze w niebezpieczne rejony, na co dzień z sukcesem przesuwane w głąb świadomości. O nie – demony trzydziestopięcioletniej Ingi Winter należały do demonicznej wyższej klasy średniej; były przenikliwie sprytne i oporne na każdy prosty trik czy używkę. Inga doskonale zdawała sobie z tego sprawę, bo przerobiła już wiele sposobów na ich ujarzmienie, by koniec końców dojść do wniosku, że nie ma sensu kopać się z koniem i zwyczajnie ten stan rzeczy zaakceptować.
Demony pojawiały się w jej życiu w najmniej oczekiwanych momentach; zwykle kiedy była najzupełniej trzeźwiutka. Nie działały na nie alkohol, tabletki nasenne ani pierwiastek męski i chyba tylko to uchroniło Ingę przed wpadnięciem w sidła każdej z tych trzech używek. Demony objawiały się, kiedy mijała samochód o matowym czarnym lakierze, kiedy z tryliarda innych zapachów wyławiała, niczym rekin na łowach, wiązkę cytrusowo-korzennych perfum z nutami piżma (mimo że tych perfum już nie produkowano), kiedy przypadkiem przesuwała opuszkami palców po wełnianym swetrze i wyczuwała jego szorstkość. Było to tym trudniejsze, że przecież nie da się usunąć ze świata wszystkich matowych aut, owocowo-piżmowych zapachów i wełnianej odzieży. Największym demonem Ingi była więc pamięć zmysłowa – wystarczył jeden bodziec, by wpadła w zastawioną przez niego pułapkę: momentalnie zastygała, w jej gardle i klatce piersiowej pojawiał się okropny ucisk, a w głowie chaos myśli. I niezależnie od tego, gdzie się akurat znajdowała, oczami wyobraźni natychmiast przenosiła się do Nowego Jorku, w którym spędziła ostatnich dziesięć lat. I z którego dla własnego dobra musiała uciec.
Zaraz po powrocie do Polski zamieszkała w Poznaniu, w odziedziczonym po mamie, a dotąd wynajmowanym, wygodnym mieszkaniu w kamienicy blisko Starego Rynku, i znalazła pracę, dzięki której nie była wystawiona na zbyt wiele demonologicznych czynników zewnętrznych – mogła pracować z domu i robić to, co potrafiła najlepiej: weryfikować wszelkie, nawet najdziwniejsze, informacje, rozrysowywać drzewa genealogiczne i osie czasu oraz szukać zasadności w ludzkich działaniach. Inga Winter redagowała książki.
A wszystkiemu winien był ON.
ON był przystojny, i to cholernie! Namiętny i pochłaniający jak ogień!
ON patrzył tak, że kolana drżały, a kiedy dotykał, każda komórka ciała odpowiedzialna za identyfikację samczych pierwiastków wysyłała sygnał do mózgu, że „oesuuu”. ON miał w sobie to coś, czego nikt – nawet obeznana w meandrach ludzkich zachowań Inga – nie potrafił nazwać.
Ale ten sam ON był też facetem, przez którego nagle, bez skrupułów, musiała wiać z Wielkiego Jabłka. Zdołała spakować raptem kilka sukienek, tuzin najukochańszych książek, portfel z dokumentami i... flakonik (jeszcze nie otwartych) perfum. Teraz zaś siedziała w stolicy ziemniaka, w swoim mieszkanku o ścianach w kolorze butelkowej zieleni, w otoczeniu słowników, kolekcji fikusów i pocztówkowych reprodukcyjek obrazów Chagalla, przy wielkim biurku, obłożona kartkami z rozrysem linii powiązań pomiędzy bohaterami tłuściutkiej sagi. Czy żałowała? Starała się nad tym nie zastanawiać. Jej ukochany pisarz Tadeusz Konwicki twierdził, że jedną ze sztuk życiowych jest umiejętność nieprzyswajania gówna – istnieje wtedy szansa, że człowiek zachowa czyste umysł i żołądek.
