Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Arcydzieło prozy modernistycznej
Fale, wydane w 1931 roku, uchodzą za jedną z najbardziej eksperymentalnych powieści Virginii Woolf, która wykorzystuje tu technikę strumienia świadomości, miesza swobodnie poezję z prozą, koncentruje się na głębi psychologicznej bohaterów i - jak sama stwierdziła – przedkłada „rytm” nad „akcję”.
W ogrodzie nad morzem od świtu do zmierzchu, od dzieciństwa po starość, sześciu bohaterów snuje na przemian swoje monologi. Zmieniają się pory dnia, upływają lata, odmieniają się ich uczucia i oni sami, lecz ich głosom niezmiennie towarzyszy ten sam szum morskich fal. Fale Virginii Woolf to powieść o przemijaniu czasu i pragnieniu harmonii w chaosie wszechświata. To także literackie studium tożsamości indywiduum oraz tożsamości wspólnoty.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 303
Pamięci Anatola i Ireny Łapczyńskich — tłumacz
Słońce jeszcze nie wzeszło. Morze zlewało się z niebem, tyle że morze było lekko pofałdowane, jak zmarszczona tkanina. Stopniowo, kiedy niebo rozjaśniało się, ciemna linia położyła się na horyzoncie, oddzielając morze od nieba, a szarą tkaninę pocięły grube kreski, poruszające się jedna za drugą pod powierzchnią, następujące po sobie, ścigające się bez końca.
Kiedy zbliżały się do brzegu, każda pręga wznosiła się i nabrzmiewała, przełamywała się i rozciągała na piasku cienką mgiełkę białej wody. Fala zatrzymywała się, po czym ruszała znowu, wzdychając jak śpiący, którego oddech przychodzi i odchodzi nieświadomie. Ciemna pręga na horyzoncie stopniowo pojaśniała, jakby osad w starej butelce wina opadł, ukazując zieleń szkła. Niebo za nią także się rozjaśniło, jakby opadł z niego biały osad albo jakby ramię kobiety leżącej za horyzontem uniosło lampę i wąskie paski bieli, zieleni i żółci rozpostarły się na niebie jak pióra wachlarza. Po chwili uniosła lampę wyżej i powietrze zdało się stawać włókniste i odrywać od zielonej powierzchni migoczącymi włóknami, płonącymi czerwono i żółto jak zasnuty dymem ogień huczący w ognisku. Stopniowo włókna płonącego ogniska stopiły się w jeden obłok, jeden żar, który uniósł na sobie ciężar wełnistoszarego nieba i przemienił je w milion drobin łagodnego błękitu. Powierzchnia morza powoli stała się przezroczysta i rozpościerała się, falując i lśniąc, aż wreszcie ciemne pręgi niemal zatarły się. Powoli ramię trzymające lampę uniosło ją wyżej i jeszcze wyżej, aż wreszcie ukazał się rozległy blask. Na linii horyzontu płonął łuk ognia i morze wokół niego jaskrawiło się złoto.
Światło padło na drzewa w ogrodzie, przeszywając liść po liściu. Wysoko w górze zaszczebiotał ptak… Chwilę było cicho… Inny zaszczebiotał niżej. Słońce wyostrzyło kontury ścian domu i spoczęło jak czubek wachlarza na białej zasłonie, pozostawiając niebieską plamę cienia pod liściem obok okna sypialni. Zasłona poruszyła się lekko, lecz w środku wszystko było zamazane i nierealne. Na dworze ptaki śpiewały swoją bezsłowną melodię.
— Widzę pierścień wiszący nade mną — powiedział Bernard. — Drży i wisi w pętli światła.
— Widzę bladożółtą płytę – powiedziała Susan — rozciągającą się aż po szkarłatny pas.
— Słyszę dźwięk — powiedziała Rhoda — ćwir, ćwir… ćwir, ćwir, wznoszący się i opadający.
— Widzę kulę zwisającą w kropli na tle olbrzymich stoków jakiegoś wzgórza — powiedział Neville.
— Widzę karmazynową kitę — powiedziała Jinny — oplecioną złotymi nićmi.
— Słyszę, jak coś ciężko stąpa — powiedział Louis. — Wielki zwierz ma nogę skutą łańcuchem. Ciężko stąpa i stąpa, i stąpa.
— Spójrzcie na pajęczynę w rogu balkonu — powiedział Bernard. — Ma na sobie korale wody, krople białego światła.
— Liście ułożyły się wokół okna w kształt spiczastych uszu — powiedziała Susan.
— Na ścieżkę pada cień wygięty jak łokieć — powiedział Louis.
— Po trawie pływają wyspy światła — powiedziała Rhoda. — Opadły poprzez drzewa.
