Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nie tylko Nikiszowiec
Familoki. Jeden z symboli Górnego Śląska, wrośnięte w jego krajobraz na równi z kopalnianymi szybami, hałdami i kominami. Poza Śląskiem kojarzone głównie z filmami Kazimierza Kutza, Lecha Majewskiego czy malarstwem Grupy Janowskiej. I ewentualnie z coraz popularniejszą zabytkową dzielnicą Katowic - Nikiszowcem, który w 2011 roku został wpisany na polską listę pomników historii. Kamil Iwanicki, silesianista, pomysłodawca i twórca projektu Familoki, opowiada w książce o ich sięgającej końca XVIII wieku historii. O tym, skąd się wzięły robotnicze osiedla, kim byli ich mieszkańcy, jak wyglądało życie rodzinne w familokach i gdzie można je jeszcze dzisiaj zobaczyć. Odpowiada również na pytanie, dlaczego tak wiele z nich miało kolorowe okiennice, jak wyglądały typowe mieszkania w familokach i czemu obecnie wywołują one dwojakie skojarzenia. Przedstawia historię prawdziwego stalowego domu i weryfikuje legendy, jakoby ściągał pioruny. Autor oprowadza nas po przemijającym świecie śląskich (i nie tylko!) robotniczych kolonii. Świecie, który w sporej części bezpowrotnie utraciliśmy - tym bardziej warto się weń zagłębić. A jest to iście fascynująca podróż.
Życie w familoku toczyło się jakby według ustalonego odgórnie harmonogramu. Bladym świtem zrywały się dziouchy (kobiety), które szykowały klapsznity (kanapki) na szychtę (dniówkę) dla swych mężów i synów. Mężczyźni wychodzili po ćmoku (w mroku) z domów i podążali jeden za drugim, niczym mrówki, do szybów kopalnianych, gdzie pod ziemią spędzali większość dnia. W tym czasie mamulki (matki) przygotowywały już śniadania bajtlom (dzieciom), które przed ósmą wybiegały w małych grupach do szkoły, robiąc wokół larmo (hałas). Na kilka godzin w familokach mógł zapanować względny spokój.
fragment książki
: Książkę o familokach i ludziach z familoków napisał Kamil Iwanicki, przewodnik po osiedlach robotniczych na Górnym Śląsku
: Czy za Brynicą są familoki?
Polskie Radio (Czwórka do kwadratu): Górny Śląsk i jego symbole. Rozmowa z Kamilem Iwanickim
Polskie Radio (Pierwsze słyszę): Familoki. Symbol Górnego Śląska i historia życia jego mieszkańców
Eska Rock: Fascynująca podróż po Śląsku
: Familoki. Śląskie mikrokosmosy
: Mało jest tak klimatycznych miejsc, jak zabrzańska dzielnica Zandka
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 252
Kamil Iwanicki
Familoki. Śląskie mikrokosmosy.
Opowieści o mieszkańcach ceglanych domów
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione. Wykonywanie kopii metodą kserograficzną, fotograficzną, a także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznym lub innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji.
Wszystkie znaki występujące w tekście są zastrzeżonymi znakami firmowymi bądź towarowymi ich właścicieli.
Autor oraz wydawca dołożyli wszelkich starań, by zawarte w tej książce informacje były kompletne i rzetelne. Nie biorą jednak żadnej odpowiedzialności ani za ich wykorzystanie, ani za związane z tym ewentualne naruszenie praw patentowych lub autorskich. Autor oraz wydawca nie ponoszą również żadnej odpowiedzialności za ewentualne szkody wynikłe z wykorzystania informacji zawartych w książce.
Redaktor prowadzący: Magdalena Dragon-Philipczyk
Skład: Magdalena Alszer
Fotografia na okładce credit: Paul Glaser / SZ-Photo / Forum
Helion S.A.
ul. Kościuszki 1c, 44-100 Gliwice
tel. 32 230 98 63
e-mail: [email protected]
WWW: https://editio.pl (księgarnia internetowa, katalog książek)
Drogi Czytelniku!
Jeżeli chcesz ocenić tę książkę, zajrzyj pod adres
https://editio.pl/user/opinie/familo_ebook
Możesz tam wpisać swoje uwagi, spostrzeżenia, recenzję.
ISBN: 978-83-289-0892-5
Copyright © Kamil Iwanicki 2023
Pomysł na książkę o życiu w koloniach robotniczych siedział w mojej głowie od kilku lat, powstał zaś w czasie spotkań realizowanych w ramach projektu Familoki. Przez ostatnie lata miałem okazję poprowadzić kilkadziesiąt wycieczek po koloniach robotniczych na Górnym Śląsku i w Zagłębiu, dzięki czemu mogłem odkryć tamtejsze osiedla i poznać je z wielu stron — zarówno w kontekście historycznym, jak i społecznym — a także dowiedzieć się czegoś o losach mieszkańców familoków, często z pierwszej ręki. Ważnym aspektem moich badań i poszukiwań były spotkania z ludźmi i oddanie im głosu. Społecznicy mogli snuć opowieści o życiu w familokach, o ważnych dla nich miejscach i o wspólnotach, które żyły razem przez pokolenia.
