Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
49 osób interesuje się tą książką
Pierwsza powieść Fernandy Melchor, wybitnej meksykańskiej pisarki nominowanej do Nagrody Bookera za „Czas huraganów” i „Paradajs”. Brutalny i fascynujący portret miasta wzorowanego na Veracruz, pogrążonego w biedzie, przemocy i korupcji.
Codzienność jest najokrutniejszą rzeczywistością
Portowy mrok spowija wszystko. Andrik, uciekając od przemocowej opiekunki, trafia w ręce sadystycznego oprawcy. Jego przyszywany brat Zahir, napędzany obsesyjną miłością, wyrusza na pomoc, zostawiając za sobą krwawy ślad. Dla dwóch przyjaciół, Pachiego i Vinicio, alkohol, narkotyki i nocne eskapady są sposobem na zagłuszenie traum. Szukają na plaży czegoś, co pomoże im się zatracić, ale nie potrafią umknąć tragedii.
„Fałszywy zając” to mroczna historia o złudnych marzeniach, nieuchronnym losie i cienkiej granicy między miłością a destrukcją. Tytułowy „fałszywy zając” stanowi symbol iluzoryczności marzeń o innym życiu, bez traumy, przemocy i porzucenia. Powieść, po raz pierwszy wydana w 2013 roku, zajęła ważne miejsce w literaturze hispanoamerykańskiej.
„Sposób, w jaki Fernanda Melchor operuje językiem, stanowi najdobitniejszy dowód jej literackiego mistrzostwa i wynosi ją do grona najwybitniejszych współczesnych prozaików”.
– Los Angeles Review of Books
„W pierwszej książce Melchor ujawnia swoją zdolność do tworzenia opowieści, ale przede wszystkim to, że jej głównym celem jest pisanie w służbie opowiadanej historii”.
– Ricardo Guzmán, „La Jornada”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 294
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
TYTUŁ ORYGINAŁU:Falsa liebre
Redaktorka prowadząca: Marta Budnik Wydawczyni: Monika Rossiter Redakcja: Ewa Kosiba Korekta: Beata Wójcik Projekt okładki: Tomasz Majewski Zdjęcie na okładce: Jean-Baptiste Oudry, A Hare and a Leg of Lamb / dag.m.wikipedia.org Wyklejka: Pisanello, Codex Vallardi / commons.wikimedia.org
Copyright © Fernanda Melchor 2022 First published in Spanish language under the title Falsa liebre Published by arrangement with Literarische Agentur Gaeb & Eggers and Book/lab Literary Agency.
Copyright © 2025 for the Polish edition by Mova an imprint of Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.
Copyright © for the Polish translation by Katarzyna Sosnowska, 2025
Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.
Wydanie elektroniczne
Białystok 2025
ISBN 978-83-8417-072-4
Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Ossowska
Mojemu bratu, Juliowi Tej innej części mojego dzieciństwa
Oto mały ogień, a jak wielki las podpala
List św. Jakuba*
* Za Biblią Tysiąclecia. List w przekładzie ks. Lecha Stachowiaka.
Z czołem przyłożonym do szyby Andrik wpatrywał się w noc. Deszcz obmywał fasady uśpionych o tej porze domów, wprawiał w drżenie korony drzew i tworzył kałuże rozjeżdżane przez pędzący aleją samochód.
Na szybie połyskiwały krople, które okrutny wiatr rozciągał w nitki wody, pchał w stronę krawędzi okna i brutalnie od niego odrywał. Andrik próbował im pomóc: podawał bezbronnym kroplom palec wskazujący, żeby przyczepione do jego ciała mogły się uratować, ale lodowate szkło mu to uniemożliwiało.
– Cholera jasna – warknął mężczyzna – nie brudź mi szyb.
Andrik odsunął się od okna. Ukradkiem dotknął twarzy. Ręka i policzek były już suche dzięki samochodowej klimatyzacji, ale woda z jego ubrania nadal wsiąkała w tapicerkę. Czuł sterczące z powodu zimna sutki, nie chciał jednak krzyżować rąk na piersi. Wiedział, że mężczyzna jest na niego wściekły, że w każdej chwili może wybuchnąć – lepiej mieć wolne dłonie.
– A ta czapka…
Tylko wzruszył ramionami, gdy otrzymał cios w głowę. Czapka spadła na podłogę; nie odważył się jej podnieść.
– Skąd ją wytrzasnąłeś? Wyglądasz jak pieprzony idiota.
Oddech mężczyzny wypełniał zmrożone powietrze. Pachniał kwaskowato, jak ryba w zalewie.
Andrik zerknął na prędkościomierz na cyfrowym wyświetlaczu samochodu. Dziewięćdziesiąt pięć, dziewięćdziesiąt osiem, sto pięć kilometrów na godzinę. Silnik zagłuszał dźwięki deszczu uderzającego w dach, skrzypienie wycieraczek. Chłopak spojrzał na ręce oparte o kierownicę: zbielałe knykcie, usztywnione przedramiona, wymiętoszona błękitna koszula z niechlujnie zakasanymi rękawami. Na prawym nadgarstku brakowało zegarka – zdradzał to pasek jasnej skóry.
