Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Małe arcydzieła Virginii Woolf
Kompletny tom „małych próz” Virginii Woolf. Opowiadania, nowele, szkice, krótkie teksty sytuujące się między esejem, rozważaniem i marzeniem. Niektóre ukazały się drukiem za życia pisarki, inne nigdy nie były publikowane. Pierwsze pochodzą z początku XX wieku, ostatnie z 1940 roku. Czytelnicy mogą poznać Virginię Woolf jako mistrzynię przejmujących i zaskakujących małych form, które pisała przez całe życie. Dopełniają jej wielkie powieści i mają wartość same w sobie, pozwalając prześledzić zmiany w sposobie postrzegania i przetwarzania rzeczywistości przez pisarkę.
Jeśli są „urodzeni” pisarze i „urodzone” pisarki, to należy do nich Virginia Woolf. Czytam jej „Nawiedzony dom” i przekonuję się, że urodziła się gotową pisarką. (…) Śledzę rozwój pisarki poprzez dzienniki i te krótkie fragmenty prozy. Czasami trudno nawet nazwać je opowiadaniami, rozsadzają formalne ramy. Sprawiają wrażenie porzuconych obrazów, które nie znalazły się na wystawie, bo albo nie starczyło miejsca, albo malarz nie miał dla nich serca. Uznał je za szkice większych prac. Dopiero gdy zostały w pracowni po śmierci autora, przyszedł znawca i urządził retrospektywę. Są doskonale napisane, bronią się same, nie wymagają korekty.
Krystyna Kofta, „Nowe Książki”
Virginia Woolf eksperymentowała z krótkimi formami od 1906 roku. Opowiadania traktowała jako drobną przyjemność, rozrywkę, na którą mogła sobie czasem pozwolić. Ale – jak sama zaznaczała – to właśnie one stały się tunelem prowadzącym ku nowym formom.
„Bluszcz”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 475
Phyllis i Rosamond
W tych naszych dziwnych czasach, kiedy coraz częściej domagamy się portretów ludzi, ich umysłów i ich płaszczy, wierny szkic, narysowany bez wielkiej wprawy, ale za to zgodnie z prawdą, może mieć pewną wartość.
Niech każdy, usłyszałam któregoś dnia, opisze ze szczegółami własny dzień pracy; nasi potomni będą zadowoleni z posiadania takiego katalogu tak samo jak my, gdybyśmy dostali zapis tego, jak odźwierny w teatrze Globe oraz dozorca parku spędzili sobotę, 18 marca roku Pańskiego 1568.
A ponieważ istniejące portrety dotyczą niemal wyłącznie płci męskiej, z większą mocą wkraczającej na scenę, to warto, jak sądzę, wziąć za model jedną z licznych kobiet, które przycupnęły w cieniu. Studia nad historią i biografią przekonają bowiem każdego rozsądnego człowieka, że nieznane osoby grają rolę łudząco podobną do tej, którą w tańcu marionetek odgrywa ręka lalkarza: to jego palec dotyka ich serca. Prawda, przez wiele lat nasze naiwne oczy wierzyły, że postaci tańczą z własnej woli i wycinają takie hołubce, jakie same sobie zamyślą, tymczasem owo stronnicze światło, którym powieściopisarze i historycy zaczęli od jakiegoś czasu rozjaśniać ciemne i tłoczne przestrzenie za sceną, nie przyniosło jak dotąd wiele, lecz ujawniło, ile tam trzymanych w niewidocznych rękach drucików, których ruchy i szarpnięcia decydują o tańcu całej figurki. Niniejszy wstęp wiedzie nas do punktu wyjścia: zamierzamy przyjrzeć się możliwie najspokojniej niewielkiej grupce ludzi żyjących w tej chwili (20 czerwca 1906 roku); z powodów, które zaraz ujawnimy, wydaje się nam, że uosabia ona cechy wielu podobnych grupek. Jest to przypadek powszechny, ostatecznie bowiem istnieje bardzo wiele młodych kobiet urodzonych w bogatych, szanowanych urzędniczych rodzinach i wszystkie z pewnością napotykają ten sam rodzaj problemów, wobec czego nie może być, niestety, mowy o znacznych różnicach w odpowiedziach, jakich udzielają.