Na jogę postanowiła się wybrać trochę z nudów, a trochę dlatego, że zaczął jej dokuczać kręgosłup, a w zawodzie redaktorki zdrowy kręgosłup, podobnie jak twardy tyłek, był dość przydatny, jakkolwiek na to spojrzeć. Poza tym miała już dość fałdki na brzuchu. Codziennie rano, stając przed lustrem, usiłowała wciągnąć „obcego” – jak czule nazywała nadmiar tłuszczyku – niestety bezskutecznie, a zarys żeber nie chciał się, skubany, objawić. Po przejrzeniu oferty poznańskich klubów fitness ostatecznie zdecydowała się na jeden z nich, który specjalizował się, według reklamy, „w odnowie ciała i ducha”, a mówiąc po polsku (choć żadne zajęcia, o dziwo!, nie miały polskiej nazwy), w zajęciach z jogi, pilatesu i stretchingu, i stawiał na małe grupy oraz miał do dyspozycji saunę oraz masażystów. Wnętrza na zdjęciach z galerii prezentowały się całkiem ekskluzywnie, a że Inga miała chęć na odrobinę luksusu, pomyślała, że skorzysta. Nie zastanawiając się zbyt długo, kupiła karnet open na miesiąc i zaopatrzywszy się w klasyczne legginsy, koszulkę oraz matę, uznała misję za zakończoną.
W wyjątkowo upalne majowe popołudnie wybrała się do klubu. Była – jak zawsze – sporo przed czasem; zdecydowanie wolała patrzeć na wchodzących, niż sama być przez nich obserwowana.
Reklama klubu nie kłamała. Grupa okazała się kameralna, bo ledwie sześcioosobowa. W sam raz, by instruktor, na oko czterdziestoletni brunet o smukłej posturze (co według Ingi stanowiło potwierdzenie skuteczności treningów), mógł skupić się na każdej z uczestniczek (akurat w tej grupie były same kobiety) i w razie potrzeby korygować pozycje.
Inga rozłożyła swoją matę z tyłu, pod ścianą, obok niebieskookiej długonogiej szatynki w luźnym szarym tiszercie i dresowych spodniach. Dziewczyna mogła być mniej więcej w wieku Ingi i wyglądała całkiem przyjaźnie. Jej przeciwieństwo stanowiła wyzywająca blondynka po czterdziestce, w krótkim różowym topie z długimi rękawami i wiązaniem na plecach, ulokowana po drugiej stronie szatynki w tiszercie. Minę miała wyraźnie wyniosłą i bystry jak górski potok wzrok, który przydawał jej się, zwłaszcza gdy przechodził obok niej ten smukły jogin imieniem Miron. Tuż przed nosem Ingi rozłożyła się ruda dziewczyna w okolicach dwudziestki, superszczupła i jak się potem okazało, wyjątkowo gibka. Najpewniej musiała być jogową prymuską. Grupę zamykały dwie młode matki – Inga wniosła to po tym, jak przed rozpoczęciem zajęć, jeszcze w szatni, wymieniały się radami na pierwsze ząbkowanie.
Po chwili, kwitnąc już z głową w dole i tyłkiem wypiętym do sufitu, Inga skonstatowała, że obcisły top i szary tiszert całkiem dobrze się znają.
– Przecież ja zaraz zemdleję – szeptała dziewczyna w tiszercie. – Na cholerę mnie dziś tu wyciągnęłaś? I na jaką cholerę ja się na to zgodziłam! Upał za oknem, łeb mi pęka, wszystko mi pęka... A mogłam się zawinąć do domu i udawać, że nie istnieję.
Obcisły top zerknął na nią z politowaniem.
– Bejbe, mówiłam ci wczoraj, żebyś nie brała się za wódkę i tequilę jednocześnie. Ale nie, ty się uparłaś! Na mieszaniu alkoholi to akurat ja się znam! Ty już lepiej zostań przy pralinkach Lindta. W mieszaniu smaków czekolady owszem, doświadczenie masz, i to pokaźne!
Szary tiszert sapnął.
– Jezu, czuję w gardle siarczany!
Inga zaczęła się zastanawiać, kim trzeba być z zawodu, żeby móc się bezkarnie upić w dzień roboczy, i to tak, żeby jeszcze przez calutki kolejny dzień leczyć kaca.
Za obcisłym topem ni stąd, ni zowąd zmaterializował się jogin.
– Miłe panie, wyczuwam tu dziś silny niedobór relacji społecznych. A tymczasem pozycja niewłaściwa... Pani Basiu, biodra mocniej wypchnięte w tył, a prawa stopa...
