Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Śląsk: zapomniane obiekty industrialne, familoki, cmentarze, pałace...
Jaką historię mogą nam opowiedzieć?
Gospodarczo XX wiek był dla Śląska czasem spektakularnego rozwoju i niezwykłej transformacji. Na początku stulecia schludne ulice miast i miasteczek tętniły życiem. Wspaniałe, majestatyczne kamienice i gmachy użyteczności publicznej wyrastały jak grzyby po deszczu. Rozwijał się przemysł, mnożyły się fortuny. W głowach miejscowych architektów powstawały śmiałe koncepcje modernizacji Katowic, Gliwic, Bytomia, Zabrza. Pomysły te pozostały jednak w sferze planów, politycznie bowiem XX wiek był czasem zawieruchy. Przyniósł dwie wojny światowe, przesunięcia granic, wielkie migracje. Zmieniło się wszystko, włącznie z własnością i przeznaczeniem miejscowych budynków. Niektóre z nich pozostały żywe, w ten czy inny sposób służyły kolejnym pokoleniom mieszkańców regionu. Inne popadły w zapomnienie i dziś straszą pustymi oczodołami okien i osypującym się ze ścian tynkiem.
Książka Kamila Iwanickiego stanowi próbę ponownego ożywienia tych fantomowych, zapomnianych miejsc. Kolejna po bestsellerowych Familokach pozycja w dorobku autora jest równocześnie opowieścią o ludziach, którzy niegdyś żyli na Górnym Śląsku; albo opuścili swój Heimat dobrowolnie, albo zostali do tego przymuszeni. To zbiór historii z różnych czasów, zapis dociekań autora, od lat badającego fenomen i specyfikę Górnego Śląska przez pryzmat geografii, przemysłu, architektury i społeczności, której poszczególni członkowie wywarli przemożny wpływ na charakter regionu. Znakomity pretekst do samodzielnego eksplorowania śląskich tajemnic, które wciąż czekają na odkrywców.
Oto ostatnie ślady Heimatu: zapomniane miejsca Górnego Śląska
O książce w mediach:
: Znikający Śląsk. Unikat na skalę całego kraju
:Do śląskiego Biura Rzeczy Zagubionych trafiła kawiarnia
Dziennik Zachodni: "Śląsk, którego nie ma" - nowa książka Kamila Iwanickiego, autora "Familoków. Śląskich mikrokosmosów". O tym, gdzie szukać śladów
Dziennik Zachodni: "Śląsk, którego nie ma". Mój sąsiad zmienił się z Ericha na Eryka, ale dziadek koleżanki został Edwardem
: "Punktem wyjścia było dla mnie opisanie Śląska, który właśnie przemija, przeminął albo nigdy do końca nie powstał"
Do Rzeczy: Górny Śląsk i Industria: nierozerwalnie ze sobą połączone
Śląska Opinia: Dlaczego i jak warto zwiedzać Śląsk? Jak powinniśmy dbać o dziedzictwo postindustrialne?
Krótka historia jednego zdjęcia: 1973, Katowice, debiut nowego dworca kolejowego
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 254
Kamil Iwanicki
Śląsk, którego nie ma
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione. Wykonywanie kopii metodą kserograficzną, fotograficzną, a także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznym lub innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji.
Wszystkie znaki występujące w tekście są zastrzeżonymi znakami firmowymi bądź towarowymi ich właścicieli.
Autor oraz wydawca dołożyli wszelkich starań, by zawarte w tej książce informacje były kompletne i rzetelne. Nie biorą jednak żadnej odpowiedzialności ani za ich wykorzystanie, ani za związane z tym ewentualne naruszenie praw patentowych lub autorskich. Autor oraz wydawca nie ponoszą również żadnej odpowiedzialności za ewentualne szkody wynikłe z wykorzystania informacji zawartych w książce.
Opieka redakcyjna: Magdalena Dragon-Philipczyk Redakcja: M.T. Media Magdalena Tytuła Korekta: Anna Zygmanowska, Sylwia Zazulak Skład: Adrian Partyka
Zdjęcie na okładce: pap_19560101_0L7, fot. PAP/Zofia Rydet
Helion S.A. ul. Kościuszki 1c, 44-100 Gliwice tel. 32 230 98 63 e-mail: [email protected] WWW: editio.pl (księgarnia internetowa, katalog książek)
Drogi Czytelniku! Jeżeli chcesz ocenić tę książkę, zajrzyj pod adreseditio.pl/user/opinie/slakto_ebook Możesz tam wpisać swoje uwagi, spostrzeżenia, recenzję.
ISBN: 978-83-289-2694-3 Copyright © Kamil Iwanicki 2025
Od małego interesowały mnie miejsca opuszczone. Wkradanie się do zapomnianych zakamarków zawsze mnie fascynowało. W Sośnicy, gdzie dorastałem, znajdują się od lat dwa obiekty, które szczególnie zapadły mi w pamięć i stoją do dziś w ruinie. Jeden to nigdy nieukończony blok. Krążyły wokół niego przerażające historie. Wybujała wyobraźnia dziecka działała i dopowiadała najgorsze scenariusze, więc za każdym razem, kiedy przechodziłem w pobliżu, nie patrzyłem na jego okna. Z kolei w lesie między Gliwicami a Zabrzem znajduje się opuszczona od dekad wieża ciśnień kopalni Sośnica. Dwadzieścia lat temu nie wiedziałem, po co powstała i skąd się tam znalazła, więc była dla mnie niczym wieża z baśni braci Grimm, w której dawno, dawno temu mieszkała zła czarownica. Słuchałem opowieści kolegów o odprawianych tam czarnych mszach, morderstwach i dziwnych typach, którzy w wieży pomieszkiwali.
