Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Och nie, mam już po dziurki w nosie mego obecnego «ja». Chcę innego”.
Nowa polska edycja powieści Orlando Virginii Woolf poprzedzona wstępem Doroty Kotas.
Wiecznie młody Orlando pewnego dnia budzi się jako piękna kobieta.
Błyskotliwa i pełna humoru powieść rozpoczęta jako „żart” oraz „pisarskie wakacje” okazała się jednym z najważniejszych tekstów ruchu feministycznego. To hymn ku wewnętrznej wolności kobiety i jej twórczej ekspresji. Wydanie książki – w 1928 roku – zbiegło się z przyznaniem Brytyjkom pełni praw wyborczych. Kwestionując stereotypy związane z płcią, Orlando w ożywczy sposób zapowiada wyobrażenia queerowej tożsamości XXI wieku. Virginia Woolf zadedykowała powieść biseksualnej poetce i pisarce Vicie Sackville-West, z którą pozostawała w romantycznej relacji. Z tej racji mówi się, że jest to „najdłuższy i najbardziej czarujący list miłosny w literaturze”.
„Najdobitniejsze dzieło Virginii Woolf i jedna z najbardziej niezwykłych powieści naszych czasów”. Jorge Luis Borges
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 334
I
Był – jego płeć nie pozostawiała bowiem żadnych wątpliwości, aczkolwiek ówczesna moda wcale jej nie podkreślała – w trakcie szlachtowania głowy Maura, która kołysała się zwieszona z krokwi. Przybrała kolor, jak również w przybliżeniu kształt piłki, wyłączywszy zapadłe policzki i kosmyki zmierzwionych, wyschłych włosów. Ojciec Orlanda, a może dziadek, strącił ją z barków ogromnego poganina, który wyłonił się z nagła przy księżycu pośród barbarzyńskich pól Afryki. Teraz kołysała się, powoli, bez ustanku, w podmuchu, który niestrudzenie wietrzył poddasze olbrzymiego domu szlachcica poganobójcy.
Antenaci Orlanda jeździli po polach złotogłowiu, po polach kamienistych, po polach nawadnianych obcymi rzekami i nastrącali wiele głów rozmaitych maści, by przywieźć je i podwiesić na belkach powały. Orlando poprzysiągł sobie pójść w ich ślady. Ale że miał tylko szesnaście lat, za mało, by cwałować po Afryce czy Francji, uciekał od towarzystwa matki i pawi w ogrodzie, by pójść na poddasze, gdzie dźgał i pruł powietrze połyskującym brzeszczotem. Zdarzało mu się przeciąć sznur, a gdy czaszka spadała z łoskotem na podłogę, po rycersku podwiązywał ją na powrót już poza zasięgiem klingi, tak że wróg z triumfem szczerzył nań zęby przez spierzchłe, czarne wargi. Czaszka bujała się tam i z powrotem, bowiem dom, w którym mieszkał na poddaszu, był tak olbrzymi, że wiatr zdał się wziąć go we władanie, dmiąc raz z tej, raz z tamtej strony, czy to zimą, czy latem. Zielony arras z myśliwymi falował bez ustanku. Antenaci Orlanda byli szlachcicami, odkąd pojawili się na świecie. Wypłynęli z północnej mgły w koronetach na głowach. Czyż pasma cienia i żółte plamy na podłodze nie były dziełem słońca, które wpadało przez witraż z olbrzymim herbem rodowym? Orlando skąpany był w żółcieniu herbowego lamparta. Gdy położył dłoń na parapecie, by rozewrzeć okiennice, natychmiast, jak skrzydełko motyla, zabarwiła się na czerwono, niebiesko i żółto. Ci, którzy znajdują upodobanie w symbolach i ich rozszyfrowywaniu, zechcą może zauważyć, że choć kształtne nogi, wyprężony tors i krzepkie ramiona ozdobione były rozmaitymi odcieniami herbowego światła, twarz Orlanda, który wypchnął połówki okna, oświetlało jedynie słońce. Trudno byłoby znaleźć twarz szczerszą, wznioślejszą. Szczęśliwa matka, która go powiła, jeszcze szczęśliwszy biograf, który żywot jego spisuje! Ni ona nie zazna strapienia, ni on nie będzie się