Mężczyzna nigdy nie wychodził z domu bez zegarka. Zakładał go zawsze rano na samym początku, nawet jeszcze przed bielizną. I nigdy nie włożyłby zaplamionej koszuli.
– I wyjmij tego palucha z buzi…
Zaskoczony Andrik spojrzał na swój kciuk. Kiedy włożył go do ust? Na skraju paznokcia pojawiła się krew, przegryzł się do mięsa. Przycisnął palec do wilgotnej koszulki, wkrótce przestał go piec.
Coś jest nie tak.
Kawałek odgryzionego paznokcia kłuł go w tylną część języka. Wolał go połknąć niż wypluć – nie chciał, żeby mężczyzna go na tym przyłapał.
Coś się dzieje.
Andrik potrząsnął głową.
Popatrz na niego…
„Cicho bądź”, błagał w ciszy.
No popatrz tylko.
Andrik szybko zerknął w tamtą stronę. Do tej pory nie zdawał sobie sprawy, że mężczyzna nie miał też okularów. Jego twarz była bardziej naga i surowa niż zwykle, postarzał się.
A koszula…
„Ta sama, którą włożył rano”, pomyślał.
Wczoraj rano.
Andrik rozpaczliwie wypuścił powietrze.
Wrócił do domu, ciebie tam nie było, więc wyruszył na poszukiwanie. Szukał cię całą noc.
Za pięć trzecia, odczytał na samochodowym wyświetlaczu. Do świtu pozostało jeszcze sporo czasu. Ulice nadal były puste; nawet taksówkarze nie odważyli się wyruszyć na miasto w taką ulewę. Światła uliczne nie działały, błyskały tylko bursztynowo. Kolor ostrzegawczy.
Ponownie spojrzał na ręce na kierownicy, na przyciśnięte do boków łokcie, woskową twarz o napiętych rysach.
„Znalazł mnie”, pomyślał. Poczuł nagły zachwyt.
Przymknął na chwilę oczy, a gdy ponownie je otworzył, zauważył z ulgą, że byli blisko domu. Poznał okolicę po moście, a raczej jego światłach barwiących strugi deszczu na końcu alei, tam gdzie znajdowały się widowiskowe reklamy. Andrik nie wiedział, co się mieści po drugiej stronie przeprawy – na podstawie zielonych drogowskazów, które udało mu się przeczytać, zakładał, że miasto przeradza się tam w sieć dróg prowadzących do stolicy, do północnych stanów, do najbardziej odległych nabrzeży portu.
Mężczyzna odchrząknął, a potem odezwał się ochrypłym głosem:
– Zgadnij, kto cię odwiedził.
Samochód minął pulsujący semafor, ostatni na tej drodze. Nie powinien tutaj skręcić w lewo? Łysy ostrzegał go, żeby zwracał uwagę na takie rzeczy, żeby zawsze starał się zapamiętać miejsca, nazwy ulic, numery rejestracyjne aut, do których wsiadał. Ale zbyt dużo czasu spędził zamknięty w domu mężczyzny i słabo już pamiętał niektóre fragmenty drogi.
– Mówię do ciebie, do cholery.
– Nie wiem – odparł mechanicznie Andrik.
Ale oczywiście wiedział.
– Zgadnij…
Wzruszył ramionami. Nie mógł już znieść zimna klimatyzacji. Skrzyżował ręce na piersi i wsadził dłonie pod pachy. Lepsze to niż obgryzanie paznokci, które zdradzało jego napięcie.
– Twój brat – powiedział mężczyzna.
Odwrócił się i wbił wzrok w Andrika.
– Twój brat, ukochany braciszek, wpadł dziś po południu; szukał cię.
Andrik starał się nie okazać poruszenia. Najtrudniej było opanować drżenie powiek i łaskotanie w kącikach ust. Wbił wzrok w noc po drugiej stronie szyby, w most zalany nieustającym deszczem.
– Złapał mnie, gdy otworzyłem drzwi. Nie wiedziałem jeszcze, że uciekłeś…
Andrik z całych sił powstrzymywał się, żeby nie mrugnąć, żeby w ogóle się nie poruszyć.
– Nieźle mnie przestraszył, bo go nie zauważyłem, a przecież to wielki facet. Gdy się zorientowałem, był już obok mnie. Pomyślałem najpierw, że to jakiś wariat, żebrak: oblepiony brudem, śmierdział zjełczałym mlekiem. Odwróciłem się, spojrzałem mu w oczy i wrzasnąłem: „Czego chcesz, gnoju? Spierdalaj stąd”. Zapuszczał żurawia do środka domu i pomyślałem sobie, że chce mnie obrabować. „Co żeś tam do cholery posiał, skurwysynu?” – wydarłem się znów i śmierdzący gnój się cofnął. Wtedy się zorientowałem, że to tylko dzieciak. „Szukam brata”, powiedział piskliwym głosikiem. Taki bydlak, a głos cieniutki jak u jakiegoś niedorozwoja. Jaja mu jeszcze nie zeszły.