Z biegiem lat coraz bardziej ciekawiły mnie zapomniane obiekty industrialne, familoki, cmentarze i pałace, które próbowałem zwiedzić. Zastanawiało mnie, czemu zostały opuszczone, dlaczego już nikt o nie dba. Jaka historia kryje się za danym miejscem…
Gdy wchodzę do opuszczonych domów, szpitali czy zakładów przemysłowych, zawsze rozmyślam, jak doszło do tego, że są w takim stanie. Złuszczona farba na ścianach, odpadający tynk, zakurzone meble i podłogi. Wydaje się, że właściciel dopiero wyszedł, pracownicy skończyli szychtę, a wszystko zamarło. Rozrzucone zdjęcia, dokumenty, alkohol na półce i kryształy w gablocie. Wchodząc do opuszczonego budynku, czujesz, że wkraczasz w czyjąś prywatną przestrzeń, nie powinno cię tu być. Lecz gdy widzisz rozwalone okno, otwarte drzwi, przyciąga cię możliwość znalezienia jakiegoś bliżej nieznanego skarbu. Zupełnie inaczej jest, gdy wkraczasz do wielkiego kompleksu przemysłowego, skąd złomiarze wykradli maszyny, sprzęt i wszystko, co można było spieniężyć na lokalnym składowisku. Odczuwasz wtedy potęgę miejsca, które przed laty było gwarne od głosów robotników i stukotu maszyn, a dziś jest tu tylko przerażająca cisza opustoszałej przestrzeni, którą czasem przerywa świst i gwizd wiatru błąkającego się po dawnych halach fabrycznych. W takich miejscach jak Elektrociepłownia Szombierki poraża monumentalizm zakładów przemysłowych, ale jednocześnie każdy dźwięk, stukot budzi obawy, że zaraz coś może na ciebie spaść…
Odkrywanie zapomnianych, fantomowych miejsc jest dla mnie częścią poszukiwania esencji Górnego Śląska. Czy jest w ogóle coś takiego, jak prawdziwy Śląsk? Dzięki wspomnieniom dawnych mieszkańców, archiwalnym zdjęciom, przedwojennym mapom i starym pocztówkom próbuję się przenieść do świata, który od dekad już nie istnieje. Na początku XX wieku schludne ulice były pełne ludzi i ten okres wydaje się złotym wiekiem Górnego Śląska. Wspaniałe, majestatyczne kamienice i gmachy publiczne powstawały jak grzyby po deszczu. W tamtym świecie nie ma bloków, deweloperów, marketów, wszystko jest jakieś bardziej zadbane i czyste. To świat, który nie wróci. Gdy odwiedzasz miejsca, które dziś są opuszczone, próbujesz dociec, jak do tego doszło. I o tym też jest ta książka — to próba zrozumienia, jak miejsca i społeczności powstały, rozwijały się i upadały albo znikały.
Zawierucha polityczna XX wieku zmienia krajobraz Górnego Śląska raz na zawsze. Pierwsze zmiany nadchodzą po wielkiej wojnie. Powstania śląskie, plebiscyt i podział regionu. Granica, która wpływa na życie tysięcy rodzin. Koniec drugiej wojny światowej i tragiczne wyzwolenie na początku 1945 roku zapisały się okrutnie w życiorysach setek tysięcy mężczyzn i kobiet. Powrót do macierzy Ziem Odzyskanych i powojenne odniemczanie przynosi nowe nazwy miastom i ulicom, a niemieckie szyldy dawnych sklepów znikają pod warstwami farb. Następne cztery dekady życia w komunistycznym kraju zgodnie z socjalistycznymi ideałami mają budować nową społeczność. Rok 1989 to koniec kolejnego świata, a przemysł staje pod hasłem restrukturyzacji, transformacji gospodarczej i rewitalizacji. Spalone synagogi, wyburzone kamienice, ruiny pałaców, zapomniane cmentarze dobrze ukazują dzieje Górnego Śląska, losy jego mieszkańców, wielką historię, która tak boleśnie wchodziła do domów i żyć ludzi.
Górny Śląsk to przestrzeń pełna kontrastów, które trzeba poznać i zrozumieć, żeby docenić mój Heimat. Ta książka to przewodnik, opowieść, zbiór miejsc zapomnianych lub takich, które już odeszły. Opowieść o społecznościach i mieszkańcach Górnego Śląska, którzy wyjechali, zmarli lub zostali zmuszeni do wyjazdu. To zbiór historii z różnych miejsc i czasów. To zapis moich dociekań, czym tak naprawdę jest Górny Śląsk, poszukiwań poprzez miejsca i ludzi, którzy odeszli, ale mieli duży wpływ na współczesny kształt regionu. To także opowieść o niezrealizowanych koncepcjach modernizacji Katowic, Gliwic i Bytomia.
Ta książka powstała na podstawie wycieczek, które odbyłem przez ostatnie dziesięć lat, uzupełnionych cennymi informacjami z artykułów naukowych, książek, archiwalnych map i zdjęć. To one pozwoliły mi lepiej zrozumieć miejsca, które mijamy na co dzień, nie zdając sobie sprawy, że za rogiem kryją się tajemnice i niedocenione skarby, trzeba tylko po nie sięgnąć.
Jest początek marca, przedwiośnie przechodzące w wiosnę. Stoję na rynku w Gliwicach i próbuję sobie wyobrazić, jak ten plac wyglądał przed wojną. Pomagają mi w tym stare przedwojenne zdjęcia i pocztówki. Rozpoznaję znajome mi miejsca, ale jednocześnie wszystko wydaje się tak odmienne od tego, co widzę dziś przed sobą. Rynek, jak całe miasto, przez ponad osiem ostatnich stuleci wielokrotnie przechodził zmiany. Gliwice stanowią jedno z niewielu w metropolii miast ze średniowiecznym rodowodem. Ale na ile można odnaleźć te relikty z średnich wieków? To już inna kwestia.
Rynek od średniowiecza był sercem miasta. Tu znajdował się ratusz, gdzie załatwiano sprawy urzędowe, siedziba rajców, tu stały kamienice najbogatszych mieszkańców, tu organizowano jarmarki i targi. Na przedwojennych zdjęciach widać, jak na drewnianych kramach na rynku i pobliskim Wilhelmsplatz kobiety sprzedają mieszczanom z Gleiwitz produkty, które już za kilka godzin staną na obiednim stole. Na jednym ze zdjęć widać chłopca, ma może jedenaście lat. Stoi na środku Wilhelmsplatz, kurczowo trzyma w rękach kaczkę. Ten obraz szczególnie przyciąga moją uwagę. Zima, wokół tłumy dokonujące różnych transakcji, a na samym środku ten bajtel (dziecko). Pewnie pomaga rodzinie, która sprzedaje obok drób i warzywa. A może podkradł komuś ptaka, by teraz go sprzedać i zarobić grosz, żeby mieć za co przeżyć?