Familok traktuję jako punkt wyjścia do opowiedzenia szerzej o mieszkańcach kolonii robotniczych i ich codzienności, pracy, tradycjach, zwyczajach, ale także o wielkiej historii, która mimo że toczyła się gdzieś w oddali, miała znaczący wpływ na życie rodzin z familoków. Przez wieki Górny Śląsk stanowił miejsce styku granic i kultur, a jego mieszkańcy byli usytuowani pomiędzy Niemcami a Polską. Przedstawiciele obu narodów traktowali ich z dystansem, często z pozycji ważniejszych, pełnoprawnych obywateli. Świat kolonii robotniczych dzisiaj przemija, a tak naprawdę już przeminął, ale starsze pokolenia wciąż jeszcze pamiętają dawną rzeczywistość w familokach. Książka ta ma na celu ukazanie zanikającej obecnie rzeczywistości dawnych kolonii robotniczych, a także próbę wytłumaczenia, jak przez dekady zmieniały się familoki i ich mieszkańcy, oraz sprawdzenie, co z tego świata przetrwało do dzisiaj. Nawet jeśli dawne osiedla wciąż stoją, to społeczności te są bardzo rozrzedzone, dawne zakłady przemysłowe przestały już w większości działać, a nowe pokolenia stoją teraz przed postindustrialnym dziedzictwem i często nie wiedzą, co z nim począć.
Nie znajdziecie tu każdego familoka na Górnym Śląsku, ale subiektywny przewodnik po koloniach robotniczych. Pracując nad tą książką, czułem, że nie jestem w stanie do końca wyczerpać tematu. Wiem, że praktycznie każda kolonia zasługuje na swoją osobną opowieść, i chętnie polecam powstałe dotychczas publikacje historyczne, powieści czy reportaże, bo zagadnienie to jest bardzo szerokie. Trudno mi stwierdzić, czy jestem do końca obiektywny, jeśli chodzi o familoki — stanowią one dla mnie miejsca niezwykłe, magiczne, w których można jeszcze poczuć chociaż namiastkę dawnego Górnego Śląska.
Przez ostatnie trzy lata pracy nad tym projektem miałem szansę poznać osoby, dla których familoki i Górny Śląsk — ich mały heimat — są ważne, a często najważniejsze. Mieszkańcy dbają o swoją najbliższą okolicę, promują region, jego tradycje i zwyczaje. Cieszę się, że miałem okazję Was wszystkich poznać, i dziękuję za Waszą pracę. Jestem wdzięczny również uczestnikom spacerów, którzy wraz ze mną poznali blisko pięćdziesiąt kolonii robotniczych.
W kolejnych rozdziałach wspominam o wybranych osiedlach robotniczych, które są tłem wydarzeń historycznych lub pewnych opowieści. Niestety nie udało mi się tu zawrzeć wszystkich osiedli, ale na końcu znajdziecie mapę z miejscami, które pojawiają się w książce, familokami wartymi odwiedzenia oraz krótkim komentarzem i opisem. W kolejnych rozdziałach przytoczone zostały wypowiedzi mieszkańców Górnego Śląska z różnych lat i miejscowości. Zachowany został oryginalny zapis, w tym również błędna ortografia i interpunkcja. Chciałem w ten sposób oddać mówiącym przestrzeń do wyrażenia siebie na swój własny sposób, bez ograniczania się różnymi funkcjonującymi obecnie kodyfikacjami. Etnolekt śląski jest bardzo bogaty i zróżnicowany, stąd też różnice pojawiające się w cytatach. Dotychczas jednak nie został on zestandaryzowany.
1. Nikiszowiec, 1912, Max Steckel, Biblioteka Narodowa
W ciągu lat mieszkańcom kolonii robotniczych udało się stworzyć swoje własne mikroświaty. Rodziny były zazwyczaj przez kilka pokoleń związane z jednym zakładem pracy. Dzieci robotników znały się od małego, chodziły razem do szkoły, a wolny czas spędzały na osiedlowych podwórkach. Familoki kryły się w cieniu pieców hutniczych i szybów kopalnianych. Te „czerwone pudełka” rozrzucone były po całym regionie, od Gliwic po Katowice i Rybnik. Domy robotnicze powstawały nawet w Sosnowcu, który był wówczas w zaborze rosyjskim (Górny Śląsk nigdy nie znajdował się w zaborze pruskim — warto o tym pamiętać, bo Ślązacy są na to bardzo wyczuleni. Cały Śląsk już w średniowieczu przestał być częścią Polski, przez kolejne wieki był pod panowaniem Czechów i Habsburgów). Place (podwórka) między domami tętniły życiem sąsiedzkim. To właśnie tam mieszkańcy spotykali się na co dzień, w przerwie między obowiązkami domowymi, tam też kobiety zatrzymywały się na klachy (plotki). Przed domami na ławeczkach siadali starzyki (dziadkowie). W ciepłe dni na placu spędzano wspólnie wolny czas: siadano z kołoczem (ciastem) i bonkawą (kawą). Kobiety obserwowały dzieci, a żeby nie marnować czasu, heklowały (szydełkowały), mężczyźni zaś grali w karty — w skata. Nieodłącznym elementem było wspólne muzykowanie — czasem kolonie odwiedzali wędrowni muzykanci. Omy (babcie) przez okno filowały bajtle (pilnowały dzieci), które bawiły się na placu. Ulubionymi dziecięcymi grami były na przykład: klipa (polegającą na podbijaniu pałką zaostrzonego patyka), kestle (klasy), ducka (taki śląski golf), fusbal (piłka nożna) i kulanie felgi (toczenie metalowej obręczy od koła za pomocą patyka).