„Zahir”, przeleciało Andrikowi przez głowę. Usta otwierały się, żeby wypowiedzieć każdy dźwięk składający się na to imię, ale je przygryzł, by do tego nie dopuścić. By się nie uśmiechnąć.
– „Jaki brat, do cholery?”, spytałem gówniarza. „Tu nie ma żadnego twojego brata”. Próbowałem znaleźć jakieś podobieństwo, ale nic z tego. „Wiem, że jest u pana”, powiedział mi ten kretyn. Był zdenerwowany, ale poważny. „Jest u pana, nie ma co kłamać”. „Spierdalaj jebać mamusię”, wrzasnąłem. „Zgłoszę pana na policję”.
Samochód wpadł na most na pełnej prędkości. Zderzak zazgrzytał o beton, a koła zastukały na odblaskowych obijaczach rozdzielających pasy ruchu. Z tego miejsca, z góry, miasto wyglądało jak gęstwina świateł rozmazanych w kolorowe plamy w zaciekach na szybie i załzawionych oczach Andrika. Nieodległe morze natomiast zlewało się z nocą: najczarniejsza ciemność, bez linii horyzontu.
– Jeszcze czekał chwilę pod domem, nic nie mówił, jakby mi groził. Pomyślałem o sąsiadach i się wściekłem. Pomachałem do niego przez okno, trzymając telefon w ręku. Udałem, że dzwonię. „Policja?”, krzyknąłem, żeby ten dureń usłyszał. „Naćpany typek próbuje wejść mi do domu”. Pierdolony gówniarz odsunął się od okna i już nie wiedziałem, czy sobie poszedł, czy dalej tak stoi. Poczekałem jeszcze chwilę z telefonem w ręku, nie kłamię, nie chciałem cię szukać, nie chciałem zawołać cię po imieniu, na wszelki wypadek, gdyby ten gnój mnie szpiegował. Myślałem, że śpisz i dlatego nie schodzisz. Poczekałem jeszcze chwilę i podszedłem do drzwi, otworzyłem je, żeby sprawdzić, czy już go nie ma. Wtedy zobaczyłem twoje zdjęcie…
Przestało padać, tak nagle, że bezużyteczne wycieraczki zaskrzypiały donośnie na mokrej szybie.
– Leżało na chodniku przyciśnięte kamieniem, tuż przed drzwiami. Twoje zdjęcie sprzed… dwóch, trzech lat? Jesteś na nim bardziej pulchniutki, ubrany w mundurek, z krótkimi włosami. Uśmiech, jakiego nigdy u ciebie nie widziałem, brakuje ci zęba, chyba kła, a może siekacza, ale to ty, ten sam. Te same jasnozielone, prawie żółte oczy, te piękne oczy…
Auto wtargnęło na sąsiedni pas. Opony znów uderzyły w linię odblasków. Mężczyzna sapnął zaskoczony i szarpnął kierownicę, żeby wyprostować pojazd. Przycisnął pedał gazu, wierzchem dłoni ocierając kąciki ust.
Zaśmiał się mimo woli.
– Wyrwę ci je…
Jego ręka szukała nadgarstka Andrika. Dłoń miał wilgotną i gorącą.
– Okłamałeś mnie, wszystko, co mi powiedziałeś…
– Nie, przysięgam, że nie…
Mężczyzna zgniótł mu nadgarstek.
– Nie kłam już!
– Nie kłamię! Nie mam brata!
Każde słowo bolało. Każda sylaba poszerzała dziurę w jego gardle.
– Nie mam nikogo!
Mężczyzna puścił jego rękę.
– Kim jest więc ten pieprzony gnojek?
– Nie wiem – odparł odruchowo Andrik.
– „Nie wiem” – przedrzeźniał go piskliwie mężczyzna. – Skąd wobec tego miał twoje zdjęcie? Dlaczego mi je zostawił, jakby to miał być jakiś dowód?
Andrik potarł nadgarstek. Poczuł smak nadpływających łez. Milczał, a mężczyzna pokręcił głową i wcisnął gaz do dechy.
Samochód zjechał z mostu i włączył się do ruchu na głównej drodze za pikapem wiozącym robotników w kombinezonach. Andrik błagalnie spojrzał na zaspane twarze stłoczonych na pace mężczyzn, ale żaden z nich nie zajrzał do środka jadącego za nimi samochodu. Mężczyzna musiał raptownie zahamować, żeby nie uderzyć w pikapa, który jechał wolniej. Wydając niecierpliwe pomruki, kilkakrotnie zatrąbił, po czym gwałtownie przyspieszył, wjechał na sąsiedni pas i wyprzedził z prawej.