Na tych czarno-białych fotografiach sprzed stu lat większość sprzedawczyń jest ubrana po chłopsku. Na tle reszty wyróżniają się kobiety z Schönwaldu w tak odmiennych od innych strojach. Pomiędzy nimi mieszczki — w kapeluszach na głowach, przyodziane w lepsze i bogatsze suknie i płaszcze patrzą z wyższością na sprzedawczynie. Przez wieki mieszkańcy wiosek przyjeżdżali tu zarobić grosz, by mieć z czego utrzymać rodzinę. Na przełomie XIX i XX wieku między Raciborzem a Gliwicami zaczęła kursować kolejka wąskotorowa z Rud Raciborskich. Klajnbanka (lokalna nazwa kolejki) powoli toczyła się przez okoliczne lasy i wsie, Nędzę, Pilchowice i Schönwald. Mieszkańcy żartobliwie nazywali ją szałociorz, od popularnego śląskiego słowa szałot, czyli sałata[1]. Mówiono, że wagony były pełne kobiet i mężczyzn obładowanych koszami z warzywami, owocami i drobiem, które to towary wieźli na targi w Gliwicach i Raciborzu.
Targ na Wilhelmsplatz (obecny plac Inwalidów Wojennych), ok. 1924, Muzeum w Gliwicach
Spacerując po gliwickim starym mieście, próbuję zrozumieć wszystkie zmiany, które tu zaszły na przestrzeni wieków. Przypatrując się archiwalnym mapom, czarno-białym zdjęciom, starym pocztówkom, dostrzegam wiele różnic w porównaniu z tym, co widać tu dzisiaj. Zauważam, jak wiele kamienic wygląda inaczej, część budynków zniknęła, a w ich miejscu pojawiły się nowe domy. Zastanawiam się, jak znaczący wpływ na kształt dzisiejszego rynku w Gliwicach miał początek 1945 roku. Zadaję sobie pytanie, czy stare miasto w Gliwicach jest tak naprawdę stare. Gdy stoję przed Zamkiem Piastowskim, zastanawia mnie, czy naprawdę był zamkiem i co Piastowie w rzeczywistości mają wspólnego z Gliwicami. Szukając odpowiedzi na te pytania, zdaję sobie sprawę, że ten problem jest dość skomplikowany, a kwestie ideologiczne i polityczne mają większe znaczenie niż prawda historyczna, jeśli takowa w ogóle istnieje. Jak wyglądała powojenna odbudowa miasta, czy pod pokrywą niemieckich naleciałości skrywały się prawdziwe polskie korzenie miejscowości? Może to była tak naprawdę przebudowa, dostosowanie miejsca dla nowych mieszkańców Gliwic? Swoista kreacja nowego świata dla przyjezdnych z Kresów, Polski Wschodniej i Centralnej. Gliwice nie są w tym odosobnione, podobnie działo się w Bytomiu, Raciborzu i innych śląskich miastach ze średniowiecznym rodowodem. Trzeba było odbudować rynki zniszczone po „wyzwoleniu”. Ale jak ma wyglądać Górny Śląsk po powrocie do macierzy po wiekach?
Zacznijmy może od początku… Gdy w XIII wieku na Górny Śląsk w ramach akcji kolonizacyjnej z zachodu docierają nowi mieszkańcy, wraz z nimi powstają nowe miasta zakładane na prawie niemieckim, w tym także Gliwice i Bytom. Górny Śląsk przez wieki był regionem niezbyt bogatym i słabo rozwiniętym. Przed stuleciami tereny te porastały pradawne puszcze i lasy, a wokół nielicznych miasteczek rozrzucone były malutkie wioski zamieszkane przez kilka, kilkanaście rodzin. Wiele śląskich miast nie miało większego znaczenia handlowego ani gospodarczego, a większość Górnoślązaków przez pokolenia żyła w drewnianych chałupach, próbując utrzymać swe rodziny z tego, co wyrosło na ich poletku. Na mapie średniowiecznego Górnego Śląska wśród najważniejszych grodów możemy znaleźć stolicę księstwa opolskiego, czyli Opole, prężnie rozwijający się od wieków Racibórz, odwieczny Cieszyn ze słynną romańską rotundą[2], górniczy Bytom ze starożytnym Wzgórzem Świętej Małgorzaty, nadodrzańskie Koźle, które ponad tysiąc lat temu miał wybudować sam Mieszko I, oraz Prudnik na granicy czeskiej.
Nieznana jest dokładna data powstania Gliwic, ale sąsiedni Bytom uzyskał prawa miejskie w 1254 roku. Brak dokumentu lokacyjnego miasta — najpewniej zaginionego lub zniszczonego w którymś z pożarów — utrudnia nam ustalenie dokładnej daty, jednak część badaczy wysnuwa wniosek, że Gliwice musiały zostać ulokowane na pewno w połowie XIII wieku. Miejscowość pierwszy raz była wzmiankowana w 1276 roku jako Gliwitz. Przez wieki miasto różnie było nazywane, po niemiecku Gleiwitz, po łacinie Glivitium, po czesku Hliwicz. Pojawia się też Gleibitz, Gliwiche, Klewitz. Sama nazwa miasta według niektórych jest wywodzona od czeskiego słowa chliv, czyli chlew, a okolica miała być przeznaczona na chlew. Bardziej prawdopodobna teoria wspomina, że nazwa może pochodzić od słowa gliw, które oznaczało dawniej teren podmokły i gliniasty[3]. Wilgotne ziemie przez wieki stanowiły wyzwanie dla ludzi żyjących w dolinie Kłodnicy.
