Fantasmagoria I: Protista Chaos Geneto - Rafał Jacek Rutkowski - ebook

Fantasmagoria I: Protista Chaos Geneto ebook

Rafał Jacek Rutkowski

0,0

Opis

Co robią bogowie przymusowo odesłani na emeryturę? Czym zajęci są ci, którzy przygotowują się do Armagedonu? Skąd wziął się świat oraz czemu entropia jest tak palącym problemem? Co było niegdyś, a co dopiero nadejdzie? Dlaczego bogowie aż tak się niepokoją? Czy wolność istnieje?

Czerpiąc z bogactw mitów europejskich, wierzeń kultur Bliskiego Wschodu, filozofii greckiej, zagadniej fizyki, ekonomii oraz szczypty fantazji powstała ów książka. Opowiada ona o zamieszaniu wśród bóstw pilnie przygotowujących się do Armagedonu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 482

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Fantasmagoria I: Protista Chaos Geneto

Protista Chaos Geneto…Najpierw powstał Chaos…

Teogonia, Hezjod

Rafał Jacek Rutkowski

Prawa autorskie i prośba do czytelnika

Pierwsze wydanie amatorskie

autor: Rafał Jacek Rutkowski

projekt okładki: Rafał Jacek Rutkowski

Drogi Czytelniku,

Nie będę się tutaj bzdurnie rozpisywał na temat praw autorskich czy piractwa... To nie ma sensu. Po prostu... Uprzejmie proszę Cię, drogi czytelniku, o nie rozpowszechnianie niniejszej książki. Szanujmy wszyscy twórczość w każdej możliwej formie i dawajmy się jej rozwijać. Piractwo nikomu nie pomoże. Dziękuję również za dokonanie zakupu.

Z całego serca życzę miłej lektury.

Spis Treści

PROLOG

KSIĘGA PIERWSZA

Rozdział 1 - Wprzód Myślący (1)

Rozdział 2 - Dobre złego początki

Rozdział 3 - Wprzód Myślący (2)

Rozdział 4 - Zlot Skrzydlatych

Rozdział 5 - Plan awaryjny

Rozdział 6 - Ułańska fantazja

Rozdział 7 - Charles Perrault (1)

Rozdział 8 - Potomstwo Ewy

Rozdział 9 - Lament świata

KSIĘGA DRUGA

Rozdział 10 - Czas, którego nie można cofnąć

Rozdział 11 - Charles Perrault (2)

Rozdział 12 - Umarł król. Niech żyje królowa.

Rozdział 13 - Wprzód Myślący (3)

Rozdział 14 - Po sumeryjsku

Darmowy fragment

Prolog

Chciałbym Wam opowiedzieć pewną bajkę, pewną baśń. Może troszkę inną niż przyjęło się powszechnie uważać, ale to może właśnie jej inność świadczy o jej wyjątkowości. Będzie tu czerpane po troszku z baśni, po troszku z prawdy. Istna fantasmagoria.

W bardzo dawnych czasach istniały byty o których dzisiaj bardziej, bądź mniej powszechnie wiadomo. Istniały bóstwa, (nazwijmy dla uproszczenia ów byty bóstwami) które na przemian następowały po sobie. Istniał Czas, który płynął i swym od wieków wiecznie płynącym życiem odmierzał przebieg zdarzeń. Był on jakby nie patrzeć nasieniem Wszechświata, który dopiero co miał zaistnieć. Istniała również i Przestrzeń, która była dla Czasu zbawienna ponieważ Czas określał Przestrzeń, a ta pozwalała mu płynąć. Jednakże wielu twierdzi, iż w istocie było na odwrót. A może Czas z Przestrzenią oraz ich stosunki to tylko iluzje? Albo zwyczajne wyobrażenia ludzi starających się zrozumieć otaczający ich i ciągle zmieniający się świat? Nikt tak doprawdy nigdy nie rozumiał tej wzajemnej zależności pomiędzy nimi. Faktem jednak jest, że istnieli obydwoje jakby tylko dla siebie. Z racji tego, iż byli nierozłączni, zakochali się w sobie (obojętnie jak głupio by to nie brzmiało… według mnie nie była to miłość, a tylko czysta fizyka… no, ale cóż ja mogę wiedzieć o sprawach boskich...). Poślubili się troszkę w potrzeby, troszkę z miłości. Więc połączyli ich zatem bogowie więzami małżeństwa i co oni raz złączyli, niech nikt nie waży się rozdzielać. Dla dobra Wszechświata... Tak oto dokonano pierwszych w dziejach zaślubin, godów Czasu i Przestrzeni niczym nieba i ziemi. Hieros gamos, mógłbym rzec. Stan ów utrzymywał się dość długo, nawet zadziwiająco długo, lecz ich życie, życie ich wszystkich pozostawało puste. Nie wypełniało go szczęście, a po wielu eonach Czas i Przestrzeń tak znudzili się sobą i ogólnie takim bytem, że wspólnie z bogami podjęli decyzje by zapoczątkować coś co nada sens ich istnieniu. Zapragnęli stworzyć świat, bądź nawet i różne światy. Współistniejące, przenikające się, zbudowane na symbiozie i wzajemnych korelacjach przeróżnego typu, aczkolwiek pozostających odrębnymi jednostkami ogromnej całości. Ów wieloświat złożony z wielu wymiarów miał w założeniu być tętniący życiem. Świat, który będzie im podlegał, który będzie zaspokajał ich potrzeby i nad którym będą sprawować opiekę. Od tak, po prostu, by mieć zajęcie, służbę uwalniającą ich od trudów oraz wszelkie wygody. No i żeby nie nudzić się już nigdy więcej. Zaprawdę, kapryśni są bogowie... Naradzili się więc wszyscy ówcześni potężni z Czasem i Przestrzenią włącznie. Przez wieki każdy z nich składał przeróżne propozycje dopóki, dopóty nie wybrali jednej. A raczej to z każdej idei czerpali po trochu, aby w końcu mieć w pełni wyklarowany obraz swojego przyszłego dzieła. Spisali wszystko skrupulatnie, aby ulotna pamięć nie spłatała im przypadkiem jakiegoś figla, w księgach i kronikach, które zabezpieczyli siedmioma pieczęciami. Proces ten nazwali Dziełem Stworzenia, bo bardziej ambitna nazwa nie przyszła im w ten czas do głów, a i nazewnictwo w sumie nie miało tutaj wielkiego znaczenia. Najtrudniejszy okazał się pierwszy etap prac ponieważ pomimo dokładnej wizji, brakło pomysłów na realizację. Głowili się bogowie jak zacząć ich projekt. Wszak najtrudniejszą rzeczą jest początek. Później z reguły jakoś to już leci... Mijały dni, miesiące, lata, wieki, aż jeden z potężnych bóstw imieniem Anansi w swej fali złości i frustracji wykrzyknął.

- Kurwa! A niech to wszystko w końcu jebnie!