Jest ich pięć, same córki, co ze smutkiem podkreślają: przez całe życie, jak się wydaje, w imieniu rodziców wyrażają żal z powodu tego początkowego błędu. Ponadto podzielone są na obozy: dwie starsze pozostają w opozycji wobec dwóch młodszych. Piąta waha się między obozami. Natura zdecydowała, że dwie z nich odziedziczą nieugiętego walecznego ducha, który z powodzeniem i bez przykrości podejmuje kwestie ekonomii politycznej i problemów społecznych, tymczasem pozostałe dwie uczyniła figlarnymi domatorkami o łatwiejszych i wrażliwszych charakterach. To one zatem skazane zostały na los – jak to się określa w narzeczu naszego stulecia – „córek w domu”. Ich siostry, zdecydowane kształcić swój intelekt, idą na studia, dobrze sobie radzą i wychodzą za profesorów. Ich kariery są tak podobne do tych, które robią mężczyźni, że właściwie nie warto poddawać ich szczegółowej analizie. Piąta siostra ma mniej wyraźny charakter niż cztery pozostałe, ale wychodzi za mąż w wieku dwudziestu dwóch lat, tak że prawie nie ma czasu, by rozwinąć indywidualne cechy młodej damy, które zamierzamy tu opisywać. Tymczasem owe dwie „córki w domu”, czyli Phyllis i Rosamond, jak je nazwiemy, są doskonałym materiałem do studiów.
Parę faktów pozwoli nam umieścić je na właściwych miejscach, zanim zagłębimy się w analizę. Phyllis ma lat dwadzieścia osiem, Rosamond – dwadzieścia cztery. Są ładne i żywe, mają różowe liczka, dociekliwe oko nie dostrzeże w nich zwykłego piękna rysów, lecz strój i zachowanie nadały im pozór piękna, choć pozbawionego substancji. Wydaje się, że są rdzennymi mieszkankami saloniku, zupełnie jakby urodziły się w jedwabnych sukniach wieczorowych i nigdy nie stąpały po gruncie mniej równym niż turecki dywan ani nie spoczywały na podłożu twardszym niż fotel czy sofa. Zobaczyć je w salonie wypełnionym dobrze ubranymi mężczyznami i kobietami to tak jak zobaczyć kupca w budynku giełdy albo prawnika w sądzie. To właśnie – przekonuje nas o tym każdy gest i każde słowo – jest ich rodzinna atmosfera, ich środowisko zawodowe, ich arena. To tutaj uprawiają sztuki doskonalone od dzieciństwa. Tutaj zapewne odnoszą swe zwycięstwa i tu zarabiają na chleb. Ale ciągnąć tę metaforę dalej, do momentu aż będzie doskonała we wszystkich swoich składnikach, byłoby równie niepoczciwe, co łatwe. Ta metafora zawodzi, ale stwierdzenie gdzie i dlaczego wymaga nieco czasu i uwagi.
Trzeba mieć możliwość podążenia za tymi młodymi damami do domu i posłuchania tego, o czym mówią przy blasku świecy w sypialni. Trzeba tam być także wtedy, gdy obudzą się następnego ranka, i przez cały dzień pilnie śledzić ich działania. Tylko wtedy, i to nie na podstawie jednego dnia, ale wielu dni, można ocenić wartość wrażenia, jakie owe damy wywierają wieczorami w salonie.
Z użytej metafory zachowajmy tylko tyle: salon oznacza dla nich pracę, a nie zabawę. To staje się całkiem oczywiste już w scenie powrotu powozem do domu. Lady Hibbert jest surową jurorką podobnych występów, stwierdza, czy jej córki wyglądały dobrze, czy dobrze się odzywały, zachowywały, czy skupiły na sobie uwagę odpowiednich osób i odstraszyły niewłaściwe, czy ogólne wrażenie, jakie pozostawiły, jest pozytywne. Z liczby i szczegółowości jej uwag można wywnioskować, że takie dwugodzinne przyjęcie dla artystek ich pokroju jest zadaniem szalenie subtelnym i skomplikowanym. A od tego, jak się spiszą, zależy – takie można odnieść wrażenie – bardzo wiele. Córki odpowiadają pokornie, a potem milczą, bez względu na to, czy matka chwali je, czy gani; a jej ocena jest surowa. Kiedy wreszcie są same – dzielą niewielką sypialnię na najwyższym piętrze paskudnego domu – przeciągają się i wzdychają z ulgą. Ich rozmowa nie jest zbyt budująca, przypomina handlowe rozmowy ludzi biznesu; obliczają zyski i straty i robi się jasne, że mają na względzie wyłącznie własny interes. A przecież można było usłyszeć, jak szczebiocą o książkach i przedstawieniach teatralnych, i o malarstwie, jakby to były kwestie najbardziej zajmujące, jakby rozmowa o nich była jedyną motywacją do tego, by pojawić się na „przyjęciu”.