Wybierzmy się więc na spacer po starym mieście w Gliwicach, spróbujmy znaleźć relikty średniowiecznego grodu. Najbardziej trwałym śladem początków miasta jest układ urbanistyczny, tak bardzo czytelny nawet dziś, szczególnie jeśli spojrzeć na niego z wieży miejskiej fary Wszystkich Świętych. Przetrwał on wszystkie wielowiekowe nieszczęścia, pożary i powojenne zmiany. Gdy patrzy się na mapę, widać owalny kształt, tak charakterystyczny dla średniowiecznych miejscowości na Górnym Śląsku. Śladem dawnych obwarowań są ulice Górnych Wałów i Dolnych Wałów, które powstały na miejscu dawnych wałów obronnych, na co wskazują same ich nazwy. Ulica Wodna biegnie w miejscu fosy, a ulica Pod Murami prowadzi przy dawnych murach miejskich. Do dziś większość ulic nosi nazwy odwołujące się do ich pierwotnych funkcji, jak na przykład ulica Kaczyniec, która kiedyś była Kaczim rynkiem[4], Raciborska — prowadząca do bramy Raciborskiej, i Szkolna, na końcu której stał budynek szkoły parafialnej.
Dzień targowy na placu Rzeźniczym, ok. 1934, „Führer durch Gleiwitz”, Deutsche Ostfront im Gauverlag NS-Schlesien, Gleiwitz 1934
Na placu Rzeźniczym jeszcze sto lat temu organizowano targi, stały tu jatki rzeźników, na zdjęciach widać kramy wypełnione mięsnymi rarytasami. Dziś to przyjemny skwer, nad którym dominuje kościół Wszystkich Świętych, na jego drugim końcu wieki przetrwał fragment dawnego muru obronnego. Pod piękną neogotycką kamienicą uwagę przykuwa pozostałość bramy Raciborskiej.
Stare mury obronne przy dzisiejszej ulicy Grodowej, zachowane do obecnych czasów, „Führer durch Gleiwitz”, Deutsche Ostfront im Gauverlag NS-Schlesien, Gleiwitz 1934
Gliwice dopiero na przełomie XVIII i XIX wieku zaczęły się rozwijać. Na przestrzeni wieków miasto zaczęło dusić się w dawnym gorsecie murów miejskich i coraz bardziej rozrastało się poza średniowieczne granice. Dawne obwarowania miejskie stanowiły tylko utrudnienie, które trzeba było zlikwidować. Mury miejskie, tam, gdzie było to przydatne, służyły do budowania nowych kamienic, a tam, gdzie przeszkadzały, zostały rozebrane przez właścicieli działek, by zrobić miejsce nowym ulicom i domom. Dzisiaj, wchodząc na niektóre podwórka przy ulicy Dolnych Wałów, możemy ujrzeć ślad dawnych ceglanych obwarowań miejskich. Przy ulicy Grodowej zachował się długi pas wkomponowany w pobliską zabudowę. Bramy dokładnie rozebrano na początku XIX wieku, nie znajdziemy ich już na czarno-białych zdjęciach Gleiwitz. To, co dziś widzimy na placu Rzeźniczym, to współczesna rekonstrukcja. Prace archeologiczne przeprowadzone pod koniec lat osiemdziesiątych XX wieku odkryły pozostałości bramy Czarnej, postanowiono więc podkreślić średniowieczny rodowód miasta, odtwarzając bieg bramy i mostu. Wykopano głęboki dół stanowiący namiastkę fosy, który dla dzieciaków stał się ulubionym miejscem do zjeżdżania na sankach.
Centralnym punktem w średniowiecznych miastach był plac targowy, po niemiecku zwany Marktplatz. Ring, czyli rynek, z którego wychodziły prostopadłe ulice. Na samym środku stał ratusz, najważniejszy budynek świecki w mieście, gdzie odbywały się rozprawy sądowe, decydowano o najważniejszych dla miasta kwestiach, pisarz miejski spisywał pilnie gęsim piórem wszystkie potrzebne dokumenty. Wokół stały kamienice najbogatszych mieszczan. Ponieważ jednak Gliwice były biednym miastem, do przełomu XVI i XVII wieku dominowały tu domostwa drewniane. Nie przetrwał do czasów współczesnych żaden z budynków z średniowiecznych początków grodu.
Przez wieki co jakiś czas miasto dotykały kolejne nieszczęścia — epidemie, napaści, oblężenia, a zabudowę trawiły liczne pożary. Gliwiczanie nie mieli łatwo. Największy pożar wybuchł w 1601 roku. Gdy wszyscy jeszcze spali, o czwartej nad ranem 25 lipca w piekarni niedaleko miejskiej fary żarzyły się iskry, które wznieciły ogień. Przeobraził się on w śmiercionośny pożar, tak dotkliwy, że całe miasto stanęło w płomieniach na długie godziny. Większość Gliwic doszczętnie spłonęła, z ponad stu sześćdziesięciu domów zostało pogorzelisko, jakimś cudem udało się przetrwać jedynie dwóm chałupom przy murze obronnym. Ocalały też fragmenty murów kościoła pod wezwaniem Wszystkich Świętych. Ogień wdarł się do środka świątyni, ale udało się go w porę ugasić, zanim wszystko zostałoby zniszczone. Mniej szczęścia miały nawet domy na przedmieściach, które stanęły w płomieniach, tak wszechobecnych tego dnia. Gliwice potrzebowały wielu lat, aby odbudować się ze zgliszczy. Jednak zanim miasto w pełni odzyskało siły, kolejne pożary i oblężenia obcych wojsk nawiedzały je jeszcze nie raz.