– Mironku, chyba już ustaliliśmy, że żadna ze mnie pani, tylko Basia... – Obcisły top zerknął pod ramieniem na łydki instruktora. – No to już ustaw mi te biodra. Złap i ustaw. I co tam mówiłeś o mojej stopie?
Szary tiszert zachichotał w głąb siebie i czknął cicho, a Inga poczuła, że bardzo lubi tę dziewczynę. Przynależność do stada miała swoje plusy i Inga właśnie dokonała zaskakującego dla samej siebie odkrycia, że chciałaby być częścią tej oto niewielkiej topowo-tiszertowej grupki. Ot, choćby po to, żeby sobie z kimś pogadać podczas zajęć, które potwornie ją znudziły, zanim w ogóle na dobre się zaczęły. Albo po to, by wyjść z pieczary. Nie można przecież całe życie się ukrywać przed smokiem. Ją też życie wyposażyło w kły i pazury. W razie czego będzie umiała je pokazać i się obronić.
– Jesteś tu pierwszy raz, prawda?
Dziewczyna w szarym tiszercie usiadła obok Ingi na ławce w szatni, żeby zawiązać szerokie aksamitne wstążki błyszczących sztybletów. Basia zniknęła za drzwiami sauny, owinięta jedynie w puchaty biały ręcznik, upewniwszy się, że dziewczyna w tiszercie nie chce z siebie wypocić pozostałości po poprzednim wieczorze.
– Tak – odparła Inga. – I to się chyba dało zauważyć, co?
– No co ty, w życiu! – zaśmiała się tamta, ukazując równiusieńkie białe zęby. – Byłaś lepsza niż siostry syjamskie z pierwszego rzędu! A tak w ogóle to jestem Anka. – Wyciągnęła rękę.
– Inga.
– Inga, ładnie. Baśka utknęła z Mironem w saunie, więc poznam was następnym razem. Ale nie myśl sobie – dodała, dostrzegając błysk w oku Ingi – że oni tam coś teges. Mironek to gej jak stąd do Gwiazdy Śmierci. Miał jej po prostu łydkę wymasować, no. Wpadniesz w przyszłym tygodniu, prawda? Na początku zawsze jest nudno, ale idzie się wkręcić. Ja dzisiaj jadę na oparach, bo wczoraj opijałam mały sukces w pracy i tak jakoś... Wiesz, jak bywa.
Prokuratorka Anna Krauze, wśród współpracowników i aresztantów znana jako Proca ze względu na celność pytań, którymi strzelała podczas przesłuchań, wychodziła z założenia, że z każdym człowiekiem należy rozmawiać jak z równym sobie, niezależnie od tego, ile kasy ma na koncie, ile punktów zdobyłby na teście IQ i jakie wartości reprezentował. No dobra, założenia założeniami, ale sama też należała do gatunku homo sapiens, więc jak wszyscy miewała słabsze dni. Bywała wtedy zirytowana i sfrustrowana – ba, wręcz wkurwiona – ludźmi, którzy na skutek różnorakich życiowych perturbacji siadali naprzeciw niej w pokoju przesłuchań i naginali rzeczywistość. Bywała też zmęczona wstawaniem w środku nocy podczas weekendowych dyżurów, kiedy po krótkim telefonie od policji, z kawą w kubku termicznym, jechała na zdarzenia. Ale kochała swoją robotę. Nie mogła tylko pogodzić się z tym, że osiemdziesiąt procent jej czasu wypełniała papierologia. Anka szczerze nienawidziła stosów papierzysk piętrzących się na stole, krzesłach i w szafach, a od czasu do czasu także na podłodze jej niewielkiego gabinetu, co sprawiało, że była zmuszona lawirować między nimi niczym wytrawna narciarka slalomistka, która zamiast przez trenera jest pospieszana przez terminy w kalendarzu.
– Taki nasz los – powtarzał Zenek Łągiewka, prokurator z ponadtrzydziestoletnim stażem, który odliczał już dni do emerytury i zdecydowanie wolał siedzieć nad papierami niż pracować w terenie. – Jak będziesz miała moje lata – wypuszczał swój ulubiony tekst – to docenisz pracę przy biurku. Ciepło, sucho, kawa pod ręką, jedna teczuszka tu, druga tam, a prawdopodobieństwo, że wdepniesz w gówienko, z którego za Chiny Ludowe butów nie doczyścisz, są bliskie zeru. Pyszna nuda, Aneczko! Najpyszniejsza!