Więc i tak się stało. Padło pierwsze święte słowo. Odtąd hieros logos stało się znamienne dla wszystkich religii i kultur. Później zaś ponoć ciałem się stało, lecz jak było w istocie? Któż to dziś wie... No, ale tak... Big Bang i odpaliły wszystkie iskry oraz materia w każdym kierunku pozornie pustej jak dotąd Przestrzeni. Dosłownie niczym jakiś Wielki Pierd Bogów... Tak oto (z zamysłem czy też i bez niego, przypadkowo) świat został nacechowany entropią. Tego piętna nie zrzuci już z siebie nigdy. Wtem Czas rozciągnął się i płynął dalej, lecz ogromnie rad, iż odmierza teraz coś co w końcu ma jakikolwiek sens. Głównym inżynierem całego po wybuchowego projektu został pewien bóg o tak ogromnej liczbie dziwnych imion, że nikt nie mógł (lub co bardziej prawdopodobne, nie chciał) ich spamiętać. Mówiono na niego Wieloimienny, Bezimienny, bądź najczęściej po prostu Ten, On tudzież zwyczajnie Bóg, a późniejsze kultury wymieniały go pod różnymi, znamiennymi dla siebie mianami. No, ale wracając do wątku... Głównym inżynierem został Bóg. To on nadał po wybuchu kształt wszystkiemu co znamy. Ale dlaczego właśnie Bóg? No, ponoć miał najbardziej logiczne i mało ordynarne pomysły według Czasu i Przestrzeni. A przynajmniej tak się mówi... Jednak i to po pewnym czasie zaczęło ich nudzić. Jakże kapryśni potrafią być bogowie! Jako pierwszy spośród wszystkich wyłamał się Czas. Postanowił odmierzać czas do końca, a nie w nieskończoność. Tak, do końca... Ale co konkretnie miał na myśli? Tego również nikt dokładnie nie wie… Aczkolwiek wiadomo, że w dużej mierze podjął tę decyzję ze względu na małżonkę. Spostrzegł, że w świecie wykreowanym pod zwierzchnictwem Boga (czyli po Wielkim Pierdzie... przepraszam, po Wielkim Wybuchu...) Przestrzeń rozciąga się wolniej niż płynie Czas. W jej najdalszym, najpierwotniejszym miejscu, gdzie zaczęła się rozciągać w pogoni za płynącym wciąż naprzód małżonkiem, zamieniała się w martwą pustynię. Czasowi tak się to nie spodobało, iż postanowił na tej pustyni nigdy więcej nie płynąć. Wystraszył się także, że kiedyś Przestrzeń przestanie postępować do przodu, że pod wpływem swojej masy zapadnie się w sobie, bądź rozpierzchnie w nicość i że on sam zostanie bez niej. Albo, że Przestrzeń osiągając kres swojego rozrostu (jeśli takowy ma, dumał Czas) umrze zamieniając się całkowicie w bezowocną pustynię. Tę właśnie jałową przestrzeń nazwano Najdalszym Łonem Przestrzeni. Ów pierwotne miejsce, niegdyś tak piękne i urzekające, zostało teraz znienawidzone przez wszystkich. Tak więc Czas w strachu przed utratą małżonki, postanowił do tego nie dopuścić. Bogowie biorąc pod uwagę jego obawy ustanowili coś co w dalekiej przyszłości miało zakończyć ich dzieło, aby mogli wtedy na nowo stworzyć coś innego, coś nowszego, lepszego, a w każdym razie pozbawionego błędów i zapewniającego bezpieczeństwo Przestrzeni. Postanowili cyklicznie powtarzać wszystko od początku, aby ratować Przestrzeń oraz nie popaść w zapomnienie w sercach swoich jak i innych. Tą rzeczą był Armagedon, który poprzedzony miał zostać Sądem Ostatecznym.

A wszystko dlatego, że bogowie popełnili gdzieś błąd. Z początku zlekceważona entropia stała się twardym orzechem do zgryzienia rodzącym coraz to nowsze problemy. Może i przez nią, bądź z jakiegoś innego powodu Przestrzeń okazała się ograniczona. Z przyczyn nikomu niewiadomych i zupełnie obcych stało się jasne, iż Przestrzeń miała swój limit, którego nie miał Czas. I od tego wszystko się zaczęło. Bo jakże jedno mogłoby istnieć bez drugiego... Nie tak miało to wyglądać...

Ale zacznijmy od początku. A jak to każda szanująca się bajka czy baśń zwykła się rozpoczynać...

...dawno, dawno temu...

Księga Pierwsza

Salustios, IV w. n.e., traktat O bogach i o świecie

Te rzeczy nie zdarzyły się w jakimkolwiek momencie, lecz są zawsze. Bo i umysł widzi wszystko razem, słowo zaś wypowiada jedne rzeczy najpierw, inne później...

Rozdział 1 - Wprzód Myślący (1)

Siedział na jakimś przypadkowym kamieniu wysokości około jednego metra strugając drewnianego fallusa małym, lecz niezmiernie ostrym nożykiem. Wokół głazu leżała kupka naznoszonych, mniejszych kamieni. Gdy nadał już kawałkowi drewna pożądany kształt obejrzał go z każdej strony. Przesunął palcami po swoim dziele. Było idealnie gładkie. Cmoknąwszy ustami zeskoczył z kamienia i zrzucił z siebie chlamidę po czym pozbywając się chitonu stanął kompletnie nagi. Wystruganego fallusa przyłożył do swojego własnego porównując podobieństwo. Jego arcydzieło, jak mniemał, nie odbiegało kunsztem od jego własnego wyposażenia. Zadowoliwszy swoje ego począł wybijać dziurę w kamieniu, a skończywszy wbił drewnianego fallusa w nowo powstałą szczelinę. Obmył się w strumieniu nieopodal z kurzu i oddział w swoje szaty. Założywszy ręce na piersi spojrzał ku niebu i rzekł.

- Hermeiasie, stary druhu! Postawiłem ci nowy hermaion. Byleby był dla mnie uśmiechem losu, a dla ciebie kolejnym, błogosławionym symbolem. Dopilnuj, żeby twój ojciec już się na mnie więcej nie sierdził. Spaliłbym ci hekatombę, lecz po pierwsze nie mam tylu wołów, a po drugie czas mi wyruszać po Miasmę. Sprzyjaj memu szczęściu, przyjacielu! Sprzyjaj szczęściu nas wszystkich!

Odwróciwszy się począł iść i pozostawił nowy hermaios daleko za sobą. Towarzyszyło mu parę nimf z którymi się szczerze zaprzyjaźnił. Musiał zgarnąć Miasmę z dalekiego miejsca, a sytuacja wymagała by był tam na czas. Miał tylko jedną szansę, jedno podejście. Jeśli nie zdąży, wszystko pójdzie na marne.

- Znam przeszłość i przyszłość. Po matce odziedziczyłem zdolność jasnowidzenia. - zagadnął nimfy - Opowiedzieć wam co nieco o przeszłości i przyszłości by podróż stała się nam milsza? A więc słuchajcie, bo dowiecie się o czasach zamierzchłych. Dawno minionych dziejach nawet jeszcze sprzed Potopu. O czasach przyszłych oraz o Relikcie. Relikta już z nami tutaj nie ma. Jest gdzie indziej, lecz powróci. Kiedyś powróci. Ale co ja wam będę prawił. Znam kogoś kto lepiej niźli ja potrafi bajki prawić.

Tu z zawinięć płacht materiału swojego odzienia wyciągnął szczura. Z pozoru zwyczajne zwierzę o oczach barwy mleka. Był to ślepy szczur. Widząc obrzydzenie nimf powiedział.

- Nie dziwcie mi się, boginie. Szczur jest niczym pieśń, niczym poezja. W twardym świecie niedoceniony, pominięty. Uważany za zbędny, bądź wręcz szkodliwy. Jednakże niezmiernie inteligentny oraz dotrze wszędzie. Zarówno szczur jak i poezja oraz jej przekaz przenika do każdego aspektu życia czy tego chcemy czy nie. Często nawet i nieproszony. Przekaz wpływa na ludzi i kształtuje ich kulturę. A jeśli pieśń poniesie ze sobą ogromną liczbę ludzi staje się plagą dla rządzących z którą ciężko walczyć. Może to być równie dobra co zgubna plaga. Nie odwracajcie twarzy, nie marszcie nosa na widok szczura. Szczególnie tego szczura, któremu pyska nigdy nie zawrą Erynie. On jest niczym przekaz. Na co dzień niepotrzebny, w ogólnym rozrachunku niezbędny, bo nie do zgładzenia.

I nie czekając nawet na ich odpowiedź począł namawiać szczura do opowieści o historii, o pewnych zdarzeniach kluczowych w dziejach ludzkości, które miały niewyobrażalny wpływ na przebieg zdarzeń. O tym co spotka nas w przyszłości, o Relikcie, lecz o Miasmie zakazał mu mówić. Szczur wziął głęboki oddech, a raczej mogłoby się tak wydawać i zaczął.

- Zanim zacznę to obiecajcie, że jeśli ktoś spyta was kto was uradował najpiękniejszą opowieścią powiedzcie, że ślepy szczur z rodu Aoidos. Narodzony na wyspie Chios!