— W tunelach między liśćmi błyszczą oczy ptaków — powiedział Neville.
— Łodygi są pokryte szorstkimi, krótkimi włoskami — powiedziała Jinny — i przylgnęły do nich krople wody.
— Gąsienica pokarbowana tępymi nóżkami — powiedziała Susan — leży zwinięta w zielony pierścień.
— Ślimak w szarej muszli sunie w poprzek ścieżki, pozostawiając za sobą spłaszczone źdźbła trawy — powiedziała Rhoda.
— A światła płonące w szybach okien zapalają się i gasną w trawie — powiedział Louis.
— Kamienie są chłodne — powiedział Neville. — Czuję pod stopami każdy oddzielnie, okrągły czy spiczasty.
— Wierzch mojej ręki płonie — powiedziała Jinny — lecz dłoń jest lepka i wilgotna od rosy.
— Teraz kogut pieje i jego głos rozbrzmiewa jak struga wzburzonej, czerwonej wody w białej fali — powiedział Bernard.
— Ptaki śpiewają w górze i w dole, tu i tam, wszędzie wokół nas — powiedziała Susan.
— Zwierz ciężko stąpa, słoń o nodze skutej łańcuchem. Wielka bestia ciężko stąpa po plaży — powiedział Louis.
— Spójrzcie na dom — powiedziała Jinny. — Wszystkie jego okna bieleją zasłonami.
— Zimna woda zaczyna lecieć z kuchennego kranu na makrelę w misce — powiedziała Rhoda.
— Ściany domu są popękane złotymi pęknięciami — powiedział Bernard — a pod oknami zawisły niebieskie cienie liści w kształcie palców.
— Teraz pani Constable naciąga grube czarne pończochy — powiedziała Susan.
— Kiedy unosi się dym, sen odrywa się od dachu kłębami jak mgła — powiedział Louis.
— Z początku ptaki śpiewały chórem — powiedziała Rhoda. — Teraz ktoś odryglowuje kuchenne drzwi. Odlatują. Odlatują jak rozsiewane ziarno. Lecz jeden śpiewa samotnie pod oknem sypialni.
— Na dnie rondla tworzą się pęcherzyki — powiedziała Jinny. — Po chwili unoszą się srebrnym łańcuszkiem ku górze, coraz szybciej.
— Teraz Biddy wyszczerbionym nożem zeskrobuje rybie łuski na drewnianą deskę — powiedział Neville.
— Okno pokoju stołowego jest teraz ciemnoniebieskie — powiedział Bernard — a nad kominami faluje powietrze.
— Na piorunochronie przysiadła jaskółka — powiedziała Susan. — A Biddy opuściła z hałasem wiadro na kuchenną posadzkę.
— To pierwsze uderzenie kościelnego dzwonu — powiedział Louis. — Po nim następują dalsze: raz, dwa… raz, dwa… raz, dwa.
— Spójrzcie na obrus powiewający biało wzdłuż stołu — powiedziała Rhoda. — Teraz widzę krążki białej porcelany i srebrzyste paski obok każdego talerza.
— Nagle pszczoła huczy mi w uchu — powiedział Neville. — Jest tutaj. Odleciała.
— Płonę, drżę — powiedziała Jinny — ze słońca przechodzę w cień.
— Wszyscy już poszli — powiedział Louis. — Jestem sam. Weszli do budynku na śniadanie, a ja zostałem pod murem ogrodu wśród kwiatów. Jest bardzo wcześnie, przed lekcjami. Kwiaty, jeden po drugim, znaczą się cętką w głębiach zieleni. Płatki to arlekiny. Łodygi wyrastają z czarnych otchłani pod spodem. Kwiaty pływają po ciemnych, zielonych wodach jak ulepione ze światła ryby. Trzymam w ręce łodygę. Jestem łodygą. Moje korzenie zbiegają w głębie świata przez ziemię suchą od cegieł i wilgotną ziemię, przez żyły ołowiu i srebra. Cały jestem korzonkiem. Wszystkie drżenia wstrząsają mną, a ciężar ziemi uciska mi żebra. Tu na górze moje oczy są zielonymi liśćmi, niewidzącymi. Tu na górze jestem chłopcem w szarych flanelowych spodniach z paskiem spiętym mosiężnym wężem. Tam, w dole, moje oczy są pozbawionymi powiek oczyma kamiennej figury w pustyni nad Nilem. Widzę kobiety idące z czerwonymi dzbanami ku rzece, widzę rozkołysane wielbłądy i mężczyzn w turbanach. Słyszę wokół tupot, wstrząsy, krzątaninę.