Anka z niechęcią przyznawała się do swoich demonów, a zwłaszcza do jednego, który dawał o sobie znać w chwilach glorii i bezapelacyjnego sukcesu. W trakcie aplikacji pani prokurator przeczytała sporo książek z psychologii i doskonale znała pojęcie syndromu oszusta – gada, który w jej przypadku objawiał się natychmiast, gdy rzeczony sukces stawał się rzeczywistością. Mimo że miała bystry umysł, celną ripostę i niewątpliwą urodę, jej poczucie własnej wartości przyjmowało niestety kształt sinusoidy z pikami niewiele powyżej zera. Nad wszelkimi komplementami dotyczącymi dowolnej sfery życia przechodziła do porządku dziennego, w zasadzie nawet ich nie rejestrując, natomiast każde potknięcie interpretowała jako jedyną i objawioną prawdę na temat swojej osoby. Patrząc w lustro, widziała wciąż dwudziestokilkuletnią dziewczynę tuż po studiach, która dopiero rozpoczynała zapasy z życiem i we wszystkim była „nie dość”. Superkobiety po trzydziestce, z ogromną wiedzą i ponadprzeciętną inteligencją, nie zauważała.
Damian, życiowy partner Anki, a od niedawna również jej narzeczony, tak jak ona studiował prawo, ale rzucił je pod koniec trzeciego roku po pewnej pijackiej imprezie, na którą wybrał się po kolejnym, nomen omen, oblanym egzaminie. Nasłuchał się wtedy od kolegów, jak to łatwo i szybko można zbić kokosy na deweloperce. A że po trzech latach zdążył już znienawidzić swój kierunek studiów i marzył głównie o robieniu kokosów, a nie wkuwaniu paragrafów, następnego dnia postanowił odmienić swój los i zatrudnił się na stanowisku koordynatora terenowego (cokolwiek to miało znaczyć) u pierwszego z brzegu dewelopera. Posadę dostał za wygląd. Był wysoki i szczupły, z modnie zaczesanymi do tyłu włosami, a wiele koleżanek mówiło mu, że przypomina im Leonarda DiCaprio, oczywiście w wydaniu z Wilka z Wall Street. Poza tym nosił się niczym model i potrafił wywierać dobre pierwsze wrażenie, nic więc dziwnego, że szefowa biura, choć nie prowadziła rekrutacji, dała mu fuchę od ręki (za najniższą krajową, ale z perspektywą premii, którą w wyobraźni przeznaczał już na mknącego po szosach ducati i przede wszystkim na kolejne figurki w jego rozrastającej się niczym bluszcz kolekcji Star Wars).
Anka, za wszelką cenę chcąc go wspierać, nie powiedziała mu wprost, że powinien był docisnąć studia do końca, a jeśli chciał odetchnąć od nauki, to przecież mógł rozważyć dziekankę. Damian, uszczęśliwiony nowymi możliwościami, piał z zachwytu nad wizją wielkich pieniędzy, które może i były do zdobycia, ale nie dla niego. Zamiast pracować, wolał raczej popykać z kumplami w jakąś gierkę online albo wyskoczyć na kawkę we wspólnym socjalu z koleżankami po fachu. Nie dość, że nie studiował, to jeszcze nie zarabiał. A przynajmniej nie tyle, by pokryć przesadne wydatki na włoskie koszule, skórkowe buty i ekskluzywne perfumy. I tak oto ciężar odpowiedzialności za dopinanie domowego budżetu spadł na Ankę, która po zajęciach na uczelni udzielała korepetycji z francuskiego i łaciny. A że była w tym dobra, wyciągała porządne pieniądze. Kiedy skończyła studia, w karierze Damiana coś drgnęło (przynajmniej w jego mniemaniu), bo zaczął jeździć w delegacje. Ponoć dostawał za to dodatkowe wynagrodzenie, ale Anka nigdy go na oczy nie widziała. Damian karmił ją perspektywami, planami i wizjami, a gdy pojawiał się w domu, serwował jej komplementy, kolacyjki przy świecach i perfekcyjnie sprzątał. A jej, zapatrzonej w niego kobiecie, to wystarczało. On nadal nie zarabiał, tylko był, a ona nadal zarabiała, choć wiecznie jej nie było. W rzeczywistości cały jej wolny czas zajmowało ciągnięcie karety, w której wygodnie rozpierał się jaśnie pan Damian Kurski.