***

Spadał zbyt długo. Już dawno powinni byli go przechwycić w powietrzu jednakże otwarta przestrzeń była kompletnie pusta. W zasięgu jego wzroku nie znajdował się żaden rydwan ognisty. Poczuł ogarniającą go falę paniki. Z każdym metrem nabierał prędkości, a huk wiatru ogłuszał go doszczętnie. Poprzez łzawiące od pędu oczy widział pod sobą zatrważająco szybko przybliżającą się ziemię. Gdzieś w oddali majaczyło Jerycho. Z drugiej strony pięknie odbijająca promienie słoneczne rzeka Jordan wiła się niczym wąż poprzez wysuszony krajobraz. Spojrzał ponad siebie na oddalający się nieubłaganie nieboskłon. Królestwo niebieskie, boski obłok znikał mu z oczu w zawrotnym tempie. Ile metrów mu jeszcze zostało zanim nie roztrzaska się o powierzchnię ziemi? Ile czasu? Parę sekund życia? Może raptem ze trzy oddechy? A więc oszukano mnie. Nigdzie nie ma moich braci na ich ptakach, pomyślał i ze ściśniętym z rozpaczy gardłem pogodził się ze swoim losem na który i tak nie miał już żadnego wpływu. Wiedział, że został zdradzony. Że lada moment zginie. Rozpacz odeszła, a złe emocje wraz ze strachem opuściły jego serce ustępując miejsca jakiemuś dziwnemu spokojowi zupełnie nieodpowiedniemu w jego położeniu. Tak, spadając czuł już tylko spokój oraz błogość, aczkolwiek z delikatną nutką żalu, której nie potrafił od siebie odpędzić. Przecież on chciał jedynie pomóc, a w podzięce został wystawiony na pewną śmierć. Nie taka była umowa. Nie takie były boskie obietnice… Uderzenie o ziemię pomimo, iż nieuchronne było nagłe. Śmierć szybka. Nie poczuł ani krzty bólu.

Gdy piaski wraz z kurzem opadły, nad połamanym, gdzieniegdzie porozrywanym i częściowo obdartym ze skóry ciałem stał pewien człowiek. Przyglądał się uważnie nieboszczykowi, a raczej temu co z niego zostało. Starał się zapamiętać każdą cechę jego wyglądu. Kolor szeroko otwartego oka, bo drugie zmiażdżone siłą uderzenia wypływało z oczodołu. Barwę włosów, typ postury, każdą żyłkę pod skórą oraz każdy włosek na ciele. Gdy napatrzył się już do syta resztkom, które zostały z nieszczęśliwca, wstał i podchodząc do towarzyszącemu mu kompana przemówił.

- Dziękuję ci, Judo, za twoje usługi. W naszym zadaniu byłeś nieocenionym sprzymierzeńcem.

Juda stał oniemiały z przerażenia wpatrując się w sponiewierane zwłoki, które jeszcze raptem parę sekund temu były żyjącą istotą z boskiego nasienia. Zszokowany z szeroko otwartymi oczyma ani nie zamrugał. Bełkocząc jeno pod nosem wskazywał drżącą dłonią na owoc strasznego czynu.

- Gdyby się ktoś dopytywał gdzie on upadł lub gdzie w ten czas byli jego poplecznicy, milcz. Gdyby ktokolwiek przybył do ciebie pytając, mów, że nic nie wiesz. - kontynuował jak gdyby nigdy nic zupełnie ignorując reakcję Judy.

- On nie żyje…

Jegomość zmierzył Judę krytycznym spojrzeniem i wzruszywszy jeno ramionami bąknął.

- A widziałeś kiedykolwiek kogokolwiek kto przeżyłby upadek z takiej wysokości? Z samego nieba?

- Ależ panie, toż to zbrodnia! - Juda trząsł się na całym ciele.

- I co z tego? Zbrodnia popełniona w słusznej sprawie nie zawsze jest złym czynem.

- Nie pochwalą tego inni bogowie! - zakrzyknął Juda i począł się jeszcze mocniej trząść.

- Dość! Hamuj się, człowieku! Tutaj jest twoja zapłata. A teraz zejdź mi z oczu! - syknął przez zęby możnowładca.

Tu sypnął Judzie dziesięć sztuk srebra w dłonie. Otępiały wciąż Juda niewiele myśląc wypalił.

- Panie, obiecałeś mi dwadzieścia sztuk srebra…

- Dostałeś dziesięć. Odejdź. - uciął Judzie.

Juda nie chciał irytować ów możnego, lecz wedle jego mniemania wystawienie kogoś na pewną śmierć ma większą wartość czy to w srebrze, czy w kierdelach owiec, czy w stadach bydła, a i nawet w złocie czy sumeryjskich płótnach i szatach ciężko by cenę określić, bo to niegodne. Czyn straszliwy. A on właśnie nieświadom, nic kompletnie o tych planach nie wiedząc, przyłożył rękę do zbrodni. Na polecenie swojego pana oszukał towarzyszy ów biedaka, a ci niczego nie świadomi oczekiwali go w innym miejscu. Fala złości uderzyła mu do głowy. Nie dość, że dał się wciągnąć swojemu panu w jakieś nieznane mu porachunki bogów to jeszcze został współmordercą. A żeby tego jeszcze było mało, został oszukany przy zapłacie.

- Obiecałeś mi dwadzieścia sztuk! Gdybym ja tylko wiedział, że planujesz mord, mój panie, to wolałbym się pierwej sam ostrzem przekłuć niźli ci pomóc! - wybuchnął.

Możny odwrócił swoje wściekłe oblicze w stronę Judy. Krew pulsowała mu w skroniach.

- Jak śmiesz? Stałeś przede mną, widziałeś moje oblicze i słuchałeś mego głosu. Winnyś był się radować, boś został wywyższony! Ale dobrze! Skoro tak ci na tym zależy to otrzymasz swoją zapłatę! Pozostałe dziesięć dostaniesz gdy wystawisz mi swojego brata! Tego, który ma i rozumie sny. - szyderczy uśmiech rozciągnął mu się na policzkach.

Juda zdębiał, a trwoga rozlała się mu w sercu i na twarzy. Bezwładnie wypadające monety z jego dłoni zadźwięczały upadając na kamienie.

- Mój panie boski, tylko nie to… Ja nie chciałem…

Lecz władca chwyciwszy Judę za gardło nie dał mu dokończyć. Zaciskając palce wycedził.

- Równo za siedem dni od dziś pojawię się u ciebie i chcę dostać Józefa.

Rozluźnił uścisk dłoni, a Juda padł na ziemię. Trzymając się za szyję dyszał i parskał srogo łypiąc spode łba na oprawcę.

- Nie wystawię ci swojego brata. - zaprotestował.

- Wystawisz. - uśmiechnął się możny - Inaczej stracę całą twoją rodzinę.

- Nie spodoba się to pozostałym, którzy są tobie równi.

Juda mierzył go bacznie wciąż na pół leżąc na piasku.

- Za niedługo i tak ci wszyscy bogowie nic nie będą znaczyć. - cmoknął ustami i uśmiechnął się w zadumie do Judy - Za siedem dni. Bądź obecny. Zobaczysz mnie nadciągającego od wschodu w moim rydwanie. Przybędę do ciebie, a ty ugościsz mnie w domostwie swoim. Oddasz należne mi honory, obmyjesz moje stopy jak nakazuje zwyczaj. Podasz mi czarkę z napojem, którego recepturę daliśmy wam, ludziom, na górze Ararat gdy wody Potopu opadły. Na koniec zaprowadzisz mnie do Józefa.

- Panie… - począł go błagać Juda o łaskę, lecz ten mu przerwał spokojnym, aczkolwiek stanowczym tonem.

- Judo, możesz podążać według imienia swego. Być albo godnym czci i nadać miano twemu ludowi, albo tym, który podburza. Twój wybór.