Tu, na górze, Bernard, Neville, Jinny i Susan (ale nie Rhoda) muskają siatkami klomby. Zgarniają motyle z kiwających się główek kwiatów. Przeczesują powierzchnię świata. Ich siatki pełne są trzepoczących skrzydeł. „Louis! Louis! Louis!”, wołają. Ale mnie nie widzą. Jestem po drugiej stronie żywopłotu. Między liśćmi są tylko małe otwory. O Boże, niech przejdą. Boże, niech ułożą swoje motyle na chustce na żwirze. Niech policzą swoje rusałki pokrzywniki, swoje czerwone admirały i bielinki kapustniki. Ale niech mnie nie widzą. W cieniu żywopłotu jestem zielony jak cis. Mam włosy z liści. Moje korzenie sięgają jądra ziemi. Moje ciało jest łodygą. Ściskam łodygę. Przez otwór u końca sączy się kropla i gęstniejąc powoli, staje się coraz większa. Teraz za żywopłotem przesuwa się coś różowego. Teraz przez szczelinę przedostaje się spojrzenie. Jego promień razi mnie. Jestem chłopcem w szarych flanelowych spodniach. Znalazła mnie. Czuję uderzenie w kark. Pocałowała mnie. Wszystko się rozsypało.
— Biegłam po śniadaniu — powiedziała Jinny. — Zauważyłam poruszenie liści w rozwidleniu żywopłotu. Pomyślałam: „To ptak na swoim gnieździe”. Rozchyliłam liście i zajrzałam — ale nie było tam żadnego ptaka. Liście się wciąż poruszały. Bałam się. Przebiegłam obok Susan i Rhody, obok Neville’a i Louisa rozmawiających w szopie na narzędzia. Płakałam, biegnąc coraz szybciej. Co poruszało liśćmi? Co porusza moim sercem, moimi nogami? I wbiegłam tutaj, i ujrzałam cię zielonego jak krzewy, jak gałąź, zupełnie nieruchomego, Louis, z zastygłymi oczyma. „Czy on nie żyje?”, pomyślałam i pocałowałam cię, a serce drżało mi pod różową sukienką jak liście, które się wciąż poruszają, choć nie ma niczego, co mogłoby nimi poruszać. Teraz wdycham zapach pelargonii, zapach ziemi. Tańczę. Kołyszę się. Opadam na ciebie jak sieć światła. Drżąc, leżę zarzucona na ciebie.
— Przez szczelinę w żywopłocie widziałam, jak go pocałowała — powiedziała Susan. — Uniosłam głowę znad doniczki i zajrzałam przez szczelinę w żywopłocie. Widziałam, jak go pocałowała. Widziałam ich, Jinny i Louisa, całujących się. Zawinę teraz moje cierpienie w chusteczkę. Zgniotę je mocno w kulę. Pójdę do bukowego lasu przed lekcjami, sama. Nie będę odrabiała rachunków przy stole. Nie usiądę obok Jinny i obok Louisa. Zabiorę mój ból i złożę go na korzeniach pod bukami. Obejrzę go i wezmę w palce. Nie znajdą mnie. Będę jadła orzechy i wypatrywała jaj w jeżynach, włosy mi się splączą i będę sypiała pod żywopłotami, i piła wodę z rowów, i umrę tam.
— Susan przeszła obok nas — powiedział Bernard. — Minęła drzwi szopy na narzędzia z chusteczką zgniecioną w kulę. Nie płakała, ale jej oczy, które są tak piękne, były zmrużone jak oczy kotów przed skokiem. Pójdę za nią, Neville. Pójdę cicho jej śladem, pełen ciekawości, żeby być pod ręką i dodać jej otuchy, kiedy wybuchnie gniewem i pomyśli: „Jestem sama”.
Teraz, chcąc nas zwieść, idzie przez pole niedbale, kołysząc się. Teraz podchodzi do pochyłości. Myśli, że nikt jej nie widzi. Zaczyna biec, wyciągając przed siebie zaciśnięte dłonie. Jej paznokcie stykają się w zgniecionej chusteczce. Ucieka ze światła w stronę bukowego lasu. Zbliżając się doń, rozpościera ramiona i zanurza się w jego cieniu jak pływak, ale jest jeszcze oślepiona światłem i potyka się, i przewraca na korzenie pod drzewami, gdzie światło zdaje się dyszeć głęboko, głęboko. Gałęzie kołyszą się. Niepokój i zmartwienie panują tutaj. Jest ponuro. Światło jest nierówne. Panuje tutaj cierpienie. Korzenie tworzą na ziemi szkielet, w ich zakamarkach usypane są zeschłe liście. Susan rozwinęła cierpienie. Chusteczka leży na korzeniach buków, a ona szlocha, siedząc skulona, tam gdzie upadła.