Na co dzień Anka szalenie tęskniła za spotkaniami ze swoją siostrą Marianką, która kilka lat temu, powodowana gwałtownym romantycznym uczuciem, wyemigrowała na Karaiby, gdzie jej mąż dostał posadę kierownika w jednym z luksusowych sieciowych hoteli. Widywały się raz na rok, kiedy Marianka wraz z dzieciakami ściągała do Polski na święta Bożego Narodzenia. Siostra Anki, niewiele od niej starsza, była przykładem kobiety, która cudownie spełniała się w roli żony oraz matki i której los zesłał mężczyznę niemal idealnego. Lutek, zakochany po uszy w żonie i dzieciach, sztuk dwoje, choć zapracowany, uwielbiał robić rodzinie drobne niespodzianki, na przykład pozostawić na poduszce kwiatek czy ukryć w hotelu książki lub słodycze, do których należało dotrzeć, posiłkując się specjalną mapą skarbów. Ania cieszyła się ze szczęścia siostry, a swojego szwagra szczerze polubiła, i to od pierwszego wejrzenia, kiedy dziesięć lat temu stanął na progu domu ich rodziców i oświadczył, że zamierza się z Marianką ożenić ledwie po dwóch miesiącach znajomości. Kiedy wyjechali, Anka z Marianką rozmawiały na Skypie tak często, jak mogły, minimum dwa razy w tygodniu. Ale i to nie gasiło w sercu Anki tęsknoty za siostrzaną bliskością.
Na szczęście była jeszcze Baśka. Anka poznała ją w osiedlowym fanklubie Bajmu, do którego raz przez przypadek weszła i... przepadła. Niespełna dziewiętnastoletnia wówczas Baśka wydała się Ance istotą z zupełnie innego świata: piękna, szczupła, wysoka i tak bardzo wystylizowana na Beatę Kozidrak, że kiedy Aneczka, mając wówczas lat dziesięć i pół, zobaczyła ją w dusznej salce Spółdzielczego Klubu Spotkań Kulturalnych, pisnęła z wrażenia, a potem z nabożną czcią wyszeptała: „Pani Beata?”. Baśka przyjęła tę pomyłkę z nieskrywaną satysfakcją i opowiadała o niej wszystkim. Aneczkę zaś wzięła pod swoje skrzydła i traktowała trochę jak maskotkę, a trochę jak młodszą siostrę, której nigdy nie miała. Tłumaczyła jej modowe trendy, puszczała (czasami do znudzenia) kawałki Bajmu, a od czasu do czasu czytała także teksty piosenek, poddając je nazbyt głębokiej analizie. Anka, choć zżyta ze swoją siostrą Marianką, była zapatrzona w Baśkę. Marzyła nawet, że kiedy dorośnie, będzie taka jak ona: szałowa, wygadana i błyskotliwa. Ich drogi się rozeszły, gdy prezes spółdzielni (który, notabene, wcześniej upierał się, by na szyldzie nie widniało ani słowo „fanklub”, ani „Bajm”, bo i jedno, i drugie kojarzyło mu się z diabelskim nasieniem) bez uprzedzenia odebrał fanklubowi salkę spotkań i oddał ją osiedlowym miłośnikom brydża. Nowa nazwa Spółdzielczego Klubu Rozrywek Intelektualnych nie miała w sobie nic diabelskiego, choć z jednej ze ścian salki zamiast olśniewającej Beaty Kozidrak w koncertowym wydaniu uśmiechała się teraz hojnie obdarowana przez matkę naturę blondynka, ubrana li tylko w złote kolczyki.