To powiedziawszy oddalił się pan w stronę swojego ognistego rydwanu. Wystrzeliły słupy ognia, a ziemia pokryła się kurzem zasłaniając słońce i sprowadzając mrok jakoby nastąpiła noc. Potem poniosło pyłem jakoby śmiercią. Rydwan uniósł się niczym orzeł i rozpostarł wielkie, metalicznie połyskujące skrzydła. W odgłosach, rykach oraz w trąbie powietrznej gdzie każde koło kręciło się w każdym, odleciał czarny ptak w stronę rzeki Jordan, a potem gdzieś daleko za horyzont. Na wschód, do dawnych krain gdzie ponoć nastąpił początek. Pozostawiony sam sobie Juda płakał klęcząc i wznosząc ręce jakoby do modlitwy. Pył i kurz opadały na około. Nie wiedział co ma ze sobą począć. Wpatrywał się załzawionymi oczyma w niebiosa wątpiąc w dobroć i miłosierdzie bogów, aż nagle zabłysną mu w głowie pewien pomysł. Niewiele się zastanawiając puścił się biegiem do swoich braci. Musiał się z nimi rozmówić. Zaszczepić w nich pewną myśl. Nastawić ich przeciwko Józefowi. Tak, Józef musi zniknąć. Najlepiej gdzieś daleko. W innym kraju gdzie potężniejsi władają bogowie, w Egipcie. Wtedy może uda mu się uratować życie. On sam zaś niezwłocznie potrzebuje protektoratu innego bóstwa, które uchroni go od zguby. Wszak wiele jest bóstw. Czas zacząć wyznawać imię innego pana.

Pozostawionego na pastwę losu, nie pogrzebanego trupa szarpały sępy. To zdarzenie, tę intrygę, oszustwo oraz samego zmarłego ulotna pamięć wymazała raz na zawsze z kart historii. Na jego miejsce wstąpił ktoś inny.

***

W dawnych czasach gdy bogowie jak ludzie parali się jeszcze pracą, dwójka biednych ludzi, tych jednych z pierwszych i jeszcze nielicznych na Ziemi, z przerażeniem obserwowała to co wokół nich się dzieje. Całą tę kłótnię bogów, którą nieumyślnie spowodowali. Jedni krzyczeli, iż wiedzieli, że tak to się skończy i winili boskie postanowienia odnośnie powodów ów czynu. Inni zaś obarczając winą tę dwójkę ludzi piętnowali ich dzikość oraz brak wdzięczności za darowane im przywileje. Wszak oni byli wywyższeni spośród swojego gatunku. Można odnieść by wrażenie, iż bogowie podzielili się na dwa obozy, a krzykom i awanturom nie było końca. Jeden z bogów powalony na kolana był trzymany przez innych za ręce od tyłu. Na jego obliczu gościła raczej satysfakcja pomieszana z dziką radością ze spełnionego czynu niźli złość czy strach.

- Jak mogłeś? - ryknął ku niemu gniewnie władca bogów.

- A co miałem innego począć? Wy nie mieliście nawet ochoty by rozwiązać problem harówek naszych pobratyńców w krajach południa. Was wielkich, w waszych siedmiostopniowych pałacach w ogóle nie obchodzi dola tych mniejszych. Tych co są na dole.

- Przecież pracujemy nad rozwiązaniem tego problemu!

- Niedostatecznie! Niewystarczająco! Wszyscy grożą buntem! Trzeba było działać szybciej. Każdy dzień przepełniony był skargami i lamentem. Winniście miłować robotników, bo to od nich zależy nasze przetrwanie!

- To zejdź na dół i kochaj tych co są na dole! - krzyknął oburzony wielki bóg, wódz w hełmie z byczymi rogami.

Po chwili jednak pokręcił w zrezygnowaniu głową, a gdy jego złość troszkę opadła wypuścił bezsilnie powietrze przez usta i spytał.

- Ale uświadamiać ludzi? Dlaczego? Po co ci było zmieniać ich krew by dać im tę możliwość? Cała krew należy się nam! Czemu wyrzekłeś się swojej kasty? Co myślmy ci takiego uczynili, że postawiłeś się przeciwko nas wszystkim? - z każdym pytaniem nadal kręcił głową z niedowierzaniem.

- Tak, było mi potrzeba. - odparł butnie ten na kolanach - Było to potrzebne, a żeby ludzie wiedzieli kim są naprawdę. Mieli pełną świadomość swojego istnienia i poznali się w końcu jak mąż z żoną. Nie jesteśmy w stanie stworzyć ich aż tylu w tak krótkim czasie. Oni są naszym dziełem. Naszą chlubą. Naszym największym stworzeniem dokonanym na nas własny obraz. Z krwi naszej. Winniśmy byli ich kochać, a nie wykorzystywać. Zawrzyjmy z ludźmi przymierze.

- Zamilcz! Nie bluźnij! I co mamy jeszcze im dać? Życie wieczne?

- Ludzie mają przecież duszę… - oponował ciągle buntownik.

- Nie ma dowodów na istnienie duszy. A nawet i jeśli to co z tego? Oni mieli nam tylko ulżyć w mozołach! Nic więcej!

- Ale…

- Żadnego ale!

Władca bogów znów dyszał ciężko, a złość zagotowała się w nim na nowo. Wściekłość uderzyła mu do głowy gdy wskazując palcem winnego dokonanego czynu ogłaszał skazujący wyrok.

- Z racji tego, iż bogowie stworzyli człowieka z ziemi i na ziemi, ty również nie oderwiesz się już nigdy więcej od gleby. Będziesz pełzał po niej niczym węże pełzają, a możliwość powrotu do nieba zostanie ci na wieki wieków bezpowrotnie odebrana. Abyś nigdy już nie miał tym podobnych pomysłów! A że boską istotą jesteś, nie umrzesz. Twoja męka nigdy nie dobiegnie końca. Skoro tak kochasz ludzi to zostaniesz z nimi tutaj na zawsze gdy my dawno już powrócimy do niebios. To przekleństwo spada na ciebie i na cały twój ród. Na wnuki wnuków po wsze czasy!

Wygłosiwszy wyrok odwrócił od skazańca twarz i zwrócił się ku pozostałym zebranym wydając okrutny rozkaz.

- Obciąć mu nogi! Niech wije się po ziemi. Wypędzić go z mego kraju. Niech nigdy więcej nie pojawia się w Szinear ani on, ani ktokolwiek z jego potomków.

Biedaka, któremu po usłyszanym wyroku krew odpłynęła z twarzy, zaciągnięto pomimo próśb i protestów na ubocze. Dobyto miecz z pochwy co promieniał blaskiem. Jednym sprawnym cięciem odcięto mu lewą nogę zaraz przy pachwinie. Drugim cięciem prawą. Boska krew lała się strumieniami, a osądzony wył w niebogłosy oszalały z bólu. Patrzył w przerażeniu, nieobecnym spojrzeniem na drgające konwulsyjnie, bezpowrotnie utracone kończyny. Nagle, niespodziewanie wódz bogów podszedł stanowczym krokiem do kaleki. Odgarnął mu zakrwawioną togę by chwycić go za jądra. Ścisnął je niczym żelazną ręką i szybkim ruchem wyrwał mu mosznę. Biedak wił się po ziemi. Szalał. Czołgał się w ucieczce przed siebie na oślep w kałuży krwi, moczu i kału. Po paru metrach padł z bólu oraz cierpienia zamroczony. Ciemność spowiła mu oczy. Zemdlał. Zebrani patrzyli z trwogą na swojego władcę.

- Dlaczego to zrobiłeś? - zapytał jeden z nich zdegustowany.

- Zemsta to potężne narzędzie, lecz niestety zaślepia. Omamia i odbiera zdrowy rozsądek. Jego potomstwo mogłoby stać się dla nas wszystkich zagrożeniem. Dzięki temu zapobiegniemy eskalacji. - wyjaśnił przywódca dalej trzymający w dłoni ociekającą krwią mosznę.

Upuścił ją na piach i wdeptał kręcąc stopą w podłoże. Bogowie, jedni zgorszeni, inni zastraszeni poczęli w milczeniu rozchodzić się do domów obiecując sobie raz na zawsze zapomnieć ów dzień i widok odciętych nóg, oraz oderwanych na żywca jąder. Władca widząc to puścił wszystkich wolno by nie wszczynać jeszcze większych niepokoi wśród swojego ludu, a następnie podszedł do dwójki strwożonych ludzi. Ci trzęśli się na całym ciele. Zwrócił się wpierw do kobiety.

- Ty, skoro skosztowałaś pierwsza używając w nadmiarze dobroci boskiej przez co poznaliście dobro i zło, będziesz cierpieć. Gdy staliście się prawie tacy jak my musicie ponieść konserwacje tego faktu. Nie można bowiem żyć w błogiej niewiedzy będąc świadomym. Wiedza niesie brzemię, którego musicie doświadczyć. Ja wam tego odjąć nie mogę. Chciałem was uchronić, lecz wybraliście inaczej gdy poszliście w posłuchy u tego zdrajcy. A więc od dziś będziesz za karę podlegać mężowi swojemu i jego rozkazów słuchać.

- Nie! - odparowała butnie - Sama będę decydować o swoim losie. Nie jestem ułomną.

- W to nie wątpię, ale zarówno ty jak i twój ród niewieści z bóstwami oraz boską wolą nie wygracie. Czas ci jeszcze pokaże naszą wyższość. Do tego, - tu władca bogów uniósł palec ku górze - skoro poznaliście prawdę, sens istnienia każdego z gatunków to będziesz w bólach i mękach rodzić synów i córki. A ból będzie potworny. Ból, któremu nie sprosta nikt inny jak tylko kobieta. Będziesz się męczyć w ciąży, cierpieć i we łzach wydawać na świat potomstwo. Będzie to tak okropny ból, że nigdy więcej nie będziesz chciała go ponownie doświadczyć. Lecz za każdym razem zapomnisz o nim, by znów cierpieć. Będziesz cierpieć i zapominać o tym cierpieniu by przypominać je sobie na nowo. I przeżywać je po raz kolejny. I kolejny. I tak w kółko... Masz pociąg do męża swego. Pomimo świadomości męk, będziesz go pragnąć i pożądać by poznawać się z nim na nowo. Temu nic nie zaradzisz. Dzieci twoje będą ci największym błogosławieństwem oraz ciążącym przekleństwem. Będziesz je miłować nader wszystko, ponad swoje życie, lecz zarówno będą one nękać twoje zdrowie psychiczne. Ta sprzeczność będzie z was toczyć bitwę dopóki będzie trwać wasz gatunek. A ty, - tu przemówił do mężczyzny - również jesteś winny. Biernie dałeś się omamić i zapomniawszy o boskich nakazach skosztowałeś za namową. Kobieta jest z części twojego ciała poczęta więc bądź jej panem, lecz nie traktuj tego jak nagrody. W istocie jest to karą, bo kobieta nigdy bezgranicznie uległą ci nie będzie. Radź sobie od teraz sam bez boskiej pomocy by utrzymać przy życiu i siebie i ją. A gleba nie będzie ci łaskawą. Nie obdarzy cię bujnymi plonami. Siłą będziesz jej musiał wydzierać pożywienie. Od dziś żaden dzień nie będzie wolny bez udręki. Dłonie twoje już po wieki będą spracowane trudem. Postąpiłeś równie głupio i niegodnie więc wpędzam was z mojego królestwa. Szinear i Eridu nie jest już waszym domem. Nigdy nie zostaniesz władcą Kisz, którego danie ludziom poprzysięgliśmy w przyszłości.

Władca bogów dał ludziom odzienie by ci nie musieli się już wstydzić własnej nagości. Odprawił ich poza swoje włości, a na granicach ustawił straż oraz broń straszliwą by ta strzegła dostępu i odpędzała ludzi precz gdyby ci chcieli powrócić.

Gdy ten ponury i bogaty w okrucieństwa dzień miał się ku końcowi, ludzie już odeszli, a Eridu pogrążało się pomału w ciszy władca bogów wraz ze swoim heroldem spacerowali na obrzeżach miasta, by zaznać chłodnego powiewu wieczornego wiatru i trochę odetchnąć, bo nie tylko ten cierpi, który został ukarany. Sędzia również dźwiga brzemię swych osądów. Tylko zdeprawowany oraz moralnie pusty władca nie przejmuje się swoimi decyzjami. Zawsze pozostają wątpliwości. Czy dobrze uczyniłem? Czy o niczym nie zapomniałem? Czy dokonałem jakiegoś zaniechania? Czy byłem sprawiedliwy? Czy to co zrobiłem było słuszne? Ciągle poruszony tymi wydarzeniami herold milczał przez cały czas przechadzki zajęty swoimi myślami. Nie do końca rozumiejąc swojego pana i jego tak ostrej, bezpardonowej reakcji w ciągu dnia, spytał.

- Dlaczego tak jej powiedziałeś? Tej kobiecie.

- A konkretniej? - odparł władca.

- Że rodzenie będzie cierpieniem.

- Ach. - westchnął przywódca po czym zaczął wyjaśniać sprawę - Tworząc ich nikt nie myślał by się rozmnażali. Mieli ulżyć naszej niedoli jako niewolnicy, bądź trafniej, jako pracownicy. Ich liczba miała być ściśle kontrolowana i z góry określona. Teraz zaś poczną sami się mnożyć bez jakiejkolwiek kontroli niczym plaga szarańczy. Nikt nie przewidział faktu, iż ludzie mogliby kiedykolwiek posiąść zdolność reprodukcji.

- Ale co w tym złego? - dziwił się herold.

- Nie są do tego celu stworzeni. Wzięliśmy z ziemi to co najlepsze. Daliśmy temu czynnik boski. To co tworzyła ewolucja ulepszyliśmy, lecz ze względu na nasze potrzeby, a nie przez pryzmat potrzeb natury.

- Nadal nie rozumiem, panie. Nie widzę w tym nic niewłaściwego.

- Zobacz, mój drogi heroldzie. Obdarzyliśmy ludzi większym mózgiem, a co za tym idzie większą czaszką. By rozumiał rozkazy oraz był na tyle inteligentny i świadomy by je wykonywać. By mógł mieć zręczne kończyny i robić z nich użytek. To było przez nas pożądane. Niepożądana zaś była prokreacja więc odnośnie genitaliów nie zmienialiśmy nic. Nikt nie myślał by taka wielka głowa musiała przechodzić przez tak wąskie drogi rodne. Każdy poród będzie cierpieniem oraz niebezpieczeństwem zarówno dla matki jak i dla dziecka. Przed tym właśnie chcieliśmy ludzi uchronić.

- Dlaczego więc by nie dostosować ciąży ludzkiej i skrócić jej czas by płód rodził się mniejszy?

- Wtedy płód nie rozwinie się w pełni. Po porodzie na pewno nie przeżyje poza ciałem matki. Dziecko ludzkie i tak już rodzi się zbyt małe… Kompletnie nieprzystosowane do życia. Bez troskliwej opieki rychło umrze. Tak musi być, bo jest to potrzebne by rodzić odpowiednie emocje i instynkty zarówno u dziecka jak i u rodziców. Są jeszcze rzeczy na które nie mamy wpływu i lepiej abyśmy go w niektórych sprawach nie mieli.

- To może udałoby się tę dwójkę ludzi zmienić? Dopasować ich narządy rozrodcze by płód mógł rosnąć większy lub rodzić się później? - zaproponował herold.

- Oczywiście, że dałoby radę, ale nie wytrzymałaby tego ludzka psychika. Każde zwierzę rodzi się gotowe do istnienia od pierwszych chwil życia. Jeśli i człowiek by się takim rodził to łamałoby to ludzką psychikę. Oni są świadomi i inteligentni. Nie to co zwierzęta. Potrzeba im czasu na oswojenie się z faktem, iż narodził się nowy człowiek. Nigdy go nie było, a tu nagle jest. Niby znikąd. I zawsze już będzie. Z własnym charakterem i osobowością. Zawsze już rodzic będzie za niego odpowiedzialny, aby ten nowy człowiek nie stał się zwierzęciem. Na to potrzeba czasu. Narodziny dziecka, które w chwilę po porodzie chodzi, mówi i pyta o swoje imię witając przy tym rodziców byłyby szokiem. Temu żaden świadomy byt raczej nie sprosta.

- A czy ludzie nie mogliby zacząć się krzyżować z gatunkiem z którego powstali? - proponował dalej herold ciekawy odpowiedzi - Możliwe, że wtedy ich pula genowa powróciłaby jakby do pierwotności. Po za tym prędzej czy później ludzie i tak pojawili by się na ziemi dzięki ewolucji.

- Tak. - przytaknął mu władca - Masz rację, ale wtedy zapewne ewolucja zrodziłaby ich w innej formie. Bardziej dla nich korzystnej. A co do krzyżowania się z ich protoplastami to nie jest to więcej możliwe. Tworząc ludzi ustaliliśmy jednego osobnika jako matrycę aby ominąć ewolucję. Z tej jednej matrycy stworzyliśmy mnóstwo osobników o prawie identycznym kodzie. Ten kod był zapisany w każdym z nich niczym gliniana tabliczka z informacjami. W każdej cząstce ich ciał. Jeżeli jeden z ludzi by umarł to mieliśmy nadal mnóstwo kolejnych kopii z których moglibyśmy go na nowo odtworzyć. Ludzie to żyjący system informacji. Każdy ze swoją tabliczką. Każda tabliczka troszkę inna i każda zatwierdzona przez jednego boga wybranego w drodze losowania. Nawet z jednej, ostatniej ocalałej tabliczki, gdyby wszyscy ludzie oprócz jednego wymarli, da radę odtworzyć cały ich gatunek, bo ta jedna tabliczka zawierałaby wszystkie niezbędne informacje odnośnie ostatnich zmian. Natomiast kod gatunku z którego powstali nie jest już zgodny z ich kodem. Doszło do rozłamu gdy jedni bogowie chcieli tylko zmieniać gatunek oryginalny, a inni pozostawić go w spokoju i na jego przykładzie stworzyć gatunek nowy od podstaw. Późniejsze próby dawały coraz to nowsze generacje człowieka. Jedne porzucano, drugie ulepszano. Kolejne tworzono. Każde z innymi kodami. Te kody nie mogą się już ze sobą krzyżować więc istnieją osobno obok siebie, ponieważ wspólnie razem nie są kompatybilne. Poznanie się człowieka z gatunkiem pierwotniejszym nie zaowocuje potomstwem. Od teraz istnieją jako różne, osobne gatunki pomimo podobieństwa ich puli genowej. To są zupełnie różne sieci informacji.

- I naprawdę niemożliwy jest ich nawrót by byli bardziej jak ziemskie gatunki?

- Nie. - westchnął władca - Byłoby potrzebne zdominowanie kodu ludzkiego w co najmniej pięćdziesięciu jeden procentach. A to jest fizycznie niemożliwe bez boskiej ingerencji.

Władyk bogów kończąc na tym swoje wyjaśnienia spojrzał na zachodzące nad Szinearem słońce kapiące świat w czerwono-różanych barwach i spuścił głowę. Bąknął jakby sam do siebie.

- Od teraz ludzie będą musieli radzić sobie już sami.

- A my? - zapytał herold.

Władca bogów przygryzł wargi i patrząc na zachodzące słońce z bólem wyszeptał.

- My również… Niestety my również…

***

Siedząc na swoim bracie okrakiem tłukł go zaciśniętymi do białości pięściami po twarzy. Ten próbując się bronić krzyczał by oprawca przestał. Jednak napastnik będąc głuchym na błagania wciąż uderzał i uderzał. Zaślepiony złością, w szaleńczej furii okładał biedaka do granic jego wytrzymałości. Ofiara ledwie już patrzyła na spuchnięte i posiniaczone oczy, których nie mogła już nawet w pełni otworzyć. Gdy krew sączyła się z ust, z nosa, tudzież z uszu wystękał z cicha pomiędzy uderzeniami twardej pięści.

- Nie moja wina… że nauczono mnie… wypasu bydła… opieki nad trzodą…

Napastnik dysząc ciężko zatrzymał kolejny, opadający cios w połowie drogi.

- To ja jestem pożyteczniejszy! Moje plony są obfite. Moja ziemia płodna. Lecz oni i tak wychwalają tylko ciebie!

- Nie moja wina, że wolą mięso od żyta… Proszę, przestań…

- Jeśli wolą to im to zabiorę bym i ja mógł być należycie nagradzany za swoją pracę!

- Nie my wybraliśmy nasz los. Tak nam się trafiło. Nic na to nie poradzimy…

- Uwierz, że zaradzimy.

- Jak? Proszę, przestań…

Napastnik wstał rozglądając się wokół siebie i ujrzawszy kamień leżący nieopodal miejsca ich bójki chwycił go szybkim ruchem. Nie był już sobą. Nie było w nim już nic z człowieka. Owładnięty obłędem zważył kawałek skały w dłoni i z wręcz dzikim błyskiem w oczach wyrzekł zachrypniętym głosem.

- W ten oto sposób.

Poobijana, ledwie świadoma czegokolwiek ofiara bratniej zazdrości otworzyła na chwilę oczy. Widząc spadający ku jego twarzy kamień zdołał tylko wybełkotać.

- Nie!

Za późno. Głaz roztrzaskał mu skroń i połamaną wbił w głąb czaszki. Wysadził oko z oczodołu. Zmiażdżył policzek. Posypał zębami spomiędzy rozciętych warg. Bryzgnął brunatną krwią po ziemi. Wtem morderca uniósł kamień w górę i ponownie z zamachem ugodził w głowę brata. I znowu. I po raz kolejny. Oszalały, w furii nad sobą nie panując bił brata po głowie, aż kompletnie nie opadł z sił. Usiadłszy na ziemi, dysząc ciężko, wypuścił zakrwawiony kamień z dłoni. Spojrzał na trupa, a wtem wargi mu zadrżały. Widział dziurę w czaszce, w płaty mózgu powbijane połamane kości. Włosy w rozszalałym nieładzie oblepione brunatną krwią. Brak policzka oraz skroni z których zrobił miazgę. Resztki oka zwisające na nerwie. Wszechobecną krew i resztki skóry w strzępach. Widząc to gardło ścisnęło się boleśnie, że nie mógł przełknąć śliny, a oczy zapiekły niczym podrażnione gorącym dymem. Próbował wstać, lecz padł na kolana i zwymiotował obficie trzęsąc się na całym ciele. Nie był w stanie ustać na nogach. Na czworaka to zbliżał się, to oddalał od brata otępiały, a usta bezsłownie otwierały się i zamykały. Miotał oczyma raz w jedną, raz w drugą stronę, ale jakby nic nie dostrzegał. Nie myślał, nie rozumiał. Miał pustkę w głowie. Dotknął jego dłoń opuszkiem palca po czym rozpłakał się rzewnie. Płakał niczym małe dziecko biorąc zwłoki brata w ramiona. Tulił je do piersi, a krew spływała po nich obojgu strumieniami. Całował brata po głowie. Gładził jego włosy, cały umazany we krwi. Wył w rozpaczy ku niebu niczym zbity pies. Jego krzyk i lament był tak doniosły, iż pewna niewiasta z mężem przybiegli co tchu ku niemu. Gdy ich ujrzeli, kobieta osunęła się na ziemię padając na kolana, a jej mąż stał jak wryty niedowierzając. Ta tuliła szaty męża w przerażeniu i trwodze wylewając morza łez, a serce rozrywało jej się w strzępy. On zaś widząc swoich synów skąpanych w czerwieni, gdzie jeden w rozpaczy tulił to co zostało z drugiego, wystękał głosem pełnym niewyobrażalnego cierpienia.

- Kainie, coś ty uczynił…

***

W tym samym momencie gdy lament pierwszych ludzkich rodziców i skowyt rozpaczy Kaina roznosił się po świecie Przestrzeń poczuła skurcz i odeszły jej wody. Czas złapał małżonkę pod ramiona gdy ta zgięła się wpół łapiąc za brzuch.