A jednak w tej godzinie niezbyt pięknej otwartości można dostrzec także coś niezwykle szczerego. Siostry naprawdę bardzo się lubią. Ich uczucie przybrało zasadniczo postać loży masońskiej, w której nie ma krzty sentymentalizmu – podzielają wszelkie nadzieje i obawy – i wbrew pozorom jest to uczucie autentyczne i głębokie. We wszystkich wspólnych działaniach są bardzo uczciwe, a w podejściu młodszej siostry do starszej objawia się wręcz pewna rycerskość. To ona, jako słabsza ze względu na swój wiek, musi zawsze otrzymać wszystko, co najlepsze. Jest coś patetycznego we wdzięczności, z jaką Phyllis przyjmuje owe względy. Ale robi się późno, więc z szacunku dla swojej cery młode kobiety interesu upominają się nawzajem, że czas najwyższy zgasić światło.
Pomimo tej przezorności, kiedy rano zostają zbudzone, chętnie by jeszcze pospały. Ale Rosamond wyskakuje z łóżka i potrząsa Phyllis.
– Phyllis, spóźnimy się na śniadanie!
Argument ten musiał mieć znaczną siłę, bowiem Phyllis wstała i w ciszy zaczęła się ubierać. Pomimo pośpiechu siostry odziały się jednak z wielką starannością i zręcznością, a zanim zeszły na dół, rezultat poddały szczegółowej wzajemnej inspekcji. Kiedy wchodziły do pokoju jadalnego, zegar wybił dziewiątą: ojciec już tam był, obdarzył każdą zdawkowym całusem, podsunął swoją filiżankę, by nalano mu kawy, przejrzał gazetę i zniknął. Posiłek mijał w milczeniu. Lady Hibbert jadała u siebie, a córki po śniadaniu musiały złożyć jej wizytę, by odebrać polecenia na cały dzień; podczas gdy jedna notowała coś dla matki, druga szła do kucharki zaordynować obiad i kolację. O jedenastej były wolne na jakiś czas i spotykały się w pokoju lekcyjnym, gdzie Doris, ich najmłodsza siostra, lat szesnaście, pisała po francusku wypracowanie o Magna Charta. Narzekania, że jej przeszkadzają – bo Doris już marzyła o najwyższej ocenie – nie spotkały się ze zrozumieniem.
– Musimy tu siedzieć, nie ma innego miejsca – stwierdziła Rosamond.
– Nie musisz dotrzymywać nam towarzystwa.
Uwagi te wygłoszone zostały bez goryczy, ot, zwykłe codzienne stwierdzenia.
A jednak z szacunku dla siostry Phyllis wzięła do ręki tom Anatola France’a, a Rosamond otworzyła Studia greckie Waltera Patera. Przez parę minut czytały w ciszy, potem zapukała pokojówka i bez tchu wysapała:
– Pani prosi panienki do salonu.
Jęknęły. Rosamond zaproponowała, że pójdzie sama, Phyllis powiedziała: nie, przecież obie są ofiarami, i rozmyślając, jakie otrzymają polecenie, nadąsane zeszły na dół. Lady Hibbert oczekiwała ich z niecierpliwością.
– No, są wreszcie! – wykrzyknęła. – Wasz ojciec przysłał wiadomość, że na lunch zaprosił pana Middletona i sir Thomasa Carewa. Czy to nie kłopotliwe? Zachodzę w głowę, co go podkusiło, żeby ich zaprosić, a lunchu nie ma – i widzę, Phyllis, że nie ułożyłaś kwiatów. Rosamond, a ty musisz mi przyszyć świeży żabocik do tej kasztanowej sukni. O mój Boże, jacy bezmyślni są mężczyźni.
Córki były przyzwyczajone do takich oskarżeń pod adresem ojca; na ogół stały po jego stronie, ale nigdy tego nie okazywały.
W ciszy oddaliły się, by wykonać polecenia. Phyllis musiała wyjść i kupić kwiaty oraz dodatkowe danie na lunch, Rosamond zabrała się do szycia.
Z trudem zdołały wypełnić zadania na czas, by przebrać się przed posiłkiem. Niemniej o pierwszej trzydzieści, zaróżowione i uśmiechnięte, weszły do ogromnego, pompatycznego pokoju jadalnego. Pan Middleton, sekretarz sir Williama Hibberta, był młodym człowiekiem o pewnej pozycji i perspektywach, jak określała go lady Hibbert, można go było więc ośmielać. Sir Thomas, urzędnik w tym samym biurze, przysadzisty i podagryczny, to niezła figura na szachownicy, ale jako osoba nie miał większego znaczenia.