uciekał do pomocy powieściopisarza czy poety. Podąży od czynu do czynu, od zaszczytu do zaszczytu, od urzędu do urzędu, a za nim żywotopis, aż dotrą tam, gdzie spełnione zostaną ich najwyższe aspiracje. Wystarczyło spojrzeć na Orlanda, by wiedzieć, że na taką właśnie miarę został skrojony. Rumieńce jego policzków porastał brzoskwiniowy meszek, nieledwie gęstszy na górnej wardze. Usta były krótkie i nieco nachodzące na zęby, które bielały olśniewająco jak migdały. Spiczasty nos sterczał krótko i węzłowato. Włosy miał ciemne, uszy drobne, ściśle przyległe do głowy. Szkoda, że nie można zakończyć tego inwentarza młodzieńczej urody, nie wspomniawszy o czole i oczach! Szkoda, że ludzie rzadko rodzą się pozbawieni tych przymiotów, bowiem gdy tylko spojrzymy na stojącego przy oknie Orlanda, musimy przyznać, że miał oczy jak fiołki na deszczu, tak wielkie, iż zdawała się je rozsadzać woda; że czoło, pomiędzy medalionami skroni, wysklepione było jak marmurowa kopuła. Skoro tylko spojrzymy na oczy i czoło, takie zaraz wyśpiewujemy rapsody. Skoro tylko spojrzymy na oczy i czoło, musimy przyznać się do tysięcy nieprzyjemnych sprawek, które dobry żywotopis stawia sobie za cel pominąć. Niektóre widoki go niepokoiły, choćby widok jego matki, bardzo urodziwej damy ubranej na zielono, która szła nakarmić pawie, chcąc zdążyć przed Twitchett, swą ochmistrzynią. Inne widoki, jak ptaki i drzewa, wzruszały go, jeszcze inne, jak wieczorne niebo i zlatujące się gawrony, budziły w nim umiłowanie śmierci. Pnąc się po kręconych schodach do jego mózgu – bardzo przestronnego – wszystkie te widoki, jak również odgłosy ogrodu, kucie młotem, rąbanie drew, wszczynały ową gonitwę i zamęt namiętności i uczuć, tak nienawistne każdemu dobremu żywotopisowi. Lecz by się dłużej nie rozwodzić – Orlando powoli opuścił głowę na barki, zasiadł do stołu, po czym, machinalnym gestem człowieka przyzwyczajonego o tej porze zawsze do tej samej czynności, wyjął manuskrypt zatytułowany: Æthelbert, tragedia w pięciu aktach i zamoczył stare, zbrudzone gęsie pióro w inkauście.
Wkrótce zapełnił dziesięć i więcej stronic poezją. Pisał stylem płynnym, lecz oderwanym. Bohaterami jego dramatu były: Występek, Zbrodnia, Nędza. Królowie i królowe rządzili kłopotliwymi państwami; gnębiły ich podłe zmowy, przepełniały szlachetne uczucia. Słowa miały kształt, jakiego nigdy nie przybierały w jego własnych ustach, lecz znamionowała je godna podziwu płynność i słodycz, rzecz niezwykła, zważywszy, iż nie ukończył jeszcze siedemnastu lat, a szesnaste stulecie nie dobiegło jeszcze kresu. Nareszcie odłożył pióro. Opisywał, jak wszyscy młodzi poeci od niepamiętnych czasów, naturę, a dla wiernego oddania pewnego odcienia zieleni spojrzał na rzecz samą (w czym wykazał większą od innych śmiałość), w tym wypadku krzew laurowy pod oknem. Co uczyniwszy, oczywiście nie mógł już dalej pisać. Zieleń w naturze to jedna sprawa, zieleń w poezji – inna. Natura i pisanie zdają się żywić do siebie wrodzone anse; poznać je ze sobą, a rozszarpią się na strzępy. Odcień zieleni, który ujrzał Orlando, zepsuł mu rym i zakłócił metrum. Ponadto natura umie płatać figle. Wystarczy spojrzeć za okno na pszczoły pośród kwiatów, na ziewającego psa, na zachodzące słońce, wystarczy pomyśleć: „Ile jeszcze ujrzę zachodzących słońc” i tak dalej, i tak dalej (myśl owa jest zbyt dobrze znana, by warto było się nad nią rozwodzić), a człowiek wypuszcza z ręki pióro, bierze płaszcz, rusza do drzwi i zawadza stopą o malowaną komodę. Orlando był bowiem cokolwiek fajtłapą.