- To jeszcze nie czas. Nie czas… - powtarzała przerażona szlochając.

Patrzyła na męża z szeroko otwartymi oczyma, aż nie nadszedł kolejny skurcz. Wtem znów ugięły się pod nią kolana. Czas minę miał nietęgą, lecz nie okazując zmartwienia pomógł ułożyć się małżonce na łożu gotów by odebrać poród. Spędził przy niej całą noc. Ściskał jej dłoń, gładził ją po włosach gdy skurcze nabierały na sile i częstotliwości. Czuwał nad nią robiąc wszystko co w jego mocy by ją wspomóc, a gdy rozwiązanie dobiegło końca oznajmił Przestrzeni rozczulony przekrzykując niemowlęcy płacz.

- Mamy córeczkę. Zdrową córeczkę!

Ułożył ją na piersiach Przestrzeni. Ta zaraz utuliła ów nowo narodzoną kruszynkę opatuloną w pieluszki. Tak spędzili kolejny dzień. Wszyscy razem we troje. Pod wieczór Przestrzeń biła się z myślami gdy tylko doszła już troszkę do siebie, a emocje związane z porodem opadły.

- Co to może oznaczać? Było dużo za wcześnie, a ona żyje. Nie powinna przeżyć tego porodu. - zastanawiała się na głos.

- Coś dało jej moc. Popatrz tylko na nią. - podjął Czas wskazując ruchem dłoni na błogo i niewinnie ssającą pierś matki dziewczynkę - Jakieś wydarzenie musiało ją nacechować.

Zbliżył się ku niemowlęciu dokładnie je oglądając.

- Widać na niej znamię. Znamię czegoś. Tu, na jej główce. Takie niezbyt duże. Widzisz?

- Gdzie? - Przestrzeń również pochyliła głowę by dojrzeć znak.

- Ta czerwona plamka. Ma osobliwy kształt i teksturę. To miasma.

- Myślisz, że to morderstwo? Znak hańby? Jakiejś choroby? - spytała zmartwiona.

Czas zamyślił się na chwilę po czym rzekł.

- Zapewne tak. Ona nie mogła niczym zawinić. To ktoś inny dokonał straszliwego czynu. To Kain. Siła, którą uwolnił, ta brutalna siła, będzie odtąd już na wieki krążyć po świecie. Ta siła musiała znaleźć jakiś nośnik. To będzie przekleństwo jakich mało. Od teraz już na zawsze będzie zmazą. Obawiam się, kochana, że tym nośnikiem stała się nasza córka… Los chciał by stała się znamieniem śmierci lub morderstwa. Jakakolwiek zaraza raczej nie wchodzi w rachubę, bo jedynym okrucieństwem jakiego dokonano w dzień jej narodzin to było morderstwo.

- Ależ to niemożliwe. - oponowała zatroskana Przestrzeń - Ona ma już brata, który jest odzwierciedleniem śmierci. Z kolei drugi brat jest zarazą. To tak nie działa. Te rzeczy nie mogą się dublować. Jak wytłumaczyć istnienie dwóch śmierci? Śmierć jest jedna.

- Wiem. - przytaknął jej Czas - Ale pomimo tej sprzeczności będziemy musieli pogodzić te dwie epifanie. To jest do zaakceptowania tylko jak odniosą się do tego inni bogowie?

Czas i Przestrzeń zamilkli oddając się rozmyślaniom. Bogowie nie zaakceptują takiego obrotu sprawy, który mógłby zburzyć ustalony ład. Zaiste był to problem, który mógłby zagrozić dziewczynce. Wszak niegdyś obiecano chronić za wszelką cenę ładu i porządku oraz eliminować wszelkie anomalie. Uważano, że w ten sposób jakoś da się kontrolować entropię. W końcu przemówiła Przestrzeń głosem pełnym cierpień.

- Wiem co musimy uczynić...

Czas zmierzył ją smutnym wzrokiem. Znał on swoją żonę jak nikt inny na świecie i wiedział już dokładnie jakie słowa padną zaraz z jej ust.

- Udamy przed innymi bogami, że powiłam martwe dziecię. Nie nadamy jej imienia, żeby nie cechować naszej córeczki w jeszcze większym stopniu. Odeślemy ją pod opiekę do jej braci. Jeden z nich to Śmierć, drugi to Zaraza. Oni będą mieli na nią oko i potwierdzą z czasem czy nasze przypuszczenia są słuszne.

- Kochana, nie… - jęknął Czas z oczami pełnymi łez.

- Weź ją zaraz i umieść w koszyku. Spuść kosz na wody Eufratu. Gdy dopłynie do Edenu, nasi synowie już się nią zaopiekują. Tylko tak ocalimy jej życie.

- Nie możemy tego uczynić! - oponował Czas.

- Nie możemy, ale musimy…

Niedługo po tej rozmowie Przestrzeń zamknęła się sama w swojej komnacie. Nie widziano jej przez długie trzydzieści sześć miesięcy. W samotności dźwigała swoją niedolę. Gdy nie mogła już wytrzymać w zamknięciu udała się na wygnanie. Podjęła służbę w jednym z domów jako opiekunka do dziecka. Tym jakoś łagodziła swój ból po stracie córki. Powróciła do domu po nieudanej próbie unieśmiertelnienia swojego wychowanka. Gdy nakryto ją jak nocą wkładała dziecię do ognia. Jej służba trwała siedem miesięcy.

Czas natomiast oniemiały puścił swoją najukochańszą córeczkę w koszu na rzekę. Jeszcze nigdy tak nie płakał jak wtedy gdy patrzył na odpływający w dal koszyk. Pokochał całym sercem tę malutką istotkę jak jeszcze nigdy nikogo od pierwszych sekund jej życia. Gryzł wargi i szeptał pod nosem zalewając się gorzkimi łzami.

- Wybacz mi, moja maleńka. Kocham Cię nad życie.

Chciał dopowiedzieć, że zawsze będzie jego kochaną Miasmą, lecz nie mógł tego zrobić by przypadkiem nie nadać jej imienia. Nie nacechować jej jeszcze bardziej. Potem odszedł z rodzimego miasta. Przestrzeń nawet tego nie zauważyła. Czas błąkał się po świecie w stroju żebraka nie rozpoznany przez nikogo by powrócić dopiero po siedmiu latach. Nikt nie wiedział gdzie on się wtedy podziewał. Przez te siedem lat czas został zaburzony. Ludzie żyli długo jak na ludzką miarę. Upływ zdarzeń był chaotyczny, raz szybszy, raz wolniejszy. W sumie Czas cierpiał lat dwanaście przypominając cień samego siebie. W trzynastym roku od momentu wydarzenia doszedł jakoś do siebie. Wtedy to bogowie dowiedzieli się o istnieniu dziewczynki. Ze względu na Czas i Przestrzeń nie podjęto decyzji by ją zgładzić. Ustalono jednak by nigdy nie nadawać jej imienia, a żeby nie stała się zagrożeniem dla świata, który jak się okazało ma więcej luk i niespójności niźli spodziewaliby się tego bogowie. W trzynastym roku jej życia Czas i Przestrzeń spotkali się z nią po raz pierwszy. Wtedy to Słońce zagościło w domu lwa i bogowie podjęli wiele decyzji zmieniających całe oblicze Wszechświata.

Lecz dzień narodzin dziewczynki był strasznym dniem dla całej wszechrzeczy. Dzień jakiego jeszcze nie było. Dzień, który kładł się cieniem na wszystko i na wszystkich. Płakał Czas nad swoją córeczką. Łkała Przestrzeń nie mogąc pogodzić się z sytuacją. Żegnali swoje dziecię. Ewa rwała włosy z głowy. Adam posypywał głowę popiołem i rozdzierał swoje szaty. Obydwoje żegnali ukochanego syna. Tak młodego, niewinnego. Zdecydowanie za młodego na śmierć. Kaina napiętnowano i wypędzono. Skazano go na banicję w odległych krainach po drugiej stronie Ziemi. Tam gdzie według wyobrażeń ludzie chodzą do góry nogami oraz wszystko jest inne i jakby na odwrót. Z tej racji, że teraz będzie żył na spodzie Ziemi Kain dostał nowe, odwrócone miano. Od teraz nazywano go Inka. Już nigdy miał nie wrócić do ojczystych stron. Był to dzień straty, a bolesna strata stała się kolejną cechą świata. Od tej pory ból, cierpienie oraz strata stały się znamienne i pospolite dla zwykłej codzienności.