Rynek w Gliwicach na początku XX wieku. Większość kamienic na zdjęciu nie zachowała się do czasów współczesnych. Do dziś stoją kamienice widoczne po lewej, częściowo w zmienionej w formie, po 1906, Gleiwitz: Gebrüder Grüske, Buch- un. Kunstdruckerei, Papierhandlung, Biblioteka Narodowa
Styczeń 1945 roku. Nad kamienicami gliwickiego śródmieścia unoszą się dymy dogasających pogorzelisk. Gdy czerwonoarmiści zdobyli miasto, wiele osób zdążyło już wyjechać na zachód, w głąb Niemiec, ale w schronach, piwnicach i mieszkaniach wciąż kryją się jeszcze dziesiątki osób, całe rodziny, kobiety z dziećmi. Sowieci po tygodniach przemarszu ze wschodu trafili wreszcie na teren wroga. Gleiwitz to jedno z pierwszych niemieckich miast na ich drodze, przed wojną granica z Drugą Rzeczpospolitą przebiegała zaledwie kilka kilometrów od rynku. W mieście nieliczni członkowie Volkssturmu próbują jeszcze bronić swojego Heimatu, ale wszyscy zdają sobie sprawę, że wynik wojny jest już przesądzony. Wśród ludzi od wielu dni krążą opowieści o bezlitosnych aktach agresji Sowietów. Słychać, że żołnierze niszczą wszystko, co im wpadnie w ręce, korzystając ze swej nieograniczonej władzy i bezlitosnej chęci zemsty. Pamiętam, jak ponadosiemdziesięcioletni ludzie z wszelkimi szczegółami opowiadali mi, jakby to było wczoraj, o wydarzeniach ze stycznia 1945 roku, które wciąż w nich tkwiły, mimo że minęło osiem dekad, a oni sami w 1945 roku byli małymi dziećmi. Podobno przybysze ze wschodu ujrzeli tu zupełnie inny świat, był to dla nich przeskok cywilizacyjny. Mówiono, że wyrywali krany ze ścian i przykładali je potem do muru, bo myśleli, że poleci z nich woda. Że nie wiedzieli, do czego służy rower, w toalecie myli kartofle, a z filiżanek urywali uszka, bo były pozłacane. Czy tymi opowieściami próbujemy złagodzić rany, które okaleczyły tak wiele rodzin? Tłumaczymy sobie, że Sowieci byli dzikusami ze Wschodu, którzy przez te kilka tygodni odcisnęli w naszej pamięci bolesne piętno?
Piechota I Frontu Ukraińskiego w walkach ulicznych o Gleiwitz 1945, ru.wikipedia.org
Przejście Sowietów przez Górny Śląsk stało się sposobnością do samowolnego odbierania odszkodowań wojennych w postaci zegarków, biżuterii i mebli. Na większą skalę dotyczy to zakładów przemysłowych — hut, kopalń i fabryk, skąd na wschód wywożono całe linie produkcyjne. Angażowano do tego mieszkańców, którzy zostali na miejscu. Horst Bienek, pisarz pochodzący z Gliwic, miał wówczas piętnaście lat, i wspomina:
Dzieci od lat 13-tu zmuszono do prac demontażowych. Pracowałem w Zakładach Produkcji Drutu. Owijaliśmy maszyny naoliwionym papierem i ładowaliśmy je na otwarte wagony towarowe, które szły do Rosji. Nie było kartek żywnościowych. Za pracę „płacono” nam porcją ciepłej zupy i kromką komiśniaka[5].
Trzeba było uważać, bo wszystko, co wpadło w oko sowieckiego żołnierza, mogło zaraz stać się jego własnością. Tak samo było z ludźmi. Mężczyzna mógł zostać zastrzelony, bo uznano go za Niemca. Kobiety traktowano jak swoją własność, do aktów gwałtu dochodziło na co dzień. Piekło, które panowało w tym czasie, jest nie do wyobrażenia; bestialstwo, do jakiego się posuwano, na pokolenia odcisnęło piętno na rodzinach. Matki i córki chowały się w piwnicach, na strychach, na cmentarzach, ubrane w wiele chust i sukien śląskich, próbowały pozostać niezauważone, by tylko jakoś przetrwać ten dziki Wschód. Z połamanych mebli rozpalano ogniska, aby rozgrzać się w zimowe dni. Ogień rozprzestrzeniał się na pobliskie domy, które stały gęsto obok siebie. Tak spłonęło wiele kamienic, także wokół gliwickiego rynku. Zniknęło w płomieniach kino Capitol na Klosterstrasse, zniszczony został Haus Oberschlesien na Wilhelmstrasse, w zgliszcza zmieniły się kamienice przy Bahnhofstrasse, wysadzono domy przy Neudorferstrasse. Wiosną, po kilku pełnych strachu tygodniach, Sowieci opuścili Gliwice, a miasto przeszło w ręce nowej polskiej administracji. Straty wojenne były ogromne w całym regionie. W samych Gliwicach zostało zamordowanych około ośmiuset mieszkańców[6]. W dokumentach podano, że zniszczono prawie jedną trzecią budynków wokół rynku. Samo uporządkowanie gruzów i pogorzelisk zajęło kilka lat.
Wtedy przed nowymi władzami staje trudne zadanie odbudowy miasta. Ślady niemieckiego Gleiwitz muszą zniknąć, by zrobić miejsce dla polskich Gliwic.
Prezydium Miejskiej Rady Narodowej w Gliwicach zwraca się do wykształconych kadr Wydziału Architektury tworzącej się Politechniki Śląskiej o przygotowanie zestawienia obiektów zabytkowych w mieście. Do pracy zaproszony zostaje zespół architektów, w którym jest Franciszek Maurer. To absolwent Politechniki Lwowskiej, po wojnie został wysiedlony ze Lwowa i przeniósł się na Górny Śląsk, jak większość kadry profesorskiej i doktorskiej Politechniki Śląskiej. W 1949 roku Maurer zamieszkał w Gliwicach i zaczął pracę w Katedrze Historii Architektury na stanowisku starszego asystenta.
Maurer dopiero skończył projekt odbudowy starego miasta w Wodzisławiu Śląskim, w południowej części regionu. Pod koniec wojny zniszczenia wojenne dotknęły większość miasteczka. Zabudowa rynku i okolicznych ulic była w ruinie. Nowa polska administracja uznała, że stan nieruchomości nie pozwala na ich odbudowę. Do porządkowania ruin zaangażowano lokalną młodzież. Maurer w swojej koncepcji architektonicznej nadał kamienicom na wodzisławskim rynku nową formę, wykorzystując styl renesansowy. Na fasadach kamienic zaplanował wnęki, w których umieszczono rzeźby historycznych postaci rodem ze średniowiecza. Miały one przypominać o piastowskiej przeszłości miasta. Tak też figura Konstancji wodzisławskiej znalazła się na kamienicy przy Rynku 13. Kim była ta księżna? Według opowieści w Wodzisławiu w XIV wieku wydzielono odrębne księstwo dla porzuconej żony Władysława Opolskiego (według drugiej wersji: córki Przemysława Raciborskiego). Legenda o dobrej gospodyni, księżnej wodzisławskiej, która do końca swych dni dbała o mieszkańców, miała się stać jednym z mitów założycielskich powojennego Wodzisławia Śląskiego[7].