Dziewczyny po latach spotkały się ponownie i zupełnym przypadkiem, lecz już nie w osiedlowym klubiku, a na zajęciach jogi. Anka była już wtedy prokuratorką, Baśka natomiast zarządzała filią koncernu farmaceutycznego ze szczytu drabiny zawodowej, na który wspięła się na swych długich i zgrabnych nogach. Szybko znalazły wspólny język i zaczęły się umawiać na wieczorne ploteczki oraz, rzecz jasna, na jogę. Baśka prywatnie, jak sama się określiła, była wolną strzelczynią i miała sporo czasu na takie przyjemności, bo uważała, że życie należy kosztować jak dobrego drinka – tylko w najlepszym towarzystwie.
Siedziały właśnie przy barze w klubie Facetom Wstęp Wzbroniony – knajpce tylko dla kobiet, która była jak żywcem wyjęta z dziecięco-nastoletnich marzeń Anki i Basi. Ktoś, kto stworzył to miejsce, dokładnie wiedział, czego pragną kobiety, wystrój był bowiem smaczny niczym kremowa pianka w dobrze spienionej latte. Na ścianach królowały plakaty Bajmu, gigantyczne zdjęcia Beaty Kozidrak (wszystkie z autografami), repliki złotych i platynowych płyt oraz cytaty z tekstów piosenek. Z sufitu zwisały różowe kule, wzorowane na tych z dyskotek lat dziewięćdziesiątych, a podłogę wyłożono miękkim linoleum, na którym żadna kobieta w szpilkach nie wywinęłaby orła, a gdyby nawet, miałaby łagodne lądowanie. Stoliki – sztuk zero, a zamiast nich wygodne loże z ławami i haczykami na torebki oraz dyżurnym lusterkiem, opatrzonym maluteńkim napisem: „Nie obiecam Ci, że lepszy będzie świat. Ważny jest oczu Twoich blask”. W toaletach – osiem kabin, by nie trzeba było czekać, lustro na całą ścianę, w podajniku pachnące magnolią różowe mydło; do tego różowiutkie rolki papieru toaletowego, a zamiast zwykłych ręczników papierowych – delikatne jak chmurka chusteczki z wdrukowanymi tekstami piosenek Beaty (jedyny ich feler był taki, że ciągle ginęły, i to nie w koszu na śmieci). A! I różowa, różowiutka porcelanka! Przy barze zamiast klasycznych kieliszków do szotów – takie w kształcie litery B; w karcie napojów procentowe i pozbawione procentów drinki: Wiosna w Paryżu, U Stóp Szklanych Gór, Józek... Poza tym całą, calusieńką obsługę klubu stanowili... faceci – bardzo przystojni, bardzo zadbani i bardzo, wręcz piekielnie uprzejmi. Ani jednej kobiety, żadnej, null. One były tu gościniami, królowymi, boginiami. (Ochroniarz Siergiej pilnował, by do środka nie prześlizgnął się przypadkiem żaden podglądacz, a ponoć niejeden próbował). Krótko mówiąc: Facetom Wstęp Wzbroniony było królestwem kobiet.
Baśka, od lat fanka Bajmu i znawczyni wszystkich, absolutnie wszystkich utworów, a także stała bywalczyni klubu, miała złotą kartę uprawniającą do dwudziestopięcioprocentowych zniżek na cały asortyment. Sączyła teraz wino, a Anka drugiego drinka o wdzięcznej nazwie Dwa Serca, Dwa Smutki. Nomen omen, tego dnia żadna z nich nie miała powodu do smutku, za to miały całkiem sporo do obgadania i okazję do świętowania – Anka właśnie zamknęła jedną z najbardziej upierdliwych spraw w dotychczasowej karierze.
– Bo widzisz – tłumaczyła już odrobinę niewyraźnie Baśce – właściwie to nie jest tak, że u nas się sukcesy świętuje... Życie to nie serial Kryminalne zagadki ejsijaj... Ejajsi... Nieważne zresztą, wiesz, o czym mówię... My w naszej branży nie odnosimy sukcesów. My się cieszymy, kiedy babka, która nie ma kontaktu z bazą i wszędzie widzi szpiegów sowieckiego wywiadu, wreszcie przestaje nam truć cztery litery...
Baśka cmoknęła z aprobatą.
– No i tak trzeba żyć, bejbe. Dokładnie tak. A tak à propos, tobie już chyba na dziś wystarczy tych dobroczynnych substancji. Bo jutro się nie zwleczesz na jogę, a do południa podobno masz robotę. Dobrze pamiętam?
Ania całkiem przytomnie popatrzyła na przyjaciółkę.