Miasma, ból oraz cierpienie nie opuszczą już nigdy tego świata. Już zawsze wszechobecny będzie płacz…

***

W pewnym mieście na południu pewnego kraju stała opuszczona fabryka gdzie gnieździło się ptactwo oraz różnego rodzaju dzikie stworzenia. Nie myślmy tu o tygrysach czy istnej dziczy niczym z dżungli. Tu bardziej chodzi o dzikie koty, porzucone psy i przede wszystkim szczury, które od wieków były same sobie panami. Od dawna już ów fabryka była tylko pustostanem gdyż nic już tam nie produkowano. Przeminięta światłość zakładu, który upadł i nigdy się już nie odrodził, dawała się jednak poznać. Gdzieniegdzie wisiały jeszcze pożółknięte, nadszarpane plakaty. Szafki pracowników stały się domostwami różnej maści gryzoni, a hale produkcyjne areną walk pomiędzy małymi ofiarami i kotowatymi drapieżnikami. Krwawych walk na śmierć i życie. Stare konstrukcje nośne dachu jak i sam dziurawy dach stał się domem ptactwa, które nierzadko również pastwiło się nad myszowatymi. W tym miejscu, poza oczywistą walką o przetrwanie, nie działo się już nic. Od czasu do czasu zapuszczała się tu tylko młodzież by kretyństwo bazgrać graffiti po spękanych murach hali. Nie, żebym miał coś przeciwko graffiti, które wykonane pięknie jest istną sztuką to jednak większość bzdurnych mazideł jest zwyczajnym wandalizmem pół-, bądź bezmózgiego odsetka społeczeństwa. Od czasu do czasu trafiali tu również zamężni mężczyźni i zamężne kobiety, ludzie szukający wyrwania się z małżeńskiej nudy z jakąś prostytutką czy kochankiem. Bądź nastolatki, które owładnięte rozpustą i buntem tu dawały jej upust gdyż w domu byli zbyt czujnie obserwowani przez rodziców. Lecz po co rozmawiać z dziećmi? Po cóż ich uświadamiać i pomagać im? Lepiej zabronić, zakazać, uznać to za temat tabu czy zgorszenia, a później jest płacz i rozpacz, bo młodzież nieświadoma spotykała się w fabryce, w krzakach czy na tylnych siedzeniach samochodów… Człowiek myśli, że oszuka naturę, lecz nie. Natury się nie oszuka i nie ma to nic wspólnego z powrotem do dzikości. Jednak czego oczy nie widzą to i sercu nie żal, a problemy czy niewygodne tematy najlepiej zamiata się przecież pod dywan. Ważne by mieć po prostu święty spokój...

Dziś w tej zapomnianej fabryce nie było jednak ani młodzieży, ani prostytutek, ani kochanków, żadnej wielkiej bitwy o życie pomiędzy zwierzętami. Do środka fabryki dwie osoby wpychały starą furgonetkę i ustawiali ją na środku dawnej hali produkcyjnej. Pojazd ledwo co stał na kołach z czego jedna felga była bez opony. Rdza przeżarła już chyba wszystkie elementy maszyny, a sam samochód trzymał się kupy dosłownie jakimś cudem.

- Nie mogłeś znaleźć innego egzemplarza tylko taki z napisem "milicja"? Skąd ty tego trupa wziąłeś? - rzucił jeden z nich.

Był ubrany w czarną ramoneskę, czerwone trampki, dość ciasne jeansy i biały t-shirt. Miał średniej długości, rozczochrane blond włosy oraz nosił zaniedbany zarost. Wyciągnął z tylnej kieszeni jeansów swojego e-papierosa. Odpalił urządzenie sekwencją szybkich pięciu kliknięć i zaczął raczyć się truskawkowym smakiem swojego liquidu.

- Tego dostałem za darmo na innej dzielnicy, bo nikt nie darzy sentymentem milicji. To są już poniekąd klasyki. Wiesz ile kasy kosztuje dobry egzemplarz? - odparł drugi.

Ten zaś był jego przeciwieństwem. Troszkę wyższy i tęższy od swojego kompana ubrany był w szare ortalionowe dresy z paskami na ramionach. Narzucony na łysą głowę kaptur zasłaniał mu twarz. Stopy zdobiło mu modne obuwie sportowe pewnego sławnego koszykarza. Z kącika ust zwisał mu zapalony papieros.

- Racja, drogie są. A czy milicja czy policja to bez różnicy. To to samo gówno, które nie za wiele się zmieniło od tych trzydziestu lat.

Ustawili furgon na środku i zaciągnęli hamulec ręczny. Coś strzeliło i dał się słyszeć jakiś metaliczny odgłos. Zapewne strzeliła linka i hamulec zostanie już zaciągnięty na zawsze. No, przynajmniej dopóki komuś nie zechce się rozkręcać bębna hamulcowego. Obłożyli auto kamieniami oraz resztkami gruzu po czym na przednią szybę nakleili taśmą kartkę z napisem Góra Nysa.

- No i skonczone. Mamy górę Nysę zbudowaną z Nysy w Nysie. Lepiej być nie może. Spadam na moją dzielnię. - rzucił ten w dresach.

- A nie lepiej byłoby po prostu miejsce spotkania ulokować na prawdziwej Nysie? - powątpiewał ten z włosami. - Przecież to wygląda tak tandetnie, że aż przykro na to patrzeć. A zresztą, któż to wie gdzie leży mityczne pasmo górskie Nysa? Lepsze to niż nic.

- Co? Gdzie co leży? - spytał odchodząc ten w sportowych butach.

- Nie ważne... - odparł ten w trampkach - Nie zastanawia cię po co to komu?

- Nie. Hajs się zgadza. Nie obchodzi mnie reszta.

Obydwoje rozłożyli ręce i opuścili zakład produkcyjny. Działali z rozkazu nie mając pojęcia co czynią. Mieli już tu nigdy nie powrócić. Na elementach konstrukcyjnych hali siedziały dwa szczury. Szczur herold Bezpołowyogon wraz z królem szczurów Gryzoldem II Ślepym z dynastii Aoidos. Szczurzy król węszył jak szalony.

- Co tam się dzieje? - spytał król.

- Nic. Jakiś dwóch ludzi wtaszczyło furgonetkę marki Nysa do hali. Obłożyli ją kamieniami i gruzem po czym przykleili jakąś kartkę na auto. Co to może oznaczać, panie?

Gryzold II Ślepy poruszył się niespokojnie. Zakręcił wąsikami i nerwowo potrząsał ogonem.

- Nakaż wszystkim stworzeniom dla których ta hala jest schronieniem by natychmiast opuścili swe domostwa.

- Dlaczego, panie? - pytał herold.

- Ludzie ustawili bogom sztuczną górę Nysę. Wzniesiona z Nysy w Nysie. Koniec świata jest bliski.

Herold Bezpołowyogon niezgrabnie puścił się pędem. Niezgrabnie, bo nie miał połowy ogona. Sam król powoli schodził w dół powoli kierując się ino węchem gdyż był ślepy.

- To będzie opowieść jakich mało! Sławę o niej poniosę wszędzie i każdy da mi wiarę, bo to prawdą będzie. - mówił sam do siebie ślepy król w zachwycie.

Wieczorem gdy cała hala opustoszała pod fabrykę podjechały korowody limuzyn. Jeden korowód białych, drogich aut z czterema okręgami na grillu. Drugi korowód czarny z trójramiennymi gwiazdami na masce. Zaczęli z nich wysiadać ludzie. Wszyscy skierowali się do wnętrza opuszczonej fabryki. To był kluczowy moment. Ostatni moment tej rozgrywki.