— Widziałam, jak go pocałowała — powiedziała Susan. — Zajrzałam między liśćmi i zobaczyłam ją. Wbiegła, wirując, skropiona diamentami, lekka jak pyłek. A ja jestem krępa, Bernard, jestem niska. Moje oczy z bliska patrzą na ziemię i widzą owady w trawie. Kiedy zobaczyłam, jak Jinny pocałowała Louisa, żółte ciepło w moim boku zmieniło się w kamień. Będę jadła trawę i umrę w rowie, w brązowej wodzie, gdzie pogniły zwiędłe liście.
— Widziałem, jak szłaś — powiedział Bernard. — Kiedy mijałaś drzwi szopy na narzędzia, usłyszałem, jak załkałaś: „Jestem nieszczęśliwa”. Odłożyłem nóż. Wycinałem z Neville’em łódki z kawałków drewna. Mam rozczochrane włosy, bo kiedy pani Constable poleciła mi je wyszczotkować, zobaczyłem muchę w pajęczynie i zadałem sobie pytanie: „Czy mam uwolnić tę muchę? Czy mam pozwolić, żeby pająk ją zjadł?”. Dlatego zawsze się spóźniam. Mam nieuczesane włosy i tkwią w nich wióry drewna. Kiedy usłyszałem twój płacz, poszedłem za tobą i zobaczyłem, jak układasz na ziemi chusteczkę, zgniecioną, wraz z zawiniętą w nią wściekłością, nienawiścią. Lecz to się wkrótce skończy. Nasze ciała są teraz blisko siebie. Słyszysz mój oddech. Widzisz także żuka niosącego liść na grzbiecie. Biega to w tę, to w tamtą stronę, tak że kiedy na niego patrzysz, nawet twoje pragnienie posiadania jednej jedynej rzeczy (teraz jest to Louis) musi się załamać jak światło, które zapala się i gaśnie wśród bukowych liści. A wtedy słowa poruszające się niejasno w głębi twoich myśli rozerwą zawinięty w chusteczkę węzeł nieczułości.
— Kocham — powiedziała Susan — i nienawidzę. Pragnę tylko jednego. Moje oczy są surowe. Oczy Jinny rozbłyskują tysiącem świateł. Oczy Rhody są jak te blade kwiaty, nad które wieczorami zlatują się ćmy. Twoje wypełniają się po brzegi i nigdy nie rozbłyskują. Ale już ruszyłam w pościg. Widzę owady w trawie. Chociaż jestem dzieckiem i mama wciąż jeszcze robi mi białe skarpety na drutach i obrębia fartuszki, kocham i nienawidzę.
— Lecz kiedy siedzimy razem, blisko siebie — powiedział Bernard — frazy stapiają nas w jedno. Otacza nas mgła. Stanowimy nierealny obszar.
— Widzę żuka — powiedziała Susan. — Widzę, że jest czarny, widzę, że jest zielony. Krępują mnie pojedyncze słowa. Ale ty odchodzisz, umykasz, słowa i frazy unoszą cię coraz wyżej.
— A teraz — powiedział Bernard — ruszajmy na poszukiwania. Między drzewami stoi biały dom. Stoi tam daleko w dole, pod nami. Zanurzymy się jak pływacy ledwie dotykający dna końcami palców. Zanurzymy się przez zielone powietrze liści, Susan. Zanurzamy się, biegnąc. Fale zamykają się nad nami, bukowe liście łączą się ponad naszymi głowami. Na stajni wisi zegar o połyskujących złoto wskazówkach. A oto spłaszczenia i wyniosłości dachów wielkiego domu. Na podwórzu stajenny tupie gumowymi butami. To Elvedon.
Teraz opadliśmy między czubkami drzew na ziemię. Powietrze nie kołysze już nad nami swych długich, nieszczęśliwych, purpurowych fal. Dotykamy ziemi, czujemy twardy grunt pod nogami. Oto krótko przycięty żywopłot ogrodu pań. To tam przechadzają się w południe z nożycami, przycinając róże. Jesteśmy teraz w lesie otoczonym murem. To Elvedon. Widziałem na skrzyżowaniu drogowskazy z jednym ramieniem wskazującym „Do Elvedon”. Nikt jeszcze tam nie był. Paprocie pachną bardzo mocno, a pod nimi rosną czerwone grzyby. Teraz budzimy śpiące kawki, które nigdy jeszcze nie widziały człowieka, teraz chodzimy po zgniłych orzechach galasowych, śliskich i czerwonych ze starości. Las otoczony jest pierścieniem muru, nikt tu nie przychodzi. Słuchaj! To olbrzymia ropucha skoczyła w poszyciu, to spadła prastara szyszka jodłowa, by zgnić wśród paproci.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki