Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Subtelny świat kobiet i heroiczny świat mężczyzn
Mały chłopiec bawi się na plaży w Kornwalii. Student toczy płomienne dyskusje o literaturze z kolegami na uniwersytecie w Cambridge. Młodzieniec wyrusza w edukacyjną podróż po Europie. W Londynie, Paryżu i Grecji poznaje smak miłosnej przygody.
Historię Jakuba Flandersa, młodego mężczyzny, który zginął podczas I wojny światowej, opowiadają kobiety jego życia. Podana we fragmentach jako kolaż sytuacji, gestów, rozmów i wrażeń, a przy tym bardzo liryczna i nastrojowa, dla Woolf staje się pretekstem do namysłu nad ludzką percepcją i niemożnością pełnego zrozumienia drugiego człowieka.
Pokój Jakuba to pierwsza eksperymentalna powieść Virginii Woolf. Jest refleksją na temat różnicy między światem męskim i kobiecym, ale też mocnym manifestem pacyfistycznym.
Choć została napisana prawie sto lat temu, jej trzeźwy, podszyty smutkiem styl brzmi bardzo współcześnie.
Juliusz Kurkiewicz, „Gazeta Wyborcza”
(…) w tym właśnie utworze zarysowuje się cały późniejszy krąg zainteresowań, magia opisów, subtelność stylu. Widać tu także zaczątki wykorzystywania strumienia świadomości, który z czasem stanie się jedną z najbardziej rozpoznawalnych cech tego pisarstwa. (…) Fragmentaryczność gestów, słów, doznań, przypadkowe spotkania i kruchość życia – to właśnie starała się uchwycić i zamknąć w opowieści późniejsza autorka „Orlanda”, by w ten sposób wyrazić własny ogląd świata i zatrzymać na zawsze migawkowe piękno konkretnych chwil.
Milena Schefs, „Nowe Książki”
Zmysłowość opisów i dbałość o szczegół jedynie podsyca wrażenie świata podszytego nicością – dając przede wszystkim poczucie prześlizgiwania się po powierzchni, fasadzie maskującej pustkę.
Katarzyna Czeczot, „Tygodnik Powszechny”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 253
ROZDZIAŁ PIERWSZY
„Wobec tego – pisała Betty Flanders, jeszcze głębiej wbijając obcasy w piasek – nie pozostawało nic innego, jak tylko wyjechać”.
Jasnoniebieski atrament, spływając wolno ze złotej stalówki, rozmył kropkę na końcu zdania, gdyż Betty zatrzymała pióro; zapatrzyła się przed siebie, jej oczy powoli wypełniły się łzami. Zachwiała się cała zatoka, zachybotała latarnia morska. Betty odniosła wrażenie, że maszt niewielkiego jachtu pana Connora gnie się niczym wystawiona na słońce świeczka. Szybko zamrugała powiekami. Potworne rzeczy te wypadki. Znów zamrugała. Maszt się wyprostował, fale wyrównały, latarnia stanęła w pionie, ale kleks pozostał.
„...nic innego, jak tylko wyjechać” – przeczytała.
– No cóż, jeśli Jakub nie chce się bawić (cień Archera, jej najstarszego syna, padł na papier, położył się błękitem na piasku i Betty poczuła chłód: to już trzeci września), jeśli Jakub nie chce się bawić – co za potworny kleks! Chyba robi się już późno.
– A gdzie w ogóle jest ten nieznośny dzieciak? – spytała. – Nigdzie go nie widzę. Pobiegnij i poszukaj go. Powiedz mu, żeby natychmiast wracał. „...ale na szczęście – pisała dalej, ignorując rozlaną kropkę – wygląda na to, że wszystko się jakoś ułożyło, choć jesteśmy ściśnięci jak śledzie w beczce, a wózek, którego nasza gospodyni oczywiście nie pozwala nam wprowadzać do środka, musimy zostawiać...”
Takie były listy Betty Flanders do kapitana Barfoota – wielostronicowe, skropione łzami. Scarborough leży siedemset mil od Kornwalii: kapitan Barfoot znajduje się w Scarborough: Seabrook nie żyje. Łzy sprawiły, że dalie w ogrodzie zafalowały czerwono, szklarnie zaiskrzyły w oczach Betty, w kuchni zalśniły błyski noża, a w kościele, kiedy rozbrzmiewał hymn i pani Flanders pochylała się ku główkom swoich chłopców, pani Jarvis, żona pastora, rozmyślała, że małżeństwo to twierdza, tymczasem wdowy muszą się błąkać samotnie po pustych polach, schylać po kamienie, po tych kilka złotych kłosów, samotne i bez ochrony, biedactwa. Pani Flanders była wdową już od dwóch lat.
– Ja-kub! Ja-kub! – wołał Archer.
„Scarborough” – napisała pani Flanders na kopercie i podkreśliła nazwę grubą linią. Jej rodzinne miasto. Pępek świata. A znaczek? Zaczęła grzebać w torebce; odwróciła ją do góry dnem; zabrała się do przerzucania przedmiotów na podołku z takim impetem, że Charles Steele, w panamie na głowie, zatrzymał pędzel w powietrzu.
Pędzel mocno zadrżał, niczym czułki podrażnionego owada. Ta kobieta się poruszyła – i właśnie ma zamiar wstać – niech ją diabli! Pospiesznie pacnął na płótno purpurowo-czarną plamą. Bo tego wymagał pejzaż. Był zbyt blady – szarości przechodzące w odcienie lawendy i tylko jedna zawieszona gdzieś gwiazda czy mewa – jak zwykle był zbyt blady. Krytycy powiedzą, że pejzaż jest zbyt blady, bo Charles Steele to nieznany malarz, który nieczęsto wystawia, nosi krzyżyk na łańcuszku od zegarka, popularnością cieszy się wśród dzieci swoich gospodyń i jest usatysfakcjonowany, gdy jego obrazy podobają się gospodyniom, a podobają im się często.
– Ja-kub! Ja-kub! – wołał Archer.
Rozdrażniony hałasem, choć kochał dzieci, Steele nerwowo rozmazywał ciemne plamki na palecie.
– Widziałem twojego brata, widziałem twojego brata – powiedział, kiwając głową, kiedy Archer przechodził obok niego, wlokąc za sobą łopatkę do piasku i krzywiąc się na widok nieznajomego starego pana w okularach.
– Tam, przy tej skale – wymamrotał Steele z pędzlem między zębami, wyduszając z tuby odrobinę sieny palonej i nie spuszczając wzroku z pleców Betty Flanders.
– Ja-kub! Ja-kub! – wołał Archer sekundę później, wlokąc się dalej.
W tym głosie był niezwykły smutek. Oczyszczony z wszelkiego ciała, oczyszczony z wszelkiej namiętności, dążący ku światu, samotny, bez odpowiedzi, rozbijający się o skały – tak to właśnie brzmiało.