Przy drodze nie było żadnych domów ani sklepów, tylko niekończąca się barierka, która kilometr za kilometrem przesuwała się za oknem od strony Andrika. Za nią widać było ciemne cielska portowych silosów i sterty zardzewiałych, zniszczonych kontenerów. Przy barierce rosły też szeregi powykręcanych rzewni, zdeformowanych przez bezlitosny wiatr od morza. Ich pierzaste gałęzie pełne pachnących igieł wyglądały posępnie pod wyblakłym światłem ulicznych latarni, które nadal działały w samym środku sezonu burz.
Andrikowi pulsowało w skroniach. Prawie nie mógł oddychać: pierś wypełniała się powietrzem i opróżniała ze świstem, czuł, że się dusi. Mimo mdłości zamknął oczy.
A nie mówiłam?
„Zamknij się”, błagał Andrik w myślach.
Coś się dzieje.
„Przestań, proszę”.
Ostrzegał cię, powiedział ci pierwszej nocy: „Jeden durny wyskok i odstawię cię na policję”.
Dobrze to pamiętał.
Powie, że złapał cię, gdy szabrowałeś mu dom. Zamkną cię. Albo gorzej: odwiozą z powrotem do ciotki.
„Powiem im prawdę”, pomyślał. „Powiem, że mnie porwał, że zmuszał mnie…”
Czy głos się roześmiał? To był przyjemny dźwięk, czysty jak kryształ. Potrząsnął głową, żeby zmusić go do milczenia.
On ma pieniądze, a ty nie, musisz to zrozumieć. On jest dorosły, a ty nie. Myślisz, że komu uwierzą?
„Ale on mnie kocha – odparował Andrik. – Naprawdę mnie kocha. Popatrz tylko, wyszedł z domu w samym środku burzy, żeby mnie odnaleźć. I mnie znalazł”.
Żeby się zemścić.
„Nie, chce mnie tylko przestraszyć”, westchnął Andrik.
Był pewien, że w końcu mężczyzna zmęczy się tą zabawą, jak zawsze męczył się scenami, które często kazał mu odgrywać w sypialni. W końcu zawróci gwałtownie, wyciągnie okulary z kieszeni koszuli, z nieśmiałym uśmiechem założy je na nos i zawiezie Andrika z powrotem do domu. Wyciśnie z niego trochę krwi, parę łez i tyle, to mu wystarczy. Zwykła rutyna, przewidywalna i pocieszająca.
Tym razem jest inaczej.
Samochód zwolnił. Andrikowi wyrwało się z piersi westchnienie.
„Widzisz? Mówiłem przecież, że nic się nie dzieje, już wracamy”, pomyślał.
Ten durny głos ponownie się zaśmiał, tak szczerze i złośliwie, że włoski na karku chłopaka stanęły dęba.
Na pewno, laleczko?
Zamiast skręcić w lewo, w stronę świateł na moście, mężczyzna wprowadził samochód w wysypany piaskiem prześwit między powykręcanymi rzewniami. Nie było tam latarni; nic poza kilkoma drewnianymi tabliczkami wbitymi w pnie drzew. Szkarłatne litery na moment błysnęły w światłach samochodu:
WITAJCIE NA PLAŻY PUŁNOCNEJ
ZAKAZ PLYWANIA, SILNE PRONDY
Wulgarna czaszka, również narysowana rdzawym kolorem, uśmiechała się do Andrika zębami przeżartymi pleśnią.
Nie, chyba nie wracamy do domu…
Mężczyzna w milczeniu prowadził samochód po nieubitej drodze. Gdy ta się skończyła, pojechał środkiem plaży. Piasek był wilgotny, ciemny i ciężki, wydawał się bardziej gotowy do wysiania w nim ziaren niż do przyjmowania fal, które z hałasem uderzały jakieś dziesięć metrów od okna Andrika. Zielonkawa czerń morza zwieńczona żółtawą pianą huczała za szybą, ale chłopak nawet tego nie słyszał. Niebo również było ciemne, ołowiane. Przestało padać: burzowe chmury z wielką prędkością oddalały się od wybrzeża. Rozbłyskiwały piorunami w chyżej ucieczce w stronę gór na północy.
Ubranie Andrika nadal było mokre, a teraz jeszcze lało mu się z nosa. Klimatyzacja wywołała drapanie w gardle, ale nie ośmielił się poprosić o jej wyłączenie. To czysty przypadek, że skończył przemoczony: najpierw nasiąkł wodą w toalecie na targowisku podczas napadu, a potem zaskoczyła go burza, gdy szedł ulicami wzdłuż torów, szukając drogi na rondo z wkurwionym señorem, jak go nazywał Łysy.