– Ale ty chyba sobie nie wyobrażasz, że ja jutro wbiję na zajęcia z tym twoim Mironkiem, co?
Baśka przeciągnęła wypielęgnowanym paznokciem w kształcie migdała po brzegu kieliszka i rzuciła powłóczyste spojrzenie okołotrzydziestoletniemu barmanowi, który natychmiast spąsowiał.
– Kochana – wymruczała ostentacyjnie, przeciągając samogłoski i nie spuszczając wzroku z barmana. – Wiesz, dlaczego nadal mnie proszą o dowód osobisty, gdy kupuję wino? Bo chodzę wcześnie spać i wiem, czego mi trzeba, żeby zachować jędrność skóry. Najbardziej to aktywności fizycznej wszelkiego rodzaju.
Słysząc to, chłopak za barem z wrażenia upuścił butelkę po cytrynówce.
– Sen i ruch to najlepsze sposoby. Dupa wtedy jędrna jak hiszpańska brzoskwinia. A przecież w tym wszystkim to właśnie o dupę chodzi. Ona jest jak twarz. Każda z nas ma tylko jedną i musi o nią dbać! Więc nie chcę słyszeć, że nie idziesz. A pan – zwróciła się do barmana – zaraz nam tutaj poda mineralną z witaminkami dla tych na granicy zgonu. Jezioro Szczęścia bodajże. Dobrze mówię, prawda?
Speszony mężczyzna skinął głową i schylił się po czyste szkło.
Baśka uśmiechnęła się pod nosem, odgarnęła na plecy wypielęgnowane włosy, poprawiła głęboki dekolt kobaltowej sukienki i spojrzała wymownie na przyjaciółkę.
Na pierwszy rzut oka Barbara Kochańska nie obawiała się żadnych demonów. Mawiała nawet, że to demony powinny obawiać się jej – i na tym kończyła temat. Co innego, gdyby ją zapytać, czego najmocniej w życiu nienawidzi – wtedy bez wahania odparłaby, że nudy. Basia uważała, że od nudy (a konkretnie: od ziewania) robią się zmarszczki, że to z nudy ludzie zaczynają czytać albo co gorsza pisać komentarze pod artykułami w internecie i że jak się człowiek nudzi, to zaczyna mieć niezdrowe relacje z jedzeniem.
Przez całe swoje dorosłe życie Basia starała się unikać nudy. Rzadko udawało jej się zagrzać na dłużej jedno miejsce, nieustannie się przemieszczała, i to w towarzystwie wyłącznie ciekawych ludzi. Podróżowała po całym świecie, by doświadczać widoków, muzyki (choć i tak Bajm był zawsze na pierwszym miejscu), smaków i aromatów, a także – czego nigdy nie ukrywała ani się nie wstydziła – męskich wdzięków. Bo mężczyzn w istocie Barbara kochała najbardziej. Zawsze otaczał ją pokaźny wianek adoratorów, i to bynajmniej nie szarych zjadaczy chleba. To musieli być mężczyźni zamożni, przystojni, intelektualnie podniecający albo tacy, którym Barbara Kochańska z jakiegoś tylko sobie znanego powodu pozwoliła tknąć – by nie rzec: „eksplorować” – swoją strefę przyjemności. W strefie tej bywali również tacy, których kochała (krótko, acz ogniście), oraz tacy, którzy kochali ją (zazwyczaj bez wzajemności). Na wszelkie uwagi dotyczące jej wyborów w tej kwestii Barbara zwykła mawiać:
– Nic na to nie poradzę. Jestem Kochańska. Muszę kochać i być kochana.