W familokach mieszkali: Berciki, Lojziki, Trudki, Gryjty, Zefliki, Maryjki, Francki, Trautle i Eciki. Sprawdzam spisy dawnych lokatorów i mieszkańców osiedli robotniczych, a w nich imiona i nazwiska zapisywane są raz po niemiecku, raz po polsku. Tworzą one urokliwą grę słów — czasem więc pojawia się Anna Muszalik, a czasem Muschiallik, z Paula Bąka zrobił się Bonk, a Viktoria Mrzigod stała się Victorią Mrzygold. Andreas Kwaśniok zmienił nazwisko najpierw na Kwasniok, ale żeby brzmiało bardziej niemiecko, finalnie został Kwaschniokiem. Jest jakaś magia w tych dawnych imionach i nazwiskach. Na początku XX wieku Rudę zamieszkiwali: Urban Nieschlilik, Franziska Musialek, Johann Podeschwa, Karl Staroschzik, Reinhold Tschoke i Marie Tschentschel.
2. Kolonia robotnicza Kaufhaus, Gwardii Ludowej 31, teraz Witolda Pileckiego, Ruda Śląska, Cyfrowy Blat. Repozytorium Rudzkie, Miejska Biblioteka Publiczna w Rudzie Śląskiej
Familok stał się jednym z symboli Górnego Śląska. Typowy ceglany robotniczy dom z czerwonym oknem stanowi wciąż nieodłączny element śląskiego krajobrazu. Jest on tłem zdjęć i filmów, a także jednym z bohaterów książek o tym regionie. Sama nazwa „familok” wywodzi się z niemieckich słów Familien-Haus albo Familien-Block, czyli „blok rodzinny”. Pierwsze domy robotnicze powstały na przełomie XVIII i XIX wieku wraz z rozpoczęciem ery przemysłowej na Śląsku. Były to skromne domostwa budowane w pobliżu królewskich hut w Gliwicach i Chorzowie. Przez kolejne dekady przy nowych zakładach stawiano oszczędne, proste ceglane domy. Od połowy XIX wieku zaczęły powstawać kolonie robotnicze na wielką skalę przy kopalniach, hutach i fabrykach. Przez ponad sto pięćdziesiąt lat w regionie zbudowano przeszło dwieście kolonii robotniczych. Powstawały one także w Zagłębiu, Rybniku, Zawierciu oraz Częstochowie. Były nieodłącznym elementem ery industrialnej również w innych ośrodkach przemysłowych w Europie Zachodniej i Polsce, szczególnie w Łodzi, gdzie domy robotników nazywano famułami.
Czemu powstawały familoki? Hutom i kopalniom potrzebne były ręce do pracy. Wielu robotników musiało codziennie przejść do nich długie dystanse, czasami po kilkanaście kilometrów. Budując domostwa, starano się ściągać pracowników z okolicznych wsi, Galicji czy rolniczych okolic Opola i Dolnego Śląska. Zarządy zakładów zauważyły, że domy robotnicze pomagały przyciągnąć i utrzymać na dłużej pracowników, którzy byli tak potrzebni do funkcjonowania hut i kopalń. Dzięki koloniom zmniejszała się fluktuacja robotników, a rodziny górnicze przywiązywały się do zakładów przez pokolenia. Ustawa osiedleńcza i budowlana uchwalona w Prusach w 1904 roku nakładała na koncerny obowiązek zadbania o mieszkania dla pracowników. Budynki musiały być podłączone do kanalizacji i wodociągów, a w koloniach pracodawcy byli zobowiązani do zasponsorowania budynku szkolnego dla dzieci.
3. Ciepanie węgla, Siemianowice Śląskie, lata 90. XX w., Bogumił Tzibulski
Familoki były budowane dla robotników zakładów przemysłowych. Miały one przywiązać ich do jednego pracodawcy na całe życie. Metalowe plakietki na familokach przypominały mieszkańcom, do kogo należał dany budynek. Dla urzędników powstawały domy o wyższym standardzie, zwane beamciokami (od niem. Beamtenhaus). Dla młodych samotnych mężczyzn, którzy tłumnie przybywali do pracy, budowano przy kopalniach hotele robotnicze, zwane schlafhausami albo wulcami. Kolonie były budowane w różnych stylach architektonicznych. Domy robotnicze różniły się od siebie kształtem, materiałem i standardem. Najtańszym i najczęstszym rozwiązaniem były ceglane domy w zabudowie koszarowej, które mogły pomieścić od kilku do kilkunastu rodzin. Takie właśnie budynki powstały w kolonii Borsiga w zabrzańskich Biskupicach. Zupełnie inaczej było w przypadku kolonii Piaski w Czeladzi i Ficinus na Wirku, gdzie do budowy domów wykorzystano kamień wapienny i piaskowiec. Z czasem koncerny zaczęły zatrudniać architektów, którzy projektowali coraz bardziej dopracowane kompleksy. Wielu z nich starało się podnieść standard życia mieszkańców, odwołując się do popularnej na początku XX wieku idei miasta ogrodu. Tereny zielone miały duże znaczenie w planowaniu osiedli między innymi w Knurowie, Czerwionce, na Giszowcu i Zandce, gdzie pomiędzy domami ulokowano ogródki i małe zielone przestrzenie. Czerwień cegły idealnie komponowała się z kolorem liści.