Gdy w 1951 roku Franciszek Maurer otrzymuje propozycję przygotowania koncepcji odbudowy starego miasta w Gliwicach, może wykorzystać dotychczasowe doświadczenia z Wodzisławia. Do tego zadania zostaje zaangażowane biuro projektowo-badawcze Miastoprojekt oraz powołany właśnie Społeczny Komitet Odbudowy Zabytkowego Śródmieścia Gliwic. Maurer dowodzi pracami, przygotowuje dokumentację, sprawdza, co można zachować, a gdzie należy postawić nowy budynek. Najważniejszą kwestią jest utrzymanie pierwotnego układu ulic, które swoimi nazwami miały się odwoływać do wieków średnich, czyli tłumacząc dosadnie: do czasów, kiedy miasto było polskie, zanim zyskało te wszystkie pruskie naleciałości. Wprowadzono szereg regulacji i zasad zabudowy, w których zastrzeżono, że kamienice na starym mieście mogą mieć maksymalnie dwa piętra przy rynku i jedno przy murach, aby charakterystyczne wieże zabytkowego ratusza i kościoła stanowiły centrum lokalnego krajobrazu[8].
Kamieniczki w Gliwicach miały zyskać bardziej polski kształt, więc projektując zabudowę starego miasta, wykorzystano renesansowy kostium odwołujący się do ikonicznych polskich miast, takich jak Zamość, Lublin i Sandomierz[9]. Wielu nowych mieszkańców przyjechało tu ze wschodu na studia i do pracy w śląskim przemyśle — ta forma architektoniczna miała pomóc przybyszom poczuć się jak w domu. Widzimy tu liczne elementy dekoracyjne, które nadawały domom starodawny kunszt — ornamenty, fryzy, kute bramy i kraty. Inną ważną składową przebudowy były podcienia, które Maurer uznawał za priorytet. Miały one stanowić powrót do formy pierwotnej — przez słowo „pierwotna” należy rozumieć: polska. Po latach okazało się to nadinterpretacją i przekłamaniem, jak ustalono dzięki badaniom archeologicznym.
W latach siedemdziesiątych XX wieku także do ratusza dobudowano arkady. Maurer był temu przeciwny — uważał ten element architektoniczny za przyciężki dla budynku[10]. Przekształcona miała być w większości stara zabudowa miasta, jedynie obiekty zabytkowe planowano zachować bez zmian. Warto dopowiedzieć, czym wtedy były obiekty zabytkowe: po drugiej wojnie światowej kamienice z przełomu XIX i XX wieku uznawano za bezstylowe ślady niemczyzny, niemające większej wartości.
Dla podkreślenia średniowiecznego rodowodu miasta powstaje też dość śmiały plan stworzenia plant wokół muru miejskiego, a co za tym idzie, planuje się wyburzenie „bezstylowych” oficyn i kamienic stojących blisko mniej lub bardziej zachowanych murów obronnych i baszt. „Trybuna Politechniki” z 1954 roku tak opisuje plany zespołu architektonicznego:
[…] ulice Dolnych i Górnych Wałów powoli będą przekształcane na pierścień zieleńców i zabytków budowlanych, który stanie się miniaturowymi plantami Gliwic. […] Urząd konserwatorski miasta przewiduje ponadto odbudowę Wieży Bytomskiej, przez którą przechodził średniowieczny trakt pomiędzy starymi Gliwicami a Bytomiem. Rynek miasta ma być również odbudowany tak, aby odzyskał cechy zabytkowe. Kamieniczki otaczające rynek zostaną odbudowane w stylu neoklasycznym z dachami kalenicowymi. Część kamieniczek otrzyma fasady barokowe. Szpecące rynek bezstylowe fasady XX-wieczne będą musiały zniknąć. Wielka kamienica, w której mieści się obecnie bursa studencka, zostanie obniżona i otrzyma również swój wygląd osiemnastowieczny[11].
Finalnie ze względów finansowych nie zrealizowano koncepcji gliwickich plant.
Oprócz odbudowy starego miasta i nadania mu właściwej formy przed Franciszkiem Maurerem stało jeszcze jedno ważne zadanie — kreacja Zameczku Piastowskiego[12]. Gliwice przecież, jako średniowieczne miasto, musiały takowy zamek posiadać. Postanowiono wykorzystać obiekt dawnego arsenału miejskiego, który służył w XIX wieku jako areszt. Przez wieki budynek przeszedł liczne przebudowy i nadbudowy i stanowił mało malowniczy obiekt. Część badaczy, także przedwojennych niemieckich, twierdziła, że to właśnie tutaj musiał się znajdować zamek i dwór Czettritza (Zetritza), który w XVI wieku krótko zarządzał miastem. Większość współczesnych historyków, w tym sam Maurer, skłaniała się jednak ku opinii, że zamek znajdował się po drugiej stronie miasta, przy plebanii kościoła Wszystkich Świętych. Mimo to architekt pomógł na kolejne dekady ugruntować fundamenty opowieści o zamku. Za jego sprawą obiekt przeszedł znaczącą metamorfozę, która miała mu nadać cechy rezydencji obronnej. Usunięto przybudówki od strony ulicy Górnych Wałów, gdzie powstał skwer i ersatz fosy. Wyeksponowano baszty i mury obronne oraz rozbudowano zachodnią basztę[13].
Powojenne porządkowanie ruin na rynku w Gliwicach. Po prawej: dwudziestosześcioletnia Maria Daniel, która mieszkała w Zalesiu Śląskim i codziennie dojeżdżała pociągiem ze Sławięcic do Gliwic, 1949 rok, zbiory rodzinne Celiny Drescher
Od 1956 roku trwa wielka przebudowa zamku, by mogła tu powstać filia Muzeum w Gliwicach. W 1960 roku w ramach obchodów piętnastej rocznicy powrotu do macierzy zostaje otwarte muzeum.