W tamtym momencie nie miał pojęcia, co ma ze sobą zrobić, dokąd pójść. A gdy dokuczliwy wiatr zaczął trząść koronami drzew i grube krople deszczu zmieniły barwę chodnika, Andrik mógł tylko wtulić głowę w ramiona i przyspieszyć kroku w stronę rozświetlonej alei. Liczył, że znajdzie tam jakieś schronienie, wiatę przystanku, która osłoni go przed deszczem, ale ten szybko zmienił się w okrutną ulewę. Porywy wiatru smagały ciało Andrika ciepłą wodą i po kilku minutach był przemoczony do suchej nitki. Postanowił iść dalej, mimo ulewy i piorunów – co za różnica, że zapadał się po kostki w wirach kałuż, skoro i tak jego tenisówki były zupełnie mokre. Pragnął już tylko dotrzeć do ronda i skulić się pod pomnikiem tego gościa o surowych wąsach, który posępnie wpatrywał się w horyzont i pełen furii wyciągał oskarżycielsko palec dokładnie w stronę miejsca, w którym chłopcy łapali klientów. Tam będzie czekał, aż ktoś go zagada, to nigdy nie zawodziło. Ładny był z niego chłopak, zapewniał go Łysy. Nie musiał wracać do domu ciotki Idalii, jeśli nie miał na to ochoty. Tu, na rondzie, było sporo kasy, jeśli umiało się po nią sięgnąć i nie bało się ciężkiej pracy. Łysy nauczył Andrika wszystkiego, co trzeba.
– Jeśli w aucie jest więcej niż jeden facet, nie waż się wsiadać. Jeśli jest tylko jeden, ale młody i ma niezły wózek, nie bierzemy, bo będzie tłukł. Jeśli facet wiezie babkę, to znaczy, że chce patrzeć, jak ją dupczysz, ni chuja, to podwójna stawka, e? Nie ma co strugać głupka. Faceci, którzy przychodzą na piechotę albo przyjeżdżają w starym złomie, są najlepsi. Czasami już im nie staje.
Z całej dzielnicy tylko Łysy mu pomógł, gdy musiał uciec z domu ciotki. Zahir powiedział, że zwieje razem z nim, i dlatego Andrik czekał na niego w parku przez całą noc i sporą część następnego poranka. Nigdy jednak się nie zjawił, a głód i strach wzięły górę. Łysy w trymiga znalazł mu tenisówki, o wiele za duże, a potem całe popołudnie udzielał rad między kolejnymi sztachnięciami kleju z torebki. Gdy zapadła noc, wysłał go na rondo „wkurwionego señora”. Sam nie mógł go tam zaprowadzić – chłopaki prosiły, żeby trzymał się od tego miejsca z daleka. Mówiły, że jego rany odstraszają klientów.
– Gdy auto się zatrzymuje, zaglądamy do środka, żeby uważnie przyjrzeć się jego mordzie, sprawdzić, czy się sztacha, czy pali, czy jest tam ktoś jeszcze. Zaciskamy szczęki, o tak właśnie, otwieramy oczy w ten sposób i się uśmiechamy, aha, świetnie to robisz. Tak układamy ramię i pochylamy się, żeby widzieli, że jesteśmy chudzinki, że nie mamy włosów, to ich kręci, tych pierdolonych pojebów.
Gdy wreszcie tam dotarł, miejsce było opuszczone. Nie udało mu się osuszyć, bo deszcz nie przestawał padać; w pewnym momencie zmienił się w coś w rodzaju gęstej bryzy zawisłej w powietrzu, która powodowała, że ciekło mu z nosa. Nie zatrzymał się żaden samochód, nikt nawet nie zwolnił, żeby pospiesznie przyjrzeć mu się zmrużonymi oczami. Kiedy się ściemniło, ruch się nieco wzmógł i światła aut barwiły mżawkę na biało, żółto i czerwono. Ubranie zwisało na Andriku, było ciężkie i niewygodne. Na stopniach pomnika znalazł porzuconą czapkę z daszkiem – pewnie zapomniał jej któryś z chłopaków. Wycisnął ją trochę przed założeniem na głowę. Był zupełnie wyczerpany i sam nie wiedział, kiedy zasnął, z głową opartą o ramiona obejmujące kolana. Czasami opanowywały go dreszcze, mimo że deszcz był ciepły. Nie wiedział, ile czasu tak spędził, ukołysany przez klaksony i hałas z rur wydechowych. Gdy się obudził, było już późno i ruch zmalał. Po drugiej stronie ulicy ktoś dawał mu znaki światłami samochodu: to było żółte auto mężczyzny, on sam siedział za kierownicą i patrzył na Andrika błagalnie, ze zmarszczonymi brwiami.
Chłopak chciał uciec, przez chwilę już widział, jak biegnie pod prąd, przeskakuje barierki i gałęzie, tak jak wtedy, gdy zwiał z domu ciotki. Ale był zbyt zmęczony, a mężczyzna wyglądał żałośnie. Dlatego wsiadł do samochodu. Dlatego zgodził się wrócić z tym facetem.