Na Śląsku krąży żartobliwa anegdota, zgodnie z którą można poznać po oknach, kto mieszka w danym domu: w mieszkaniach z czerwonymi oknami żyją górnicy, z zielonymi — hutnicy, z białymi zaś — gorole (to takie dość pejoratywne określenie na ludzi spoza Śląska ). Czerwone okno z siedzącą przy nim omą to jeden z symboli regionu. Skąd wzięła się tradycja malowania framug okiennych, obecnie trudno już powiedzieć, ale zwyczaj przetrwał i wciąż wielu mieszkańców odnawia swoje okna czerwoną czy zieloną farbą. Dodatkowo kolor czerwony był bardziej trwały, a nocą odstraszał kopruchy (komary). Dzisiaj niektórzy kupują nawet gotowe plastikowe kolorowe okna, aby dostosować się do nowych czasów. Starsi Ślązacy tłumaczą, że dawniej w kopalni zawsze było dużo czerwonej farby do znakowania tuneli, a górnicy czasem brali ją z pracy (albo kupowali po okazyjnych cenach) do malowania framug okien, drzwi czy klatek schodowych. Niektórzy śmieją się, że tradycja zaczęła się od podkradania (tak jak my dzisiaj podwędzamy niepotrzebny długopis, tak dawniej brano puszki farb), ale to przecież tylko pomówienia.
Po kolorze okien możemy poznać, czy kolonia była przeznaczona dla pracowników kopalni, czy dla pracowników huty. Spacerując po Frynie, czyli Nowym Bytomiu, dzielnicy Rudy Śląskiej, trzeba spoglądać uważnie, bo większość familoków ma okna zarówno czerwone, jak i zielone. W miejscowości tej jeden koncern zarządzał zarówno Friedenshütte (Hutą Pokój), jak i Friedensgrube (kopalnią Pokój), a górnicy i hutnicy żyli w tych samych domach. O malowaniu na czerwono nie tylko okien wspomina też Janosch w swojej najbardziej znanej powieści Cholonek:
Na przykład pół roku temu kolej malowania sieni przypadła na Jankowskiego. Przyniósł więc z kantyny, która z kopalni otrzymywała czerwoną farbę po niższych cenach, od razu kilka wiader więcej, bo co się ma, to się ma, i zaraz po fajerancie zaczął u góry malować. Najpierw czyściutko listewki podłogi. Pozwalał farbie ściekać za listwy, żeby wszystkie pluskwy pozdychały. Potem pociągnął dylówkę, wyrównał dziury kitem szklarskim i na koniec położył klocki i deski, by łatwiej było chodzić. Ale zostało jeszcze trochę farby, więc pomalował parapety okienne. Czerwone z czerwonym zawsze się zgodzi. Pomalował też ramy okienne, żeby zanadto nie odbijały od reszty. Farbą olejną, która jeszcze została, wymalował wzdłuż sieni piękną lamperię. To na pewno nie zaszkodzi, bo farba olejna się tak nie brudzi jak farba robiona na kleju roślinnym. Zostało jeszcze trochę farby, więc podwyższył lamperię o parę centymetrów, trzykrotnie, aż doszedł do sufitu. Sufitu nie chciał malować, bo to nie pasuje, sufity na czerwono. Resztą farby wypacykował drzwi Pelce. Naturalnie za jego zgodą, jego baba nie miała tu nic do powiedzenia. Pelka wlał mu za to parę sznapsów, a potem zaczęli obaj malować. Najpierw drzwi Wondrasza, który też im nalał kilka głębszych, a potem drzwi Świętkowej, bo o sobie uczciwy człowiek myśli na końcu. Ponieważ u Pelki parapety, ramy i drzwi między pokojami też już były wytarte, więc wszystko pomalowali, a farbie ciągle nie było końca. Pomalowali więc Pelce ściany, pięknie na czerwono, a gdy Pelkowa zaczęła beczeć, wypędzili ją na dwór. Dzieci były czerwone, bo czegóż się można po takich smarkaczach spodziewać? Smarowały po ścianach, gdy matki nie było, i w ogóle używały sobie. Farby wystarczyłoby jeszcze na drzwi Königów, ale tu już czuwała Świętkowa, aby Königowa nie odniosła jakieś korzyści z Jankowskiego. O północy Pelka z Jankowskim zasnęli, a resztą farby Jankowski wysmarował następnego dnia latrynę od zewnątrz, od wewnątrz i sedes, a Świętkowa umyślnie nie powiedziała o tym Königowej. Sądząc po odcisku tyłka, musiała to być Königowa, która się tam przykleiła. I słusznie się stało!