Koncepcja Zameczku Piastowskiego wpisywała się w powojenną narrację Ziem Odzyskanych i propagandę PRL-u. Do dziś przy budynku schowany między drzewami stoi kamień z wyrytym napisem GLIWICEWRÓCONEMACIERZY 1945. Co ciekawe, to nie jedyny zamek Piastowski na Śląsku — od Legnicy przez Opole, od Gliwic po Racibórz i Cieszyn — możemy znaleźć ich dziesięć. Na tych terenach najłatwiej można się było odwoływać do Piastów, którzy przetrwali na tych ziemiach najdłużej. Przecież to tutaj żył ostatni potomek Mieszka I, Jerzy Wilhelm, a raczej Georg Wilhelm, który umarł w Brzegu w 1675 roku. Ziemiom Odzyskanym trzeba było nadać znajome nazwy, odwołać się do wspólnej przeszłości, nieważne jak odległej i skomplikowanej.
Warto wspomnieć, że zamków piastowskich nie znajdziemy w innych częściach Polski, nie ma takowych w odwiecznie polskiej Małopolsce ani na Mazowszu. Słowo Piast miało oznaczać Polaka, mimo że piastowscy książęta śląscy byli już od głębokiego średniowiecza silnie zgermanizowani. W Gliwicach przypadek jest jeszcze bardziej skomplikowany, bo ostatni Piastowie żyli tu w średniowieczu. Linia Piastów bytomsko-kozielskich kończy się wraz ze śmiercią Bolka w 1355 roku.
Gliwickie stare miasto, po prawej: budynki dawnego aresztu, czyli późniejszego Zameczku Piastowskiego, Breslau: Kunstverlag Bruno Scholz, przed 1940, Biblioteka Narodowa
Odbudowa starego miasta w Gliwicach była realizowana z dużym powodzeniem do końca lat pięćdziesiątych XX wieku. Po latach Franciszek Maurer wspominał, że była ona jednak prowadzona po kosztach, a inwestor miał na celu przygotowanie jak największej liczby mieszkań przy małych funduszach. Stąd nie udało się spełnić wszystkich założeń architekta, a część pomysłów uznano za fanaberie.
Wodzisław i Gliwice nie są jedynymi śląskimi miastami objętymi powojenną odbudową. Podobne rozwiązania zastosowano również na rynku w Raciborzu, mieście dotkliwie zniszczonym w trakcie walk w ostatnich tygodniach drugiej wojny światowej. Po przejściu Sowietów przy rynku zachowała się kolumna maryjna, przetrwały pojedyncze kamienice, spalił się dach i ołtarz starego kościoła Świętego Jakuba, a wokół stały wypalone korpusy kamienic i ratusza. Można było jeszcze część budynków odbudować, ale trwała rozbiórka na wielką skalę. Cegły ze zniszczonych kamienic wywożono do Warszawy pod hasłem „Cały naród buduje swoją stolicę” — odbudowa Warszawy była dla kraju priorytetem. Kilka lat później, podczas planowanej rekonstrukcji pierzei kamienic, zdecydowano się nadać Raciborzowi późnorenesansowy kształt. Pojawił się też pomysł socrealistycznej formy, a na szczytach kamienic miały stać rzeźby robotników, hutników i górników. Na początku lat pięćdziesiątych nowe kamienice na rynku zyskały attyki, które uznawano za ważny element polskiego stylu narodowego. Decyzje te również wyjaśniano powrotem do pierwotnych polskich tradycji. Krąży też miejska legenda, jakoby inspiracją dla architektów miał być odkryty stary, ponaddwustuletni obraz rynku w Raciborzu. Tłumaczono, że przez poprzednie wieki prawdziwy kształt rynku miał być celowo zacierany przez pruskie władze. Nowa administracja twierdziła, że chce wrócić jedynie do tej pierwotnej, prawdziwej formy.
Po drugiej stronie raciborskiego rynku parę lat później stanęły szare bloki, które w żaden sposób do niczego już nie nawiązywały. W wielu górnośląskich miastach w ramach powojennej odbudowy stawiano monotonne socjalistyczne blokowiska, które miały zapewnić lokale dla mieszkańców i zapełnić pustą przestrzeń. Nie odwoływały się one do polskiej czy niemieckiej przeszłości miast, ale były elementem nowej komunistycznej rzeczywistości i stały się symbolem socjalistycznej przyszłości…
Zawierucha wojenna w styczniu 1945 roku nie ominęła również Bytomia. Na rynku miasta czerwonoarmiści wysadzili ratusz z całym kwartałem kamienic. Bytom jest jednym z najstarszych miast w regionie, a pierwszy raz był wzmiankowany dziewięćset lat temu. Przez wieki stanowił ważny ośrodek handlu i górnictwa. Mówi się, że nad miastem od stuleci ciąży klątwa: tyle razy, ile powstanie ono z upadku, ma jeszcze bardziej popaść w ruinę. Taką klątwę miał rzucić na Bytom sam papież siedem wieków temu…
Powojenny rynek w Bytomiu. Na miejscu Ratusza i kwartału kamienic powstał skwerek, po prawej trwa wyburzanie kamienicy, 1963 rok, Biuro Wydawnicze „Ruch”, Muzeum Śląskie w Katowicach
Ta opowieść sięga drugiej połowy XIV wieku, wersji wydarzeń jest wiele, a legend krążących wśród ludu jeszcze więcej. Wspominano, że Bytom był wówczas miastem bogatym dzięki pobliskim kopalniom srebra. Przez pokolenia krążyły historie o dobrobycie bytomskich mieszczan, których dzieci spały w srebrnych kołyskach. Opowieść zaczyna się od tego, że w bytomskim kościele Mariackim w trakcie kazania ksiądz potępił mieszczan za życie w bogactwie i grzechu pychy. Gromił wiernych z ambony, że nie wywiązują się ze swojego obowiązku uiszczania dziesięciny wobec Kościoła. Napominał, że wskutek braku funduszy przez zepsute drzwi do świątyni wchodzą psy i świnie, które ją bezczeszczą. Gorzkie słowa kapłana miały spowodować wielkie oburzenie wśród obecnych w kościele.