Nie z jakimś facetem, powiedział głos.Z twoim facetem.
„Wszyscy są tacy sami”, zgodził się Andrik.
Jego matka cały czas tak mówiła, nieustannie to powtarzała.
Wszyscy są tacy sami, wszyscy wracają, zawsze, jak osioł do żłobu.
„Znalazł mnie – pomyślał wzruszony Andrik, wpatrując się w ciemną, opustoszałą plażę. – Może naprawdę mnie kocha”.
Nie zrobili tego ani Zahir, ani matka. Nikt go nie szukał.
Wiatr wprawiał w drżenie szyby samochodu. Gwizdał wściekle, próbując wcisnąć się do środka. Plaża się zwęziła, stała się bardziej nierówna; auto wznosiło się i opadało na pokrytych zaroślami górkach. Roślinność zagęszczała się w rzewniowy las. Mężczyzna prowadził niewzruszony, pokonywał wydmy, nie przejmując się gałęziami krzewów, które uderzały w auto od spodu, ani jękiem, jaki wydawał z siebie pojazd, wspinając się z wysiłkiem po rozmiękłym piasku. W pewnym momencie musiał mocno wcisnąć hamulec, żeby wyminąć uniesienie terenu, na którego szczycie rosły cierniste krzaki. Plaża kończyła się kilka metrów dalej: zamykał ją niczym mur pas lasu mangrowego schodzącego ku morzu. Mężczyzna wyłączył silnik i nagle światła zgasły, podobnie jak podświetlenie deski rozdzielczej i klimatyzacja. Dopiero wtedy Andrikowi udało się usłyszeć grzmot fal uderzających w oddali o brzeg.
We wnętrzu auta panowała nieprzenikniona ciemność; Andrik był w stanie rozróżnić jedynie najbledsze części ciała mężczyzny: wewnętrzną stronę przedramion, szyję, błyszczącą łysinę. Wszystko inne było cieniem i szmerem materiału.
– Przez cały ten czas – zabrzmiał w mroku głos – mnie okłamywałeś, bezkarnie…
Wydawał się spokojniejszy, prawie pogodny. Jego dłonie niespiesznie szukały czegoś pomiędzy siedzeniami.
– Kłamstwo za kłamstwem…
– Posłuchaj… – odezwał się Andrik.
– Zamknij się!
Uderzenie w twarz oślepiło go i ogłuszyło. Coś twardego, twardszego niż pięść mężczyzny, zmiażdżyło mu nos i wargi.
– Zamknij się, do cholery!
Ponowny cios, w skroń, bo Andrik zdążył się odwrócić. I jeszcze jeden, w uniesione instynktownie ramię. Po omacku szukał klamki, podczas gdy mężczyzna sapał nad nim, jego kolana zgniatały nogi Andrika. Chłopak krwawił z ust, czuł, że są pęknięte, nabrzmiałe; pulsowały. Uderzył czołem w szybę w desperackiej próbie ucieczki przed ciężarem mężczyzny, przed jego twardymi łokciami wbijającymi mu się w bok, przed palcami szarpiącymi go za włosy, żeby odsłonić twarz i dalej ją masakrować. Gdy Andrikowi udało się wreszcie pociągnąć za klamkę, drzwi odskoczyły gwałtownie, z pomocą wiatru. Z całych sił kopnął mężczyznę w pierś i wyskoczył z auta. Natychmiast próbował stanąć na nogi, ale te się pod nim ugięły. Uderzył głową w drzwi, co go ogłuszyło; upadł na kolana, a dłonie zatonęły mu w piasku. Chciał zerwać się do biegu, ale mężczyzna chwycił go za koszulkę i zaczął szarpać.
Dopiero wtedy dostrzegł pistolet. Było w nim coś groteskowego, a raczej w sposobie, w jakim trzymał go mężczyzna, jakby nie wiedział za bardzo, co się robi z bronią. Mocowali się parę sekund, aż materiał koszulki pękł i Andrik upadł na kolana. Mężczyzna chwycił go za włosy i brutalnym pociągnięciem zmusił, żeby wstał. Otoczył mu szyję ramieniem i oparłszy lufę pistoletu o prawą skroń Andrika, ciałem pchnął go w stronę zarośli.
Chłopak ledwie dotykał stopami podłoża. Próbował kopnąć napastnika, ale ucisk na szyi utrudniał mu oddychanie. Pozwolił się prowadzić, nie miał wyjścia. Pewnie był w szoku, bo wydawało mu się, że tu, na zewnątrz, na plaży, jest jaśniej niż we wnętrzu samochodu. Można było nawet rozróżnić elementy otaczającego ich krajobrazu: szeleszczące korony rzewni, lekko pofalowane wydmy pokryte pokurczonymi sukulentami, liliowe kwiatuszki o mocnym zapachu, które je koronowały, księżyc wysoko nad nimi, ledwie plaster srebra na niebie. W oddali widać było ogromne, wybijające się palmy na tle nieprzeniknionego lasu mangrowego, a tuż przed nimi znajdowało się coś jeszcze, coś solidnego, zrobionego z tego samego materiału co las, ale przez człowieka: chata, a raczej jej ruiny. Zachowały się tylko dach z liści palmowych i drewniane poręcze tarasu, który zawalił się pod nieustannym naporem fal.