Z farby, która pozostała, mógł jeszcze Jankowski swobodnie całą izbę wymalować, dobrze to wyglądało. Kiedy inkasent przyszedł odczytać zużycie prądu, od razu powiedział, że to jest najpiękniejsze piętro na całej ulicy Oślowskiego[1].
1 Janosch, Cholonek, czyli dobry Pan Bóg z gliny, z jęz. niem. przeł. L. Bielas, Wydawnictwo Znak, Kraków 2011, s. 40.
Jeszcze na przełomie XVIII i XIX wieku większość mieszkańców Górnego Śląska żyła na wsiach w drewnianych chałupach. Były one dość prymitywne, wiele rodzin wciąż zamieszkiwało kurne chaty, w których nie było okien, a zamiast podłogi znajdowało się klepisko. Pośrodku domu żarzyło się otwarte palenisko, dym zaś wychodził dziurą w dachu. Brakowało prawdziwego komina, a wnętrze było całe zadymione. Często wraz z ludźmi żyły zwierzęta gospodarskie, bo część budynku stanowiła stodoła. Chałupy były zagrzybione i pełne robactwa, wnętrza zaś rozświetlone jedynie świecami łojowymi i łuczywem. Nawet w miastach jeszcze do połowy XIX wieku większość domów była drewniana. Do dziś przetrwały pojedyncze stare chałupy w Zabrzu, Katowicach czy w Rudzie Śląskiej. Nie są już zamieszkałe i służą raczej jako dodatkowe miejsce do składowania szpargołów (szpargałów). Z każdym rokiem są w coraz gorszym stanie i powoli się je rozbiera jako przestarzałe i nikomu już niepotrzebne. Drewniane domostwa czasem trafiają do skansenów, gdzie stanowią pamiątkę dawnego rolniczego Górnego Śląska, który ostatecznie zniknął w XX wieku. Archiwalne zdjęcia dzielnic robotniczych pokazują, że stare drewniane chałupy sąsiadowały z nowymi koloniami i rozwijającymi się kopalniami i hutami.
4. Drewniana chałupa w Kochłowicach, Ruda Śląska, 1939, Narodowe Archiwum Cyfrowe
Górny Śląsk przez wieki był regionem biednym i zacofanym. Znajdowało się tu kilka małych miast ze średniowiecznym rodowodem, takich jak Gliwice, Bytom oraz Mikołów. Większość ludzi żyła jednak w niewielkich osadach rolniczych, przy folwarkach i na wsiach. Teren ten w znacznej mierze porośnięty był gęstym lasem, czego jedynymi świadkami są dziś nazwy miejscowości i dzielnic, jak choćby Czarny Las w Rudzie Śląskiej (od Schwarzwaldu, miejskiego lasu bytomskiego), Sośnica w Gliwicach (od sosen) czy Brzezinka w Mysłowicach (od brzóz). Gdy w połowie XVIII wieku Śląsk stał się częścią Prus, rząd wysłał komisję z Berlina, która miała sprawdzić, czy w regionie tym znajdują się złoża surowców naturalnych. To właśnie one miały zwiększyć dochody państwa i pomóc w uprzemysłowieniu kraju. Mimo że region miał wielkie pokłady węgla kamiennego, rud żelaza, srebra, ołowiu i galmanu, to w XVIII wieku miejscowy przemysł był w opłakanym stanie, a działały wyłącznie pojedyncze niewielkie kopalnie, między innymi w Murckach i Rudzie Śląskiej. Państwo niemieckie miało wielkie plany wobec Górnego Śląska.
Komisja rządowa zleciła uporządkowanie kwestii prawnych i administracyjnych związanych z przemysłem. Specjalnie w tym celu powołano w 1768 roku Departament Górnictwa i Hutnictwa. W latach 80. XVIII wieku na jego czele stanął Friedrich Wilhelm von Reden. Młodego urzędnika wprowadził do administracji górniczej wuj Friedrich Anton von Heynitz, wieloletni pruski minister w Departamencie Górnictwa i Hutnictwa. Reden stał się pionierem śląskiej industrializacji. Przygotował kompleksowy plan rozwoju przemysłu górniczo-hutniczego w regionie, dzięki czemu powstały państwowe zakłady przemysłowe, takie jak kopalnia srebra i ołowiu Fryderyk w Tarnowskich Górach, założona w 1784 roku. W latach 1791 – 1792 uruchomiono państwowe kopalnie węgla: Królowa Luiza w Zabrzu, Król w Królewskiej Hucie i Hoym w Rybniku. Węgiel wydobywany w kopalniach w Zabrzu i Chorzowie okazał się odpowiedni do wykorzystania w przemyśle, co umożliwiało rozwój hutnictwa w regionie. Najpierw w Gliwicach w 1796 roku otwarto Królewską Odlewnię Żeliwa, gdzie uruchomiono trzeci na kontynencie wielki piec wytapiający surówkę żelaza za pomocą koksu. Do pracy w zakładzie Reden sprowadził specjalistów z Niemiec, Anglii i Szkocji. John Smeaton, angielski budowniczy kanałów, polecił Redenowi swojego zdolnego ucznia, młodego inżyniera Johna Baildona. Wskazywał go jako jedynego człowieka, który mógłby tworzyć nowoczesne hutnictwo śląskie. Słowa Smeatona spełniły się w stu procentach — Baildon stał się jednym z najbardziej znanych i docenianych inżynierów, później zaś sam został przemysłowcem i założył swoje prywatne huty. W tym okresie Górny Śląsk stał się polem badawczym najnowocześniejszych rozwiązań technicznych w tej części Europy.