W reakcji na to kazanie proboszcz Piotr z Koźla i ksiądz Mikołaj z Pyskowic dostali nakaz przybycia do ratusza na spotkanie z rajcami. Przyszedł jedynie przestraszony kapelan z monstrancją, który wierzył, że zapewni mu ona nietykalność. I tak też się stało, ale gdy tylko ksiądz wrócił do kościoła i złożył Najświętszy Sakrament, do świątyni wtargnęli pachołkowie, pojmali go i ponownie sprowadzili do ratusza. Duchowny próbował uciekać, ale bramy miejskie natychmiast zamknięto. Szukając schronienia, schował się w komórce w jednym z narożnych domów, jednak na nic się to zdało. Strażom udało się szybko go znaleźć i został pojmany. Rajcy mieli odebrać mu klucze do kościoła i wszystkie poświadczenia potargać i unieważnić. Następnie z okien ratusza zapytali podjudzonych mieszczan stojących na płycie rynku, co należy zrobić z księżmi, a tłum jednym głosem wykrzyknął: „Są godni utopienia!”. Nie czekano długo na wykonanie wyroku, jeszcze tego samego dnia duchownych utopiono w stawie obok Wzgórza Świętej Małgorzaty. Podobno ciało plebana przez długi czas utrzymywało się na powierzchni wody i nie dało się go zatopić. Miał to być zły znak, świadectwo grzechu, jakie zesłały same niebiosa. Niektóre legendy mówią, że to właśnie proboszcz kościoła Świętej Małgorzaty był inicjatorem gniewu ludu, bo sam chciał przejąć miejską farę.
Bytomski rynek, ratusz i pierzeja zachodnia, lata dwudzieste XX wieku, Narodowe Archiwum Cyfrowe
Sprawa wyszła na jaw niedługo później, informację o przebiegu wydarzeń z września 1367 roku w Bytomiu miał przekazać kościelny, który ukrył się w pobliskiej wsi Rozbark. Miasto należało do diecezji krakowskiej, więc gdy tylko biskup Florian dowiedział się o zbrodni, wezwał rajców miejskich do siebie. Ci w trakcie rozmowy przyznali się do winy. Wymierzono im surową karę i pozbawiono urzędów, a Bytom wraz z sąsiadującymi z nim parafiami został objęty kościelnym interdyktem, czyli zakazem odprawiania nabożeństw i obrzędów religijnych. Była to dotkliwa kara, która w średniowieczu mogła całkowicie pogrążyć miasto. W legendach to papież miał rzucić klątwę na Bytom, ale tak naprawdę to on po dwóch latach zniósł karę. Dzięki wsparciu księcia cieszyńskiego i dużej wpłacie złota do skarbca papieskiego bytomscy mieszczanie zostali zwolnieni z ekskomuniki. Według legend niedługo po świętokradzkim morderstwie zalane zostały pokłady srebra i ołowiu. Miała to być kara od Boga, która raz na zawsze powinna oduczyć pychy bytomskich mieszczan[14]. Niektórzy badacze zauważają jednak, że cała afera mogła mieć jeszcze inny, polityczny podtekst, gdyż duchowni wspierali podział miasta przez książąt oleśnickich i cieszyńskich.
Część osób tłumaczy występujące przez wieki problemy Bytomia właśnie tą legendarną klątwą. Zdaje się, że miasto jest przeklęte do dziś, bo jeszcze na początku XXI wieku grupa bytomian wysłała list do arcybiskupa Katowic z prośbą, by ten zwrócił się do papieża o zdjęcie klątwy.
Wybierzmy się na poszukiwanie tego średniowiecznego miasta z legend, sprawdźmy, co zachowało się z dawnej zabudowy. Kościół Mariacki wciąż stoi przy rynku, a drzwi są zamknięte i żadne bezpańskie psy nie wchodzą do środka. Wieża kościelna sąsiaduje z blokiem, który w latach sześćdziesiątych stanął na miejscu cennej barokowej kamienicy z XVIII wieku. Mimo zaleceń Ministerstwa Kultury i Sztuki (to nazwa z okresu PRL-u) obiekt został wyburzony. Udało się zachować jedynie zabytkową XIV-wieczną piwnicę, gdzie przez wieki przechowywano wino. Nie ma już ratusza, w którym doszło do sądu nad księżmi. Spłonął jeszcze w średniowieczu w jednym z pożarów. Jego „następca”, ostatni budynek ratusza z XIX wieku, zniknął w styczniu 1945 roku wraz z całym kwartałem stojących na rynku kamienic. Wspominano, że po kilku miesiącach z ratusza została tylko kupa gruzu i niewielki fragment muru z widocznym wciąż łukiem wejściowym. Jedyny element, który udało się uratować, to kuta brama ocalała dzięki działaniom Stanisława Panka, opiekuna cmentarza przy ulicy Staffa, gdzie brama stoi do dziś[15].
Co jakiś czas pojawia się pomysł odbudowy neorenesansowego ratusza z charakterystyczną wieżą zegarową, ale jak dotąd nie udało się tego zamiaru zrealizować. W latach dziewięćdziesiątych w trakcie badań archeologicznych odkryto gotyckie piwnice pierzei rynku, kryjące się pod stopami przechodniów.
Miasto nie miało zbyt dużego szczęścia w latach powojennych, co zauważa architekt Andrzej Gliński:
wyburzenie zachodniej pierzei placu P. Maciejewskiej wraz z ratuszem zniekształcające charakter dawnego rynku, budowa nowych bloków mieszkalnych — gdzie popadnie — na wolnych terenach, rozbiórka jedynej ocalałej XIV-wiecznej kamienicy pod budowę punktowca bezskutecznie konkurującego z bryłą kościoła średniowiecznego — to tylko wybrane „rodzynki”[16].
Na początku lat siedemdziesiątych pojawia się pomysł przebudowy śródmieścia w Bytomiu. Prezydium Miejskiej Rady Narodowej ogłasza konkurs na projekt zagospodarowania przestrzennego. Zgłoszono ponad pięćdziesiąt prac, z których do realizacji trafiła finalnie koncepcja warszawskiego biura. Autorzy planowali „zachowanie historycznego układu Starego Miasta i jego rekonstrukcję przez odtworzenie dawnego obrysu i podkreślenie go pasem zieleni”[17], podobnie jak dwadzieścia lat wcześniej w Gliwicach.
Pojawił się też plan wyburzenia tak zwanego Bulwaru przy placu Kościuszki, czyli dumy miasta. Kwartał przepięknych kamienic z początku XX