Andrik zdał sobie sprawę, że mężczyzna chce go zaciągnąć właśnie tam, do środka chaty, która wprawdzie była najwyraźniej opuszczona, ale zdawała się emanować złą energią. Tam pośle mu kulę w łeb i zostawi jego ciało pod gałęziami i zbutwiałym drewnem, żeby szczury i żarłoczne kraby zrobiły resztę.
– Zabiję cię – powiedział mężczyzna, jakby usłyszał jego myśli.
Ścisnął mu szyję z taką siłą, że Andrika zamroczyło. Gdy parę sekund później odzyskał przytomność, leżał na piasku. Tamten krążył wokół niego. Stękał, kołysał się, przygotowywał…
– Na litość boską, niech to się wreszcie skończy, niech się już skończy… – łkał.
Andrik z trudem usiadł. Otworzył usta, żeby zacząć błagać o życie, ale wydobyły się z nich jedynie bańki śliny i krwi.
Mężczyzna kopnął go, przewracając z powrotem na piasek.
– Mów wyraźnie, do cholery!
Andrik znów próbował usiąść. Podniósł rękę do ust, żeby sprawdzić, czy nadal je ma na twarzy.
– Przepraszam – udało mu się powiedzieć z pewnym wysiłkiem.
Twarz mężczyzny wykrzywiła się w ogromnym bólu. Przyłożył ręce do piersi, jakby właśnie dostał zawału. Pokręcił głową i otarł oczy wierzchem dłoni, w której trzymał pistolet. Przez kilka sekund patrzył na broń, a potem wycelował ją w Andrika.
– Za co? – wymamrotał.
„Przepraszam, że uciekłem, przepraszam, że cię opuściłem” – to chciał usłyszeć. Andrik o tym wiedział, ale tak naprawdę niczego nie żałował.
Uciec od mężczyzny. Próbował od samego początku, od pierwszej chwili, gdy tylko obudził się w tym olbrzymim łóżku w sypialni, którą z trudem poznawał. Nie zamierzał zostawać na noc. Liczył się z tym, że przed świtem zostanie wyrzucony z domu i będzie musiał na piechotę wrócić do ronda. Przynajmniej tak było we wszystkich poprzednich przypadkach.
Opuścił łóżko i poszukał ubrania. W powietrzu unosił się silny zapach wody po goleniu, ale nigdzie nie było widać mężczyzny, nawet na dole. W pokoju dziennym znalazł swoje ubranie starannie złożone na fotelu. Brakowało majtek i tenisówek, które dostał od Łysego – potem natknął się na nie w koszu na śmieci, gdzie leżały pod wilgotnymi fusami zmielonej kawy. Włożył spodnie i koszulkę i ruszył w stronę drzwi wejściowych. Przestraszył się, gdy odkrył, że są zamknięte na głucho. Rozsunął zasłony; wszystkie okna były zakratowane, nawet te na drugim piętrze. Nie pozostało mu nic innego, jak usiąść na kanapie i czekać, aż coś się wydarzy, aż wróci ten mężczyzna, co nastąpiło po szóstej po południu. Andrik leżał zwinięty na fotelu, zwrócony plecami do drzwi, gdy usłyszał najpierw silnik samochodu, a następnie dźwięk kluczy przed wejściem do domu, skrzypienie otwierających się drzwi i ich trzask, kiedy się zamknęły. Odwrócił się i zobaczył mężczyznę, który właśnie kładł pudełko ze smażonym kurczakiem na znajdującym się na środku pomieszczenia stole.
– Rozsunąłeś zasłony? – spytał, nie przywitawszy się z Andrikiem.
Chłopak nic nie odpowiedział, nawet gdy mężczyzna podszedł do niego i uderzył go otwartą dłonią w twarz.
– Kto ci pozwolił?
– Nie wiem – odparł odruchowo Andrik.
– W tym domu panują pewne zasady. Ja je ustalam, a ty się ich trzymasz, zrozumiano?
Nie czekał nawet na odpowiedź. Złapał chłopca za kark i zaciągnął go po schodach na górę, i aż do późnych godzin nocnych sobie używał.