Planując budowę Królewskiej Odlewni Żeliwa w Gliwicach, Reden myślał o stworzeniu pierwszych domów robotniczych na Górnym Śląsku. Początki osady przy tak zwanej starej hucie sięgają końca XVIII wieku. Już w 1795 roku, jeszcze zanim zaczął działać zakład, Reden zlecił wykonanie kosztorysu budowy domu dla pracowników. Przedstawił korzyści płynące z budowy kolonii robotniczej ministrowi Hoymowi. Gwarantował, że to najlepszy sposób na przyciągnięcie robotników. Był na tyle przekonujący, że w lutym następnego roku otrzymał zgodę z kancelarii królewskiej na budowę pierwszych trzech domów, która ruszyła po kilku miesiącach. Mieszkania znajdujące się w tych domach były małe — składały się z kuchni, izby i komórki. Zostały od razu zasiedlone. Lokatorzy musieli podpisać regulamin, który porządkował zasady życia w kolonii. W sumie powstało dwanaście skromnych domów, w których zamieszkało czterdzieści rodzin hutniczych. Mogli się tam wprowadzić jedynie wykwalifikowani pracownicy huty. Wokół domów znajdowały się ogrody, w których mogli oni sadzić warzywa i uprawiać owoce. Miało to być dla nich dodatkowym zabezpieczeniem, gdyż wówczas huta nie była uznawana za pewne źródło dochodu. Liczne przestoje w pracy zimą i latem stanowiły normę.
Osada przy hucie była oddalona od Gliwic i żyła własnym życiem. Starzy mieszkańcy miasta patrzyli na budowę huty z obawą o swoje miejsca pracy, niepewni nowych przybyszów i zmian, które miały dopiero nadejść. Z czasem Gliwice na tyle się rozrosły, że kolonia została włączona w granice miasta i stała się jego integralną częścią. Ulicę, przy której powstały pierwsze domy robotnicze, nazwano Koloniastrasse. W jednym ze stojących przy niej familoków ulokowano szkołę dla dzieci robotników, a tuż obok powstała gospoda, która odgrywała rolę centrum życia towarzyskiego osady. Z czasem budowano kolejne familoki i kamienice dla szybko rozwijającego się przemysłu. Za domami wydrążono Kanał Kłodnicki, którym spławiano w dół do Odry produkty z Królewskiej Odlewni Żeliwa i innych hut oraz węgiel ze śląskich kopalń w głąb Niemiec. Wody kanału były wykorzystywane przez mieszkańców latem jako kąpielisko, a zimą jako lodowisko.
5. Królewska Odlewnia Żeliwa w Gliwicach, połowa XIX wieku, Ernst Wilhelm Knippel, zbiory Muzeum Śląskiego w Katowicach
Zarząd huty już w 1808 roku podjął decyzję o stworzeniu Cmentarza Hutniczego, przeznaczonego dla pracowników i ich rodzin. Pochowano na nim wiele znanych postaci górnośląskiego przemysłu, między innymi Johna Baildona (przemysłowca), Theodora Erdmanna Kalidego (rzeźbiarza) oraz Johanna Schulzego (dyrektora i współtwórcę odlewni). Wiele nagrobków jest bogato zdobionymi dziełami wyprodukowanymi w odlewni — znajdziemy tam żeliwne krzyże, płotki oraz liczne rzeźby. Cmentarz świadczył o wysokim kunszcie Królewskiej Odlewni Żeliwa. Po wojnie nekropolię zamknięto — ostatnią osobę pochowano w 1949 roku. W latach 50. miejsce to objęto tak zwanym procesem odniemczania — skuwano i usuwano niemieckie napisy z grobów. Był to proceder popularny na Górnym i Dolnym Śląsku. Przez lata cmentarz stał w zapomnieniu, coraz bardziej zarośnięty i zdewastowany. Wiele nagrobków i elementów żeliwnych skradli złomiarze. Butelki po piwie i mocnym alkoholu były porzucone gdzie popadnie. Od 2002 roku Cmentarzem Hutniczym opiekuje się stowarzyszenie Gliwickie Metamorfozy. Małgorzata Melanowicz, prezeska organizacji, stara się każdego roku prowadzić prace porządkowe i rewitalizacyjne, a wraz z nią lokalni społecznicy i uczniowie próbują odtworzyć zniszczone nagrobki. Czas spędzony na ratowaniu nekropolii wolontariusze nazywają grobogodzinami, a przez ostatnie dwadzieścia lat udało im się przepracować prawie sześć tysięcy takich godzin. W ubiegłych latach odbudowano ogrodzenie cmentarza, w 2012 roku zaś na jego teren powrócił grób Johna Baildona[1].
Przy ulicy Robotniczej stoją dziś typowe ceglane familoki, ale są to już późniejsze budynki z początku XX wieku. Między nimi kryje się wejście na Cmentarz Hutniczy. Wszystkie pierwotne domy z tej najstarszej na Górnym Śląsku kolonii robotniczej zostały wyburzone, ostatnie z nich w latach 70. Zachował się jedynie dom urzędniczy z lat 30. XIX wieku, który chowa się między Drogową Trasą Średnicową, garażami a budynkami dawnej Królewskiej Odlewni Żeliwa. Huta wciąż działa. Po wojnie została przejęta przez państwo polskie i przemianowana na GZUT — Gliwickie Zakłady Urządzeń Technicznych. W latach 90. firma przeszła w ręce prywatne i nadal kultywuje ponaddwustuletnie tradycje zakładu. Pochodzące z niej dzieła znajdziemy w całej Polsce, ale też na Malcie, w Japonii i Stanach Zjednoczonych. W soboty do dawnej hali modeli huty można wybrać się na zakupy — lokalni rolnicy i producenci przywożą tam świeżą żywność, naturalne kosmetyki czy dzieła rzemieślników. To postindustrialne miejsce zyskało drugie życie. W wakacje odbywają się w nim koncerty jazzowe i pokazy filmowe, a odwiedzający mogą natknąć się na schowane przy ścianach rzeźby wyprodukowane w odlewni przez ostatnie dekady.
Dzięki dobrym rezultatom pracy zakładu w Gliwicach niedługo później władze zdecydowały o rozpoczęciu budowy Huty Królewskiej w pobliżu wsi Chorzów. Tuż obok od kilku lat działała już kopalnia Król. Początki huty sięgają 1797 roku, kiedy rozpoczęto tam prace wstępne. Inicjatorem jej powstania był Friedrich Wilhelm von Reden, a za projektem stał John Baildon. Także tam w pobliżu zakładu powstały domy robotnicze (pierwsze osiem — w 1798 roku). Kolonia przejęła nazwę od zakładu Königshütte, z czasem zaś całą miejscowość i nowo powstałe miasto nazwano Królewską Hutą. W sumie do 1802 roku powstało osiemnaście domów, a w każdym znalazło się pięć jednoizbowych mieszkań. Ze współczesnego punktu widzenia warto podkreślić, że familoki te skonstruowano w ekologiczny sposób. Powstały one z żużlu wielkopiecowego i wapna, czyli z resztek — z tego, co było w hucie. Szare, niewyróżniające się budynki wciąż są zamieszkałe, a w środku po wielu przebudowach nie zachował się już pierwotny układ. Do dziś przy ulicy Kalidego ostało się jedynie pięć domów, w tym jeden dawny dom urzędniczy. To tam urodził się rzeźbiarz Theodor Erdmann Kalide, którego prace możemy znaleźć nie tylko na Górnym Śląsku, ale także w Niemczech. Przez całe życie współpracował z Królewską Odlewnią Żeliwa w Gliwicach, dla której zaprojektował liczne rzeźby i pomniki.
6. „Kobieta w berecie” Chorzów II, ulica Kalidego, 1979, Michał Cała
Kilkanaście lat temu pojawił się nawet pomysł modernizacji osiedla i stworzenia pod numerem jeden izby pamięci poświęconej Kalidemu, lecz do dziś nie udało się w tej sprawie nic zdziałać. Najstarsze zachowane familoki w regionie są w złym stanie, a okolica nie zachęca do odwiedzin. Na miejscu wyburzonych domów znajduje się klepisko, „dziki” parking i targowisko. Gdy spaceruję po ulicy Kalidego, okoliczna młodzież spogląda na mnie podejrzliwie, zastanawiając się, co tam niby może być ciekawego. Ludzie dość często zadają mi to pytanie: „A co tu jest do oglądania? Przecież to familok jak familok”. Za takim zwykłym domem robotniczym kryje się jednak historia ostatnich dwóch wieków na Górnym Śląsku i zmian, jakie zaszły w tym regionie.
W 2021 roku po sąsiedzku, na terenie dawnej Huty Królewskiej, czyli późniejszej Huty Kościuszko, powstało Muzeum Hutnictwa. To kolejny dobry krok w stronę ochrony dziedzictwa postindustrialnego. Huta Królewska, jeden z najważniejszych zakładów przemysłowych w regionie, stała się przyczyną powstania całego miasta (które przemianowano potem na Chorzów). Zapewniała pracę połowie mieszkańców. Nad kamienicami dominowały wielkie hale fabryczne i kominy. Kiedyś zakład ten przerażał przyjezdnych ogromem. Tak swoją wizytę w Chorzowie w 1936 roku opisał Iwaszkiewicz:
Nad mostem góruje huta. Siedem olbrzymich kominów, jak harfa pod niskim jesiennym niebem. Na rdzawych szkieletach suną tam i z powrotem ruchome dźwigi. Cztery ruchy odbywają się jednocześnie: dwa w tył i naprzód, dwa w górę i w dół. Tworzy to jakiś rytmiczny zespół podobny do rytmu ich dwu barw, czarnej i rdzawej, każdej w dwóch odcieniach. Obok sunie czerwony pociąg, pusty, strzelający białym dymem swojej czarnej lokomotywy. Równolegle do niego posuwa się drugi: otwarte wozy pełne są fiołkowej rudy. W górze, gdzieś nad dźwigami, nad chmurą pary, nad czarnymi pazurami windy węglowej, trzy otwory pieców, przymknięte drzwiami. Przez szpary tylko żarzy się ogień, już zbyt dla oczu jaskrawy. Jak w tubernaculum świątyni, mieszka tam płomień straszliwy. Ale czarni, szarzy ludzie mijają prędkim krokiem to światło nazbyt im znajome. Jeszcze niżej stoją czerwone wagony towarowe, oblężone przez milczące tłumy[2].
7. Królewska Huta, przed 1934, Henryk Poddębski, Biblioteka Narodowa
Skoro już mowa o Chorzowie, warto powrócić jeszcze na chwilę do postaci Redena, twórcy przemysłu na Górnym Śląsku. W 1852 roku z okazji pięćdziesięciolecia uruchomienia wielkiego pieca w Hucie Królewskiej powstał pomnik hrabiego Redena autorstwa Theodora Erdmanna Kalidego. Na uroczystość odsłonięcia przyjechali politycy, urzędnicy i król Fryderyk Wilhelm IV. Przez prawie dziewięćdziesiąt lat pomnik stał na Górze Redena, ale postument zniszczono w lecie 1939 roku jako niemiecką pozostałość. W czasie drugiej wojny światowej rzeźba została naprawiona i powróciła na swoje miejsce, w 1945 roku została uszkodzona. Towarzystwo Miłośników Chorzowa w latach 90. wyszło z inicjatywą ponownej budowy pomnika hrabiego Redena. Pomysł ten poparł Ruch Autonomii Śląska i Związek Górnośląski, ale spotkał się on także z negatywną reakcją narodowych środowisk polskich: Konfederacji Polski Niepodległej — Obozu Patriotycznego i kombatantów Armii Krajowej. Zdaniem przeciwników pomnik miał symbolizować wyzysk Górnego Śląska przez państwo pruskie. Według zwolenników inicjatywy hrabia był postacią symboliczną dla historii miasta i regionu. Mimo protestów w 2002 roku udało się odsłonić statuę Redena w samym sercu miasta: na placu Hutników, tuż obok rynku. Była to data symboliczna, ponieważ świętowano wówczas dwusetlecie założenia huty, która przyczyniła się do powstania miejscowości. Ówczesny prezydent miasta Marek Kopel podkreślał, że to właśnie dzięki Redenowi powstał Chorzów i że hrabia zasługuje na swój pomnik. Od dwudziestu lat stoi on w centrum miasta.
Postać hrabiego Redena jeszcze raz powróciła do lokalnej polityki dziesięć lat później, w 2012 roku, gdy toczyły się dyskusje o tym, jak powinna wyglądać wystawa stała w nowym Muzeum Śląskim w Katowicach. W tym samym roku sejmik śląski uhonorował w specjalnej uchwale wielkie postaci górnośląskiego przemysłu: Friedricha Wilhelma von Redena, Johna Baildona i Antona Uthemanna. Pełniący obowiązki dyrektora Leszek Jodliński chciał, aby główna część wystawy stałej zaczynała się od 1790 roku. Miała to być symboliczna data, podkreślająca rozpoczęcie ery industrialnej w regionie, a postać hrabiego Redena miała być jednym z bohaterów ekspozycji. Krytyka tej koncepcji przez polityków PiS-u i PO doprowadziła do odwołania dyrektora i stworzenia wystawy o odmiennym przesłaniu. Wydaje się, że mimo iż Reden żył dwieście lat temu, to wciąż ma on wpływ na współczesny Śląsk. Stał się polityczną figurą. Wiąże się to z pytaniami, na które wielu osobom trudno jest odpowiedzieć: „Jak postrzegać dziś niemieckich bohaterów industrializacji? Jaka jest ich rola w dyskusji o regionie? Czy są oni z góry skreśleni ze względu na swoją narodowość, czy jednak zasłużyli na miejsce w historii Górnego Śląska ze względu na swoje dokonania?”.
1 M. Lichecka, Gliwickie metamorfozy — specjaliści od historii. Nie tylko Cmentarza Hutniczego, „Nowiny Gliwickie”, 11.01.2020, https://www.nowiny.gliwice.pl/gliwickie-metamorfozy-specjalisci-od-historii-nie-tylko-cmentarza-hutniczego [dostęp: 10.02.2023].
2 J. Iwaszkiewicz, Fotografie ze Śląska, [w:] Podróże do Polski, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1977, s. 101. Pierwodruk w: „Wiadomości Literackie” 1936, nr 48.
W pierwszej połowie XIX wieku przemysł na Górnym Śląsku powoli zaczyna się rozwijać i rozrastać. Co krok pojawiają się kolejne kopalnie, huty i cynkownie. Jest to okres, w którym pierwsi prywatni przemysłowcy zaczynają coraz bardziej doceniać surowce naturalne kryjące się w śląskiej ziemi i myślą, jak można na nich dobrze zarobić. Jeden z tych przemysłowców to Karol Godula (po niemiecku: Carl Godulla), nazywany Królem Cynku.