Oczywiście nie wszyscy, których Barbara spotykała na swojej drodze, ją kochali. Silny charakter, pewność siebie i wyniosły styl bycia nie przysparzały jej sympatii – szczególnie w pracy. W firmie farmaceutycznej, w której zatrudniła się po ukończeniu studiów, zrobiła zdumiewająco błyskotliwą karierę i w ciągu pięciu lat awansowała na stanowisko menedżerskie, powodując, że co zazdrośniejsze „koleżanki” rozpuszczały o niej kąśliwe plotki, że wszystko, co osiągnęła, zawdzięcza głębokiemu dekoltowi, kusym spódniczkom i uwodzicielskiemu spojrzeniu. Basia nigdy, ale to przenigdy nie zdementowała ani jednej z tych pogłosek, bo doskonale wiedziała, że tkwiło w nich ziarnko prawdy. A w przypadku jej najbardziej spektakularnego awansu sprzed dwóch lat, do centrali w Paryżu, nawet całe wiadro ziarnek. Nowy szef firmy, Laurent Marbot, proponując jej przenosiny do miasta nad Sekwaną, nie przeanalizował bowiem ani jej biznesowych osiągnięć, ani płynnej znajomości języków obcych, o co zresztą Barbara nie bardzo zabiegała, tylko ją w sobie rozkochał. Myślała, a nawet miała pewność, że ten ognisty stan nie potrwa długo, jak zawsze. I owszem, był krótki, ale wyłącznie dla Laurenta. Basia kompletnie się nie spodziewała, że posiadacz najgorętszych ust ever, którymi doprowadzał ją do szaleństwa, oraz tak wszędobylskich i tak sprytnych dłoni, że jedyne, co potrafiła z siebie wydobyć, gdy jej dotykał, to krótkie deeper, deeper, deeper ugarnirowane gardłowym „r”, po trzech miesiącach upojnej i skąpanej w szampanie relacji porzuci ją dla kolejnej gwiazdki ze Wschodu. Ale tak właśnie zrobił. Basię odstawił na boczny tor, a po jakimś roku z powrotem odesłał do Poznania pod pretekstem konieczności ogarnięcia biznesu.
Wróciła na stare śmieci ze łzami w oczach. Tak! Wielka Barbara Kochańska, harpia biznesu o zawsze wypoczętej twarzy, płakała. Na szczęście krótko. Szybko zdała sobie sprawę, że Paryż może i był wyjątkowy, prestiżowy i ponętny. Że apartament Laurenta z widokiem na wieżę Eiffla nie mógł się równać z żadnym widokiem w Poznaniu. Że Champs-Élysées to nie to samo co Paderewskiego. Zrozumiała też jednak, że w tym sławnym Paryżu nie miałaby tak wielkich szans na pokazanie swoich możliwości jak w Poznaniu.
– To na P i to na P – pocieszała się, pijąc kawę w swoim eleganckim gabinecie.
W wyjściu na prostą pomógł jej też sam Laurent Marbot, bo choć prywatnie postąpił jak ostatnia szuja i wygnał ją z raju, to solennie jej to wynagrodził – szafą paryskich ciuchów, sowitą podwyżką i smakowitym stanowiskiem.
– Barbara Kochańska, dyrektorka operacyjna na region Europy Środkowo-Wschodniej – przedstawiła się z dumą, moszcząc się w swoim wygodnym skórzanym fotelu za osiem tysięcy osiemset dwadzieścia pięć złotych na dziesiątym piętrze biurowca przy placu Andersa.
– Ja chyba nigdy nie przywyknę do tego twojego przydługiego monologu na dzień dobry – stwierdziła Anka, zadzwoniwszy do niej w środę w okolicach południa. – Wiesz, ile każdego dnia marnujesz na to czasu?
– Ja? Ja nie marnuję ani sekundy. Ja celebruję czas chwały, tak jak każe nasza Beata. – Odchrząknęła i dodała śpiewnie: – „Życie tak jak film, szczęścia parę chwil”. To z płyty Blondynka. A poza tym uświadamiam ludziom, że dodzwonili się do kogoś naprawdę, naprawdę, naprawdę ważnego.
– Tak, tak – prychnęła Anka. – Skromna jak zawsze. À propos skromności, ta nowa dziewczyna z jogi wydaje się fajna. Rozmawiałam z nią chwilę po treningu. Jest taka miła, pogodna.
– Ta szara myszka?
– Przy tobie, kochana, każda z nas wydaje się szarą myszką.
– Nie mogę zaprzeczyć. – Basia upiła łyk espresso i uśmiechnęła się z zadowoleniem, bo kawa okazała się diabelnie mocna. Idealnie do siebie pasowały. – Ale co? Myślisz, że ja i ona...? Że ona i my...?
– Myślę, że jest w towarzyskiej potrzebie.
– Skoro tak... Zaufam twojej prokuratorskiej intuicji. Dawaj ją na salony.