Zasad było wiele i często się zmieniały. Czasami mężczyzna kazał mu chodzić nago po domu i całymi dniami poprawiał mu postawę, a następnego dnia karcił za to, że nie ubrał się od razu po wstaniu z łóżka. Zabronił mu się odzywać, chyba że starannie wypowiadał słowa, ale potem wkurzał się, gdy Andrik zwlekał z odpowiedzią; oskarżał go, że ukrywa przed nim prawdę, wymyśla kłamstwa. Po tygodniu chłopak przestał mówić – odpowiadał tylko na pytania i nie popełniał już błędów. Nauczył się odczytywać zmienne humory mężczyzny, przystosowywać się do jego wymagań. I owszem, bezczelnie kłamał. Powiedział mu, że jest sierotą, że nigdy nie poznał rodziców, że uciekł z domu dziecka, gdzie się nad nim znęcano. Udawał wdzięczność, gdy mężczyzna przynosił mu jedzenie i słodycze albo nowe ubrania – zawinięte w delikatny papier i włożone do papierowych toreb z logotypem wielkich centrów handlowych. Celowo zostawiał metki, żeby Andrik wiedział, ile wydaje na niego pieniędzy. Na przykład dziewięćset dziewięćdziesiąt osiem pesos za lniane spodnie, w których chłopak nie mógł nawet usiąść, bo zaraz się mięły, a to nie podobało się mężczyźnie. Albo tysiąc pięćset za zamszowe mokasyny, które okazały się za ciasne.
Po dwóch niekończących się tygodniach w domu, w którym prawie zawsze przebywał sam, Andrik miał dość. Nawet jedzone codziennie lody i pizze zaczęły budzić obrzydzenie. Tej nocy zebrał całą odwagę i zapytał, kiedy będzie mógł wyjść.
– Ale po co? – chciał wiedzieć mężczyzna.
– Nie wiem – odparł Andrik. – Żeby trochę połazić.
Mężczyzna popatrzył na niego poważnie.
– Najpierw musisz zdobyć moje zaufanie…
Mijały kolejne dni i nadal zamykał go na klucz, gdy wychodził do pracy. Nawet odłączał telefon i chował aparat w miejscu, którego Andrik mimo starań nie zdołał zlokalizować. Tym właśnie się zajmował, kiedy skończył zlecone mu prace albo znudziło mu się oglądanie telewizji i zaczynał odczuwać, jak ściany zbliżają się do niego i go duszą – dokładnie badał pokoje, które nie były zamknięte na klucz. Przerzucał zawartość szaf i szuflad, sprawdzał wszystkie papiery, których mężczyzna przed nim nie chował. W ten sposób odkrył żelazny pilnik na dnie szafki pod zlewem w kuchni; leżał tam w kałuży wody. Miał trójkątne ostrze pokryte rdzą, na którym widniały liczne przekątne nacięcia. Był odpowiednio ciężki, a gdy wysechł, pozostawiał na dłoniach pomarańczowy nalot przypominający paprykę, ale smakujący żelazem.
Postanowił, że wypróbuje pilnik w oknie na piętrze, tym na końcu schodów, jedynym, z którego można było zejść na taras sąsiadów. Zignorował zasady i rozsunął zasłony, zdjął blokadę z okna i je otworzył. Sąsiedni taras był pełen sznurków do wieszania prania, a nad rozciągniętymi prześcieradłami Andrik dostrzegł samochody na pobliskiej ulicy oraz ogromny kawał wypłowiałego nieba. Wypróbował pilnik na trzecim pręcie kraty, który uznał za najbardziej skorodowany. Po kilku minutach pracy zauważył, że zmienia się on w metalowe płatki. Przyłożył się z zapałem, aż na palcu wyskoczył mu pęcherz. Po intensywności światła na zewnątrz zdał sobie sprawę, że mężczyzna wkrótce wróci do domu, więc zebrał rdzawe opiłki i cisnął je przez okno, a pilnik ukrył w szafce pod zlewozmywakiem.
Jeśli mężczyzna zauważył pęcherz, w żaden sposób tego nie skomentował. Na wszelki wypadek Andrik trzymał dłuższy czas rękę pod strumieniem wody, żeby bąbel sflaczał – mężczyzna mógł przeprowadzić jedną ze swoich dokładnych rewizji stanu jego ciała.
Następnego dnia, gdy tylko został sam, wrócił do działania. W południe mógł już oddzielić pręt od jego podstawy. Przestrzeń, która tam powstawała, gdy z całych sił pchał kratę, była wąska, ale kilka godzin cierpliwego i uporczywego pchania pręta przyniosło efekt – Andrik mógł włożyć w nią głowę. Wyginał ciało, aż udało mu się prześliznąć na taras sąsiadów. Nie zastanawiając się wiele, upojony długo oczekiwaną wolnością – wreszcie był na zewnątrz– zwiesił się z rogu dachu i zeskoczył na ulicę. Był boso, co zauważył dopiero, gdy stanął na gorącym asfalcie. Z walącym w piersi sercem udało mu się przejść ledwie kilka metrów, bo mijająca go kobieta się odwróciła i spojrzała na niego podejrzliwie. Przerażony poczekał, aż zniknie za rogiem, i z powrotem wdrapał się na taras, używając do tego krat w oknach sąsiadów. Wrócił do domu mężczyzny.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej